SUSAN CONNELL
Reese
zwyciężca
Harleguin
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga
Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa
PROLOG
- Musisz się zgodzić, Beth.
- Wykluczone. To nie ma sensu. Twój pomysł jest po
prostu śmieszny. Można by sądzić, że chwytasz się ostatniej
deski ratunku.
- Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś zachwycona moim
planem. Pamiętaj jednak, że musimy wykorzystać wszelkie
atuty. Masz sposobność przysłużyć się krajowi.
- Właśnie to robię, mój drogi. Każdą wolną chwilę
spędzam w tym schronisku dla bezdomnych, pracując do
upadłego. W ten sposób także służę krajowi i społeczeń
stwu - oznajmiła z przekąsem Beth. Podeszła do łóżka,
energicznym ruchem ściągnęła zmięte prześcieradło, rzu-
eiła je na wielki stos brudnej bielizny pośrodku sali i wska
zała sąsiednie posłanie. - Masz zamiar mi pomóc?
- Zrób to dla prezydenta, Beth, jeśli chcesz, aby został
wybrany na drugą kadencję. Gdyby ci się powiodło, miałby
znacznie większe szanse, prawda?
- Doskonale wiesz, że zależy mi na jego reelekcji. -
Beth z rezygnacją pokręciła głową. Sięgnęła po wystrzę
pione prześcieradło. - Nie zapominaj, że dochodzenie
w sprawie nieślubnego syna Harnsona Montgomery'ego
prowadzone przez Kelsey Gates na ranczu Lukasa Cald
wella nie dało spodziewanych rezultatów. Eugene, nie rób
takiej miny. Znam Kelsey od lat i wiem, że gdyby uznała,
że wyciśnie cokolwiek z tego faceta, nie spoczęłaby, aż
powstałby artykuł wart publikacji na tytułowej stronie „Los
Angeles Timesa". Nie patrz na mnie w taki sposób. Jeśli
sądzisz, że dam się zastraszyć, to popełniasz błąd. Wiesz,
że jestem gorącą zwolenniczką prezydenta Piersona i zro
bię wszystko, by został ponownie wybrany... rzecz jasna
w granicach rozsądku.
- Nie posądzam cię o brak lojalności, ale jestem zdania,
że marnujesz czas i zdolności, tkwiąc w tym schronisku.
Może to zabrzmi nieco pompatycznie, ale możesz służyć
krajowi lepiej i skuteczniej. Poza tym... dziwię się, jak
wytrzymujesz tyle godzin w podobnej norze. Panuje tu
okropny zaduch.
Beth z niepokojem zerknęła na mieszkańców schroni
ska zebranych w drugim końcu sali. Na szczęście żaden
z nich nie usłyszał wypowiedzianej przyciszonym głosem
uwagi Eugene'a. Chwyciła szefa za klapy eleganckiego
garnituru.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - wycedziła
przez zaciśnięte zęby. - Tamci ludzie również.
- Jasne, jasne - rzucił Eugene pojednawczym tonem
i spuścił oczy. - Nie bierz sobie moich słów za bardzo do
serca, Beth.
- Ktoś musi okazać nieco zainteresowania ich proble
mami - odparła, czując, że coś ściskają za gardło. Zawsze
tak reagowała na przejawy niesprawiedliwości. - Zanim
powiesz kolejną bzdurę, dowiedz się, że jako dziecko spę
dziłam kilka lat w sierocińcu bardzo podobnym do tego
schroniska. Tam również panował zaduch.
- Doskonale mi wiadomo, co przeszłaś w dzieciństwie
- mruknął Eugene, odrywając palce Beth od klap marynar
ki. - Wiem również, kim teraz jesteś. Moim zdaniem po
winnaś rzucić to zajęcie i robić, co do ciebie należy.
Uśmiechnął się pobłażliwie i wyniośle. Taka mina robiła
zawsze ogromne wrażenie na jego współpracownikach ze
sztabu wyborczego. Beth stanowiła wyjątek i nie dawała
się nabrać. Popatrzyła szefowi prosto w oczy. Jednym spo
jrzeniem umiała przywołać do porządku każdego męż
czyznę.
- Zachowaj spokój - mruknął Eugene, wygładzając
zmięte klapy. - Kiedy zdecydowałaś się pracować w szta
bie wyborczym prezydenta, na pewno zdawałaś sobie spra
wę, że będziemy cię sprawdzać. To rutynowa procedura.
- Oczywiście. Byłam na to przygotowana - odparła,
kładąc dłonie na biodrach. - Musieliście wiedzieć, kogo
zatrudniacie. Mam tyko jedno pytanie: Jakim prawem wty
kacie nos w moje prywatne sprawy? Co one mają wspól
nego z bezpieczeństwem prezydenta?
- Przestań się irytować. Właściwie to nie mieliśmy oka
zji, by pogrzebać w twoim prywatnym życiu, bo ono prak
tycznie nie istnieje.
Beth odgarnęła gęste, nieco potargane włosy sięgające
ramion. Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę, tocząc po
sali umęczonym wzrokiem. Daremnie się łudziła, że wspo
mnienia z dzieciństwa przestały już wywoływać przygnę
bienia i wstyd; tamte uczucia nagle powróciły. Dlaczego
tak się stało? Nie powinna żyć przeszłością. Do cholery,
przed sześcioma miesiącami wprowadziła się do pięknego
mieszkania w eleganckiej dzielnicy, a jeszcze nie rozpako-
wała rzeczy. Wszędzie stały kartonowe pudła. Tak żyła
dwudziestosiedmioletnia, niebrzydka dziewczyna z wy
ższym wykształceniem, której wiele osób zazdrościło do
brej posady i wysokiej pensji. Powinna mieć poczucie bez
pieczeństwa, a jednak było inaczej. Dlaczego nadal żyje
w przekonaniu o tymczasowości swoich sukcesów?
- Beth, słuchasz mnie?
- Myśl logicznie, Eugene. - Beth popatrzyła na szefa
z wymuszonym uśmiechem. Wetknęła luźną bawełnianą
koszulkę w stare dżinsy. - Co spodziewasz się zyskać, po
syłając mnie na Riwierę Francuską? Naprawdę chcesz, że
bym deptała po piętach jakiemuś podrywaczowi, który ma
forsy jak lodu?
- Ten facet nie jest zwykłym utracjuszem. Gdy twoja
przyjaciółka z „Los Angeles Timesa" próbowała zdobyć
informacje na temat owego kowboja z Wyoming, moi lu
dzie szukali już potwierdzenia uporczywych plotek na te
mat francuskiej kochanki Montgomery'ego. Gdybyś zna
lazła dowody potwierdzające, że Reese Marchand jest nie
ślubnym synem pana senatora...
- Jak mam tego dokonać? - spytała Beth, marszcząc brwi.
- Jesteś mądrą kobietą. Znajdziesz sposób - odparł Eu-
gene, rzucając wymowne spojrzenie na smukłą postać
Beth. Wzruszył ramionami. - Wiemy, że Montgomery lubi
blondynki. Może syn wdał się w ojca.
- Gotowa jestem zrobić niemal wszystko, byle prezy
dent wygrał wybory po raz drugi, ale metody, które suge
rujesz...
- Niczego ci nie sugeruję, Beth. Proszę tylko, żebyś
poleciała na Riwierę i rozpracowała tego faceta.
- Jak mam tego dokonać? Za kogo ty mnie uważasz?
Mam być uwodzicielska i przebiegła jak Mata Hari?
W Waszyngtonie jestem znacznie bardziej przydatna. Ro
boty mi tu nie zabraknie. - Beth minęła szefa i wróciła do
pracy, ale Eugene zastąpił jej drogę.
- Przemyśl to. Nie spiesz się z decyzją.
- Wyślij do Francji kogoś innego - stwierdziła Beth,
zdecydowanym gestem odsuwając szefa. Podeszła do ko
lejnego łóżka. - Mam w sztabie wyborczym mnóstwo obo
wiązków. Poza tym nie mogę z dnia na dzień opuścić
schroniska. Jestem tu potrzebna.
Umilkła, gdy zbliżył się do nich mężczyzna w znoszonej
koszuli i połatanych spodniach. Kiedy ruszył do wyjścia,
Eugene wyciągnął z kieszeni nienagannie wyprasowaną
chusteczkę i przytknął ją do nosa.
- Skoro już o tym mowa... Muszę cię uprzedzić, Beth,
że prezydent nie ma teraz czasu, by zająć się sprawą dotacji
dla przytułków takich jak ten. Wiem, że bardzo ci zależy...
- Obiecał, że znajdzie chwilę - wtrąciła Beth, odwra
cając zleżały materac. - Dziś rano jego rzecznik powie
dział...
- Najważniejszym problemem jest teraz reelekcja.
Wszystko da się załatwić pod warunkiem, że Pierson za
jmie prezydencki gabinet na kolejne cztery lata. Naszą
rzeczą jest zadbać, żeby to się udało. Jeśli nam się nie
powiedzie, będziesz mogła przesiadywać w schronisku, ile
dusza zapragnie. Chyba nie muszę ci mówić, że po ewen
tualnym zwycięstwie Montgomery'ego znaleźlibyśmy się
w trudnym położeniu. Wyniki sondaży są marne. Jeśli nie
zmienimy kryształowego wizerunku Montgomery'ego,
ulubieńca prasy i zwykłych zjadaczy chleba, nie będzie
żadnych szans na dotacje dla twoich bezdomnych. Mont
gomery z pewnością nie da na to złamanego grosza.
Ostre słowa Eugene'a sprawiły, że Beth przebiegł po ple
cach zimny dreszcz. Wyniki sondaży nie przesądzały wpraw
dzie o rezultacie wyborów, ale nie ulegało wątpliwości, że
szanse obecnego prezydenta maleją. Beth wiązała z posadą
w jego administracji wielkie nadzieje. Latami ciężko praco
wała, by zyskać możliwość skutecznego pomagania ludziom
szczególnie pokrzywdzonym przez los. Bez wahania znosiła
wszelkie upokorzenia, zapominała o dumie i rozmaitych za
hamowaniach, ponieważ miała wyraźny cel. Chodziło o to,
by zapis dotyczący stałych dotacji znalazł się w odpowiedniej
ustawie. Teraz wszystkie starania mogły pójść na marne. Pod
niosła wzrok i spojrzała szefowi w oczy.
- Przyjdź jutro rano do mojego biura - rzucił Eugene.
- Dlaczego wybrałeś mnie? -jęknęła Beth. Przytaczała
różne argumenty w nadziei, że przekona szefa i samą sie
bie, iż nie powinna godzić się na wyjazd. - Nie znam
francuskiego i nie mam pojęcia, jak wygląda życie na La
zurowym Wybrzeżu, brak mi odpowiednich ciuchów, a po
za tym właśnie przygotowuję lipcową trasę prezydenta. Na
północy i wschodzie mamy sporo zwolenników.
- Szukasz dziury w całym. Wszędzie dogadasz się po
angielsku. Zestaw odpowiednich strojów już został dla cie
bie przygotowany. Kazałem sprawdzić rozmiary i kupić
gotowe ubrania. Resztę uzupełnisz na miejscu. Sklepów
tam nie brakuje. Kompetentne osoby przejmą w sztabie
twoje obowiązki. Poleciłem już zarezerwować bilet. Lecisz
do Francji jutro po południu.
- To szaleństwo. - Beth z roztargnieniem popatrzyła na
instrukcję, którą podał jej szef. Usiadła ciężko na materacu.
- Za pieniądze, które przeznaczyłeś na mój wyjazd, można
by kupić dom dla jednego z miejscowych pensjonariuszy.
Co mówię, starczyłoby na porządne lokum dla dwu takich
biedaków.
- Pamiętasz, jakie hasło widnieje na twojej koszulce?
„Wiele można zmienić". Zrozum, Beth, że masz niepowta
rzalną okazję, by dokonać istotnej zmiany w obecnej sytu
acji. Zamiast jałmużny i paru godzin pracy ofiarujesz bez
domnym szansę na wygodniejsze życie w wielu schroni
skach podobnych do tego. - Eugene przysiadł na łóżku
obok koleżanki ze sztabu wyborczego i dodał, naśladując
południowy akcent prezydenta Piersona: - Jeśli odmówisz,
Beth, kto zdoła uporać się z tym zadaniem?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Powstrzymaj się od gry, jeśli nie stać cię, by przegrać.
Zawsze mi to powtarzasz, gdy wybieram się do kasyna
w Monte Carlo.
Reese Marchand rozglądał się po wytwornej sali. Popa
trzył na przyjaciela i odparł:
- To prawda. - Z roztargnieniem stukał o dłoń plikiem
żetonów. - Cóż to, Duncanie? Nie siadasz dziś do bakara-
ta? - Podczas rozmowy z przyjacielem wodził spojrzeniem
po twarzach gości słynnego kasyna, którzy zgromadzili się
w bocznej salce.
- Nie przepadam za bakaratem. To gra dla ciebie. Pa
miętasz, jak w Las Vegas rozbiłeś bank? - Duncan Vanos
poklepał wymownym gestem pustą kieszeń i pociągnął
przyjaciela do stołu, przy którym grano w ruletkę. Zachi
chotał i dodał tajemniczo: - Zaraz tu przyjdzie.
- O kim mówisz? - zapytał Reese, nie odrywając spo
jrzenia od drzwi wejściowych. Udawał, że nie ma pojęcia,
kto w nich powinien stanąć lada chwila. Wiedział, że ta
rozmowa wciągnęła przyjaciela i nie chciał mu psuć zaba
wy. Obaj czekali niecierpliwie na śliczną dziewczynę, która
przez cały wieczór kryła się za kolumnami. Od trzech dni
Reese widział ją w pobliżu, ilekroć dyskretnie odwracał
głowę. Na szczęście dzisiejszego wieczoru nie miała chu-
stki na głowie ani ciemnych okularów, mógł więc przyjrzeć
się jasnej czuprynie i pięknej twarzy. Z uśmiechem przy
pomniał sobie, jak często dziewczyna przeglądała się
w małym lusterku wyjmowanym co chwila z torebki.
Reese nie był w stanie oderwać od niej spojrzenia. W y -
różniała się na korzyść wśród stałych bywalczyń kasyn
Monte Carlo. W promieniu dwóch mil nie było kobiety,
z którą można by ją porównać. Przy niej bogate turystki
sprawiały wrażenie, jakby wyszły spod sztancy. Żadna
z elegantek, polujących na wielką wygraną, nie przystawa
ła co kilka minut, by dyskretnie poprawić fryzurę albo
makijaż. Urodziwa młoda dama najwyraźniej upatrzyła so
bie konkretnego mężczyznę i postanowiła na niego zapo
lować. Reese był pewny, że wybór padł na niego. Parsknął
śmiechem, gdy przyszło mu do głowy, co śliczna i drapież
na istota o piwnych oczach mogłaby z nim uczynić, gdyby
dostał się w jej pazurki.
- Położyła dłoń na brzuchu i odetchnęła głęboko. To
pewny znak, że zamierza do ciebie podejść i zacząć roz
mowę - szepnął Duncan do przyjaciela i protekcjonalnym
gestem poklepał go po plecach.
- Widzę, że i ty spostrzegłeś, na co się zanosi. - Reese
z ciekawością zerknął na kolegę ze studiów.
- Nie ma w tej sali faceta z krwi i kości, któremu by to
umknęło. Ludzie mówią, że Billy Waleski oddał tej dziew
czynie do dyspozycji swój dom nad brzegiem morza. Nasza
ślicznotka bawi tam pod jego nieobecność.
- Jest Amerykanką?
- Masz jakieś wątpliwości?
Żadnych. Reese nie uważał się za wyjątkowo spostrze-
gawczego, ale przybysza ze Stanów potrafił rozpoznać na
tychmiast. Gotów był założyć się o całą dzisiejszą wygra
ną, że tajemnicza piękność jest Amerykanką w każdym
calu. Zagryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem, gdy wy
obraził sobie, że ją rozbiera i na zgrabnym pośladku znaj
duje stempelek: Made in USA.
- Idzie tu - oznajmił Duncan, w zamyśleniu gładząc
czubek nosa. - Jeśli chcesz zawrzeć bliższą znajomość
z tajemniczą damą, interesy mogą poczekać. Jutro będzie
dość czasu, by o nich porozmawiać.
- Przeceniasz moje szczęście - mruknął Reese, ponuro
zerkając na przyjaciela.
- Nie przyszło ci do głowy, że prawdopodobnie nieba
wem opuścisz kasyno w towarzystwie złotowłosego kocia
ka? - rzucił Duncan. Mężczyźni obserwowali urodziwą
blondynkę kupującą żetony u wejścia do sali.
Reese spoglądał na nią z zainteresowaniem - podobnie
jak większość graczy. Niektórzy z nich gapili się uporczy
wie na śliczną nieznajomą. Marchand nie miał im tego za
złe; było na co popatrzeć. Głęboki dekolt sukni odsłaniał
kształtny biust i jasną skórę. Uwagę Reese'a przyciągnął
naszyjnik z dużych pereł otaczający szyję dziewczyny...
jakby miłosnym uściskiem. Poczuł dziwny zawrót głowy,
usiadł przy stole i oparł się na nim łokciami, nie odrywając
spojrzenia od nieznajomej. Zakładał, że celowo wybrała
suknię, która miała zwrócić jego uwagę; wyobrażał sobie,
jak tego wieczoru kolejne elementy stroju zakrywały smu
kłą postać, którą od pewnego czasu rozbierał w wyobraźni.
- Nie sądzę, by ta dziewczyna deptała ci po piętach,
żeby poprosić o datek na ubogich - zażartował Duncan.
Reese podzielał jego zdanie; intencje nieznajomej wy
dawały się oczywiste. Sam jej widok podniecał do szaleń
stwa. Marchand z trudem oderwał wzrok od piękności
w białej jedwabnej sukni.
- Porozmawiajmy o eksporcie szampana - zmienił te
mat, by się uspokoić. - Nie sądzę, by można było zreali
zować nasz plan. To nie jest odpowiedni moment, by roz
począć w Stanach Zjednoczonych sprzedaż tego szlachet
nego trunku z moich winnic. - Reese zerknął na drugi
kraniec stołu do ruletki, gdzie przed chwilą stała nieznajo
ma, ale jej tam nie spostrzegł. Zniknęła w tłumie.
- Chwila jest wyjątkowo odpowiednia. Pamiętaj, że
zbliżają się wybory. Wszystko się może zdarzyć.
Duncan perorował dalej, nieświadomie budząc widma
przeszłości, którym Reese musiał wreszcie stawić czoło,
chociaż nie miał na to ochoty. Byle nie teraz. Może nigdy?
Odgarnął palcami jasne, kędzierzawe włosy, nieco przerze
dzone nad wypukłym czołem. Wyciągnął szyję i niespo
kojnie patrzył na tłum. Nagle wzniósł oczy do sufitu, zdając
sobie sprawę, że robi z siebie głupca. Czyżby mu dzisiaj
całkiem odbiło? Ciekawe, gdzie się podziała tamta dziew
czyna. A właściwie dlaczego tak mu zależało, by to wie
dzieć? Jęknął niemal bezgłośnie. Czemu ten Duncan tyle
gada? Nie mógłby się wreszcie zamknąć?
- Mam obecnie ważniejsze sprawy na głowie - mruk
nął, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Dokąd ona po
szła, do jasnej cholery?
- Twój jasnowłosy anioł stróż chyba się ulotnił - odparł
zrezygnowany Duncan, rozglądając się dyskretnie po sali.
- Może to i lepiej. Mamy czas, żeby pogadać o interesach.
- Mój anioł stróż? - Reese wybuchnął śmiechem
i energicznie potrząsnął głową. Kątem oka spostrzegł, że
ktoś sadowi się na sąsiednim krześle i odsunął nieco swoje,
robiąc miejsce graczowi. - Gdyby piękna nieznajoma istot
nie poczuwała się do opieki nad biednym śmiertelnikiem,
nie porzuciłaby go na pastwę losu.
- Krzywdzisz ją, mówiąc w ten sposób. - Na twarzy
Duncana pojawił się promienny uśmiech. Ruchem głowy
wskazał miejsce obok Reese'a.
Marchand odwrócił głowę, by sprawdzić, o co chodzi
przyjacielowi. Nagle osłupiał. Na sąsiednim krześle sie
działa tajemnicza nieznajoma. Duncan miał rację; była
piękna jak anioł. Burza jasnych włosów otaczała śliczną
twarz niczym aureola. Dziewczyna próbowała udawać
światową kobietę, a mimo to czuło się wokół niej aurę
niewinności i bezpretensjonalnego wdzięku. Delikatne pal
ce o długich paznokciach szarpały bez litości zamek wie
czorowej torebki, który wreszcie ustąpił. Reese zdawał
sobie sprawę, że pod jego badawczym spojrzeniem dziew
czyna się rumieni; była okropnie zdenerwowana. Reese
wolał jednak popełnić nietakt, niż stracić interesujące wi
dowisko. Być może nieznajoma zacznie wnet poprawiać
makijaż. Sposób, w jaki malowała rozchylone wargi, przy
prawiał Marchanda o rozkoszny dreszcz.
Krupier zachęcał graczy do obstawiania numerów. Za
chwycony Reese nadal gapił się na uroczą sąsiadkę. Miała
jasną cerę i gęste rzęsy, ładny nos i... cudowne usta. Mar
chand poczuł ucisk w gardle. Te cudowne usta obiecywały
niezliczone przyjemności.
Gdy dziewczyna odgarnęła jedwabiste kosmyki włosów
opadające na oczy i przygryzła wargę, Reese'a przebiegł
dreszcz. Każdy gest nieznajomej prowokował erotyczne
wizje, których jej sąsiad nie doświadczał, odkąd był nasto
latkiem. Uznał, że czas okazać trochę miłosierdzia i ślicz
nej dziewczynie, i sobie. Odwrócił wzrok i popatrzył na
stół do ruletki. Jego spojrzenie przyciągnął pusty kwadrat
z czarną dwójką. Bez wahania położył tam swoje żetony.
Wokół rozległ się cichy pomruk aprobaty.
- Postawiłeś wszystko? - rzucił Duncan przyciszonym
głosem. - Mam nadzieję, że przynajmniej tobie szczęście
dopisze.
Kątem oka Reese spostrzegł, że dziewczyna podniosła
oczy znad otwartej torebki i łakomym wzrokiem zerknęła
na prostokąty z numerkami. Widząc stos żetonów leżących
na czarnej dwójce, popatrzyła na sąsiada ze zdumieniem.
- No cóż, Duncanie - rzekł głośno Reese, tak by usły
szała go sąsiadka. - Ktoś na pewno wygra. Ciekawe, kto
dziś wieczorem będzie tym szczęściarzem.
Krupier puścił w ruch koło ruletki i rzucił kulkę.
- Zapytaj tę dziewczynę, czy ma siostrę - szepnął Dun
can, nim zniknął w tłumie.
Nieznajoma wyciągnęła żetony, przeliczyła je pospiesz
nie i ponownie zagryzła wargę. Tym razem niewinny gry
mas podziałał na Marchanda całkiem inaczej: ujął go za
serce. Gdy tłum zaczął napierać na stół, dziewczyna scho
wała żetony do torebki.
Nie bój się, zachęcał ją w duchu Reese, zaryzykuj.
Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała mu prosto
w oczy, jakby słyszała tę niemą zachętę. Marchand
z uśmiechem pokiwał głową, obserwując kulkę ruletki.
- Kto nie obstawia, ten nie zna smaku ryzyka - stwier
dził półgłosem. G d y b y wiedział, jak się nazywa jego s ą -
siadka, zwróciłby się bezpośrednio do niej. Trudno; słysza
ła jego słowa i pewnie zrozumiała, co miał na myśli.
Umieściła swoje żetony na czerwonej trójce, tuż obok
dwójki Marchanda. W chwilę później krupier dał znak, że
obstawiania skończone. Zafascynowana dziewczyna ner
wowym ruchem dotykała naszyjnika z pereł otaczającego
jej szyję. Wyprostowała się i wstrzymała oddech. Nie od
rywała wzroku od wirującego koła. Odruchowo zatrzepo
tała rzęsami, a na jej czole pojawiła się pionowa zmarsz
czka oznaczająca skupienie. Podniecona grą zapomniała,
gdzie się znajduje. Oczy jej błyszczały. Serce Marchanda
kołatało niespokojnie.
Piękna sąsiadka nieświadomie wodziła go na pokusze
nie. Rozsiadł się wygodnie na krześle. Miał wielką ochotę
ją objąć. Zdawał sobie sprawę, że byłby to poważny nie
takt, i szukał dla rąk jakiegoś zajęcia. Oparł brodę na dło
niach, potarł nerwowo policzek. W głębi ducha marzył, by
chwycić tę uroczą blondynkę w ramiona, zanurzyć twarz
w puszystych włosach i upajać się ich cudownym zapa
chem. Wyszedłby, rzecz jasna, na impertynenta i głupca.
Dziewczyna obserwowała krupiera. Reese ujrzał w jej
oczach błysk radości.
- Wygrałam?
- Oui, mademoiselle .
Dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści, uniosła je tryum-
Oui, mademoiselle (fr.) - Tak, proszę pani.
falnym gestem i krzyknęła radośnie. Potem odruchowo
chwyciła Reese'a za rękę i potrząsnęła nią mocno.
- Wygrałam! Wygrałam!
- Serdecznie gratuluję.
Dziewczyna natychmiast zwróciła głowę ku Marchan
dowi i znieruchomiała. Serce Reese'a uderzało coraz moc
niej. Parę graczy połączyły nagle wspólne emocje i prze
życia. Reese miał teraz okazję, by dowiedzieć się czegoś
o tajemniczej piękności. Może zdoła z niej wyciągnąć,
czemu go śledziła. Sama dała mu do tego doskonały pre
tekst. W rozgorączkowanych piwnych oczach pojawił się
nagle wyraz zaskoczenia i strachu.
Przepraszam, jestem zbyt bezpośrednia, zdawała się
usprawiedliwiać jasnowłosa dziewczyna. Puściła od razu
dłoń sąsiada. W jej spojrzeniu Reese widział niemą prośbę,
by nie wykorzystywał sytuacji. Nie była jeszcze gotowa do
zawarcia bliższej znajomości.
Nim Reese zdążył zareagować, ktoś niechcący potrącił
dziewczynę, która znalazła się nagle w objęciach swego
sąsiada przy stole do ruletki. Reese poczuł zapach jej wło
sów. Mamrotał jakieś usprawiedliwienia, mieszając francu
ski z nienaganną angielszczyzną. Piersi nieznajomej przy
lgnęły do jego muskularnego torsu, usta znalazły się nie
bezpiecznie blisko spragnionych warg. Marchand pragnął
wsunąć palce w jasne kosmyki, przytulić dziewczynę jesz
cze mocniej i całować ją do utraty tchu, ale usłuchał głosu
rozsądku, który ostrzegał go przed natarczywością. Reese
zdawał sobie sprawę, co jasnowłosa dziewczyna chciała
mu dać do zrozumienia. Jeszcze nie pora. Mimo to, nim
uwolnił ją z objęć, poczuł gwałtowne podniecenie.
- Proszę uważać - szepnął troskliwie i objął nieznajo
mą, podtrzymując ją lekko. Chciał tę dziewczynę delikatnie
odsunąć, ale ona, szukając oparcia, przylgnęła do niego
z całej siły. Dłoń Reese'a musnęła obnażoną skórę jej ple
ców. Omal nie uległ pokusie, by wsunąć rękę za głęboki
dekolt. Gdyby to zrobił, sytuacja zmieniłaby się na gorsze.
A może na lepsze. Odchrząknął, próbując odzyskać pew
ność siebie, cofnął ramię, wypuścił dziewczynę z objęć
i natychmiast wmieszał się w tłum.
Odszedł z niczym; co za wstyd. Z drugiej strony jed
nak był zadowolony, bo spełnił nie wypowiedziane ży
czenie uroczej blondynki i pomógł jej wybrnąć z kłopo
tliwej sytuacji. Kątem oka widział, że dziewczyna szar
pie naszyjnik z pereł i otwiera usta, jakby chciała coś
powiedzieć. Ogarnęły go wątpliwości. Czyżby próbowa
ła go zatrzymać? Miał iść czy zostać? Nieznajoma doty
kała naszyjnika, odprowadzając Reese'a wzrokiem. Na
gle sznureczek pękł, a perły się rozsypały. Toczyły się
po kształtnym biuście, stukając o blat stołu i padając na
podłogę. Umykały na wszystkie strony. Kilku panów opad
ło niezgrabnie na kolana, by je pozbierać. Reese odszedł
kilka kroków; z daleka mógł lepiej obserwować tę osobli
wą scenę. Jasnowłosa dziewczyna, pełzając na czwora
kach, szukała pereł. Odwrócona tyłem do Marchanda, nie
mogła spostrzec jego pobłażliwego uśmiechu. Nie widziała
także, jak mężczyzna schylił się po jedną z pereł i wsunął
ją do kieszeni.
Beth Langdon spacerowała nerwowo po plaży, która
przylegała do nadmorskiej willi leżącej na malowniczym
przylądku. Sięgnęła po telefon komórkowy. Dzwonił Eu-
gene Sprague. Była mocno poruszona.
- To najgłupsze zadanie, jakie mi kiedykolwiek powie
rzyłeś.
- Beth, powtarzasz się. Ciągle to od ciebie słyszę. Prze
stań tyle gadać i weź się do roboty. Co ostatnio porabiałaś?
- Snułam się po ulicach Monte Carlo w ciemnych oku
larach i chustce na głowie.
- Mam nadzieję, że wpadłaś już Marchandowi w oko.
Jesteś na Lazurowym Wybrzeżu od tygodnia. Udało ci się
nawiązać z nim kontakt?
Kontakt? Beth stanęła jak wryta na piaszczystej plaży.
Zerknęła na swoją postać w skąpym bikini i natychmiast
przypomniała sobie, co czuła w czasie pamiętnego spotka
nia z Marchandem. Od dawna nikt jej nie obejmował tak...
czule. To było osobliwe przeżycie; nie mogła zapomnieć,
że dotknęła muskularnego torsu i jaka była podniecona,
kiedy do siebie przylgnęli. Czuła dotknięcie silnej dłoni na
obnażonych plecach. Odruchowo przytuliła się do mężczy
zny, którego miała śledzić. W tej samej chwili poczuła
jego nabrzmiałą męskość. Zdała sobie sprawę, co się z nim
dzieje.
Na samo wspomnienie niedawnego przeżycia rozkosz
ny dreszcz przebiegł ją od stóp do głów. Miała wrażenie,
że znów jest w ramionach Marchanda. Cóż za wstyd!
Zwierzęta w czasie rui okazują więcej skromności. Wes
tchnęła ciężko i popatrzyła na motorówki śmigające w od
dali po lazurowej powierzchni morza.
- Halo? Beth, jesteś tam? Słyszysz mnie? Pytałem, czy
się już spotkaliście...
- Rozmawiałam z nim wczoraj. Nie będę ukrywać, że
wyszłam na kompletną idiotkę. - Beth odwróciła wzrok od
migotliwych fal i dodała pospiesznie: - Nie pytaj, o co
chodzi. Wolę to zachować dla siebie. Uprzedzam cię jed
nak, że sytuacja nie wygląda najlepiej. Jestem pewna, że
gdy znów natknę się na Marchanda, ten facet na mój widok
ucieknie gdzie pieprz rośnie.
- Nie sądzę.
Jak przekonać uparciucha takiego jak Eugene Sprague,
że osoba pokroju panny Langdon nie nadaje się do szpie
gowania? Zniecierpliwiona Beth sięgnęła po cieniutką ko
szulę ozdobioną połyskliwymi lamówkami.
- Mów, co chcesz, ale to nie zmieni faktu, że twój
zwariowany plan oznacza marnotrawstwo czasu i pie
niędzy.
- Przestań się martwić o fundusze. Chyba już ci mówi
łem, że wspiera nas osoba prywatna. Podatnicy nie stracą,
ani grosza, a pensjonariusze schronisk dla bezdomnych,
których los tak ci leży na sercu, dostaną wszystko, co im
się należy.
- Mam tego dość! - przerwała zdenerwowana Beth.
Rzuciła na piasek cienką koszulę, chwyciła kapelusz chro
niący przed słońcem i mocno ścisnęła telefoniczną
słuchawkę. - Nie chcę wiedzieć, skąd wziąłeś pieniądze na
sfinansowanie tego przedsięwzięcia. Mam powyżej uszu
twoich rewelacji. Lepiej w ogóle nie poruszaj tego tematu.
Niepotrzebnie się w to wpakowałam.
Eugene zapewnił ją pospiesznie, że starannie zatarł
wszelkie ślady i nikomu nie przyjdzie do głowy, że jej
wyjazd na Lazurowe Wybrzeże ma jakiś związek z kam-
panią wyborczą Tylera Piersona. Zniecierpliwona Beth u
tkwiła wzrok w morskiej toni, próbując się uspokoić. Jedna
z motorówek widocznych na horyzoncie skierowała się ku
brzegowi. Beth z uśmiechem obserwowała smukłe łodzie.
Tak właśnie chciała spędzać wolny czas: na morzu, pod
błękitnym niebem. Pragnęła, by morski wiatr targał jej
włosy. Chciała uwolnić się od idiotycznych zobowiązań,
płynąć przed siebie bez celu i nie liczyć mijających godzin.
Nagle zmarszczyła brwi i odwróciła wzrok. Wiedziała, że
nieprędko będzie sobie mogła pozwolić na prawdziwe wa
kacje. Dała słowo, że doprowadzi sprawę Marchanda do
końca. Skoro mogła się przyczynić do reelekcji Piersona,
nie wolno było zmarnować takiej szansy. Trzeba przez to
przejść i wykonać zadanie.
- Masz dla mnie jakieś dodatkowe informacje? - zapytała.
- Nie. Czemu pytasz?
- Przed wyjazdem przeglądałam w twoim biurze teczko
Reese'a Marchanda. Z notatek i dokumentów dowied/.ia
łam się, że przez cztery lata studiował w Stanach Zjedno
czonych. Wczorajszego wieczoru słyszałam, jak mówi po
angielsku. Ani śladu typowego dla Francuzów akcentu. T e n
facet mógłby zostać u nas spikerem telewizyjnym. To była
dla mnie spora niespodzianka. Ciekawe, czego jeszcze do
wiem się o tym człowieku. Może zapomniałeś mnie
o czymś poinformować? - Beth przyglądała się z roztar-
nieniem mężczyźnie kierującemu motorówką. - Znasz ja
kieś pikantne szczegóły z jego życia? Czy ukrywa żonę
w posiadłości odgrodzonej od świata?
- Dlaczego pytasz? Nikt od ciebie nie żąda, abyś za
niego wyszła.
- Wcale bym się nie zdziwiła, słysząc od ciebie taką
propozycję - odcięła się Beth. Eugene zachichotał.
- W tym wypadku cel uświęca środki, moja droga. Po
myśl, co nas czeka, o ile nie dopniemy swego... - Zamilkł
na chwilę. - Zdajesz sobie sprawę, co z nami będzie, gdy
Montgomery zacznie się panoszyć w Białym Domu. To jest
prawdziwa wojna. Jesteś zwiadowcą wysłanym na tyły
przeciwnika. Musisz teraz złożyć swemu dowódcy szcze
gółowy raport.
Motorówka, która odłączyła się od widocznej na hory
zoncie flotylli, wykonała kolejny zwrot i ruszyła prosto ku
plaży, na której opalała się Beth. Kto, u licha...
- Chwileczkę, Eugene.
Beth weszła do wody po kostki i wytężyła wzrok. Zdjęła
nawet przeciwsłoneczne okulary.
- O Boże, to on! - Nie miała najmniejszych wątpliwo
ści. Od kilku dni śledziła Reese'a Marchanda i potrafiła
wypatrzyć go z daleka. - Już wiem, kto postanowił mnie
odwiedzić - mruknęła z roztargnieniem, a potem dodała,
zwracając się do szefa: - Wybacz, mam gościa. Muszę
skończyć.
- Mam ci jeszcze coś do powiedzenia - denerwował się
Eugene. - Niech pokojówka go odprawi.
- To niemożliwe - odparła Beth sadowiąc się na leżaku.
- Dałam jej wychodne.
- Powinna być do twojej dyspozycji przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę.
- Eugene, pokojówka nie jest moją niewolnicą. Jak każ
da dziewczyna, ma własne życie. - Eugene próbował wtrą
cić swoje trzy grosze, ale Beth nie dopuściła go do głosu.
- Muszę kończyć - powtórzyła przerywając rozmowę.
Wrzuciła telefon komórkowy do torby plażowej zawieszo
nej na leżaku.
Poczuła na skórze dziwne mrowienie, gdy Reese Mar
chand wyłączył silnik łodzi, rzucił kotwicę i śmiało zanur
kował. Stanęła za leżakiem, który dawał jej pewną osłonę.
Po co Marchand tu przypłynął? Obejrzała się; ciekawe, ile
czasu potrzeba, by wbiec na schody i skryć się w nadmor
skiej willi. Miała ochotę uciec. Położyła dłoń na odsłonię
tym brzuchu. Ucieczka okazała się niemożliwa. Pływak
miał do pokonania niewielki dystans. Poza tym Beth nie
chciała, żeby uznał ją za strachliwą kobietkę, która unika
niebezpieczeństw jak przerażona uczennica. O Boże!
Znów te koszmary z dzieciństwa! Czy kiedykolwiek zdoła
o nich zapomnieć? Po chwili Beth przestała się nad sobą
roztkliwiać i skupiła całą uwagę na pływaku, który wynu
rzył się z wody i ruszył ku brzegowi. Im bardziej się zbli
żał, tym szybciej kołatało jej serce. Mimo to z zadowole
niem odkryła, że odzyskuje stopniowo pewność siebie.
Wyszła zza leżaka, zrobiła kilka kroków i zatrzymała się,
czekając na gościa.
Gdy Reese stanął w wodzie sięgającej ud i odgarnął do
tyłu mokre włosy, Beth westchnęła lękliwie. Wielkie krople
spływały po szerokich ramionach oraz muskularnym torsie
porośniętym gęstymi włosami, wśród których strużki wody
żłobiły wąskie bruzdy. Beth odczuwała pokusę, by pogła
skać opalone na ciemny brąz ramiona i brzuch; krople
spływały coraz niżej, wsiąkając w kąpielówki koloru bordo
opinające biodra; spodenki nie sięgały nawet pępka. Mar
chand był równomiernie opalony; Beth nie dostrzegła ani
kawałka białej skóry. Czyżby zażywał kąpieli słonecznych
w stroju Adama?
- Dzień dobry.
Beth zadrżała, słysząc wibrujący baryton. Była tak prze
jęta, że ledwie mogła oddychać. Reese zrobił kilka kroków
w jej stronę i popatrzył na nią z nie ukrywaną ciekawością.
- Wygląda pani na zaskoczoną. Czy zjawiłem się nie
w porę?
Beth pokręciła głową. Kiedy Marchand wyszedł na pla
żę, zdołała w końcu wykrztusić słabym głosem:
- Nie.
Reese obrzucił Beth taksującym wzrokiem. Czując na
sobie jego spojrzenie, odruchowo sięgnęła po wielki słom
kowy kapelusz. Trzymała go przed sobą, by się nieco osło
nić. Co ją podkusiło, by włożyć skąpe bikini złożone z nie
wielkich trójkątów i wąskich paseczków? W przyzwoi
tym, jednoczęściowym kostiumie czułaby się o wiele
lepiej.
- Jestem Reese Marchand - przedstawił się, wyciąga
jąc mokrą dłoń opaloną na ciemny brąz. - Spotkaliśmy się
w kasynie. To było osobliwe przeżycie. Mam nadzieję, że
pani również mnie zapamiętała.
- Oczywiście. - Wyciągnęła rękę. Uścisk Reese'a był
delikatny, lecz mocny. Wyczuwało się wokół niego aurę
męskości, która w pierwszej chwili całkiem przytłoczyła
Beth. Wkrótce jednak dziewczyna odzyskała panowanie
nad sobą. Nie była prowincjonalną gęsią. Pora udowodnić,
że umie prowadzić lekką i ciekawą rozmowę; to jeden
z najważniejszych jej atutów. Trzeba tylko zebrać myśli.
Popatrzyła na swoją dłoń, której Reese nie wypuszczał
z mocnego uścisku. Podniosła wzrok i obrzuciła gościa
badawczym spojrzeniem. Przyglądała się ukradkiem jego
ustom, których wyrazisty kształt znamionował pewność
siebie, oraz dołkom w policzkach, wskazującym na poczu
cie humoru. W końcu popatrzyła w bystre, piwne oczy.
Reese cierpliwie czekał na koniec owej inspekcji. W jego
wzroku nie było arogancji, tylko spokój i życzliwość; było
to jednak dość prowokujące spojrzenie. Beth powitała go
ścia serdecznym uśmiechem. Bez pośpiechu cofnęła dłoń,
której Marchand wcale nie zamierzał puścić. Niespodzie
wanie dokonała pewnego odkrycia: wyraz oczu Reese'a
oraz jego rysy twarzy wykazywały niezwykłe podobień
stwo do Harrisona Montgomery'ego. Beth westchnęła głę
boko, próbując zapanować nad sprzecznymi uczuciami.
- Nazywam się Beth Langdon. Skąd pan wie, gdzie
mieszkam? - zapytała, starając się nie patrzeć na kropelki
wody spływające po opalonej skórze przystojnego gościa.
- Monte Carlo to niewielka mieścina. Plotki szybko się
rozchodzą - odparł Reese, spoglądając wymownie ku
schodom willi, na których stały donice z kwiatami. - Do
brze zna pani Billy'ego?
- Proszę?
- Właścicielem tej rezydencji jest Billy Waleski, pra
wda?
- Ach, o nim pan mówi! - odparła z uśmiechem Beth.
- Jesteście kochankami?
- Słucham? - Beth nie rozpoznałaby tajemniczego ary
stokraty nazwiskiem Waleski, nawet wówczas gdyby stanął
u drzwi pięknej willi z różą w zębach i butelką szampana
w ręku. Mniejsza z tym. Nie warto również zachowywać
się jak mieszczka i oburzać się z powodu aroganckiej uwa
gi Marchanda. To Europa. Panuje tu większa niż w Stanach
swoboda obyczajów, szczególnie na południu Francji.
- Panie Marchand...
- Mam na imię Reese - wtrącił Marchand głosem ła
godnym jak szum morza.
- Reese - powtórzyła z pozoru obojętnie. Ciekawe, kto
da się nabrać na tę minę niewiniątka, pomyślała drwiąco.
Uśmiechnęła się życzliwie, włożyła przeciwsłoneczne oku
lary i rzuciła obojętnie: - Jeśli ci to odpowiada, możesz
mnie i Waleskiego uważać za kochanków.
- Wręcz przeciwnie - odparł z naciskiem Marchand.
Beth, zaniepokojona tonem jego głosu, przestała się uśmie
chać i zmrużyła oczy.
Podeszła do leżaka. Sama była zaskoczona swoją non
szalancką uwagą, a zarazem wściekła na Eugene'a. Cieka
we, o czym jeszcze szef zapomniał ją poinformować. Rzu
ciła kapelusz na ziemię i opadła na pasiasty leżak.
W chwilę później Reese pospieszył za nią. Z kieszonki
kąpielówek wyjął jakiś przedmiot. Pochylił się nad Beth
i położył go jej na dłoni.
- Zgubiłaś to wczoraj wieczorem.
Beth ujrzała śliczną perłę. Zaczerwieniła się natych
miast. Przed oczyma stanęła jej znowu upokarzająca scena
w kasynie.
- Sądziłam, że wyszedłeś. Skąd wiesz...
- Jestem uważnym obserwatorem. Mało co uchodzi
mojej uwagi - odparł Reese, obrzucając jej twarz i postać
badawczym spojrzeniem. - Zamierzasz tu zostać przez ca
łe lato?
SUSAN CONNELL Reese zwyciężca Harleguin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa
PROLOG - Musisz się zgodzić, Beth. - Wykluczone. To nie ma sensu. Twój pomysł jest po prostu śmieszny. Można by sądzić, że chwytasz się ostatniej deski ratunku. - Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś zachwycona moim planem. Pamiętaj jednak, że musimy wykorzystać wszelkie atuty. Masz sposobność przysłużyć się krajowi. - Właśnie to robię, mój drogi. Każdą wolną chwilę spędzam w tym schronisku dla bezdomnych, pracując do upadłego. W ten sposób także służę krajowi i społeczeń stwu - oznajmiła z przekąsem Beth. Podeszła do łóżka, energicznym ruchem ściągnęła zmięte prześcieradło, rzu- eiła je na wielki stos brudnej bielizny pośrodku sali i wska zała sąsiednie posłanie. - Masz zamiar mi pomóc? - Zrób to dla prezydenta, Beth, jeśli chcesz, aby został wybrany na drugą kadencję. Gdyby ci się powiodło, miałby znacznie większe szanse, prawda? - Doskonale wiesz, że zależy mi na jego reelekcji. - Beth z rezygnacją pokręciła głową. Sięgnęła po wystrzę pione prześcieradło. - Nie zapominaj, że dochodzenie w sprawie nieślubnego syna Harnsona Montgomery'ego prowadzone przez Kelsey Gates na ranczu Lukasa Cald wella nie dało spodziewanych rezultatów. Eugene, nie rób
takiej miny. Znam Kelsey od lat i wiem, że gdyby uznała, że wyciśnie cokolwiek z tego faceta, nie spoczęłaby, aż powstałby artykuł wart publikacji na tytułowej stronie „Los Angeles Timesa". Nie patrz na mnie w taki sposób. Jeśli sądzisz, że dam się zastraszyć, to popełniasz błąd. Wiesz, że jestem gorącą zwolenniczką prezydenta Piersona i zro bię wszystko, by został ponownie wybrany... rzecz jasna w granicach rozsądku. - Nie posądzam cię o brak lojalności, ale jestem zdania, że marnujesz czas i zdolności, tkwiąc w tym schronisku. Może to zabrzmi nieco pompatycznie, ale możesz służyć krajowi lepiej i skuteczniej. Poza tym... dziwię się, jak wytrzymujesz tyle godzin w podobnej norze. Panuje tu okropny zaduch. Beth z niepokojem zerknęła na mieszkańców schroni ska zebranych w drugim końcu sali. Na szczęście żaden z nich nie usłyszał wypowiedzianej przyciszonym głosem uwagi Eugene'a. Chwyciła szefa za klapy eleganckiego garnituru. - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Tamci ludzie również. - Jasne, jasne - rzucił Eugene pojednawczym tonem i spuścił oczy. - Nie bierz sobie moich słów za bardzo do serca, Beth. - Ktoś musi okazać nieco zainteresowania ich proble mami - odparła, czując, że coś ściskają za gardło. Zawsze tak reagowała na przejawy niesprawiedliwości. - Zanim powiesz kolejną bzdurę, dowiedz się, że jako dziecko spę dziłam kilka lat w sierocińcu bardzo podobnym do tego schroniska. Tam również panował zaduch.
- Doskonale mi wiadomo, co przeszłaś w dzieciństwie - mruknął Eugene, odrywając palce Beth od klap marynar ki. - Wiem również, kim teraz jesteś. Moim zdaniem po winnaś rzucić to zajęcie i robić, co do ciebie należy. Uśmiechnął się pobłażliwie i wyniośle. Taka mina robiła zawsze ogromne wrażenie na jego współpracownikach ze sztabu wyborczego. Beth stanowiła wyjątek i nie dawała się nabrać. Popatrzyła szefowi prosto w oczy. Jednym spo jrzeniem umiała przywołać do porządku każdego męż czyznę. - Zachowaj spokój - mruknął Eugene, wygładzając zmięte klapy. - Kiedy zdecydowałaś się pracować w szta bie wyborczym prezydenta, na pewno zdawałaś sobie spra wę, że będziemy cię sprawdzać. To rutynowa procedura. - Oczywiście. Byłam na to przygotowana - odparła, kładąc dłonie na biodrach. - Musieliście wiedzieć, kogo zatrudniacie. Mam tyko jedno pytanie: Jakim prawem wty kacie nos w moje prywatne sprawy? Co one mają wspól nego z bezpieczeństwem prezydenta? - Przestań się irytować. Właściwie to nie mieliśmy oka zji, by pogrzebać w twoim prywatnym życiu, bo ono prak tycznie nie istnieje. Beth odgarnęła gęste, nieco potargane włosy sięgające ramion. Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę, tocząc po sali umęczonym wzrokiem. Daremnie się łudziła, że wspo mnienia z dzieciństwa przestały już wywoływać przygnę bienia i wstyd; tamte uczucia nagle powróciły. Dlaczego tak się stało? Nie powinna żyć przeszłością. Do cholery, przed sześcioma miesiącami wprowadziła się do pięknego mieszkania w eleganckiej dzielnicy, a jeszcze nie rozpako-
wała rzeczy. Wszędzie stały kartonowe pudła. Tak żyła dwudziestosiedmioletnia, niebrzydka dziewczyna z wy ższym wykształceniem, której wiele osób zazdrościło do brej posady i wysokiej pensji. Powinna mieć poczucie bez pieczeństwa, a jednak było inaczej. Dlaczego nadal żyje w przekonaniu o tymczasowości swoich sukcesów? - Beth, słuchasz mnie? - Myśl logicznie, Eugene. - Beth popatrzyła na szefa z wymuszonym uśmiechem. Wetknęła luźną bawełnianą koszulkę w stare dżinsy. - Co spodziewasz się zyskać, po syłając mnie na Riwierę Francuską? Naprawdę chcesz, że bym deptała po piętach jakiemuś podrywaczowi, który ma forsy jak lodu? - Ten facet nie jest zwykłym utracjuszem. Gdy twoja przyjaciółka z „Los Angeles Timesa" próbowała zdobyć informacje na temat owego kowboja z Wyoming, moi lu dzie szukali już potwierdzenia uporczywych plotek na te mat francuskiej kochanki Montgomery'ego. Gdybyś zna lazła dowody potwierdzające, że Reese Marchand jest nie ślubnym synem pana senatora... - Jak mam tego dokonać? - spytała Beth, marszcząc brwi. - Jesteś mądrą kobietą. Znajdziesz sposób - odparł Eu- gene, rzucając wymowne spojrzenie na smukłą postać Beth. Wzruszył ramionami. - Wiemy, że Montgomery lubi blondynki. Może syn wdał się w ojca. - Gotowa jestem zrobić niemal wszystko, byle prezy dent wygrał wybory po raz drugi, ale metody, które suge rujesz... - Niczego ci nie sugeruję, Beth. Proszę tylko, żebyś poleciała na Riwierę i rozpracowała tego faceta.
- Jak mam tego dokonać? Za kogo ty mnie uważasz? Mam być uwodzicielska i przebiegła jak Mata Hari? W Waszyngtonie jestem znacznie bardziej przydatna. Ro boty mi tu nie zabraknie. - Beth minęła szefa i wróciła do pracy, ale Eugene zastąpił jej drogę. - Przemyśl to. Nie spiesz się z decyzją. - Wyślij do Francji kogoś innego - stwierdziła Beth, zdecydowanym gestem odsuwając szefa. Podeszła do ko lejnego łóżka. - Mam w sztabie wyborczym mnóstwo obo wiązków. Poza tym nie mogę z dnia na dzień opuścić schroniska. Jestem tu potrzebna. Umilkła, gdy zbliżył się do nich mężczyzna w znoszonej koszuli i połatanych spodniach. Kiedy ruszył do wyjścia, Eugene wyciągnął z kieszeni nienagannie wyprasowaną chusteczkę i przytknął ją do nosa. - Skoro już o tym mowa... Muszę cię uprzedzić, Beth, że prezydent nie ma teraz czasu, by zająć się sprawą dotacji dla przytułków takich jak ten. Wiem, że bardzo ci zależy... - Obiecał, że znajdzie chwilę - wtrąciła Beth, odwra cając zleżały materac. - Dziś rano jego rzecznik powie dział... - Najważniejszym problemem jest teraz reelekcja. Wszystko da się załatwić pod warunkiem, że Pierson za jmie prezydencki gabinet na kolejne cztery lata. Naszą rzeczą jest zadbać, żeby to się udało. Jeśli nam się nie powiedzie, będziesz mogła przesiadywać w schronisku, ile dusza zapragnie. Chyba nie muszę ci mówić, że po ewen tualnym zwycięstwie Montgomery'ego znaleźlibyśmy się w trudnym położeniu. Wyniki sondaży są marne. Jeśli nie zmienimy kryształowego wizerunku Montgomery'ego,
ulubieńca prasy i zwykłych zjadaczy chleba, nie będzie żadnych szans na dotacje dla twoich bezdomnych. Mont gomery z pewnością nie da na to złamanego grosza. Ostre słowa Eugene'a sprawiły, że Beth przebiegł po ple cach zimny dreszcz. Wyniki sondaży nie przesądzały wpraw dzie o rezultacie wyborów, ale nie ulegało wątpliwości, że szanse obecnego prezydenta maleją. Beth wiązała z posadą w jego administracji wielkie nadzieje. Latami ciężko praco wała, by zyskać możliwość skutecznego pomagania ludziom szczególnie pokrzywdzonym przez los. Bez wahania znosiła wszelkie upokorzenia, zapominała o dumie i rozmaitych za hamowaniach, ponieważ miała wyraźny cel. Chodziło o to, by zapis dotyczący stałych dotacji znalazł się w odpowiedniej ustawie. Teraz wszystkie starania mogły pójść na marne. Pod niosła wzrok i spojrzała szefowi w oczy. - Przyjdź jutro rano do mojego biura - rzucił Eugene. - Dlaczego wybrałeś mnie? -jęknęła Beth. Przytaczała różne argumenty w nadziei, że przekona szefa i samą sie bie, iż nie powinna godzić się na wyjazd. - Nie znam francuskiego i nie mam pojęcia, jak wygląda życie na La zurowym Wybrzeżu, brak mi odpowiednich ciuchów, a po za tym właśnie przygotowuję lipcową trasę prezydenta. Na północy i wschodzie mamy sporo zwolenników. - Szukasz dziury w całym. Wszędzie dogadasz się po angielsku. Zestaw odpowiednich strojów już został dla cie bie przygotowany. Kazałem sprawdzić rozmiary i kupić gotowe ubrania. Resztę uzupełnisz na miejscu. Sklepów tam nie brakuje. Kompetentne osoby przejmą w sztabie twoje obowiązki. Poleciłem już zarezerwować bilet. Lecisz do Francji jutro po południu.
- To szaleństwo. - Beth z roztargnieniem popatrzyła na instrukcję, którą podał jej szef. Usiadła ciężko na materacu. - Za pieniądze, które przeznaczyłeś na mój wyjazd, można by kupić dom dla jednego z miejscowych pensjonariuszy. Co mówię, starczyłoby na porządne lokum dla dwu takich biedaków. - Pamiętasz, jakie hasło widnieje na twojej koszulce? „Wiele można zmienić". Zrozum, Beth, że masz niepowta rzalną okazję, by dokonać istotnej zmiany w obecnej sytu acji. Zamiast jałmużny i paru godzin pracy ofiarujesz bez domnym szansę na wygodniejsze życie w wielu schroni skach podobnych do tego. - Eugene przysiadł na łóżku obok koleżanki ze sztabu wyborczego i dodał, naśladując południowy akcent prezydenta Piersona: - Jeśli odmówisz, Beth, kto zdoła uporać się z tym zadaniem?
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Powstrzymaj się od gry, jeśli nie stać cię, by przegrać. Zawsze mi to powtarzasz, gdy wybieram się do kasyna w Monte Carlo. Reese Marchand rozglądał się po wytwornej sali. Popa trzył na przyjaciela i odparł: - To prawda. - Z roztargnieniem stukał o dłoń plikiem żetonów. - Cóż to, Duncanie? Nie siadasz dziś do bakara- ta? - Podczas rozmowy z przyjacielem wodził spojrzeniem po twarzach gości słynnego kasyna, którzy zgromadzili się w bocznej salce. - Nie przepadam za bakaratem. To gra dla ciebie. Pa miętasz, jak w Las Vegas rozbiłeś bank? - Duncan Vanos poklepał wymownym gestem pustą kieszeń i pociągnął przyjaciela do stołu, przy którym grano w ruletkę. Zachi chotał i dodał tajemniczo: - Zaraz tu przyjdzie. - O kim mówisz? - zapytał Reese, nie odrywając spo jrzenia od drzwi wejściowych. Udawał, że nie ma pojęcia, kto w nich powinien stanąć lada chwila. Wiedział, że ta rozmowa wciągnęła przyjaciela i nie chciał mu psuć zaba wy. Obaj czekali niecierpliwie na śliczną dziewczynę, która przez cały wieczór kryła się za kolumnami. Od trzech dni Reese widział ją w pobliżu, ilekroć dyskretnie odwracał głowę. Na szczęście dzisiejszego wieczoru nie miała chu-
stki na głowie ani ciemnych okularów, mógł więc przyjrzeć się jasnej czuprynie i pięknej twarzy. Z uśmiechem przy pomniał sobie, jak często dziewczyna przeglądała się w małym lusterku wyjmowanym co chwila z torebki. Reese nie był w stanie oderwać od niej spojrzenia. W y - różniała się na korzyść wśród stałych bywalczyń kasyn Monte Carlo. W promieniu dwóch mil nie było kobiety, z którą można by ją porównać. Przy niej bogate turystki sprawiały wrażenie, jakby wyszły spod sztancy. Żadna z elegantek, polujących na wielką wygraną, nie przystawa ła co kilka minut, by dyskretnie poprawić fryzurę albo makijaż. Urodziwa młoda dama najwyraźniej upatrzyła so bie konkretnego mężczyznę i postanowiła na niego zapo lować. Reese był pewny, że wybór padł na niego. Parsknął śmiechem, gdy przyszło mu do głowy, co śliczna i drapież na istota o piwnych oczach mogłaby z nim uczynić, gdyby dostał się w jej pazurki. - Położyła dłoń na brzuchu i odetchnęła głęboko. To pewny znak, że zamierza do ciebie podejść i zacząć roz mowę - szepnął Duncan do przyjaciela i protekcjonalnym gestem poklepał go po plecach. - Widzę, że i ty spostrzegłeś, na co się zanosi. - Reese z ciekawością zerknął na kolegę ze studiów. - Nie ma w tej sali faceta z krwi i kości, któremu by to umknęło. Ludzie mówią, że Billy Waleski oddał tej dziew czynie do dyspozycji swój dom nad brzegiem morza. Nasza ślicznotka bawi tam pod jego nieobecność. - Jest Amerykanką? - Masz jakieś wątpliwości? Żadnych. Reese nie uważał się za wyjątkowo spostrze-
gawczego, ale przybysza ze Stanów potrafił rozpoznać na tychmiast. Gotów był założyć się o całą dzisiejszą wygra ną, że tajemnicza piękność jest Amerykanką w każdym calu. Zagryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem, gdy wy obraził sobie, że ją rozbiera i na zgrabnym pośladku znaj duje stempelek: Made in USA. - Idzie tu - oznajmił Duncan, w zamyśleniu gładząc czubek nosa. - Jeśli chcesz zawrzeć bliższą znajomość z tajemniczą damą, interesy mogą poczekać. Jutro będzie dość czasu, by o nich porozmawiać. - Przeceniasz moje szczęście - mruknął Reese, ponuro zerkając na przyjaciela. - Nie przyszło ci do głowy, że prawdopodobnie nieba wem opuścisz kasyno w towarzystwie złotowłosego kocia ka? - rzucił Duncan. Mężczyźni obserwowali urodziwą blondynkę kupującą żetony u wejścia do sali. Reese spoglądał na nią z zainteresowaniem - podobnie jak większość graczy. Niektórzy z nich gapili się uporczy wie na śliczną nieznajomą. Marchand nie miał im tego za złe; było na co popatrzeć. Głęboki dekolt sukni odsłaniał kształtny biust i jasną skórę. Uwagę Reese'a przyciągnął naszyjnik z dużych pereł otaczający szyję dziewczyny... jakby miłosnym uściskiem. Poczuł dziwny zawrót głowy, usiadł przy stole i oparł się na nim łokciami, nie odrywając spojrzenia od nieznajomej. Zakładał, że celowo wybrała suknię, która miała zwrócić jego uwagę; wyobrażał sobie, jak tego wieczoru kolejne elementy stroju zakrywały smu kłą postać, którą od pewnego czasu rozbierał w wyobraźni. - Nie sądzę, by ta dziewczyna deptała ci po piętach, żeby poprosić o datek na ubogich - zażartował Duncan.
Reese podzielał jego zdanie; intencje nieznajomej wy dawały się oczywiste. Sam jej widok podniecał do szaleń stwa. Marchand z trudem oderwał wzrok od piękności w białej jedwabnej sukni. - Porozmawiajmy o eksporcie szampana - zmienił te mat, by się uspokoić. - Nie sądzę, by można było zreali zować nasz plan. To nie jest odpowiedni moment, by roz począć w Stanach Zjednoczonych sprzedaż tego szlachet nego trunku z moich winnic. - Reese zerknął na drugi kraniec stołu do ruletki, gdzie przed chwilą stała nieznajo ma, ale jej tam nie spostrzegł. Zniknęła w tłumie. - Chwila jest wyjątkowo odpowiednia. Pamiętaj, że zbliżają się wybory. Wszystko się może zdarzyć. Duncan perorował dalej, nieświadomie budząc widma przeszłości, którym Reese musiał wreszcie stawić czoło, chociaż nie miał na to ochoty. Byle nie teraz. Może nigdy? Odgarnął palcami jasne, kędzierzawe włosy, nieco przerze dzone nad wypukłym czołem. Wyciągnął szyję i niespo kojnie patrzył na tłum. Nagle wzniósł oczy do sufitu, zdając sobie sprawę, że robi z siebie głupca. Czyżby mu dzisiaj całkiem odbiło? Ciekawe, gdzie się podziała tamta dziew czyna. A właściwie dlaczego tak mu zależało, by to wie dzieć? Jęknął niemal bezgłośnie. Czemu ten Duncan tyle gada? Nie mógłby się wreszcie zamknąć? - Mam obecnie ważniejsze sprawy na głowie - mruk nął, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Dokąd ona po szła, do jasnej cholery? - Twój jasnowłosy anioł stróż chyba się ulotnił - odparł zrezygnowany Duncan, rozglądając się dyskretnie po sali. - Może to i lepiej. Mamy czas, żeby pogadać o interesach.
- Mój anioł stróż? - Reese wybuchnął śmiechem i energicznie potrząsnął głową. Kątem oka spostrzegł, że ktoś sadowi się na sąsiednim krześle i odsunął nieco swoje, robiąc miejsce graczowi. - Gdyby piękna nieznajoma istot nie poczuwała się do opieki nad biednym śmiertelnikiem, nie porzuciłaby go na pastwę losu. - Krzywdzisz ją, mówiąc w ten sposób. - Na twarzy Duncana pojawił się promienny uśmiech. Ruchem głowy wskazał miejsce obok Reese'a. Marchand odwrócił głowę, by sprawdzić, o co chodzi przyjacielowi. Nagle osłupiał. Na sąsiednim krześle sie działa tajemnicza nieznajoma. Duncan miał rację; była piękna jak anioł. Burza jasnych włosów otaczała śliczną twarz niczym aureola. Dziewczyna próbowała udawać światową kobietę, a mimo to czuło się wokół niej aurę niewinności i bezpretensjonalnego wdzięku. Delikatne pal ce o długich paznokciach szarpały bez litości zamek wie czorowej torebki, który wreszcie ustąpił. Reese zdawał sobie sprawę, że pod jego badawczym spojrzeniem dziew czyna się rumieni; była okropnie zdenerwowana. Reese wolał jednak popełnić nietakt, niż stracić interesujące wi dowisko. Być może nieznajoma zacznie wnet poprawiać makijaż. Sposób, w jaki malowała rozchylone wargi, przy prawiał Marchanda o rozkoszny dreszcz. Krupier zachęcał graczy do obstawiania numerów. Za chwycony Reese nadal gapił się na uroczą sąsiadkę. Miała jasną cerę i gęste rzęsy, ładny nos i... cudowne usta. Mar chand poczuł ucisk w gardle. Te cudowne usta obiecywały niezliczone przyjemności. Gdy dziewczyna odgarnęła jedwabiste kosmyki włosów
opadające na oczy i przygryzła wargę, Reese'a przebiegł dreszcz. Każdy gest nieznajomej prowokował erotyczne wizje, których jej sąsiad nie doświadczał, odkąd był nasto latkiem. Uznał, że czas okazać trochę miłosierdzia i ślicz nej dziewczynie, i sobie. Odwrócił wzrok i popatrzył na stół do ruletki. Jego spojrzenie przyciągnął pusty kwadrat z czarną dwójką. Bez wahania położył tam swoje żetony. Wokół rozległ się cichy pomruk aprobaty. - Postawiłeś wszystko? - rzucił Duncan przyciszonym głosem. - Mam nadzieję, że przynajmniej tobie szczęście dopisze. Kątem oka Reese spostrzegł, że dziewczyna podniosła oczy znad otwartej torebki i łakomym wzrokiem zerknęła na prostokąty z numerkami. Widząc stos żetonów leżących na czarnej dwójce, popatrzyła na sąsiada ze zdumieniem. - No cóż, Duncanie - rzekł głośno Reese, tak by usły szała go sąsiadka. - Ktoś na pewno wygra. Ciekawe, kto dziś wieczorem będzie tym szczęściarzem. Krupier puścił w ruch koło ruletki i rzucił kulkę. - Zapytaj tę dziewczynę, czy ma siostrę - szepnął Dun can, nim zniknął w tłumie. Nieznajoma wyciągnęła żetony, przeliczyła je pospiesz nie i ponownie zagryzła wargę. Tym razem niewinny gry mas podziałał na Marchanda całkiem inaczej: ujął go za serce. Gdy tłum zaczął napierać na stół, dziewczyna scho wała żetony do torebki. Nie bój się, zachęcał ją w duchu Reese, zaryzykuj. Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy, jakby słyszała tę niemą zachętę. Marchand z uśmiechem pokiwał głową, obserwując kulkę ruletki.
- Kto nie obstawia, ten nie zna smaku ryzyka - stwier dził półgłosem. G d y b y wiedział, jak się nazywa jego s ą - siadka, zwróciłby się bezpośrednio do niej. Trudno; słysza ła jego słowa i pewnie zrozumiała, co miał na myśli. Umieściła swoje żetony na czerwonej trójce, tuż obok dwójki Marchanda. W chwilę później krupier dał znak, że obstawiania skończone. Zafascynowana dziewczyna ner wowym ruchem dotykała naszyjnika z pereł otaczającego jej szyję. Wyprostowała się i wstrzymała oddech. Nie od rywała wzroku od wirującego koła. Odruchowo zatrzepo tała rzęsami, a na jej czole pojawiła się pionowa zmarsz czka oznaczająca skupienie. Podniecona grą zapomniała, gdzie się znajduje. Oczy jej błyszczały. Serce Marchanda kołatało niespokojnie. Piękna sąsiadka nieświadomie wodziła go na pokusze nie. Rozsiadł się wygodnie na krześle. Miał wielką ochotę ją objąć. Zdawał sobie sprawę, że byłby to poważny nie takt, i szukał dla rąk jakiegoś zajęcia. Oparł brodę na dło niach, potarł nerwowo policzek. W głębi ducha marzył, by chwycić tę uroczą blondynkę w ramiona, zanurzyć twarz w puszystych włosach i upajać się ich cudownym zapa chem. Wyszedłby, rzecz jasna, na impertynenta i głupca. Dziewczyna obserwowała krupiera. Reese ujrzał w jej oczach błysk radości. - Wygrałam? - Oui, mademoiselle . Dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści, uniosła je tryum- Oui, mademoiselle (fr.) - Tak, proszę pani.
falnym gestem i krzyknęła radośnie. Potem odruchowo chwyciła Reese'a za rękę i potrząsnęła nią mocno. - Wygrałam! Wygrałam! - Serdecznie gratuluję. Dziewczyna natychmiast zwróciła głowę ku Marchan dowi i znieruchomiała. Serce Reese'a uderzało coraz moc niej. Parę graczy połączyły nagle wspólne emocje i prze życia. Reese miał teraz okazję, by dowiedzieć się czegoś o tajemniczej piękności. Może zdoła z niej wyciągnąć, czemu go śledziła. Sama dała mu do tego doskonały pre tekst. W rozgorączkowanych piwnych oczach pojawił się nagle wyraz zaskoczenia i strachu. Przepraszam, jestem zbyt bezpośrednia, zdawała się usprawiedliwiać jasnowłosa dziewczyna. Puściła od razu dłoń sąsiada. W jej spojrzeniu Reese widział niemą prośbę, by nie wykorzystywał sytuacji. Nie była jeszcze gotowa do zawarcia bliższej znajomości. Nim Reese zdążył zareagować, ktoś niechcący potrącił dziewczynę, która znalazła się nagle w objęciach swego sąsiada przy stole do ruletki. Reese poczuł zapach jej wło sów. Mamrotał jakieś usprawiedliwienia, mieszając francu ski z nienaganną angielszczyzną. Piersi nieznajomej przy lgnęły do jego muskularnego torsu, usta znalazły się nie bezpiecznie blisko spragnionych warg. Marchand pragnął wsunąć palce w jasne kosmyki, przytulić dziewczynę jesz cze mocniej i całować ją do utraty tchu, ale usłuchał głosu rozsądku, który ostrzegał go przed natarczywością. Reese zdawał sobie sprawę, co jasnowłosa dziewczyna chciała mu dać do zrozumienia. Jeszcze nie pora. Mimo to, nim uwolnił ją z objęć, poczuł gwałtowne podniecenie.
- Proszę uważać - szepnął troskliwie i objął nieznajo mą, podtrzymując ją lekko. Chciał tę dziewczynę delikatnie odsunąć, ale ona, szukając oparcia, przylgnęła do niego z całej siły. Dłoń Reese'a musnęła obnażoną skórę jej ple ców. Omal nie uległ pokusie, by wsunąć rękę za głęboki dekolt. Gdyby to zrobił, sytuacja zmieniłaby się na gorsze. A może na lepsze. Odchrząknął, próbując odzyskać pew ność siebie, cofnął ramię, wypuścił dziewczynę z objęć i natychmiast wmieszał się w tłum. Odszedł z niczym; co za wstyd. Z drugiej strony jed nak był zadowolony, bo spełnił nie wypowiedziane ży czenie uroczej blondynki i pomógł jej wybrnąć z kłopo tliwej sytuacji. Kątem oka widział, że dziewczyna szar pie naszyjnik z pereł i otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć. Ogarnęły go wątpliwości. Czyżby próbowa ła go zatrzymać? Miał iść czy zostać? Nieznajoma doty kała naszyjnika, odprowadzając Reese'a wzrokiem. Na gle sznureczek pękł, a perły się rozsypały. Toczyły się po kształtnym biuście, stukając o blat stołu i padając na podłogę. Umykały na wszystkie strony. Kilku panów opad ło niezgrabnie na kolana, by je pozbierać. Reese odszedł kilka kroków; z daleka mógł lepiej obserwować tę osobli wą scenę. Jasnowłosa dziewczyna, pełzając na czwora kach, szukała pereł. Odwrócona tyłem do Marchanda, nie mogła spostrzec jego pobłażliwego uśmiechu. Nie widziała także, jak mężczyzna schylił się po jedną z pereł i wsunął ją do kieszeni. Beth Langdon spacerowała nerwowo po plaży, która przylegała do nadmorskiej willi leżącej na malowniczym
przylądku. Sięgnęła po telefon komórkowy. Dzwonił Eu- gene Sprague. Była mocno poruszona. - To najgłupsze zadanie, jakie mi kiedykolwiek powie rzyłeś. - Beth, powtarzasz się. Ciągle to od ciebie słyszę. Prze stań tyle gadać i weź się do roboty. Co ostatnio porabiałaś? - Snułam się po ulicach Monte Carlo w ciemnych oku larach i chustce na głowie. - Mam nadzieję, że wpadłaś już Marchandowi w oko. Jesteś na Lazurowym Wybrzeżu od tygodnia. Udało ci się nawiązać z nim kontakt? Kontakt? Beth stanęła jak wryta na piaszczystej plaży. Zerknęła na swoją postać w skąpym bikini i natychmiast przypomniała sobie, co czuła w czasie pamiętnego spotka nia z Marchandem. Od dawna nikt jej nie obejmował tak... czule. To było osobliwe przeżycie; nie mogła zapomnieć, że dotknęła muskularnego torsu i jaka była podniecona, kiedy do siebie przylgnęli. Czuła dotknięcie silnej dłoni na obnażonych plecach. Odruchowo przytuliła się do mężczy zny, którego miała śledzić. W tej samej chwili poczuła jego nabrzmiałą męskość. Zdała sobie sprawę, co się z nim dzieje. Na samo wspomnienie niedawnego przeżycia rozkosz ny dreszcz przebiegł ją od stóp do głów. Miała wrażenie, że znów jest w ramionach Marchanda. Cóż za wstyd! Zwierzęta w czasie rui okazują więcej skromności. Wes tchnęła ciężko i popatrzyła na motorówki śmigające w od dali po lazurowej powierzchni morza. - Halo? Beth, jesteś tam? Słyszysz mnie? Pytałem, czy się już spotkaliście...
- Rozmawiałam z nim wczoraj. Nie będę ukrywać, że wyszłam na kompletną idiotkę. - Beth odwróciła wzrok od migotliwych fal i dodała pospiesznie: - Nie pytaj, o co chodzi. Wolę to zachować dla siebie. Uprzedzam cię jed nak, że sytuacja nie wygląda najlepiej. Jestem pewna, że gdy znów natknę się na Marchanda, ten facet na mój widok ucieknie gdzie pieprz rośnie. - Nie sądzę. Jak przekonać uparciucha takiego jak Eugene Sprague, że osoba pokroju panny Langdon nie nadaje się do szpie gowania? Zniecierpliwiona Beth sięgnęła po cieniutką ko szulę ozdobioną połyskliwymi lamówkami. - Mów, co chcesz, ale to nie zmieni faktu, że twój zwariowany plan oznacza marnotrawstwo czasu i pie niędzy. - Przestań się martwić o fundusze. Chyba już ci mówi łem, że wspiera nas osoba prywatna. Podatnicy nie stracą, ani grosza, a pensjonariusze schronisk dla bezdomnych, których los tak ci leży na sercu, dostaną wszystko, co im się należy. - Mam tego dość! - przerwała zdenerwowana Beth. Rzuciła na piasek cienką koszulę, chwyciła kapelusz chro niący przed słońcem i mocno ścisnęła telefoniczną słuchawkę. - Nie chcę wiedzieć, skąd wziąłeś pieniądze na sfinansowanie tego przedsięwzięcia. Mam powyżej uszu twoich rewelacji. Lepiej w ogóle nie poruszaj tego tematu. Niepotrzebnie się w to wpakowałam. Eugene zapewnił ją pospiesznie, że starannie zatarł wszelkie ślady i nikomu nie przyjdzie do głowy, że jej wyjazd na Lazurowe Wybrzeże ma jakiś związek z kam-
panią wyborczą Tylera Piersona. Zniecierpliwona Beth u tkwiła wzrok w morskiej toni, próbując się uspokoić. Jedna z motorówek widocznych na horyzoncie skierowała się ku brzegowi. Beth z uśmiechem obserwowała smukłe łodzie. Tak właśnie chciała spędzać wolny czas: na morzu, pod błękitnym niebem. Pragnęła, by morski wiatr targał jej włosy. Chciała uwolnić się od idiotycznych zobowiązań, płynąć przed siebie bez celu i nie liczyć mijających godzin. Nagle zmarszczyła brwi i odwróciła wzrok. Wiedziała, że nieprędko będzie sobie mogła pozwolić na prawdziwe wa kacje. Dała słowo, że doprowadzi sprawę Marchanda do końca. Skoro mogła się przyczynić do reelekcji Piersona, nie wolno było zmarnować takiej szansy. Trzeba przez to przejść i wykonać zadanie. - Masz dla mnie jakieś dodatkowe informacje? - zapytała. - Nie. Czemu pytasz? - Przed wyjazdem przeglądałam w twoim biurze teczko Reese'a Marchanda. Z notatek i dokumentów dowied/.ia łam się, że przez cztery lata studiował w Stanach Zjedno czonych. Wczorajszego wieczoru słyszałam, jak mówi po angielsku. Ani śladu typowego dla Francuzów akcentu. T e n facet mógłby zostać u nas spikerem telewizyjnym. To była dla mnie spora niespodzianka. Ciekawe, czego jeszcze do wiem się o tym człowieku. Może zapomniałeś mnie o czymś poinformować? - Beth przyglądała się z roztar- nieniem mężczyźnie kierującemu motorówką. - Znasz ja kieś pikantne szczegóły z jego życia? Czy ukrywa żonę w posiadłości odgrodzonej od świata? - Dlaczego pytasz? Nikt od ciebie nie żąda, abyś za niego wyszła.
- Wcale bym się nie zdziwiła, słysząc od ciebie taką propozycję - odcięła się Beth. Eugene zachichotał. - W tym wypadku cel uświęca środki, moja droga. Po myśl, co nas czeka, o ile nie dopniemy swego... - Zamilkł na chwilę. - Zdajesz sobie sprawę, co z nami będzie, gdy Montgomery zacznie się panoszyć w Białym Domu. To jest prawdziwa wojna. Jesteś zwiadowcą wysłanym na tyły przeciwnika. Musisz teraz złożyć swemu dowódcy szcze gółowy raport. Motorówka, która odłączyła się od widocznej na hory zoncie flotylli, wykonała kolejny zwrot i ruszyła prosto ku plaży, na której opalała się Beth. Kto, u licha... - Chwileczkę, Eugene. Beth weszła do wody po kostki i wytężyła wzrok. Zdjęła nawet przeciwsłoneczne okulary. - O Boże, to on! - Nie miała najmniejszych wątpliwo ści. Od kilku dni śledziła Reese'a Marchanda i potrafiła wypatrzyć go z daleka. - Już wiem, kto postanowił mnie odwiedzić - mruknęła z roztargnieniem, a potem dodała, zwracając się do szefa: - Wybacz, mam gościa. Muszę skończyć. - Mam ci jeszcze coś do powiedzenia - denerwował się Eugene. - Niech pokojówka go odprawi. - To niemożliwe - odparła Beth sadowiąc się na leżaku. - Dałam jej wychodne. - Powinna być do twojej dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Eugene, pokojówka nie jest moją niewolnicą. Jak każ da dziewczyna, ma własne życie. - Eugene próbował wtrą cić swoje trzy grosze, ale Beth nie dopuściła go do głosu.
- Muszę kończyć - powtórzyła przerywając rozmowę. Wrzuciła telefon komórkowy do torby plażowej zawieszo nej na leżaku. Poczuła na skórze dziwne mrowienie, gdy Reese Mar chand wyłączył silnik łodzi, rzucił kotwicę i śmiało zanur kował. Stanęła za leżakiem, który dawał jej pewną osłonę. Po co Marchand tu przypłynął? Obejrzała się; ciekawe, ile czasu potrzeba, by wbiec na schody i skryć się w nadmor skiej willi. Miała ochotę uciec. Położyła dłoń na odsłonię tym brzuchu. Ucieczka okazała się niemożliwa. Pływak miał do pokonania niewielki dystans. Poza tym Beth nie chciała, żeby uznał ją za strachliwą kobietkę, która unika niebezpieczeństw jak przerażona uczennica. O Boże! Znów te koszmary z dzieciństwa! Czy kiedykolwiek zdoła o nich zapomnieć? Po chwili Beth przestała się nad sobą roztkliwiać i skupiła całą uwagę na pływaku, który wynu rzył się z wody i ruszył ku brzegowi. Im bardziej się zbli żał, tym szybciej kołatało jej serce. Mimo to z zadowole niem odkryła, że odzyskuje stopniowo pewność siebie. Wyszła zza leżaka, zrobiła kilka kroków i zatrzymała się, czekając na gościa. Gdy Reese stanął w wodzie sięgającej ud i odgarnął do tyłu mokre włosy, Beth westchnęła lękliwie. Wielkie krople spływały po szerokich ramionach oraz muskularnym torsie porośniętym gęstymi włosami, wśród których strużki wody żłobiły wąskie bruzdy. Beth odczuwała pokusę, by pogła skać opalone na ciemny brąz ramiona i brzuch; krople spływały coraz niżej, wsiąkając w kąpielówki koloru bordo opinające biodra; spodenki nie sięgały nawet pępka. Mar chand był równomiernie opalony; Beth nie dostrzegła ani
kawałka białej skóry. Czyżby zażywał kąpieli słonecznych w stroju Adama? - Dzień dobry. Beth zadrżała, słysząc wibrujący baryton. Była tak prze jęta, że ledwie mogła oddychać. Reese zrobił kilka kroków w jej stronę i popatrzył na nią z nie ukrywaną ciekawością. - Wygląda pani na zaskoczoną. Czy zjawiłem się nie w porę? Beth pokręciła głową. Kiedy Marchand wyszedł na pla żę, zdołała w końcu wykrztusić słabym głosem: - Nie. Reese obrzucił Beth taksującym wzrokiem. Czując na sobie jego spojrzenie, odruchowo sięgnęła po wielki słom kowy kapelusz. Trzymała go przed sobą, by się nieco osło nić. Co ją podkusiło, by włożyć skąpe bikini złożone z nie wielkich trójkątów i wąskich paseczków? W przyzwoi tym, jednoczęściowym kostiumie czułaby się o wiele lepiej. - Jestem Reese Marchand - przedstawił się, wyciąga jąc mokrą dłoń opaloną na ciemny brąz. - Spotkaliśmy się w kasynie. To było osobliwe przeżycie. Mam nadzieję, że pani również mnie zapamiętała. - Oczywiście. - Wyciągnęła rękę. Uścisk Reese'a był delikatny, lecz mocny. Wyczuwało się wokół niego aurę męskości, która w pierwszej chwili całkiem przytłoczyła Beth. Wkrótce jednak dziewczyna odzyskała panowanie nad sobą. Nie była prowincjonalną gęsią. Pora udowodnić, że umie prowadzić lekką i ciekawą rozmowę; to jeden z najważniejszych jej atutów. Trzeba tylko zebrać myśli. Popatrzyła na swoją dłoń, której Reese nie wypuszczał
z mocnego uścisku. Podniosła wzrok i obrzuciła gościa badawczym spojrzeniem. Przyglądała się ukradkiem jego ustom, których wyrazisty kształt znamionował pewność siebie, oraz dołkom w policzkach, wskazującym na poczu cie humoru. W końcu popatrzyła w bystre, piwne oczy. Reese cierpliwie czekał na koniec owej inspekcji. W jego wzroku nie było arogancji, tylko spokój i życzliwość; było to jednak dość prowokujące spojrzenie. Beth powitała go ścia serdecznym uśmiechem. Bez pośpiechu cofnęła dłoń, której Marchand wcale nie zamierzał puścić. Niespodzie wanie dokonała pewnego odkrycia: wyraz oczu Reese'a oraz jego rysy twarzy wykazywały niezwykłe podobień stwo do Harrisona Montgomery'ego. Beth westchnęła głę boko, próbując zapanować nad sprzecznymi uczuciami. - Nazywam się Beth Langdon. Skąd pan wie, gdzie mieszkam? - zapytała, starając się nie patrzeć na kropelki wody spływające po opalonej skórze przystojnego gościa. - Monte Carlo to niewielka mieścina. Plotki szybko się rozchodzą - odparł Reese, spoglądając wymownie ku schodom willi, na których stały donice z kwiatami. - Do brze zna pani Billy'ego? - Proszę? - Właścicielem tej rezydencji jest Billy Waleski, pra wda? - Ach, o nim pan mówi! - odparła z uśmiechem Beth. - Jesteście kochankami? - Słucham? - Beth nie rozpoznałaby tajemniczego ary stokraty nazwiskiem Waleski, nawet wówczas gdyby stanął u drzwi pięknej willi z różą w zębach i butelką szampana w ręku. Mniejsza z tym. Nie warto również zachowywać
się jak mieszczka i oburzać się z powodu aroganckiej uwa gi Marchanda. To Europa. Panuje tu większa niż w Stanach swoboda obyczajów, szczególnie na południu Francji. - Panie Marchand... - Mam na imię Reese - wtrącił Marchand głosem ła godnym jak szum morza. - Reese - powtórzyła z pozoru obojętnie. Ciekawe, kto da się nabrać na tę minę niewiniątka, pomyślała drwiąco. Uśmiechnęła się życzliwie, włożyła przeciwsłoneczne oku lary i rzuciła obojętnie: - Jeśli ci to odpowiada, możesz mnie i Waleskiego uważać za kochanków. - Wręcz przeciwnie - odparł z naciskiem Marchand. Beth, zaniepokojona tonem jego głosu, przestała się uśmie chać i zmrużyła oczy. Podeszła do leżaka. Sama była zaskoczona swoją non szalancką uwagą, a zarazem wściekła na Eugene'a. Cieka we, o czym jeszcze szef zapomniał ją poinformować. Rzu ciła kapelusz na ziemię i opadła na pasiasty leżak. W chwilę później Reese pospieszył za nią. Z kieszonki kąpielówek wyjął jakiś przedmiot. Pochylił się nad Beth i położył go jej na dłoni. - Zgubiłaś to wczoraj wieczorem. Beth ujrzała śliczną perłę. Zaczerwieniła się natych miast. Przed oczyma stanęła jej znowu upokarzająca scena w kasynie. - Sądziłam, że wyszedłeś. Skąd wiesz... - Jestem uważnym obserwatorem. Mało co uchodzi mojej uwagi - odparł Reese, obrzucając jej twarz i postać badawczym spojrzeniem. - Zamierzasz tu zostać przez ca łe lato?