barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony86 185
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań51 473

D387. Moreland Peggy - Siostry McCloud 02 - Obudź się królewno

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :548.5 KB
Rozszerzenie:pdf

D387. Moreland Peggy - Siostry McCloud 02 - Obudź się królewno.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

PEGGY MORELAND Obudź się, królewno

PROLOG Samanta zatrzymała ciężarówkę przed stajnią. Wygramoliła się z szoferki, rozmasowała sobie plecy obolałe od siedmiogo- dzinnego siedzenia za kierownicą. Przyzwyczaiła się do tych samotnych wędrówek po ościen­ nych stanach. Od szesnastego roku życia prowadziła samocho­ dy. Kiedy tylko zrobiła prawo jazdy, ojciec dał jej kluczyki do ciężarówki i oświadczył, że nie będzie już woził ani jej, ani tym bardziej jej koni. Nie miał nic przeciwko temu, żeby brała udział w zawodach jeździeckich, pod warunkiem, że sama dojedzie na miejsce. Lucas McCloud nie miał czasu dla swoich córek. Jednak tego dnia bardziej niż zwykle brakowało Samancie towarzystwa. Starsza siostra nie mogła wybrać się z nią do Oklahomy, bo odkąd urodził się Jaime, Mandy była tak zapra­ cowana, że nie miała czasu na nic innego poza opieką nad niemowlęciem. A Merideth... Na nią nigdy nie można było liczyć. Nawet końmi nie dałoby się zaciągnąć jej na rodeo. Nienawidziła kowbojów, kurzu i brudu, a gdyby przypadkiem złamała sobie paznokieć, świat zwaliłby się jej na głowę. Samanta westchnęła. Musiała jeszcze wprowadzić konia do stajni. - No, chodź, Skeeter. - Wzięła konia za uzdę i wyprowadzi­ ła z ciężarówki. - Nareszcie jesteśmy w domu.

6 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO Do stajni weszli po ciemku. Samanta nie chciała zapalać światła, żeby nie niepokoić pozostałych koni. Na pamięć znała drogę do stanowiska swego ulubieńca. - Dobranoc, Skeeter - powiedziała czule, zamykając furtkę boksu. - Wpadnę do ciebie rano. I wtedy usłyszała, że ktoś do niej podchodzi. Samanta o mało nie krzyknęła z przerażenia. Na szczęście był to tylko Reed Wester, jeden z pracowników ojca. - Ale mnie przestraszyłeś! - Coś ty dzisiaj taka strachliwa? - zaśmiał się Reed. - Ciekawe, co ty byś zrobił, gdyby ci tak ktoś nagle stanął za plecami - odgryzła się Samanta. Nie lubiła tego Reeda. Zawsze tak jakoś na nią patrzył, że ciarki przechodziły jej po plecach. Teraz też chciała go ominąć, wyjść ze stajni, jak najszybciej znaleźć się w domu. Reed nie pozwolił jej przejść. - Jak ci poszło w Guthrie? - zapytał. - Jutro będą wyniki. W każdym razie kiedy stamtąd wyjeż­ dżałam, miałam najlepszy czas. Bądź tak dobry i przepuść mnie - poprosiła. - Jestem bardzo zmęczona. - I pewnie zesztywniałaś. Nic dziwnego, po takiej długiej podróży. Podszedł bliżej, położył dłoń na jej ramieniu. Samanta po­ czuła bijący od niego smród potu i taniej whisky. - Zrobię ci masaż - zaproponował Reed. - Rozluźnisz się trochę. Co ty na to? - Nie, dziękuję - odrzekła i wyrwała mu się. Odwróciła się i chciała przejść obok niego. Poczuła na ra­ mieniu dłoń Reeda. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, obrócił ją twarzą do siebie i przyparł do ściany.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 7 - Co jest? - warknął. - Uważasz się za lepszą ode mnie? Tylko dlatego, że nazywasz się McCloud? Samanta przeraziła się. Starała się trzymać głowę jak najdalej od cuchnącego oddechu Reeda. - Nie - skłamała. Za nic nie chciała pokazać, jak bardzo się boi. - Po prostu jestem zmęczona. - Zaraz ci przejdzie - obiecał, przyciskając się do niej całym ciałem. - Reed Wester wie, co zrobić, żeby kobieta zapomniała o bożym świecie. - Puść mnie, Reed - prosiła, próbując się uwolnić. - Daj spokój, Sammie. Przecież wiem, że tego chcesz. Od miesięcy kręcisz mi przed nosem tą swoją śliczną dupką. My­ ślisz, że nie rozumiem, o co prosisz? - Nie! - krzyknęła przerażona. - Puść mnie, proszę. - Widziałem, jak jeździsz na tym koniku na oklep - szeptał, wciskając twarz w szyję Samanty. - Patrzyłem, jak go ściskasz udami, i wyobrażałem sobie, że to mnie te twoje śliczne nóżki ściskają. Ty też na pewno tego chcesz. Całował ją po szyi. Twarda broda drapała delikatną skórę Samanty. Smród potu i alkoholu stawał się nie do zniesienia. Samanta pomyślała, że musi mu jakoś uciec, ale nie wiedzia­ ła, jak to zrobić. Pracujący na ranczu ludzie dawno już spali, chociaż... Ich barak nie był daleko. Gdyby zaczęła krzyczeć... - Puść mnie, Reed - powiedziała, próbując się uwolnić. - Jeśli zaraz nie przestaniesz, to zacznę krzyczeć i wszystkich pobudzę. Reed podniósł jej ręce do góry i przycisnął je do ściany. Dłonią zakrył Samancie usta. - Nawet nie próbuj - pogroził. Ledwie oderwał łapę od jej ust, Samanta nabrała powietrza

s OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO w płuca. Już miała krzyknąć, kiedy znów poczuła na twarzy rękę Reeda. Zamknęła oczy. Nie chciała, żeby zauważył, że są pełne łez. Zmobilizowała wszystkie mięśnie. Postanowiła, że się nie da i prędzej umrze, niż pozwoli temu obrzydliwemu łajdakowi zro­ bić sobie krzywdę. Zebrała wszystkie siły i odepchnęła od siebie napastnika. Kiedy się zachwiał, z całej siły nadepnęła mu obca­ sem na nogę. Jęknął z bólu, ale ani na chwilę jej nie puścił. - Ty dziwko! - syknął. Zwalił się na nią całym ciałem. Ale Samanta nie miała zamiaru rezygnować z obrony. Gdy Reed zbliżył twarz do jej ust, ugryzła go w policzek. Zawył z bólu. Odsunął się od niej. Patrzył na nią. Coś sobie kombino­ wał. Chwycił ją za pierś i ścisnął. Patrzył zadowolony, jak twarz Samanty wykrzywiła się z bólu. - Trzeba mi było powiedzieć, że lubisz ostro - syknął. Włożył język w jej rozchylone usta. Wbił paznokcie w pierś Samanty. Wykręcała głowę na wszystkie strony, starając się unik­ nąć coraz bardziej natarczywego smrodu. Niestety, Reed był silniejszy. Boże drogi, błagała w duchu zrozpaczona. Proszę cię, nie pozwól, żeby mi to zrobił. Ledwie to pomyślała, Reed się od niej odsunął. Zaraz jednak wsadził łapę pod koszulę Samanty i bez ceregieli głaskał jej nagie ciało. Nagle szarpnął z całej siły. Guziki się oderwały, potoczyły na klepisko. Samanta przywarła do ściany, jakby chciała się w nią wtopić. Zdążyła skorzystać z okazji. Wrzasnęła ile tchu w piersi. Teraz mogła już tylko mieć nadzieję, że ktoś ją usłyszał.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 9 Reed zakrył jej usta z takim impetem, że uderzyła głową o ścianę. - Pożałujesz tego! - Wykręcił swej ofierze rękę. Ani na chwilę nie oderwał cuchnącej łapy od ust Samanty. Popychał ją przed sobą do pustego boksu. Rzucił na leżące na klepisku siano. Nie zdążyła się podnieść, bo przywalił ją swoim ciężarem. Co z tego, że go kopała, że się wyrywała. Był od niej silniejszy. Usiadł na niej, rozpiął spodnie. - Rozłóż nogi - rozkazał. Samanta nie miała zamiaru go posłuchać. Wtedy złapał ją za szyję. Zacisnął rękę na jej gardle. - Kazałem ci rozłożyć nogi - warknął. Wbiła paznokcie w jego wielką łapę. - Co tu się dzieje? - rozległ się męski głos. Reed się odwrócił. Gabe Peters, zarządca rancza, oświetlał latarką boks, w którym Samanta walczyła z Reedem Westerem. - Sam i ja postanowiliśmy się trochę zabawić. - Reed moc­ no ściskał ją za gardło. - Dobrze mówię, Sammie? - Nie! - Samanta ledwie zdołała wydusić to krótkie słowo. Mało brakowało, a by ją udusił. Wierzgnęła, usiłując zrzucić z siebie napastnika. - Ratuj mnie, Gabe! Gabe rzucił się na Reeda. Chwycił go za kołnierz i odciągnął od ledwie żywej Samanty. W tej chwili do stajni weszło jeszcze kilku ludzi. Gabe rzucił im Reeda jak worek owsa. - Pomóżcie mu się spakować, a potem wywieźcie poza ran­ czo - polecił. Żaden z mężczyzn nawet nie zapytał, o co chodzi. Bez słowa otoczyli Reeda i wyprowadzili go ze stajni. - Nie przejmujcie się, jeśli przypadkiem czyjaś pięść zderzy się z jego gębą! - zawołał za nimi Gabe. - To mu dobrze zrobi.

10 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO Gdy tylko mężczyźni odeszli, Gabe ukląkł obok Samanty. - Sam, dziecko moje, nic ci nie jest? - wypytywał za­ troskany. Samanta kurczowo zaciskała na piersi podartą koszulę. - Zabierz mnie do domu, Gabe. - Wreszcie mogła się roz­ płakać. - Zaraz zawołam twojego tatusia. Powiemy mu... - Nie, Gabe! - Chwyciła go za rękę. - Błagam cię, nie mów nic tacie. - Dobrze, dziecko, nic mu nie powiem. - Gabe zdjął kurtkę i owinął nią półnagą Samantę. - Idziemy do domu. W tej chwili w stajni zapaliło się światło. - Co wy tu, u diabła, wyprawiacie?! - wrzasnął Lucas McCloud. Samanta zadrżała. Gabe odruchowo mocniej ją do siebie przytulił. Wszyscy na ranczu wiedzieli, że Lucas to kawał dra­ nia. Wiedzieli też, że jego córki nie raz i nie dwa cierpiały z powodu złego humoru ojca. - To ja, Gabe. I Sam - dodał po chwili. Lucas zaklął pod nosem. Słychać było, jak maszeruje w stro­ nę boksu. Samanta otuliła się kurtką Gabe'a, a on stanął przed nią, jakby własnym ciałem chciał obronić dziewczynę przed gniewem ojca. - Co wy tu, do jasnej cholery, wyprawiacie? - powtórzył Lucas. - Reed próbował... - zaczął Gabe. Zaciął się, usiłując zna­ leźć jakieś mniej dosłowne określenie tego, co przytrafiło się Samancie. - Bardzo to przeżyła. Ale na szczęście nic jej nie zrobił. Zajęliśmy się nim. Chłopcy pomogą mu się spakować, a potem wywiozą go poza granicę rancza.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 11 Lucas zrobił się czerwony. Żyły na skroniach mu nabrzmiały. Zacisnął pięści. Trząsł się ze złości. - Jakim prawem wyrzuciłeś mojego pracownika?! - wrzas­ nął. - Nie wiesz, że Reed Wester jest najlepszym trenerem koni w tym kraju? Gabe nie miał wątpliwości, jakim człowiekiem jest Lucas McCloud. Jeśli w ogóle miał jakieś serce, to było ono z granitu. Ale żeby aż tak? Bronić jakiegoś bydlaka, który o mały włos nie zgwałcił jego własnej córki? - Mało brakowało, a byłby ją zgwałcił! - Gabe nie miał innego wyjścia, jak tylko nazwać rzecz po imieniu. - Dobrze, że krzyczała i że ją usłyszałem. Przyszedłem w ostatniej chwili... Lucas spojrzał na córkę. Twarz jeszcze bardziej mu poczer­ wieniała. - To wszystko przez ciebie! - wrzasnął. - Na pewno go sprowokowałaś! Coś ty mu zrobiła? Samanta sądziła, że nie może jej spotkać nic gorszego niż to, co się stało przed chwilą. Pomyliła się. Postanowiła jednak, że za nic na świecie nie pokaże po sobie, jak bardzo zabolały ją słowa ojca. - Nic. - Dumnie uniosła do góry głowę. Lucas przyglądał jej się z obrzydzeniem. Pięści miał zaciś­ nięte, jakby chciał ją pobić. - Marsz do domu! - warknął. - Uspokój się, Lucas. - Gabe usiłował bronić Samanty. - A ty się nie wtrącaj! - wrzasnął na niego Lucas. - Twoja w tym głowa, żebyśmy przez to wszystko nie stracili Reeda. Gabe też się wściekł. Jednak wyraz twarzy Lucasa sprawił, że postanowił trzymać nerwy na wodzy. Jego szef zawsze był chole-

12 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO rykiem, a ostatnio w ogóle nie można było z nim wytrzymać. Dokładnie od roku, kiedy Mandy, najstarsza z sióstr McCloud, przyznała się, że jest w ciąży z Jesse'em Banisterem. Odkąd Mandy przyjechała na ranczo z dzieckiem, Lucas bez przerwy chodził wściekły i biada temu, kto mu stanął na drodze. Tylko lekarz rodziny odważył się powiedzieć Lucasowi, że powinien mniej się denerwować. Ale stary uparciuch nikogo nie słuchał. Nawet leków nie chciał przyjmować. - Uspokój się, Lucas - odezwał się Gabe. - Nie wściekaj się, bo znów ci skoczy ciśnienie. - Mam gdzieś moje ciśnienie! - zawołał Lucas. Pogroził Gabe'owi zaciśniętą pięścią. Pot spływał mu po twarzy. - Muszę znaleźć Reeda! Może uda mi się naprawić to, co nawyrabiałeś. Gdzie on jest? - Już mówiłem. - Gabe nie stracił cierpliwości. - Chłopcy zabrali go do baraku i... Gabe nie skończył powtarzać tego, co raz już powiedział. Lucas zachwiał się. Jedną ręką przytrzymał się ogrodzenia, a drugą chwy­ cił za serce. Gabe chciał mu pomóc, ale Lucas go odpędził. - Zostaw mnie - warknął. Oddychał z trudem. Pot strugami spływał mu po twarzy. Oparł się plecami o ogrodzenie, zwiesił głowę. Spróbował się wyprostować, ale nogi tylko się pod nim ugięły- Bezwładnie zwalił się na klepisko. - Tatusiu! -krzyknęła Samanta. Podbiegła do ojca i uklękła przy nim. Gabe ją odsunął. Położył dłoń na piersi Lucasa. Nie udało mu się wyczuć najlżejszego nawet bicia serca. - Dzwoń po pogotowie - powiedział. - Ja spróbuję go od­ ratować.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 13 Samanta pognała do domu, ale wstrętne słowa ojca ścigały ją jak upiory. „To wszystko przez ciebie! Na pewno go sprowokowałaś! Coś ty mu zrobiła?" To były ostatnie słowa, jakie Lucas McCloud powiedział swojej córce. Pewnie dlatego Samanta uważała, że to ona jest winna śmierci ojca. Z tą świadomością miała przeżyć nie tylko tę straszną noc, ale także resztę swego życia.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Austin w stanie Teksas 1998 Samanta usiłowała odczytać wiadomość, którą zapisał jej siostrzeniec. Nie było to wcale łatwe, bo Jaime miał paskudny charakter pisma. Obiecała sobie, że jak tylko wróci na Ranczo Złamanego Serca, zadzwoni do firmy telefonicznej. Każę sobie przyłączyć osobny numer i kupię porządny aparat z automatyczną sekretarką, postanowiła. Pacjent nagra się na sekretarkę i wreszcie będę dokładnie wiedziała, o co chodzi. Mam dość polegania na uprzejmości rodziny. Muszę mieć mo­ żliwość kontaktowania się z ludźmi. Nawet wtedy, kiedy akurat nie ma mnie w domu. Przez upapraną rozgniecionymi owadami szybę jak okiem sięgnąć widać było tylko zapuszczone pastwiska, na których rosły chwasty i samosiejki drzew. Coś, co kiedyś było ogrodze­ niem, stało się teraz kupą połamanego i przeżartego rdzą drutu kolczastego. W oddali majaczyły dwa spore słupy. Samanta podjechała bliżej. Były to dwa granitowe słupy, na których niegdyś umocowana była brama wjazdowa. Na jednym z nich widniała wypłowiała i zardzewiała tabliczka z napisem „Ranczo Riversów". - Ranczo Riversów - powtórzyła Samanta. - To by się zga­ dzało. To samo nazwisko napisał mi Jaime. Jeśli ten cały Nash

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 15 Rivers dba o swój majątek tak jak o to pastwisko, to nic dziw­ nego, że koń mu zachorował. Żal jej było patrzeć na zapuszczone pastwiska. Wychowała się na wsi i uważała, że za zaniedbywanie ziemi należałoby wsadzać ludzi do kryminału. Skręciła w wyboistą drogę prowadzącą do gospodarstwa. Już z daleka zauważyła zaparkowany przed stajnią najnowszy mo­ del mercedesa. Między stajnią a samochodem nerwowo prze­ chadzał się jakiś mężczyzna. Usłyszawszy nadjeżdżające auto Samanty, odwrócił się. Jego elegancki garnitur w żaden sposób nie pasował do wiejskich zabudowań, za to idealnie kompono­ wał się ze srebrzystym mercedesem. Nie spodobał się Samancie. Na szczęście miała się zająć chorym zwierzęciem, a nie jego właścicielem. Zaparkowała ciężarówkę i wyskoczyła z szoferki. Wyjęła ze skrzyni swoją torbę z lekami. - To pan jest Nash Rivers? - zapytała, podchodząc do ele­ ganckiego mężczyzny. - Tak. - Nawet sztuczny uśmiech nie rozjaśnił jego ponurej twarzy. - Przyjechałam obejrzeć konia. - Pani jest weterynarzem? - Mężczyzna zdjął ciemne oku­ lary, żeby się jej lepiej przyjrzeć. - Owszem - odparła. - Czy coś panu się nie podoba? Nash Rivers nie był pierwszym klientem, którego dziwiło, że Sam McCloud jest kobietą. Jednak w głosie tego mężczyzny wyczuła nie tylko zdziwienie, ale coś jeszcze. Rozczarowanie? Oglądał ją jak dziwoląga. Mokrą od potu czapkę, spłowiała koszulkę, znoszone dżinsy i ubrudzone nawozem buty. Pomy­ ślał sobie, że chyba rzeczywiście ta kobieta mu się nie podoba.

16 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO Była ubrana jak mężczyzna i czarująca jak grzechotnik. Całą swoją postawą dawała do zrozumienia, że należy ją omijać z daleka. A gdyby jakiemuś facetowi nie wystarczyło to nieme ostrzeżenie, przekonałby się, że kobieta też może być silna. Ale Nasha kobiety nie interesowały. Zwłaszcza takie, które robiły wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby ukryć swą kobiecość. - Nie mam nic przeciwko pani - burknął, zasłoniwszy oczy ciemnymi okularami. - O ile, oczywiście, zna się pani na robocie. Samanta miała ochotę zwiać z tego zaniedbanego gospodar­ stwa. Niechby sobie szukał innego weterynarza, skoro ona mu się nie podoba! Ale nie mogła odjechać. Chory koń czekał na jej pomoc. Dla Samanty on był najważniejszy. Opanowała złość i poszła za nieuprzejmym gospodarzem. Aż przykro było patrzeć na stan, w jakim znajdowało się to gospo­ darstwo. Puste boksy, zapach pleśni i gnijącego drewna. Tylko klepisko było czysto wymiecione. Tak się zapatrzyła na zaniedbaną stajnię, że omal nie wpadła na Nasha, który tymczasem zatrzymał się przed boksem. Zapew­ ne było w nim jedyne zwierzę w całym tym dziwnym gospo­ darstwie. Samanta w ostatniej chwili zdołała wyhamować. Nasunęła czapkę na czoło w nadziei, że uda jej się ukryć poczerwieniałą twarz. Prędko weszła do boksu, w którym stał wspaniały gnia­ dosz. - Cześć, maluśki - szepnęła, wyciągając do niego rękę. - Co ci się stało? - Nic takiego. Wystarczy dobra strzelba i będzie po kło­ pocie. - Nie bardzo rozumiem. - Samanta spojrzała na dziwnego mężczyznę.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 17 - Chcę go zlikwidować - oświadczył Nash. Zdjął okulary i dokładnie wyczyścił je chusteczką. - Zlikwidować? - powtórzyła jak echo. Torba wysunęła się jej z ręki i z hukiem upadła na klepisko. - Ale dlaczego? Co mu się stało? - Jemu nic. - Nash schował okulary do butonierki. Demon­ stracyjnie spojrzał na zegarek jak człowiek, któremu bardzo się spieszy. - Jak długo to potrwa? Muszę wracać do biura. - Chce pan, żebym uśpiła zdrowego konia? - Samancie wy­ dawało się, że źle go zrozumiała. - Właśnie o to mi chodzi. - Mężczyzna przygładził czarne jak noc włosy. - Może mi pani powiedzieć, jak długo to potrwa? - Całe życie - mruknęła, podnosząc z ziemi torbę. - Jego życie - dodała, wskazując konia. Co za bezczelny facet! myślała, idąc do swego auta. Tłukę się taki kawał drogi, a on mi każe uśpić zdrowego konia! Nigdy w życiu nie uśpiłam zwierzęcia, dopóki nie uznałam, że zupeł­ nie nic nie można dla niego zrobić. A i to tylko wtedy, kiedy byłam pewna, że w ten sposób oszczędzę mu bólu. Idiota! Prze­ klęty morderca! Już miała wyjść na podwórze, kiedy poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę. Odwróciła się. Przypomniało jej się inne miejsce i inny mężczyzna, który w podobny sposób kiedyś ją zatrzymał. Z ogromnym trudem pokonała strach. Przy lada okazji musiała sobie przypominać, że tamten koszmar dawno minął. - Zabierz pan te łapy - syknęła. Nash natychmiast ją puścił. - Naprawdę nie chcę się z panią kłócić - powiedział. - Chciałbym, żeby ktoś to zrobił dobrze i szybko. I tak już stra­ ciłem mnóstwo czasu. Nie mogę dłużej czekać. Skąd ja teraz

18 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO wezmę weterynarza, któremu chciałoby się przyjechać do tej przeklętej dziury? - To nie moje zmartwienie. Odwróciła się do niego plecami i Nash po raz drugi przytrzy­ mał ją za rękę. Samanta tak na niego spojrzała, że gdyby wzrok mógł zabić, Nash na miejscu padłby trupem. Natychmiast ją puścił. - Proszę posłuchać. Chcę, żeby pani uśpiła tego konia. Cena nie gra roli. Im szybciej pani to zrobi, tym szybciej oboje bę­ dziemy mogli wrócić do pracy. - Moja praca polega na ratowaniu koni - warknęła Samanta. - Nie jestem rzeźnikiem, tylko weterynarzem. - Ten koń, którego pani tak broni, omal nie zabił mojej córki! - wybuchnął Nash. - Nie pozwolę mu powtórzyć tego wyczynu. No więc jak będzie? Uśpi go pani, czy mam dzwonić po innego weterynarza? Zanim Samanta zdążyła się odezwać, jak spod ziemi wyrosła przed nią osóbka z burzą jasnych włosów na głowie. - Nie pozwolę ci zabić mojego konia! - krzyczała dziew­ czynka, okładając Samantę pięściami. - Zaczekaj! - Samancie udało się unieruchomić małe rączki. Przyklękła przy dziewczynce. Dziecko miało szramę na czo­ le, ale oprócz tego wydawało się całkiem zdrowe. Patrzyło na Samantę z nienawiścią. Czerwone, zapuchnięte oczy świadczyły o tym, że dopiero co przestało płakać. - Nie mam zamiaru zabijać twojego konia, kochanie - za­ pewniła ją Samanta. Dziewczynka milczała. Patrzyła na Samantę i milczała. - Powiesz mi, jak ci na imię? - dopytywała się Samanta. - Colby.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 19 - A ja jestem Sam. - Sam? - dziewczynka się roześmiała. - To imię dla chło­ paka. - Może być i dla dziewczyny. To skrót od Samanta. A jak ma na imię twój koń? - Whiskey - mruknęła Colby. Uśmiech w jednej chwili zniknął z jej buzi. - Nie pozwolę ci go zabić! - Już ci mówiłam, że nie zrobię mu krzywdy. Twój tata twierdzi, że ten koń skrzywdził ciebie. - Niechcący! - Colby się rozpłakała. - Jechaliśmy sobie i nagle coś go przestraszyło. Spłoszył się. To nie jego wina! Whiskey nigdy w życiu nie zrobiłby mi krzywdy. Jak słowo honoru! - Na potwierdzenie tego zaklęcia przyłożyła rączkę do serca. - To może mi powiesz, skąd się wzięły twoje posiniaczone plecy i rozcięta głowa? - Nash przykucnął przy nich i przytulił do siebie córeczkę. - Przestań, tatusiu. - Colby spojrzała na niego swymi nie­ bieskimi oczkami. - Przecież ci mówiłam, że to nie jego wina. Whiskey mnie nie zrzucił. Ja sama spadłam. - Na jedno wychodzi. - Nasha łzy córki niewiele obchodzi­ ły. - Wracaj do domu i powiedz Ninie, żeby ci opatrzyła ranę. - Nie! - Colby nie miała zamiaru opuszczać swego konia. Ile sił w małych nóżkach pobiegła do boksu, w którym stał Whiskey. Wdrapała się na ogrodzenie i chwilę później była już przy swoim ulubieńcu. - Cholera! - zaklął Nash. - No i co pani narobiła? Gdyby go pani od razu uśpiła, nie byłoby tego całego ambarasu. Samanta właściwie powinna była odwrócić się i wyjść, jed­ nak coś ją zatrzymało. Może Colby, która przypominała jej małą

20 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO Samantę wiecznie sprzeciwiającą się ojcu i wiecznie z nim prze­ grywającą. A może bała się, że jeśli odjedzie, Nash Rivers spro­ wadzi innego weterynarza, który zgodzi się zabić konia. W każ­ dym razie została. Co więcej, podjęła dyskusję z tym mężczyzną o kamiennym sercu. - Jeśli uśpi pan konia, mała będzie zrozpaczona - powie­ działa. Nash przesunął palcami po włosach. Jego elegancka fryzura zmieniła się w coś, co bardziej przypominało bocianie gniazdo niż głowę zadbanego mężczyzny. - Wiem. - Bezradnie spojrzał w stronę boksu, w którym stał Whiskey i jego mała obrończyni. - Z dwojga złego wolę, żeby Colby była nieszczęśliwa, niż żeby ta bestia ją zabiła. - Wypadki chodzą po ludziach - nie ustępowała Samanta. - Jeśli córka spadnie z roweru, zrobi sobie taką samą krzywdę, jakby spadła z konia. Może nawet większą. - Dziękuję za pocieszenie - warknął Nash. - Nie pocieszam pana, tylko stwierdzam fakt. Jeżdżę konno od chwili, gdy nauczyłam się chodzić. Częściej miewałam kon­ tuzje, których przyczyną było szybkie bieganie, niż upadki pod­ czas konnej jazdy. - Niezbyt dobrze to o pani świadczy. - Trzeba małej oczyścić tę ranę na czole. - Samanta zamilk­ ła. Nie chciała się kłócić z Nashem. Pragnęła tylko uratować konia. - A myśli pani, że nie próbowałem? Nie pozwoliła się tknąć. - Wcale się nie dziwię. Nash spojrzał na nią tak, jakby chciał ją zamordować, ale Samanta ani trochę się tym nie przejęła. - Pańska córka bardziej martwi się o swego konia niż o sie-

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 21 bie. Dopóki nie będzie pewna, że nic mu nie grozi, nie pozwoli się panu do niego zbliżyć. Do siebie zresztą też. - No więc co pani proponuje? Mam czekać, aż zemdleje, i dopiero wtedy ją opatrzyć? Widać było, że naprawdę martwi się o córkę. Każdy głupi by zauważył, jak bardzo ją kocha. I jak bardzo przesadza w ocenie sytuacji. Wcale nie było tak źle, jak mu się wydawało. Dziew­ czynka była zdrowa, silna i podrapana jak każde zdrowe dziec­ ko. Tyle tylko, że ranki należało oczyścić i zabezpieczyć, żeby nie wdało się zakażenie. - Niech pan się stąd nie rusza. - Samanta postanowiła się tym zająć. - Zobaczę, co da się zrobić. Podeszła do boksu. Oparła się o furtkę. Obserwowała, jak Colby głaszcze swego ukochanego konia. - Idź sobie - powiedziała. - Nie chcemy cię tu. Ani ja, ani Whiskey. - A mnie się zdaje, że mogłabym ci się przydać - odrzekła Samanta. - O konia się nie martw. Mówiłam ci, że nie zrobię mu krzywdy. Nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła do uśpienia zdrowego zwierzaka. Dziewczynka uważnie się jej przyglądała. Widać było, jak walczy ze sobą. Bardzo chciała zaufać tej obcej pani, ale jeszcze bardziej się bała o swojego ulubieńca. - Przysięgnij - powiedziała w końcu. - Daję słowo honoru. - Samanta przyłożyła dłoń do serca tak samo, jak to przed chwilą zrobiła Colby. - To dlaczego jeszcze sobie nie pojechałaś? - Bo wydaje mi się, że mogę ci się przydać. - Do czego? - Powinien cię obejrzeć jakiś lekarz.

22 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO - Tatuś chciał mnie zawieźć do szpitala, ale się nie dałam! - Colby dotknęła skaleczonego czoła. - Aż tak źle chyba nie jest. - Samanta wyciągnęła szyję, udając, że ogląda rankę. - Wystarczy to oczyścić, posmarować antybiotykiem i zakleić plastrem. Do wesela się zagoi. - Myślałam, że weterynarze leczą tylko zwierzęta. - Colby wciąż jej nie dowierzała. - Zazwyczaj tak. Ale ja leczę także ludzi. Mam nawet jed­ nego stałego pacjenta. Jaime jest synem mojej starszej siostry. Nie ma dnia, żeby się nie potłukł. - Nie nabierasz mnie? - Colby zrobiła krok w stronę furtki. - Nie uśpisz mnie, żeby potem zabić mojego konia? Samancie chciało się śmiać. Mała była taka przejęta. Nic dziwnego, skoro wyobraźnia podsuwała jej takie przerażające scenariusze. Jednak zamiast się roześmiać, podniosła dwa palce do góry i złożyła przysięgę. - Najświętsze słowo honoru. - Zgoda. - Colby zdecydowała się podejść do furtki. - Ale tatuś też z nami pójdzie, albo nic z tego. Ani trochę mu nie wierzę. Tym razem Samancie nie udało się powstrzymać od śmiechu. Ona także nie miała zaufania do Nasha Riversa. Otworzyła furtkę, żeby wypuścić Colby z końskiego boksu. - Czy to będzie bolało? - zapytała dziewczynka. - Tylko trochę poszczypie. - Samanta się do niej uśmiech­ nęła. - No i co? - zapytał Nash, podchodząc do nich. Colby ufnie wsunęła łapkę w rękę Samanty, której zrobiło się nagle ciepło koło serca. A kiedy Colby podniosła do góry głów­ kę i wyzywająco spojrzała na ojca... Samanta przypomniała

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 23 sobie siebie sprzed lat. Ona w ten sam sposób sprzeciwiała się swemu wszechwładnemu ojcu. Tyle że prawie nigdy nie udało się jej wygrać. - Sam opatrzy mi ranę, ale ty musisz iść z nami - oświad­ czyła Colby. - Naprawdę? - Nash z niedowierzaniem spojrzał na Saman­ tę, która w milczeniu skinęła głową. - W domu mam apteczkę. - Udręczony ojciec odetchnął z ulgą. - Proszę za mną. W przeciwieństwie do stajni, dom był w bardzo dobrym stanie. Zbudowany z miejscowego granitu, sprawiał wrażenie, że stoi tu już co najmniej sto lat i postoi jeszcze ze dwieście. Na przestronnym ganku stały dwa bujane fotele. Różowe kwiaty oplatającego ganek powojnika dodawały domowi niezwykłego uroku. Samanta próbowała sobie wyobrazić Nasha siedzącego w jednym z foteli i podziwiającego zachód słońca. Nie udało się. Biuro z komputerem, trzema telefonami i długonogą sekre­ tarką znacznie bardziej do niego pasowało. Otrząsnęła się z tych niepotrzebnych myśli jak pies po kąpieli i weszła do domu. Wiejska kuchnia przypominała trochę kuchnię w jej rodzin­ nym domu, tyle że była nieco mniejsza i nie tak dobrze wypo­ sażona. Ale Samanta i tak od razu dobrze się w niej poczuła. Nash szukał w kredensie apteczki, a Samanta tymczasem posadziła Colby na kuchennej szafce. Urwała kawałek papiero­ wego ręcznika, zmoczyła go i delikatnie oczyściła czoło dziew­ czynki z zakrzepłej krwi i kurzu. Rana okazała się jedynie po­ wierzchowna. Właściwie było to raczej głębokie zadrapanie. - Drobiazg - powiedziała Samanta. - Chyba nawet nie bę­ dzie szczypać.

24 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO Colby przyglądała się, jak Samanta wykłada z apteczki wszystkie potrzebne do zrobienia opatrunku medykamenty. Nash także ją obserwował. Przysunął się bliżej, żeby lepiej widzieć. - Niech się pan odsunie. - Nie dbając o pozory grzeczności, Sam odepchnęła go od siebie łokciem. Nienawidziła, kiedy mężczyźni byli zbyt blisko. Niestety, mała Colby chciała, żeby ojciec asystował przy opatrywaniu rany, więc Samanta musiała znosić jego obecność. Na szczęście nie musiała dopuszczać go do siebie bliżej niż na odległość wyciągniętej ręki. Nash posłusznie się cofnął. Teraz Sam mogła spokojnie zająć się opatrywaniem skaleczenia. Nalała na wacik sporą ilość spi­ rytusu salicylowego i przyłożyła go dziewczynce do czoła. Col­ by syknęła i cofnęła się. - Co pani jej zrobiła?! - wrzasnął Nash, chwytając Samantę za rękę. Zamarła. Nawet przestała oddychać. Widziała przed sobą tylko tamto koszmarne wspomnienie sprzed lat. Oddychaj, nakazała sobie całą siłą woli. Oddychaj spokojnie. Wdech i wydech. Tylko spokojnie. - Nic mi nie zrobiła - roześmiała się Colby. - To jest bardzo zimne. - Ach, tak - mruknął Nash, cofając się pod ścianę. - Prze­ praszam. Samanta wreszcie mogła normalnie oddychać. Upuściła na podłogę niepotrzebny już wacik. Strzepnęła palce, jakby chciała z nich zetrzeć ślad dotknięcia tego obcego człowieka. Drżącymi rękami sięgnęła po maść z antybiotykiem. Wycisnęła sobie na palec niewielką ilość lekarstwa, odgarnęła włosy z czoła Colby i posmarowała maścią zadrapanie.

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 25 - To mała ranka - tłumaczyła dziewczynce - ale i tak za­ kleję ci ją plastrem. Nie chciałabym, żeby się znów zabrudziła, ani żeby została ci po niej blizna. - Blizna? - Przerażony Nash wcisnął się pomiędzy Samantę a Colby. Oglądał rankę. Był blady jak śmierć. Samanta już nie miała wątpliwości, że ma do czynienia z nadopiekuńczym ojcem, który robi z igły widły. - Naprawdę nie ma się czym przejmować - powiedziała. - Za kilka tygodni nikt nie będzie pamiętał o tym, że coś tu w ogóle było. Odczekała cierpliwie, aż troskliwy tatuś obejrzy czoło małej, a kiedy się odsunął, skleiła plastrem brzegi ranki. - Gotowe - uśmiechnęła się do Colby. - Nie było tak stra­ sznie, co? - Nic nie czułam, tylko to zimno. - Colby też się do niej uśmiechnęła. - Masz miłe ręce. Samanta spojrzała na swoje dłonie. Nie rozumiała, jak ktoś może powiedzieć o nich, że są miłe. Robiła nimi rzeczy, o któ­ rych ta mała dziewczynka nawet nie miała pojęcia, a od ciągłego mycia były suche i szorstkie jak papier ścierny. - Jej chodziło o to, że są delikatne - wtrącił się Nash. Samanta dopiero teraz zorientowała się, że na nią patrzy. Pośpiesznie włożyła ręce do kieszeni. Była czerwona jak burak. - Skoro już mówimy o rękach, to chyba powinnaś je umyć - zwróciła się do Colby. - Bo gdybyś tak, na przykład, dotknęła takimi brudnymi rączkami plastra, to jakaś wyjątkowo uparta bakteria mogłaby przeniknąć do ranki i kłopot gotowy. - Ja mam czyste ręce, tylko... - Skoro pani doktor każe, to idź i umyj ręce - przerwał jej

26 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO ojciec. Postawił Colby na podłodze. - A potem zajdź do Niny i przeproś ją za swoje zachowanie. O mało nie przyprawiłaś jej o atak serca. - Czy to moja wina, że z niej taka panikara? - Nie wolno ci mówić w ten sposób o babci. Bardzo cię kocha i dlatego się o ciebie boi. No, zmykaj. - Dla zachęty dał małej lekkiego klapsa. Dziewczynka wyszła i Samanta od razu tego pożałowała. Została teraz w kuchni sama z Nashem. - Od dawna Colby jeździ konno? - zapytała, żeby przerwać ciszę. - Odkąd skończyła trzy lata. Ona przepada za końmi. Kiedy sprowadziliśmy się do Austin, natychmiast znalazłem ujeżdżal­ nię, w której brała lekcje konnej jazdy. Niestety, to daleko stąd. Prawie godzina drogi. Dlatego po kilku miesiącach musieliśmy zrezygnować. - My? To znaczy że pan też uczył się jeździć? - Skąd ten pomysł? - obruszył się Nash. - Ktoś musiał ją tam wozić. Znaczyło to, że jej lekcje konnej jazdy nie zmieściły się w planie dnia tatusia, pomyślała złośliwie Samanta. - Chciałabym przejechać się na Whiskey - powiedziała. - A po co? - Sprawdzę, ile jest wart, a potem zobaczę, jak Colby sobie z nim radzi. Nash spojrzał na nią, jakby była niespełna rozumu. - Pani może na nim jeździć nawet do końca świata - powie­ dział i wycelował palec prosto w pierś Samanty - ale Colby nie ma prawa do niego się zbliżać. Nie pozwolę, żeby moja córka kiedykolwiek dosiadła tego konia!

OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO 27 Posmutniał. Jak żywa stanęła mu przed oczami jej zakrwa­ wiona główka. Z trudem opanował strach. - Ona jest wszystkim, co mi zostało - mruknął, jakby chciał się usprawiedliwić. - Nie mogę ryzykować. Samanta była wdzięczna losowi, ż Nash musiał zostać w do­ mu, żeby do kogoś zadzwonić. Wolała, żeby trzymał się z dala od niej. Razem z Colby poszła do stajni. Dziewczynka podała jej siodło. - Dostałam je od tatusia na urodziny - pochwaliła się Colby. Widać, że ten facet nie musi się liczyć z pieniędzmi, pomy­ ślała Samanta. Skóra w najlepszym gatunku i nawet nazwisko siodlarza wytłoczone na boku. - Ile ty masz lat? - Sześć. Urodziłam się pierwszego maja. - Naprawdę? A ja dziesiątego. - A urządzili ci przyjęcie urodzinowe? - zaciekawiła się Colby. - Ja w tym roku nie miałam przyjęcia. Tatuś powiedział, że nie ma czasu zajmować się takimi głupstwami. Ale obiecał, że za rok urządzimy wielki bal. Tylko nie wiem, kogo zaproszę, bo za rok już nas tu nie będzie. - Przeprowadzacie się? - zapytała Samanta. Zaniepokoiło ją pobrzmiewające w głosie dziewczynki rozgoryczenie. - Tak. - Colby oparła główkę na rękach. Westchnęła. - Wy­ jedziemy, jak tylko tatuś załatwi sprawę rancza. Postanowił je podzielić na działki. No wiesz, będą tu sklepy, domy i takie tam. - To tatuś nie prowadzi rancza? - Nie. - Colby energicznie pokręciła główką. Widać było, że nie jest z tego zadowolona. - On jest budowniczym. Tak

28 OBUDŹ SIĘ, KRÓLEWNO mówi. Kupuje ziemię, dzieli ją na działki, buduje ulice, a potem sprzedaje tym, którzy chcą tam budować domy. Teraz już Samanta rozumiała, dlaczego ranczo było tak bar­ dzo zaniedbane. Nie było sensu wydawać pieniędzy na nowe płoty i rekultywację ziemi, skoro posiadłość miała zostać sprze­ dana pod zabudowę. Ale skoro nazywało się Ranczo Riversów, to ktoś o tym nazwisku musiał je kiedyś prowadzić. Jeśli nie Nash... - Długo tu mieszkacie? - zapytała zaciekawiona bardziej, aniżeli wypadało. - Prawie rok. Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy w San An­ tonio. Ale potem dziadek umarł i przeprowadziliśmy się tutaj. A więc to ranczo należało do ojca Nasha, pomyślała Sa­ manta. - Zanim przeprowadziliśmy się do San Antonio, mieszkali­ śmy w Dallas - opowiadała Colby. - Kiedy mamusia umarła, tatuś przestał lubić Dallas. Mówił, że tam jest za dużo wspo­ mnień. Dlatego przeprowadziliśmy się do San Antonio. Samanta była zaskoczona, że mała dziewczynka z taką obo­ jętnością mówi o śmierci własnej matki. Ona także straciła mat­ kę. Miała wtedy zaledwie dwa lata i właściwie jej nie pamiętała, ale i tak płakać jej się chciało, kiedy o myślała o mamie. - Ile miałaś lat, kiedy umarła twoja mama? - zapytała. - Może z osiem godzin. - Colby wzruszyła ramionami. - Mama miała cukrzycę i w ogóle nie powinna mieć dzieci. Tatuś mi powiedział, że tak bardzo chciała mnie urodzić, że poświęciła własne życie, bylebym tylko ja mogła przyjść na świat. Niezła historia, co? Historia była wstrząsająca. Tym bardziej że Colby opowia­ dała ją bez emocji, jakby mówiła o kimś obcym.