barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony86 192
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań51 496

D294. Connell Susan - Synowie prezydenta 2 - Reese zwyciężca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :556.2 KB
Rozszerzenie:pdf

D294. Connell Susan - Synowie prezydenta 2 - Reese zwyciężca.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

SUSAN CONNELL Reese zwyciężca Harleguin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

PROLOG - Musisz się zgodzić, Beth. - Wykluczone. To nie ma sensu. Twój pomysł jest po prostu śmieszny. Można by sądzić, że chwytasz się ostatniej deski ratunku. - Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś zachwycona moim planem. Pamiętaj jednak, że musimy wykorzystać wszelkie atuty. Masz sposobność przysłużyć się krajowi. - Właśnie to robię, mój drogi. Każdą wolną chwilę spędzam w tym schronisku dla bezdomnych, pracując do upadłego. W ten sposób także służę krajowi i społeczeń­ stwu - oznajmiła z przekąsem Beth. Podeszła do łóżka, energicznym ruchem ściągnęła zmięte prześcieradło, rzu- eiła je na wielki stos brudnej bielizny pośrodku sali i wska­ zała sąsiednie posłanie. - Masz zamiar mi pomóc? - Zrób to dla prezydenta, Beth, jeśli chcesz, aby został wybrany na drugą kadencję. Gdyby ci się powiodło, miałby znacznie większe szanse, prawda? - Doskonale wiesz, że zależy mi na jego reelekcji. - Beth z rezygnacją pokręciła głową. Sięgnęła po wystrzę­ pione prześcieradło. - Nie zapominaj, że dochodzenie w sprawie nieślubnego syna Harnsona Montgomery'ego prowadzone przez Kelsey Gates na ranczu Lukasa Cald­ wella nie dało spodziewanych rezultatów. Eugene, nie rób

takiej miny. Znam Kelsey od lat i wiem, że gdyby uznała, że wyciśnie cokolwiek z tego faceta, nie spoczęłaby, aż powstałby artykuł wart publikacji na tytułowej stronie „Los Angeles Timesa". Nie patrz na mnie w taki sposób. Jeśli sądzisz, że dam się zastraszyć, to popełniasz błąd. Wiesz, że jestem gorącą zwolenniczką prezydenta Piersona i zro­ bię wszystko, by został ponownie wybrany... rzecz jasna w granicach rozsądku. - Nie posądzam cię o brak lojalności, ale jestem zdania, że marnujesz czas i zdolności, tkwiąc w tym schronisku. Może to zabrzmi nieco pompatycznie, ale możesz służyć krajowi lepiej i skuteczniej. Poza tym... dziwię się, jak wytrzymujesz tyle godzin w podobnej norze. Panuje tu okropny zaduch. Beth z niepokojem zerknęła na mieszkańców schroni­ ska zebranych w drugim końcu sali. Na szczęście żaden z nich nie usłyszał wypowiedzianej przyciszonym głosem uwagi Eugene'a. Chwyciła szefa za klapy eleganckiego garnituru. - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Tamci ludzie również. - Jasne, jasne - rzucił Eugene pojednawczym tonem i spuścił oczy. - Nie bierz sobie moich słów za bardzo do serca, Beth. - Ktoś musi okazać nieco zainteresowania ich proble­ mami - odparła, czując, że coś ściskają za gardło. Zawsze tak reagowała na przejawy niesprawiedliwości. - Zanim powiesz kolejną bzdurę, dowiedz się, że jako dziecko spę­ dziłam kilka lat w sierocińcu bardzo podobnym do tego schroniska. Tam również panował zaduch.

- Doskonale mi wiadomo, co przeszłaś w dzieciństwie - mruknął Eugene, odrywając palce Beth od klap marynar­ ki. - Wiem również, kim teraz jesteś. Moim zdaniem po­ winnaś rzucić to zajęcie i robić, co do ciebie należy. Uśmiechnął się pobłażliwie i wyniośle. Taka mina robiła zawsze ogromne wrażenie na jego współpracownikach ze sztabu wyborczego. Beth stanowiła wyjątek i nie dawała się nabrać. Popatrzyła szefowi prosto w oczy. Jednym spo­ jrzeniem umiała przywołać do porządku każdego męż­ czyznę. - Zachowaj spokój - mruknął Eugene, wygładzając zmięte klapy. - Kiedy zdecydowałaś się pracować w szta­ bie wyborczym prezydenta, na pewno zdawałaś sobie spra­ wę, że będziemy cię sprawdzać. To rutynowa procedura. - Oczywiście. Byłam na to przygotowana - odparła, kładąc dłonie na biodrach. - Musieliście wiedzieć, kogo zatrudniacie. Mam tyko jedno pytanie: Jakim prawem wty­ kacie nos w moje prywatne sprawy? Co one mają wspól­ nego z bezpieczeństwem prezydenta? - Przestań się irytować. Właściwie to nie mieliśmy oka­ zji, by pogrzebać w twoim prywatnym życiu, bo ono prak­ tycznie nie istnieje. Beth odgarnęła gęste, nieco potargane włosy sięgające ramion. Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę, tocząc po sali umęczonym wzrokiem. Daremnie się łudziła, że wspo­ mnienia z dzieciństwa przestały już wywoływać przygnę­ bienia i wstyd; tamte uczucia nagle powróciły. Dlaczego tak się stało? Nie powinna żyć przeszłością. Do cholery, przed sześcioma miesiącami wprowadziła się do pięknego mieszkania w eleganckiej dzielnicy, a jeszcze nie rozpako-

wała rzeczy. Wszędzie stały kartonowe pudła. Tak żyła dwudziestosiedmioletnia, niebrzydka dziewczyna z wy­ ższym wykształceniem, której wiele osób zazdrościło do­ brej posady i wysokiej pensji. Powinna mieć poczucie bez­ pieczeństwa, a jednak było inaczej. Dlaczego nadal żyje w przekonaniu o tymczasowości swoich sukcesów? - Beth, słuchasz mnie? - Myśl logicznie, Eugene. - Beth popatrzyła na szefa z wymuszonym uśmiechem. Wetknęła luźną bawełnianą koszulkę w stare dżinsy. - Co spodziewasz się zyskać, po­ syłając mnie na Riwierę Francuską? Naprawdę chcesz, że­ bym deptała po piętach jakiemuś podrywaczowi, który ma forsy jak lodu? - Ten facet nie jest zwykłym utracjuszem. Gdy twoja przyjaciółka z „Los Angeles Timesa" próbowała zdobyć informacje na temat owego kowboja z Wyoming, moi lu­ dzie szukali już potwierdzenia uporczywych plotek na te­ mat francuskiej kochanki Montgomery'ego. Gdybyś zna­ lazła dowody potwierdzające, że Reese Marchand jest nie­ ślubnym synem pana senatora... - Jak mam tego dokonać? - spytała Beth, marszcząc brwi. - Jesteś mądrą kobietą. Znajdziesz sposób - odparł Eu- gene, rzucając wymowne spojrzenie na smukłą postać Beth. Wzruszył ramionami. - Wiemy, że Montgomery lubi blondynki. Może syn wdał się w ojca. - Gotowa jestem zrobić niemal wszystko, byle prezy­ dent wygrał wybory po raz drugi, ale metody, które suge­ rujesz... - Niczego ci nie sugeruję, Beth. Proszę tylko, żebyś poleciała na Riwierę i rozpracowała tego faceta.

- Jak mam tego dokonać? Za kogo ty mnie uważasz? Mam być uwodzicielska i przebiegła jak Mata Hari? W Waszyngtonie jestem znacznie bardziej przydatna. Ro­ boty mi tu nie zabraknie. - Beth minęła szefa i wróciła do pracy, ale Eugene zastąpił jej drogę. - Przemyśl to. Nie spiesz się z decyzją. - Wyślij do Francji kogoś innego - stwierdziła Beth, zdecydowanym gestem odsuwając szefa. Podeszła do ko­ lejnego łóżka. - Mam w sztabie wyborczym mnóstwo obo­ wiązków. Poza tym nie mogę z dnia na dzień opuścić schroniska. Jestem tu potrzebna. Umilkła, gdy zbliżył się do nich mężczyzna w znoszonej koszuli i połatanych spodniach. Kiedy ruszył do wyjścia, Eugene wyciągnął z kieszeni nienagannie wyprasowaną chusteczkę i przytknął ją do nosa. - Skoro już o tym mowa... Muszę cię uprzedzić, Beth, że prezydent nie ma teraz czasu, by zająć się sprawą dotacji dla przytułków takich jak ten. Wiem, że bardzo ci zależy... - Obiecał, że znajdzie chwilę - wtrąciła Beth, odwra­ cając zleżały materac. - Dziś rano jego rzecznik powie­ dział... - Najważniejszym problemem jest teraz reelekcja. Wszystko da się załatwić pod warunkiem, że Pierson za­ jmie prezydencki gabinet na kolejne cztery lata. Naszą rzeczą jest zadbać, żeby to się udało. Jeśli nam się nie powiedzie, będziesz mogła przesiadywać w schronisku, ile dusza zapragnie. Chyba nie muszę ci mówić, że po ewen­ tualnym zwycięstwie Montgomery'ego znaleźlibyśmy się w trudnym położeniu. Wyniki sondaży są marne. Jeśli nie zmienimy kryształowego wizerunku Montgomery'ego,

ulubieńca prasy i zwykłych zjadaczy chleba, nie będzie żadnych szans na dotacje dla twoich bezdomnych. Mont­ gomery z pewnością nie da na to złamanego grosza. Ostre słowa Eugene'a sprawiły, że Beth przebiegł po ple­ cach zimny dreszcz. Wyniki sondaży nie przesądzały wpraw­ dzie o rezultacie wyborów, ale nie ulegało wątpliwości, że szanse obecnego prezydenta maleją. Beth wiązała z posadą w jego administracji wielkie nadzieje. Latami ciężko praco­ wała, by zyskać możliwość skutecznego pomagania ludziom szczególnie pokrzywdzonym przez los. Bez wahania znosiła wszelkie upokorzenia, zapominała o dumie i rozmaitych za­ hamowaniach, ponieważ miała wyraźny cel. Chodziło o to, by zapis dotyczący stałych dotacji znalazł się w odpowiedniej ustawie. Teraz wszystkie starania mogły pójść na marne. Pod­ niosła wzrok i spojrzała szefowi w oczy. - Przyjdź jutro rano do mojego biura - rzucił Eugene. - Dlaczego wybrałeś mnie? -jęknęła Beth. Przytaczała różne argumenty w nadziei, że przekona szefa i samą sie­ bie, iż nie powinna godzić się na wyjazd. - Nie znam francuskiego i nie mam pojęcia, jak wygląda życie na La­ zurowym Wybrzeżu, brak mi odpowiednich ciuchów, a po­ za tym właśnie przygotowuję lipcową trasę prezydenta. Na północy i wschodzie mamy sporo zwolenników. - Szukasz dziury w całym. Wszędzie dogadasz się po angielsku. Zestaw odpowiednich strojów już został dla cie­ bie przygotowany. Kazałem sprawdzić rozmiary i kupić gotowe ubrania. Resztę uzupełnisz na miejscu. Sklepów tam nie brakuje. Kompetentne osoby przejmą w sztabie twoje obowiązki. Poleciłem już zarezerwować bilet. Lecisz do Francji jutro po południu.

- To szaleństwo. - Beth z roztargnieniem popatrzyła na instrukcję, którą podał jej szef. Usiadła ciężko na materacu. - Za pieniądze, które przeznaczyłeś na mój wyjazd, można by kupić dom dla jednego z miejscowych pensjonariuszy. Co mówię, starczyłoby na porządne lokum dla dwu takich biedaków. - Pamiętasz, jakie hasło widnieje na twojej koszulce? „Wiele można zmienić". Zrozum, Beth, że masz niepowta­ rzalną okazję, by dokonać istotnej zmiany w obecnej sytu­ acji. Zamiast jałmużny i paru godzin pracy ofiarujesz bez­ domnym szansę na wygodniejsze życie w wielu schroni­ skach podobnych do tego. - Eugene przysiadł na łóżku obok koleżanki ze sztabu wyborczego i dodał, naśladując południowy akcent prezydenta Piersona: - Jeśli odmówisz, Beth, kto zdoła uporać się z tym zadaniem?

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Powstrzymaj się od gry, jeśli nie stać cię, by przegrać. Zawsze mi to powtarzasz, gdy wybieram się do kasyna w Monte Carlo. Reese Marchand rozglądał się po wytwornej sali. Popa­ trzył na przyjaciela i odparł: - To prawda. - Z roztargnieniem stukał o dłoń plikiem żetonów. - Cóż to, Duncanie? Nie siadasz dziś do bakara- ta? - Podczas rozmowy z przyjacielem wodził spojrzeniem po twarzach gości słynnego kasyna, którzy zgromadzili się w bocznej salce. - Nie przepadam za bakaratem. To gra dla ciebie. Pa­ miętasz, jak w Las Vegas rozbiłeś bank? - Duncan Vanos poklepał wymownym gestem pustą kieszeń i pociągnął przyjaciela do stołu, przy którym grano w ruletkę. Zachi­ chotał i dodał tajemniczo: - Zaraz tu przyjdzie. - O kim mówisz? - zapytał Reese, nie odrywając spo­ jrzenia od drzwi wejściowych. Udawał, że nie ma pojęcia, kto w nich powinien stanąć lada chwila. Wiedział, że ta rozmowa wciągnęła przyjaciela i nie chciał mu psuć zaba­ wy. Obaj czekali niecierpliwie na śliczną dziewczynę, która przez cały wieczór kryła się za kolumnami. Od trzech dni Reese widział ją w pobliżu, ilekroć dyskretnie odwracał głowę. Na szczęście dzisiejszego wieczoru nie miała chu-

stki na głowie ani ciemnych okularów, mógł więc przyjrzeć się jasnej czuprynie i pięknej twarzy. Z uśmiechem przy­ pomniał sobie, jak często dziewczyna przeglądała się w małym lusterku wyjmowanym co chwila z torebki. Reese nie był w stanie oderwać od niej spojrzenia. W y - różniała się na korzyść wśród stałych bywalczyń kasyn Monte Carlo. W promieniu dwóch mil nie było kobiety, z którą można by ją porównać. Przy niej bogate turystki sprawiały wrażenie, jakby wyszły spod sztancy. Żadna z elegantek, polujących na wielką wygraną, nie przystawa­ ła co kilka minut, by dyskretnie poprawić fryzurę albo makijaż. Urodziwa młoda dama najwyraźniej upatrzyła so­ bie konkretnego mężczyznę i postanowiła na niego zapo­ lować. Reese był pewny, że wybór padł na niego. Parsknął śmiechem, gdy przyszło mu do głowy, co śliczna i drapież­ na istota o piwnych oczach mogłaby z nim uczynić, gdyby dostał się w jej pazurki. - Położyła dłoń na brzuchu i odetchnęła głęboko. To pewny znak, że zamierza do ciebie podejść i zacząć roz­ mowę - szepnął Duncan do przyjaciela i protekcjonalnym gestem poklepał go po plecach. - Widzę, że i ty spostrzegłeś, na co się zanosi. - Reese z ciekawością zerknął na kolegę ze studiów. - Nie ma w tej sali faceta z krwi i kości, któremu by to umknęło. Ludzie mówią, że Billy Waleski oddał tej dziew­ czynie do dyspozycji swój dom nad brzegiem morza. Nasza ślicznotka bawi tam pod jego nieobecność. - Jest Amerykanką? - Masz jakieś wątpliwości? Żadnych. Reese nie uważał się za wyjątkowo spostrze-

gawczego, ale przybysza ze Stanów potrafił rozpoznać na­ tychmiast. Gotów był założyć się o całą dzisiejszą wygra­ ną, że tajemnicza piękność jest Amerykanką w każdym calu. Zagryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem, gdy wy­ obraził sobie, że ją rozbiera i na zgrabnym pośladku znaj­ duje stempelek: Made in USA. - Idzie tu - oznajmił Duncan, w zamyśleniu gładząc czubek nosa. - Jeśli chcesz zawrzeć bliższą znajomość z tajemniczą damą, interesy mogą poczekać. Jutro będzie dość czasu, by o nich porozmawiać. - Przeceniasz moje szczęście - mruknął Reese, ponuro zerkając na przyjaciela. - Nie przyszło ci do głowy, że prawdopodobnie nieba­ wem opuścisz kasyno w towarzystwie złotowłosego kocia­ ka? - rzucił Duncan. Mężczyźni obserwowali urodziwą blondynkę kupującą żetony u wejścia do sali. Reese spoglądał na nią z zainteresowaniem - podobnie jak większość graczy. Niektórzy z nich gapili się uporczy­ wie na śliczną nieznajomą. Marchand nie miał im tego za złe; było na co popatrzeć. Głęboki dekolt sukni odsłaniał kształtny biust i jasną skórę. Uwagę Reese'a przyciągnął naszyjnik z dużych pereł otaczający szyję dziewczyny... jakby miłosnym uściskiem. Poczuł dziwny zawrót głowy, usiadł przy stole i oparł się na nim łokciami, nie odrywając spojrzenia od nieznajomej. Zakładał, że celowo wybrała suknię, która miała zwrócić jego uwagę; wyobrażał sobie, jak tego wieczoru kolejne elementy stroju zakrywały smu­ kłą postać, którą od pewnego czasu rozbierał w wyobraźni. - Nie sądzę, by ta dziewczyna deptała ci po piętach, żeby poprosić o datek na ubogich - zażartował Duncan.

Reese podzielał jego zdanie; intencje nieznajomej wy­ dawały się oczywiste. Sam jej widok podniecał do szaleń­ stwa. Marchand z trudem oderwał wzrok od piękności w białej jedwabnej sukni. - Porozmawiajmy o eksporcie szampana - zmienił te­ mat, by się uspokoić. - Nie sądzę, by można było zreali­ zować nasz plan. To nie jest odpowiedni moment, by roz­ począć w Stanach Zjednoczonych sprzedaż tego szlachet­ nego trunku z moich winnic. - Reese zerknął na drugi kraniec stołu do ruletki, gdzie przed chwilą stała nieznajo­ ma, ale jej tam nie spostrzegł. Zniknęła w tłumie. - Chwila jest wyjątkowo odpowiednia. Pamiętaj, że zbliżają się wybory. Wszystko się może zdarzyć. Duncan perorował dalej, nieświadomie budząc widma przeszłości, którym Reese musiał wreszcie stawić czoło, chociaż nie miał na to ochoty. Byle nie teraz. Może nigdy? Odgarnął palcami jasne, kędzierzawe włosy, nieco przerze­ dzone nad wypukłym czołem. Wyciągnął szyję i niespo­ kojnie patrzył na tłum. Nagle wzniósł oczy do sufitu, zdając sobie sprawę, że robi z siebie głupca. Czyżby mu dzisiaj całkiem odbiło? Ciekawe, gdzie się podziała tamta dziew­ czyna. A właściwie dlaczego tak mu zależało, by to wie­ dzieć? Jęknął niemal bezgłośnie. Czemu ten Duncan tyle gada? Nie mógłby się wreszcie zamknąć? - Mam obecnie ważniejsze sprawy na głowie - mruk­ nął, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Dokąd ona po­ szła, do jasnej cholery? - Twój jasnowłosy anioł stróż chyba się ulotnił - odparł zrezygnowany Duncan, rozglądając się dyskretnie po sali. - Może to i lepiej. Mamy czas, żeby pogadać o interesach.

- Mój anioł stróż? - Reese wybuchnął śmiechem i energicznie potrząsnął głową. Kątem oka spostrzegł, że ktoś sadowi się na sąsiednim krześle i odsunął nieco swoje, robiąc miejsce graczowi. - Gdyby piękna nieznajoma istot­ nie poczuwała się do opieki nad biednym śmiertelnikiem, nie porzuciłaby go na pastwę losu. - Krzywdzisz ją, mówiąc w ten sposób. - Na twarzy Duncana pojawił się promienny uśmiech. Ruchem głowy wskazał miejsce obok Reese'a. Marchand odwrócił głowę, by sprawdzić, o co chodzi przyjacielowi. Nagle osłupiał. Na sąsiednim krześle sie­ działa tajemnicza nieznajoma. Duncan miał rację; była piękna jak anioł. Burza jasnych włosów otaczała śliczną twarz niczym aureola. Dziewczyna próbowała udawać światową kobietę, a mimo to czuło się wokół niej aurę niewinności i bezpretensjonalnego wdzięku. Delikatne pal­ ce o długich paznokciach szarpały bez litości zamek wie­ czorowej torebki, który wreszcie ustąpił. Reese zdawał sobie sprawę, że pod jego badawczym spojrzeniem dziew­ czyna się rumieni; była okropnie zdenerwowana. Reese wolał jednak popełnić nietakt, niż stracić interesujące wi­ dowisko. Być może nieznajoma zacznie wnet poprawiać makijaż. Sposób, w jaki malowała rozchylone wargi, przy­ prawiał Marchanda o rozkoszny dreszcz. Krupier zachęcał graczy do obstawiania numerów. Za­ chwycony Reese nadal gapił się na uroczą sąsiadkę. Miała jasną cerę i gęste rzęsy, ładny nos i... cudowne usta. Mar­ chand poczuł ucisk w gardle. Te cudowne usta obiecywały niezliczone przyjemności. Gdy dziewczyna odgarnęła jedwabiste kosmyki włosów

opadające na oczy i przygryzła wargę, Reese'a przebiegł dreszcz. Każdy gest nieznajomej prowokował erotyczne wizje, których jej sąsiad nie doświadczał, odkąd był nasto­ latkiem. Uznał, że czas okazać trochę miłosierdzia i ślicz­ nej dziewczynie, i sobie. Odwrócił wzrok i popatrzył na stół do ruletki. Jego spojrzenie przyciągnął pusty kwadrat z czarną dwójką. Bez wahania położył tam swoje żetony. Wokół rozległ się cichy pomruk aprobaty. - Postawiłeś wszystko? - rzucił Duncan przyciszonym głosem. - Mam nadzieję, że przynajmniej tobie szczęście dopisze. Kątem oka Reese spostrzegł, że dziewczyna podniosła oczy znad otwartej torebki i łakomym wzrokiem zerknęła na prostokąty z numerkami. Widząc stos żetonów leżących na czarnej dwójce, popatrzyła na sąsiada ze zdumieniem. - No cóż, Duncanie - rzekł głośno Reese, tak by usły­ szała go sąsiadka. - Ktoś na pewno wygra. Ciekawe, kto dziś wieczorem będzie tym szczęściarzem. Krupier puścił w ruch koło ruletki i rzucił kulkę. - Zapytaj tę dziewczynę, czy ma siostrę - szepnął Dun­ can, nim zniknął w tłumie. Nieznajoma wyciągnęła żetony, przeliczyła je pospiesz­ nie i ponownie zagryzła wargę. Tym razem niewinny gry­ mas podziałał na Marchanda całkiem inaczej: ujął go za serce. Gdy tłum zaczął napierać na stół, dziewczyna scho­ wała żetony do torebki. Nie bój się, zachęcał ją w duchu Reese, zaryzykuj. Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy, jakby słyszała tę niemą zachętę. Marchand z uśmiechem pokiwał głową, obserwując kulkę ruletki.

- Kto nie obstawia, ten nie zna smaku ryzyka - stwier­ dził półgłosem. G d y b y wiedział, jak się nazywa jego s ą - siadka, zwróciłby się bezpośrednio do niej. Trudno; słysza­ ła jego słowa i pewnie zrozumiała, co miał na myśli. Umieściła swoje żetony na czerwonej trójce, tuż obok dwójki Marchanda. W chwilę później krupier dał znak, że obstawiania skończone. Zafascynowana dziewczyna ner­ wowym ruchem dotykała naszyjnika z pereł otaczającego jej szyję. Wyprostowała się i wstrzymała oddech. Nie od­ rywała wzroku od wirującego koła. Odruchowo zatrzepo­ tała rzęsami, a na jej czole pojawiła się pionowa zmarsz­ czka oznaczająca skupienie. Podniecona grą zapomniała, gdzie się znajduje. Oczy jej błyszczały. Serce Marchanda kołatało niespokojnie. Piękna sąsiadka nieświadomie wodziła go na pokusze­ nie. Rozsiadł się wygodnie na krześle. Miał wielką ochotę ją objąć. Zdawał sobie sprawę, że byłby to poważny nie­ takt, i szukał dla rąk jakiegoś zajęcia. Oparł brodę na dło­ niach, potarł nerwowo policzek. W głębi ducha marzył, by chwycić tę uroczą blondynkę w ramiona, zanurzyć twarz w puszystych włosach i upajać się ich cudownym zapa­ chem. Wyszedłby, rzecz jasna, na impertynenta i głupca. Dziewczyna obserwowała krupiera. Reese ujrzał w jej oczach błysk radości. - Wygrałam? - Oui, mademoiselle . Dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści, uniosła je tryum- Oui, mademoiselle (fr.) - Tak, proszę pani.

falnym gestem i krzyknęła radośnie. Potem odruchowo chwyciła Reese'a za rękę i potrząsnęła nią mocno. - Wygrałam! Wygrałam! - Serdecznie gratuluję. Dziewczyna natychmiast zwróciła głowę ku Marchan­ dowi i znieruchomiała. Serce Reese'a uderzało coraz moc­ niej. Parę graczy połączyły nagle wspólne emocje i prze­ życia. Reese miał teraz okazję, by dowiedzieć się czegoś o tajemniczej piękności. Może zdoła z niej wyciągnąć, czemu go śledziła. Sama dała mu do tego doskonały pre­ tekst. W rozgorączkowanych piwnych oczach pojawił się nagle wyraz zaskoczenia i strachu. Przepraszam, jestem zbyt bezpośrednia, zdawała się usprawiedliwiać jasnowłosa dziewczyna. Puściła od razu dłoń sąsiada. W jej spojrzeniu Reese widział niemą prośbę, by nie wykorzystywał sytuacji. Nie była jeszcze gotowa do zawarcia bliższej znajomości. Nim Reese zdążył zareagować, ktoś niechcący potrącił dziewczynę, która znalazła się nagle w objęciach swego sąsiada przy stole do ruletki. Reese poczuł zapach jej wło­ sów. Mamrotał jakieś usprawiedliwienia, mieszając francu­ ski z nienaganną angielszczyzną. Piersi nieznajomej przy­ lgnęły do jego muskularnego torsu, usta znalazły się nie­ bezpiecznie blisko spragnionych warg. Marchand pragnął wsunąć palce w jasne kosmyki, przytulić dziewczynę jesz­ cze mocniej i całować ją do utraty tchu, ale usłuchał głosu rozsądku, który ostrzegał go przed natarczywością. Reese zdawał sobie sprawę, co jasnowłosa dziewczyna chciała mu dać do zrozumienia. Jeszcze nie pora. Mimo to, nim uwolnił ją z objęć, poczuł gwałtowne podniecenie.

- Proszę uważać - szepnął troskliwie i objął nieznajo­ mą, podtrzymując ją lekko. Chciał tę dziewczynę delikatnie odsunąć, ale ona, szukając oparcia, przylgnęła do niego z całej siły. Dłoń Reese'a musnęła obnażoną skórę jej ple­ ców. Omal nie uległ pokusie, by wsunąć rękę za głęboki dekolt. Gdyby to zrobił, sytuacja zmieniłaby się na gorsze. A może na lepsze. Odchrząknął, próbując odzyskać pew­ ność siebie, cofnął ramię, wypuścił dziewczynę z objęć i natychmiast wmieszał się w tłum. Odszedł z niczym; co za wstyd. Z drugiej strony jed­ nak był zadowolony, bo spełnił nie wypowiedziane ży­ czenie uroczej blondynki i pomógł jej wybrnąć z kłopo­ tliwej sytuacji. Kątem oka widział, że dziewczyna szar­ pie naszyjnik z pereł i otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć. Ogarnęły go wątpliwości. Czyżby próbowa­ ła go zatrzymać? Miał iść czy zostać? Nieznajoma doty­ kała naszyjnika, odprowadzając Reese'a wzrokiem. Na­ gle sznureczek pękł, a perły się rozsypały. Toczyły się po kształtnym biuście, stukając o blat stołu i padając na podłogę. Umykały na wszystkie strony. Kilku panów opad­ ło niezgrabnie na kolana, by je pozbierać. Reese odszedł kilka kroków; z daleka mógł lepiej obserwować tę osobli­ wą scenę. Jasnowłosa dziewczyna, pełzając na czwora­ kach, szukała pereł. Odwrócona tyłem do Marchanda, nie mogła spostrzec jego pobłażliwego uśmiechu. Nie widziała także, jak mężczyzna schylił się po jedną z pereł i wsunął ją do kieszeni. Beth Langdon spacerowała nerwowo po plaży, która przylegała do nadmorskiej willi leżącej na malowniczym

przylądku. Sięgnęła po telefon komórkowy. Dzwonił Eu- gene Sprague. Była mocno poruszona. - To najgłupsze zadanie, jakie mi kiedykolwiek powie­ rzyłeś. - Beth, powtarzasz się. Ciągle to od ciebie słyszę. Prze­ stań tyle gadać i weź się do roboty. Co ostatnio porabiałaś? - Snułam się po ulicach Monte Carlo w ciemnych oku­ larach i chustce na głowie. - Mam nadzieję, że wpadłaś już Marchandowi w oko. Jesteś na Lazurowym Wybrzeżu od tygodnia. Udało ci się nawiązać z nim kontakt? Kontakt? Beth stanęła jak wryta na piaszczystej plaży. Zerknęła na swoją postać w skąpym bikini i natychmiast przypomniała sobie, co czuła w czasie pamiętnego spotka­ nia z Marchandem. Od dawna nikt jej nie obejmował tak... czule. To było osobliwe przeżycie; nie mogła zapomnieć, że dotknęła muskularnego torsu i jaka była podniecona, kiedy do siebie przylgnęli. Czuła dotknięcie silnej dłoni na obnażonych plecach. Odruchowo przytuliła się do mężczy­ zny, którego miała śledzić. W tej samej chwili poczuła jego nabrzmiałą męskość. Zdała sobie sprawę, co się z nim dzieje. Na samo wspomnienie niedawnego przeżycia rozkosz­ ny dreszcz przebiegł ją od stóp do głów. Miała wrażenie, że znów jest w ramionach Marchanda. Cóż za wstyd! Zwierzęta w czasie rui okazują więcej skromności. Wes­ tchnęła ciężko i popatrzyła na motorówki śmigające w od­ dali po lazurowej powierzchni morza. - Halo? Beth, jesteś tam? Słyszysz mnie? Pytałem, czy się już spotkaliście...

- Rozmawiałam z nim wczoraj. Nie będę ukrywać, że wyszłam na kompletną idiotkę. - Beth odwróciła wzrok od migotliwych fal i dodała pospiesznie: - Nie pytaj, o co chodzi. Wolę to zachować dla siebie. Uprzedzam cię jed­ nak, że sytuacja nie wygląda najlepiej. Jestem pewna, że gdy znów natknę się na Marchanda, ten facet na mój widok ucieknie gdzie pieprz rośnie. - Nie sądzę. Jak przekonać uparciucha takiego jak Eugene Sprague, że osoba pokroju panny Langdon nie nadaje się do szpie­ gowania? Zniecierpliwiona Beth sięgnęła po cieniutką ko­ szulę ozdobioną połyskliwymi lamówkami. - Mów, co chcesz, ale to nie zmieni faktu, że twój zwariowany plan oznacza marnotrawstwo czasu i pie­ niędzy. - Przestań się martwić o fundusze. Chyba już ci mówi­ łem, że wspiera nas osoba prywatna. Podatnicy nie stracą, ani grosza, a pensjonariusze schronisk dla bezdomnych, których los tak ci leży na sercu, dostaną wszystko, co im się należy. - Mam tego dość! - przerwała zdenerwowana Beth. Rzuciła na piasek cienką koszulę, chwyciła kapelusz chro­ niący przed słońcem i mocno ścisnęła telefoniczną słuchawkę. - Nie chcę wiedzieć, skąd wziąłeś pieniądze na sfinansowanie tego przedsięwzięcia. Mam powyżej uszu twoich rewelacji. Lepiej w ogóle nie poruszaj tego tematu. Niepotrzebnie się w to wpakowałam. Eugene zapewnił ją pospiesznie, że starannie zatarł wszelkie ślady i nikomu nie przyjdzie do głowy, że jej wyjazd na Lazurowe Wybrzeże ma jakiś związek z kam-

panią wyborczą Tylera Piersona. Zniecierpliwona Beth u­ tkwiła wzrok w morskiej toni, próbując się uspokoić. Jedna z motorówek widocznych na horyzoncie skierowała się ku brzegowi. Beth z uśmiechem obserwowała smukłe łodzie. Tak właśnie chciała spędzać wolny czas: na morzu, pod błękitnym niebem. Pragnęła, by morski wiatr targał jej włosy. Chciała uwolnić się od idiotycznych zobowiązań, płynąć przed siebie bez celu i nie liczyć mijających godzin. Nagle zmarszczyła brwi i odwróciła wzrok. Wiedziała, że nieprędko będzie sobie mogła pozwolić na prawdziwe wa­ kacje. Dała słowo, że doprowadzi sprawę Marchanda do końca. Skoro mogła się przyczynić do reelekcji Piersona, nie wolno było zmarnować takiej szansy. Trzeba przez to przejść i wykonać zadanie. - Masz dla mnie jakieś dodatkowe informacje? - zapytała. - Nie. Czemu pytasz? - Przed wyjazdem przeglądałam w twoim biurze teczko Reese'a Marchanda. Z notatek i dokumentów dowied/.ia łam się, że przez cztery lata studiował w Stanach Zjedno czonych. Wczorajszego wieczoru słyszałam, jak mówi po angielsku. Ani śladu typowego dla Francuzów akcentu. T e n facet mógłby zostać u nas spikerem telewizyjnym. To była dla mnie spora niespodzianka. Ciekawe, czego jeszcze do wiem się o tym człowieku. Może zapomniałeś mnie o czymś poinformować? - Beth przyglądała się z roztar- nieniem mężczyźnie kierującemu motorówką. - Znasz ja kieś pikantne szczegóły z jego życia? Czy ukrywa żonę w posiadłości odgrodzonej od świata? - Dlaczego pytasz? Nikt od ciebie nie żąda, abyś za niego wyszła.

- Wcale bym się nie zdziwiła, słysząc od ciebie taką propozycję - odcięła się Beth. Eugene zachichotał. - W tym wypadku cel uświęca środki, moja droga. Po­ myśl, co nas czeka, o ile nie dopniemy swego... - Zamilkł na chwilę. - Zdajesz sobie sprawę, co z nami będzie, gdy Montgomery zacznie się panoszyć w Białym Domu. To jest prawdziwa wojna. Jesteś zwiadowcą wysłanym na tyły przeciwnika. Musisz teraz złożyć swemu dowódcy szcze­ gółowy raport. Motorówka, która odłączyła się od widocznej na hory­ zoncie flotylli, wykonała kolejny zwrot i ruszyła prosto ku plaży, na której opalała się Beth. Kto, u licha... - Chwileczkę, Eugene. Beth weszła do wody po kostki i wytężyła wzrok. Zdjęła nawet przeciwsłoneczne okulary. - O Boże, to on! - Nie miała najmniejszych wątpliwo­ ści. Od kilku dni śledziła Reese'a Marchanda i potrafiła wypatrzyć go z daleka. - Już wiem, kto postanowił mnie odwiedzić - mruknęła z roztargnieniem, a potem dodała, zwracając się do szefa: - Wybacz, mam gościa. Muszę skończyć. - Mam ci jeszcze coś do powiedzenia - denerwował się Eugene. - Niech pokojówka go odprawi. - To niemożliwe - odparła Beth sadowiąc się na leżaku. - Dałam jej wychodne. - Powinna być do twojej dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Eugene, pokojówka nie jest moją niewolnicą. Jak każ­ da dziewczyna, ma własne życie. - Eugene próbował wtrą­ cić swoje trzy grosze, ale Beth nie dopuściła go do głosu.

- Muszę kończyć - powtórzyła przerywając rozmowę. Wrzuciła telefon komórkowy do torby plażowej zawieszo­ nej na leżaku. Poczuła na skórze dziwne mrowienie, gdy Reese Mar­ chand wyłączył silnik łodzi, rzucił kotwicę i śmiało zanur­ kował. Stanęła za leżakiem, który dawał jej pewną osłonę. Po co Marchand tu przypłynął? Obejrzała się; ciekawe, ile czasu potrzeba, by wbiec na schody i skryć się w nadmor­ skiej willi. Miała ochotę uciec. Położyła dłoń na odsłonię­ tym brzuchu. Ucieczka okazała się niemożliwa. Pływak miał do pokonania niewielki dystans. Poza tym Beth nie chciała, żeby uznał ją za strachliwą kobietkę, która unika niebezpieczeństw jak przerażona uczennica. O Boże! Znów te koszmary z dzieciństwa! Czy kiedykolwiek zdoła o nich zapomnieć? Po chwili Beth przestała się nad sobą roztkliwiać i skupiła całą uwagę na pływaku, który wynu­ rzył się z wody i ruszył ku brzegowi. Im bardziej się zbli­ żał, tym szybciej kołatało jej serce. Mimo to z zadowole­ niem odkryła, że odzyskuje stopniowo pewność siebie. Wyszła zza leżaka, zrobiła kilka kroków i zatrzymała się, czekając na gościa. Gdy Reese stanął w wodzie sięgającej ud i odgarnął do tyłu mokre włosy, Beth westchnęła lękliwie. Wielkie krople spływały po szerokich ramionach oraz muskularnym torsie porośniętym gęstymi włosami, wśród których strużki wody żłobiły wąskie bruzdy. Beth odczuwała pokusę, by pogła­ skać opalone na ciemny brąz ramiona i brzuch; krople spływały coraz niżej, wsiąkając w kąpielówki koloru bordo opinające biodra; spodenki nie sięgały nawet pępka. Mar­ chand był równomiernie opalony; Beth nie dostrzegła ani

kawałka białej skóry. Czyżby zażywał kąpieli słonecznych w stroju Adama? - Dzień dobry. Beth zadrżała, słysząc wibrujący baryton. Była tak prze­ jęta, że ledwie mogła oddychać. Reese zrobił kilka kroków w jej stronę i popatrzył na nią z nie ukrywaną ciekawością. - Wygląda pani na zaskoczoną. Czy zjawiłem się nie w porę? Beth pokręciła głową. Kiedy Marchand wyszedł na pla­ żę, zdołała w końcu wykrztusić słabym głosem: - Nie. Reese obrzucił Beth taksującym wzrokiem. Czując na sobie jego spojrzenie, odruchowo sięgnęła po wielki słom­ kowy kapelusz. Trzymała go przed sobą, by się nieco osło­ nić. Co ją podkusiło, by włożyć skąpe bikini złożone z nie­ wielkich trójkątów i wąskich paseczków? W przyzwoi­ tym, jednoczęściowym kostiumie czułaby się o wiele lepiej. - Jestem Reese Marchand - przedstawił się, wyciąga­ jąc mokrą dłoń opaloną na ciemny brąz. - Spotkaliśmy się w kasynie. To było osobliwe przeżycie. Mam nadzieję, że pani również mnie zapamiętała. - Oczywiście. - Wyciągnęła rękę. Uścisk Reese'a był delikatny, lecz mocny. Wyczuwało się wokół niego aurę męskości, która w pierwszej chwili całkiem przytłoczyła Beth. Wkrótce jednak dziewczyna odzyskała panowanie nad sobą. Nie była prowincjonalną gęsią. Pora udowodnić, że umie prowadzić lekką i ciekawą rozmowę; to jeden z najważniejszych jej atutów. Trzeba tylko zebrać myśli. Popatrzyła na swoją dłoń, której Reese nie wypuszczał

z mocnego uścisku. Podniosła wzrok i obrzuciła gościa badawczym spojrzeniem. Przyglądała się ukradkiem jego ustom, których wyrazisty kształt znamionował pewność siebie, oraz dołkom w policzkach, wskazującym na poczu­ cie humoru. W końcu popatrzyła w bystre, piwne oczy. Reese cierpliwie czekał na koniec owej inspekcji. W jego wzroku nie było arogancji, tylko spokój i życzliwość; było to jednak dość prowokujące spojrzenie. Beth powitała go­ ścia serdecznym uśmiechem. Bez pośpiechu cofnęła dłoń, której Marchand wcale nie zamierzał puścić. Niespodzie­ wanie dokonała pewnego odkrycia: wyraz oczu Reese'a oraz jego rysy twarzy wykazywały niezwykłe podobień­ stwo do Harrisona Montgomery'ego. Beth westchnęła głę­ boko, próbując zapanować nad sprzecznymi uczuciami. - Nazywam się Beth Langdon. Skąd pan wie, gdzie mieszkam? - zapytała, starając się nie patrzeć na kropelki wody spływające po opalonej skórze przystojnego gościa. - Monte Carlo to niewielka mieścina. Plotki szybko się rozchodzą - odparł Reese, spoglądając wymownie ku schodom willi, na których stały donice z kwiatami. - Do­ brze zna pani Billy'ego? - Proszę? - Właścicielem tej rezydencji jest Billy Waleski, pra­ wda? - Ach, o nim pan mówi! - odparła z uśmiechem Beth. - Jesteście kochankami? - Słucham? - Beth nie rozpoznałaby tajemniczego ary­ stokraty nazwiskiem Waleski, nawet wówczas gdyby stanął u drzwi pięknej willi z różą w zębach i butelką szampana w ręku. Mniejsza z tym. Nie warto również zachowywać

się jak mieszczka i oburzać się z powodu aroganckiej uwa­ gi Marchanda. To Europa. Panuje tu większa niż w Stanach swoboda obyczajów, szczególnie na południu Francji. - Panie Marchand... - Mam na imię Reese - wtrącił Marchand głosem ła­ godnym jak szum morza. - Reese - powtórzyła z pozoru obojętnie. Ciekawe, kto da się nabrać na tę minę niewiniątka, pomyślała drwiąco. Uśmiechnęła się życzliwie, włożyła przeciwsłoneczne oku­ lary i rzuciła obojętnie: - Jeśli ci to odpowiada, możesz mnie i Waleskiego uważać za kochanków. - Wręcz przeciwnie - odparł z naciskiem Marchand. Beth, zaniepokojona tonem jego głosu, przestała się uśmie­ chać i zmrużyła oczy. Podeszła do leżaka. Sama była zaskoczona swoją non­ szalancką uwagą, a zarazem wściekła na Eugene'a. Cieka­ we, o czym jeszcze szef zapomniał ją poinformować. Rzu­ ciła kapelusz na ziemię i opadła na pasiasty leżak. W chwilę później Reese pospieszył za nią. Z kieszonki kąpielówek wyjął jakiś przedmiot. Pochylił się nad Beth i położył go jej na dłoni. - Zgubiłaś to wczoraj wieczorem. Beth ujrzała śliczną perłę. Zaczerwieniła się natych­ miast. Przed oczyma stanęła jej znowu upokarzająca scena w kasynie. - Sądziłam, że wyszedłeś. Skąd wiesz... - Jestem uważnym obserwatorem. Mało co uchodzi mojej uwagi - odparł Reese, obrzucając jej twarz i postać badawczym spojrzeniem. - Zamierzasz tu zostać przez ca­ łe lato?