barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony86 192
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań51 496

D395. Moreland Peggy - Siostry McCloud 03 - Nagroda publicznosci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :550.5 KB
Rozszerzenie:pdf

D395. Moreland Peggy - Siostry McCloud 03 - Nagroda publicznosci.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

PEGGY MORELAND Nagroda publiczności

ROZDZIAŁ PIERWSZY Merideth leżała na rozgrzanym kamieniu. Całym ciałem wchłaniała uzdrowicielską moc słońca. Całym ciałem i całą duszą. Miesiąc minął, odkąd, okaleczona i obolała, przyje­ chała na Ranczo Złamanego Serca. Blizny na ciele zagoiły się prawie bez śladu, ale rany w sercu nawet nie zaczęły się zabliźniać. Merideth straciła wszystko. Straciła dziecko. Powiedzieli jej, że to był chłopiec. Niestety, urodził się zbyt wcześnie, żeby mógł żyć samodzielnie. Merideth przywiozła go do domu i pochowała na rodzinnym cmentarzu, obok swojej matki. Spoczywali obok siebie: matka, której Merideth nie znała, i dziecko, którego nigdy nie przytuliła. To, że pochowała synka w rodzinnej ziemi, odrobinę zła­ godziło ból. Merideth była pewna, że jej matka jest w niebie i że zajmie się troskliwie maleńkim wnuczkiem. Łzy zakręciły się jej w oczach. Czuła się taka samotna. Mimo że była w domu i otaczała ją kochająca rodzina. Nie miała ani dziecka, którego tak bardzo pragnęła, ani męża, który dzieliłby z nią jej smutek. Była sama jak palec. Nikt by nie uwierzył, że Merideth McCloud, gwiazda telewizyjnych seriali, może być nieszczęśliwa. Kobiety za­ zdrościły jej twarzy i ciała. Śniła się po nocach mężczyznom

6 NAGRODA PUBLICZNOŚCI w całej Ameryce. Zazdroszczono jej życia w luksusie i przy lada okazji o niej plotkowano. Prawdy nikt się nie domyślał. A prawda była taka, że Merideth była biedna jak mysz kościelna. Życie w blich­ trze, o jakim zawsze marzyła, pochłonęła cały jej majątek. Stroje, biżuteria, podróże - to musiało kosztować. Wspaniałe życie. Przynajmniej tak o nim myślała, kiedy przed laty przy­ jechała do Nowego Jorku. Ekscytowała ją sława, tłumy wiel­ bicieli i jej nazwisko pojawiające się na kolumnach towarzy­ skich wszystkich amerykańskich czasopism. Zawsze połą­ czone z nazwiskiem jakiegoś bogatego i wpływowego męż­ czyzny. Merideth chciała mieć ciekawe, pełne przygód życie. Na początku rzeczywiście było ciekawe. Dopiero z perspekty­ wy czasu dostrzegła, jakie było puste i pozbawione sensu. Zwłaszcza teraz, kiedy dowiedziała się, co naprawdę jest ważne. Zawsze twierdziła, że nie powinno się niczego żałować. Uważała, że żal to kara za błędy, jaką los wymierza słabym i głupim. A Merideth nie była ani słaba, ani głupia. Pocho­ dziła z rodu McCloudów. Miała w sobie ducha walki i ro­ dzinną dumę. Była niezwyciężoną wojowniczką. Przeżyła kilka tragedii i jakoś to przetrwała. Tym razem także prze­ trwa, choć na razie nie bardzo wiedziała, jak tego dokona. Nie powiedziała siostrom o swoich problemach finanso­ wych. Zarówno Samanta, jak i Mandy z radością oddałyby jej ostatnią koszulę, gdyby o to poprosiła, ale Merideth nie chciała prosić. Była na to zbyt dumna. Tym bardziej że obu siostrom powiodło się w życiu, tylko jej jednej się nie udało. Nic dziwnego zresztą. Mandy i Sam zainwestowały swoje

NAGRODA PUBUCZNOŚCI 7 pieniądze mądrze, z myślą o przyszłości, a Merideth wszy­ stko roztrwoniła. Mężów wybrały sobie tak samo mądrze, jak gospodaro­ wały pieniędzmi. Mandy miała Jesse'a. Pracowitego i kocha­ jącego ją bez granic. I Jaime'ego, oczko w głowie wszy­ stkich trzech sióstr McCloud. Nawet Samanta, choć jeszcze nie tak dawno sama siebie uważała za straconą, miała swego Nasha, który świata poza nią nie widział. No i oboje mieli śliczną, rezolutną Colby, której nie można było nie kochać. Tylko Merideth nie miała nikogo. Mężczyzn wybierała sobie tak samo głupio, jak głupio pozbyła się odziedziczonych po ojcu pieniędzy. Nie widziała człowieka, tylko jego pozycję i majątek. Marcus okazał się największą życiową pomyłką. Był producentem serialu, w którym grała główną rolę. Był też jej kochankiem i ojcem jej dziecka. Bogaty, ustosunkowany i przystojny. Ale nie miał ani sumienia, ani skrupułów. Nie miał serca. Merideth nie mogła sobie darować, że w ogóle pomyślała o tym draniu. A przecież miała tyle spraw do przemyślenia. Choćby sprawa pieniędzy. A raczej ich braku. Wiedziała, że powinna znaleźć sobie jakąś pracę. Tylko jaką? I gdzie? Nie chciała wracać do Nowego Jorku. Za nic. Ale przecież była aktorką. Nie miała innego zawodu. Czy aktorka może robić coś innego niż grać? Jak ja mogę myśleć o przyszłości, skoro nie poradziłam sobie jeszcze z przeszłością, pomyślała zrozpaczona. Nawet z teraźniejszością nie mogę sobie poradzić. John Lee Carter zatrzymał konia nad urwiskiem. U jego stóp leżał niewielki staw i... John Lee omal nie spadł z konia.

8 NAGRGDA PUBLICZNOŚCI Na głazie, tuż obok zasilającego staw źródełka opalała się kobieta. Piękna i zupełnie naga. Jasne włosy okalały śliczną twarz tak regularną, jakby wyrzeźbioną przez najlepszego artystę. John Lee Carter nie miał wątpliwości, z kim ma do czy­ nienia. Tak piękna mogła być tylko Merideth McCloud. Słyszał, że wróciła na ranczo. Wiedział też, dlaczego wy­ jechała z Nowego Jorku. O tym, że tragedie nie omijają na­ wet sławnych i bogatych, przekonał się na własnej skórze. O Merideth mówiono, że załamała się po stracie dziecka, ale John Lee wiedział swoje. Nie, nie wątpił, że straciła dziecko. On tylko nie mógł uwierzyć, że się załamała. Inna kobieta na pewno by się załamała, ale nie ona. Merideth McCloud była tak silna, że nic na świecie nie zdołałoby jej załamać. Niektórych szokowało, że chciała mieć dziecko, choć nie była mężatką. Mówili nawet, że to kara boska, że umarło, bo pochodziło z grzesznego związku. Paskudne języki, pomyślał John Lee. Koniec dwudzieste­ go wieku. Komu to przeszkadza, że kobieta woli wychowy­ wać dziecko bez pomocy mężczyzny? Zwłaszcza jeśli jest to byle jaki mężczyzna. Merideth przewróciła się na brzuch. Jej pupa była tak samo ponętna jak cała reszta. John Lee się roześmiał. Skierował konia na ścieżkę pro­ wadzącą w dół, do źródełka. Z Merideth zawsze można było poflirtować. - Nie wiesz, że w Austin nie wolno opalać się nago? Zaskoczona Merideth podniosła głowę. Wprawdzie kow-

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 9 bojski kapelusz rzucał cień na twarz siedzącego na koniu mężczyzny, ale Merideth od razu go poznała. Szerokie ra­ miona, potężne uda i jasne jak len włosy. To był John Lee Carter. - Nie wolno nawet kąpać się nago. - John Lee się do niej uśmiechnął. - To skandal! Wszystkiego zabraniają. Ja tam uważam, że ludzkie ciało to dzieło sztuki. Należałoby je podziwiać, a nie zakrywać. Jeszcze kilka miesięcy temu Merideth powiedziałaby mu, że ma rację, poflirtowała z nim, może nawet zaprosiła, żeby poopalał się razem z nią. Kilka miesięcy temu tak, ale nie teraz. Teraz była na niego zła. Za to, że ośmielił się wtargnąć w jej samotność, której tak bardzo brakowało jej na Ranczu Złamanego Serca. Poprawiła słoneczne okulary. John Lee wciąż się do niej uśmiechał. Czerpał przyjemność z faktu, że przyłapał ją całkiem nagą, podczas gdy on był ubrany i w dodatku siedział na koniu. - Dobrze wiedzieć, że nie wszystko na tym świecie pod­ lega zmianom - powiedziała. - John Lee Carter wciąż ugania się za łatwą zdobyczą. - Ty też nic a nic się nie zmieniłaś - roześmiał się John Lee. Wciąż się jej przyglądał. Merideth wiedziała, że sprawi­ łoby mu przyjemność, gdyby wprawił ją tym spojrzeniem w zakłopotanie. Nie miała zamiaru dawać mu tej satysfakcji. - Będziesz się tak na mnie gapił przez cały dzień, czy może zechcesz się odwrócić i pozwolisz mi się ubrać? - za­ pytała obojętnym tonem. John Lee spojrzał na słońce, a potem na Merideth. Prze­ chylił głowę, jakby poważnie się nad czymś zastanawiał.

10 NAGRODA PUBLICZNOŚCI - Sam nie wiem - powiedział w końcu. - Widok jest wspaniały. Chociaż z drugiej strony nie chciałbym, żebyś się spiekła. Posmarowałaś się jakimś kremem? - Owszem, ale dawno - odparła lodowatym tonem. Usiadła i pospiesznie owinęła się ręcznikiem, na którym przedtem leżała. Johnowi Lee udało się zerknąć na jej prze­ piękne piersi. - A w ogóle co ty tu robisz? - zapytała jako tako okryta Merideth. - Zapomniałeś, że to teren prywatny? - Szukam krów, które zabłąkały się gdzieś na waszym ranczu. Ale co ty tutaj robisz? Rzuciłaś telewizję? Będziesz teraz hodować bydło? - Może. - Merideth wpatrywała się w jakiś odległy punkt. John Lee nie mógł uwierzyć, że to ta sama Merideth, którą znał od dziecka. Jego pytanie miało być żartem. Sądził, że Merideth się wścieknie albo co najmniej uśmieje. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo nienawidziła Rancza Złamanego Serca. Zaraz po śmierci ojca stąd uciekła. Zrobiłaby to wcześniej, ale Lucas nie chciał jej puścić. John Lee był przekonany, że jak tylko wydobrzeje po wypadku samochodowym, natych­ miast wróci do Nowego Jorku i do przerwanej na chwilę kariery. A ona tymczasem odpowiada „może". - Naprawdę chcesz zrezygnować z aktorstwa? - Może tak, a może nie. Jeszcze się nie zdecydowałam. Znowu „może"? zdziwił się John Lee. Co się z nią dzieje? Wprawdzie zachowywała się jak królowa, ale John Lee zauważył, że usta jej zadrżały. Jakby zbierało się jej na płacz. Zaraz też przypomniał sobie o zmarłym dziecku. Był wście­ kły na siebie, że o tym zapomniał.

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 11 - Przykro mi, że tak paskudnie wyszło z twoim dziec­ kiem - powiedział. Merideth opuściła głowę. Drżącymi palcami poprawiła ręcznik. - Dzięki - odparła tak cicho, że John Lee nie był pe­ wien, czy naprawdę to powiedziała, czy też tylko mu się wydawało. Posmutniała. John Lee pożałował, że w ogóle wspomniał o tej tragedii. - Mieszkasz na ranczu? - zapytał, pragnąc jak najprędzej zmienić temat. - Tak. - Merideth westchnęła. Ona też wolała mówić o czymś innym. - Choć teraz, kiedy Mandy i Jesse się pobra­ li, trochę się krępuję. - Przedtem też z nimi mieszkałaś i jakoś ci to nie prze­ szkadzało - przypomniał jej John Lee. - Wtedy Sam też tam była. Teraz mieszka z Nashem na jego ranczu. Prawie codziennie do nas przyjeżdża, ale to jednak nie to samo. Nie czuję się tam najlepiej. Jakby to już nie był mój dom, jakbym wszystkim zawadzała, chociaż oni mnie zapewniają, że tak nie jest. John Lee pomyślał sobie, że pewnie znowu ją rozpieszczają. Od dziecka przyjaźnił się z siostrami McCloud. Na własne oczy widział, jak Sam i Mandy rozpuszczały najmłodszą siostrę. Roztkliwiały się nad Merideth i nawet nie zauważyły, że robią jej tym krzywdę. Teraz pewnie było tak samo. John Lee uważał, że Merideth nie potrzebuje czułości. Sądził, że właśnie teraz powinna dostać pożądnego kopa na rozpęd i że to on powinien jej tego kopniaka wymierzyć. Miał do tego prawo. Był przecież przyjacielem rodziny.

12 NAGRODA PUBLICZNOŚCI - No to się wyprowadź - poradził. - Jesteś już dorosła. - Łatwo powiedzieć! Dokąd mam się wyprowadzić? Co będę robiła? Przecież ja nic nie umiem. Teraz John Lee nie miał żadnych wątpliwości. Merideth rzeczywiście potrzebowała pomocy. W przeciwnym razie nie zadawałaby tych wszystkich głupich pytań. Postanowił ode­ rwać ją od smutnych myśli, dać jej jakiś cel w życiu. Tym bardziej że przypadkiem miał takie możliwości. - Może zjadłabyś dziś ze mną kolację? - zapytał. - Za­ praszam cię na steki z grilla. Napijemy się piwa i pogadamy. Może znalazłaby się dla ciebie jakaś praca. Co ty na to? - Sama nie wiem - westchnęła Merideth. - Ostatnio nie jestem zbyt towarzyska. - Nigdy nie byłaś. - John Lee wzruszył ramionami. Merideth rzuciła mu mordercze spojrzenie. To przekonało Johna Lee, że miał rację. Udało mu się wykrzesać z niej coś oprócz smutnych westchnień. - Przyjadę po ciebie o siódmej - oświadczył. Odjechał tak szybko, że Merideth nie zdążyła mu od­ mówić. Przeglądała się w lustrze. Pomimo godzin spędzonych na słońcu była blada jak śmierć. Z ciężkim westchnieniem zabrała się do nakładania maki­ jażu. Rozjaśniła cienie pod oczami, uróżowała policzki. Każ­ dego dnia nakładała na twarz taką maskę. Jak dotąd siostry nawet nie podejrzewały, że z Merideth jest aż tak źle. Ale czy John Lee też da się nabrać na tę maskaradę? Tego Merideth nie była pewna. Nie mogła odżałować, że kiedy spotkali się przed połu-

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 13 dniem, tak się przed nim obnażyła. Nie chodziło oczywiście o nagość fizyczną, ale o to, że pokazała, co czuje. Nie wszy­ stko, ale i tak o wiele za dużo. Obiecała sobie, że nic podobnego więcej się nie powtórzy. Nigdy nie pokazywała po sobie słabości. Już w dzieciństwie nauczyła się, że taka demonstracja daje innym przewagę nad człowiekiem. Nie chciała i nie mogła sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek o czymkolwiek za nią decydował. Od śmierci ojca nikomu na to nie pozwalała i nie widziała po­ wodu, żeby to zmieniać. Merideth skończyła się malować. Rozczesała włosy. Była gotowa do wyjścia na scenę. Od miesiąca grała tę samą rolę. Nie chciała, żeby siostry wiedziały, jak bardzo cierpi. Za nic też nie mogła dopuścić do tego, żeby dowiedziały się o jej kłopotach finansowych. Zamknęła oczy, wyrzuciła z głowy wszystkie myśli, z ser­ ca wszystkie uczucia. A kiedy już była pusta w środku, mog­ ła się skoncentrować na odgrywaniu roli gwiazdy filmowej, która martwi się, czy po wypadku samochodowym nie pozo­ staną jej blizny. Tak, to była najtrudniejsza rola, jaką kiedy­ kolwiek grała. Musiała zagrać Merideth McCloud, najmłod­ szą córkę Lucasa. Tę, którą obchodziły tylko jej własne za­ chcianki. Powoli, bardzo powoli wchodziła w swoją rolę. Napięcie opadło. Merideth otworzyła oczy. W lustrze zobaczyła swoje odbicie. Tak to, była Merideth McCloud. Cała Ameryka znała jej słynną minę nadąsanej księżniczki. Kurtyna w górę, pomyślała Merideth, puszczając oko do swego odbicia w lustrze.

14 NAGRODA PUBLICZNOŚCI - Czy ona wie? - zapytała Samanta. - Raczej nie. - Mandy pokręciła głową. - Gdyby wie­ działa, na pewno coś by powiedziała. - Może powinnyśmy jej powiedzieć? - Nie wiem. - Mandy się zamyśliła. - Jak się dowie, to na krok nie ruszy się z domu, a mnie się wydaje, że wyjście dobrze jej zrobi. Jej się wydaje, że nas nabrała, że nie domy­ ślamy się, jak bardzo cierpi. Powinna gdzieś chodzić, pobyć trochę między ludźmi. Siedzi tu i rozmyśla całymi dniami. W ten sposób nigdy się nie pozbiera. - No tak, ale czy wizyta u Johna Lee to dobre roz­ wiązanie? - Nie wiem. - Mandy bezradnie rozłożyła ręce. - Napra­ wdę nie wiem. - Czego nie wiesz? - zapytała Merideth, wchodząc do pokoju. Za nią snuł się delikatny zapach kosztownych perfum. - Nie mam pojęcia, skąd tu się bierze tyle kurzu. - Mandy błyskawicznie znalazła wyjście z trudnej sytuacji. Przesunęła palcem po komodzie i pokazała siostrom tro­ szkę tylko przybrudzony palec, jakby to był dowód najcięż­ szego przestępstwa. - Nie rozumiem, jak ktoś może się przejmować takimi głupstwami. - Merideth przeciągnęła się jak kotka. Ziewnęła. - Wycierasz ten kurz i wycierasz, a na drugi dzień znowu jest brudno i wszystko trzeba zaczynać od nowa. - To prawda - zgodziła się Mandy. - Ale gdybym dziś nie posprzątała, to jutro byłoby go dwa razy więcej, - A co ty tutaj robisz tak późno? - zapytała Merideth Samantę.

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 15 - Jakbyś nie wiedziała. Zapomniałaś, że jestem wetery­ narzem? Nie ma takiego rancza, na którym nie miałabym co robić. - Samanta nie miała najmniejszego problemu z wy­ myśleniem odpowiedniego kłamstwa. Udawała, że nic nie wie o planach najmłodszej siostry. Jakby Mandy nie w tej sprawie wezwała ją na ranczo Złamanego Serca. - A coś ty dziś taka wystrojona? - John Lee zaprosił mnie na kolację. - Merideth wes­ tchnęła zrezygnowana i usiadła na kanapie obok Samanty. - Spotkaliśmy się przy źródełku. Zaprosił mnie na obiad i zaraz odjechał. Nie zdążyłam mu nawet powiedzieć, żeby się wypchał. - Nie chcesz tam jechać? - zapytała Samanta. - Pewnie, że nie! - A ja uważam, że powinnaś pojechać - wtrąciła się Man­ dy. - Dobrze ci zrobi, jak się trochę przewietrzysz. Na pewno będziesz się nieźle bawiła. - Z Johnem Lee? - Merideth rzuciła siostrze wymowne spojrzenie. - Nie wiesz, jaki z niego playboy? Z góry wia­ domo, czego można się po nim spodziewać. Nudy na pudy. Co najwyżej trochę się zmęczę. - Czym miałabyś się zmęczyć? - Odganianiem go od siebie. - Mówisz tak, jakby John Lee był maniakiem seksual­ nym. - Mandy się roześmiała. - A co, nie jest? - Nie jest. - Ile dziewczyn w ogólniaku przysięgało, że z nim spały? - zapytała siostrę Merideth. - Kilka. - Mandy wzruszyła ramionami.

16 NAGRODA PUBLICZNOŚCI - Chciałaś powiedzieć: kilkaset. A o ilu czytałaś w gaze­ tach, kiedy był gwiazdą futbolu? - O wielu. Ale o tobie też ciągle pisano, że codziennie pokazujesz się z innym facetem. Jestem pewna, że nie spałaś ze wszystkimi. - Pewnie, że nie! - Merideth poprawiła złoty pierścionek ze szmaragdem, prezent od jednego z tamtych mężczyzn. - No, ale ja mam znacznie większe wymagania niż ten cały John Lee Carter. John Lee usiłował tak jakoś usadowić się na skórzanym fotelu porsche'a, żeby wygospodarować dość miejsca na swe długie nogi. Spać mu się chciało i bardzo bolało go kolano. Tego dnia spędził sześć godzin przy biurku, porządkując rachunki, a potem jeszcze przez cztery godziny uganiał się na koniu za bydłem. Ledwo zdążył wrócić do domu, umyć się i przebrać przed spotkaniem z Merideth. Tylko jego ko­ lano nie zdążyło odpocząć. Przeklinał w duchu obrońcę drużyny przeciwników. Fa­ cet ważył ponad sto kilogramów. Nic dziwnego, że kiedy kopnął Johna Lee w kolano, nie bardzo było co zbierać. John Lee często wyobrażał sobie, jak spotyka się z tamtym po­ tworem sam na sam. Dałby mu porządny wycisk. Facet miał­ by za swoje. A raczej za to, co zrobił Johnowi Lee: od­ sunął go od kariery sportowej i skazał na wieczny ból w ko­ lanie. John Lee myślał nawet o tym, żeby odwołać spotkanie z Merideth. Mógłby spokojnie poleżeć w wannie i dać odpo­ cząć umęczonej nodze. Ale zaraz przypomniał sobie, że nie spotyka się z Merideth dla przyjemności. W każdym razie nie

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 17 tylko dla przyjemności. Merideth McCloud bardzo potrzebo­ wała jego pomocy, a on potrzebował Merideth. Merideth siedziała obok niego wyniosła, milcząca i ele­ gancka. Ciemne okulary zasłaniały jej połowę twarzy. Patrzy­ ła przed siebie, jakby John Lee nic a nic ją nie obchodził. Pożałował, że nie odwołał spotkania. Merideth miała cięty język, a on nie czuł się na siłach z nią walczyć. Niestety, za późno sobie o tym przypomniał. Zatrzymał samochód przed domem. Wysiadł. Musiał chwilę postać, żeby się upewnić, że zmaltretowane kolano go nie zawiedzie. - Przeklęty grat - mruknął, zatrzaskując drzwiczki po­ rsche'a. - Tyle w nim miejsca co w pudełku od zapałek. Sprzedam to dziadostwo i kupię sobie samochód dla ludzi, a nie dla krasnoludków. - Dlaczego dotąd tego nie zrobiłeś? - zapytała Merideth, przeglądając się w samochodowym lusterku. - Bo go lubię - odparł John Lee. Nie oglądając się na swego gościa, pomaszerował do domu. Ja to mam pecha, pomyślała Merideth. John Lee rano był taki czarujący, a i tak nie miałam ochoty na to spotkanie. Gdybym się spodziewała, że wieczorem coś w niego wstąpi, nawet końmi nie wyciągnąłby mnie z domu. Nie ma mowy! Przynajmniej stąd się nie ruszę. John Lee dopiero po chwili zauważył, że Merideth wciąż siedzi w samochodzie. Zatrzymał się. - Idziesz czy nie? - warknął. - Czekam, żebyś mi otworzył drzwi - odparła z niezmą­ conym spokojem.

18 NAGRODA PUBUCZNOŚCI - Nie próbuj na mnie tych swoich gwiazdorskich sztu­ czek! Sama otwórz sobie drzwi. Na pewno ci się uda. Jesteś już dużą dziewczynką. - Wydawało mi się, że na Zachodzie obowiązuje grzecz­ ność wobec kobiet. - Merideth cedziła słowa. - Mówiono mi, że kowboje traktują kobiety jak damy. Czyżby to się zmieniło? - Boże, zmiłuj się nade mną! - westchnął John Lee. Wró­ cił do samochodu i otworzył Merideth drzwi. - Wysiadaj. - Ależ z ciebie dżentelmen - kpiła Merideth. Wyciągnęła do niego rękę w oczekiwaniu, że pomoże jej wysiąść z niskiego, sportowego auta. John Lee jęknął. Chwycił ją i niemal wyszarpnął z samo­ chodu. - Zadowolona? - zapytał. - Brakuje ci finezji. - Merideth spojrzała na niego jak urażona królewna - ale znakomicie nadrabiasz rubasznym, kowbojskim poczuciem humoru. Złośliwa uwaga Merideth poskutkowała jak zastrzyk prze­ ciwbólowy. John Lee zapomniał o bolącym kolanie i głośno się roześmiał. Bardzo się ucieszył, że nie jest już taka biedna i zagubiona jak rano, kiedy przyłapał ją opalającą się na głazie. Wreszcie miał przed sobą dawną Merideth - wielką damę z ciętym językiem. Nie jest z nią tak źle, pomyślał, obejmując ją ramieniem. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo się mylisz - powiedział, prowadząc ją do domu. - Pokażę ci, jaki jestem finezyjny. Oczywiście, jeśli mi pozwolisz. Merideth uwolniła się z jego niedźwiedziego uścisku. Do domu weszli więc osobno.

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 19 - Pani Baker! - wrzasnął John Lee. - Już jestem! Z kuchni wybiegła starsza kobieta. Po drodze zdejmowała z siebie fartuch. - Bogu dzięki! - Otarła fartuchem spocone czoło. - Już myślałam, że nie wytrzymam. Rzuciła fartuch, wzięła leżącą w sieni torebkę i wtedy zauważyła Merideth. Przyglądała jej się z niedowierzaniem, a potem prychnęła i odwróciła się do niej plecami. - Sałatka jest w lodówce - powiedziała do Johna Lee. - Ziemniaki w piekarniku, a steki na grillu. Nastawiłam wy­ łącznik, ale za jakieś pięć minut musisz je przewrócić na drugą stronę. Nakarmiłam... - Dziękuję za wszystko - przerwał jej John Lee. Wziął starszą panią pod rękę i poprowadził do wyjścia. - I proszę się o nic nie martwić. Teraz ja przejmuję dowodzenie. Do widzenia, do jutra. Wypchnął ją z domu, zanim pani Baker zdołała powie­ dzieć choćby jedno słowo więcej. Zatrzasnął drzwi. Oparł się o nie, jakby się bał, że gospodyni może jeszcze wrócić. Spo­ jrzał na Merideth i uśmiechnął się do niej. Nikt nie wiedział, ile go to kosztowało. - To pani Baker - wyjaśnił. - Moja gospodyni. - Ach, tak. - Merideth wzięła do ręki stojącą na stoliku szklaną figurkę konia. Podniosła ją do góry i oglądała pod światło. - A ja myślałam, że to twoja kochanka. Uśmiechnęła się do niego słodko. Odstawiła figurkę na miejsce i weszła do pokoju. - Muszę ci coś powiedzieć. - John Lee podążył za nią. Coraz bardziej się denerwował. - Pamiętasz moją siostrę? Sissy?

20 NAGRODA PUBLICZNOŚCI - Zgłupiałeś? - Merideth bardzo się zdziwiła. - Pewnie, że pamiętam Sissy. - Widzisz... - zaczął John Lee. - Miesiąc temu... Przerwało mu dobiegające z kuchni ciche popiskiwanie. - Co to takiego? - zapytała zaniepokojona Merideth. - Cassie. - John Lee wziął ją pod ramię i pociągnął za sobą do kuchni. - Co ty wyprawiasz? - zdenerwowała się Merideth. - Złamiesz mi... Zamarła na widok piszczącego stworzenia. W kojcu stała maleńka dziewczynka. Kurczowo trzymała się szczebelków. Buzię miała czerwoną od płaczu. Widać było, że za chwilę rozwrzeszczy się na dobre. - To właśnie o niej chciałem ci opowiedzieć - tłumaczył John Lee. Wyjął dziecko z kojca i wziął je na ręce. Mała natych­ miast przestała płakać. Złapała go za włosy i roześmiała się radośnie. - Merideth. - John Lee posadził sobie dziewczynkę na biodrze. - Chciałbym ci przedstawić Cassie. Cassie. - Poca­ łował małą w czółko. - To jest Merideth McCloud, gwiazda filmowa. Ona gra w tym serialu, który pani Baker codziennie ogląda. - To twoja córka? - Merideth wreszcie wydała z siebie jakiś dźwięk. - Tak. To znaczy, nie. Widzisz... - W tej chwili zabrzę­ czał dzwonek wyłącznika. Dziewczynka znów się rozpłakała. John Lee musiał się zająć befsztykami, podał więc dziecko Merideth. - Potrzymaj ją chwilę. Ja muszę przewrócić mięso na drugą stronę, bo nie będziemy mieli co jeść.

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 21 Merideth schowała ręce za plecami. Nie spuszczała oczu z dziecka. - Nie, nie - kręciła głową. - Ja nie mogę. John Lee nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Wreszcie włożył Cassie do kojca i wybiegł na taras. - Popilnuj jej przez chwilę - poprosił. - Za moment wra­ cam. - Zaczekaj! - zawołała za nim Merideth. Dziecko wyło. Merideth zamknęła oczy, zasłoniła uszy rękami. Nie chciała tego słuchać. To właśnie ten dźwięk prześladował ją po nocach. Co noc śniło jej się, że jej synek płacze, a ona go szuka i nie może znaleźć. Tylko jego płacz ciągle słyszy. Zakrywanie uszu niewiele pomogło. Płacz i tak było sły­ chać. Coraz głośniejszy. Merideth otworzyła oczy. Cassie chwyciła się szczebelków kojca i stała na chwiejnych nóż­ kach, czerwona, mokra od łez. Z obawą puściła szczebelki, ale się nie przewróciła. Wyciągnęła rączki do Merideth. Merideth poczuła piekący ból w sercu. Jakby ktoś krajał je tępym nożem. Boże, pomóż mi, błagała w duszy. Nie dręcz mnie! Ja już nie mogę! Rozpłakała się i wybiegła na dwór. John Lee wrócił do kuchni. Usłyszał trzaśniecie drzwi w sie­ ni. Chwilę później silnik jego porsche'a zaryczał jak opętany. Potem słychać już było tylko rozpaczliwy płacz Cassie. - A niech to! - mruknął John Lee. - Niech to wszystko szlag trafi!

22 NAGRODA PUBLICZNOŚCI Merideth gnała jak szalona. Łzy spływały jej po policz­ kach. Przyciskała pedał gazu do podłogi. Musiała uciec jak najdalej od tego płaczu, od niemej prośby w oczach niemow­ lęcia, od wyciągniętych do niej małych rączek. Nie mogła. Dźwięk odbijał się echem w jej głowie, przed oczami wciąż miała zapłakaną buzię. Jak on mógł mi coś takiego zrobić? myślała zrozpaczona. Wiedziałam, że to prostak, ale nie przypuszczałam, że potrafi być taki okrutny. Musiał wiedzieć, że to będzie dla mnie straszne przeżycie. Jak mógł mnie prosić, żebym wzięła na ręce cudze dziecko zaraz po tym, jak straciłam swoje? Merideth zjechała na przydrożny parking i zatrzymała samochód. Dopiero teraz rozpłakała się na dobre. - Mój synek - łkała. - Mój maleńki synek! Tylko przez chwilę go widziałam. Jak przez mgłę. Ale potrzymać mi go nie dali. Nawet na moment. Oddałabym wszystko, żeby choć na chwilę wziąć go na ręce. W pobliżu nie było żywego ducha. Tylko kaktusy, nagie skały i gwiazdy na niebie. Merideth mogła sobie pozwolić na rozpacz.

ROZDZIAŁ DRUGI John Lee siedział w salonie McCloudów. Na jego kola­ nach cichutko posapywała śpiąca Cassie. Mandy i Samanta patrzyły na niego jak na przestępcę. - Teraz wiem, że źle zrobiłem - tłumaczył się skruszony. - Chciałem jej pomóc. Słowo daję. Pomyślałem sobie, że jeśli Merideth i Cassie się spotkają, to obu wyjdzie to na dobre. Jedna straciła matkę, druga dziecko... Pasowałyby do siebie jak ulał. Choć tyle się nagadał, tyle naprzepraszał, Mandy i Saman­ ta nadal traktowały go jak potwora. Szczęściem dla niego na podwórku rozległ się przeraźliwy ryk silnika. Obie siostry zerwały się na równe nogi. Chciały biec na dwór, ale John Lee im nie pozwolił. - Pozwólcie, że ja pierwszy z nią porozmawiam - po­ prosił. Siostry spojrzały po sobie, po czym jak na komendę ski­ nęły głowami. - Potrzymasz Cassie? - Podał Mandy śpiące niemowlę. Mandy wzięła Cassie na ręce. Uśmiechnęła się, choć dziewczynka nie mogła tego widzieć. - Jeśli znów ją zdenerwujesz... - ostrzegła Johna Lee Samanta.

24 NAGRODA PUBLICZNOŚCI - Chcę ją tylko przeprosić - przerwał jej John Lee. - Nic więcej. Obiecuję. Szybko wyszedł z domu. Wolał, żeby siostry nie słyszały jego rozmowy z Merideth. Nie chciał, żeby się wtrącały i znów wszystko popsuły. Wciąż traktowały ją jak małą dziewczynkę, choć Merideth od dawna była dorosła. Stojąc na ganku, patrzył, jak wysiada z samochodu i idzie do domu. Przygarbiła się, ledwo powłóczyła nogami. Zmar­ twiała na widok czekającego na nią Johna Lee. Po chwili wzięła się w garść. Zacisnęła usta i spróbowała go ominąć. Ale John Lee nie pozwolił jej na to. - Muszę z tobą porozmawiać - zaczął. - Chciałbym wy­ tłumaczyć. .. - Nie chcę o niczym słyszeć. - Merideth mimo wszystko spróbowała przejść. John Lee schwycił ją za rękę. Usiłowała się wyrwać, ale to nie było możliwe. Wielka łapa trzymała mocno. - Daj mi pięć minut, Merideth. Ani sekundy więcej. - Mogłam się tego spodziewać - parsknęła. - Jak się nie da po dobroci, to trzeba użyć siły. Stary kowbojski sposób. Pewnie by jej nie puścił, ale zauważył czerwone, zapuch- nięte od płaczu oczy. - Przepraszam - powiedział, puszczając jej rękę. - Na­ prawdę nie chciałem sprawić ci przykrości. Łzy napłynęły Merideth do oczu. Powstrzymała je jednak. Nie chciała, żeby John Lee widział ją płaczącą. Nikt nie miał prawa patrzeć, jak Merideth płacze. - Przeprosiny przyjęte - powiedziała. - Możesz wracać do tego swojego dziecka i dać mi święty spokój. - To nie jest moje dziecko.

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 25 Merideth zatrzymała się w pół kroku. - Cassie jest moją siostrzenicą. - Córka Sissy? - Tak. Merideth bardzo się zdziwiła, ale to ani trochę nie osłabiło złości, jaką czuła do Johna Lee. - Myślałam, że to mądra dziewczyna, ale chyba się po­ myliłam. Mogła sobie znaleźć lepszą niańkę do dziecka. - Nie jestem jej niańką, tylko opiekunem prawnym. Sissy nie żyje. - Nie żyje? - powtórzyła ze zgrozą Merideth. - No właśnie. - John Lee zacisnął pięści. Dotąd na wspomnienie tamtego dnia chciało mu się gdzieś biec, kogoś pobić. Chciało mu się wyć. Opanował się. Nie chciał pokazać Merideth, jaki jest słaby. - Zginęła w wypadku samochodowym. Prawie miesiąc temu. - Nie wiedziałam o tym - mówiła Merideth, jakby broniła się przed ciężkim zarzutem, którego przecież nikt jej nie postawił. Doskonale pamiętała drobną dziewczynkę, za­ wsze chowającą się w cieniu swego potężnego brata. - Tak mi przykro. Byliście nierozłączni. Pewnie bardzo to prze­ żyłeś. - Bardzo. - John Lee spuścił głowę. - Ale tak naprawdę straciłem ją dużo wcześniej. Po śmierci rodziców zupełnie jej odbiło. Pomalowała sobie włosy na czerwono, powbijała kolczyki, w co tylko się dało. Albo mieszkała na ulicy, albo z jakimiś podejrzanymi typami. Wątpię, czy wiedziała, kto jest ojcem jej dziecka. - John Lee spojrzał Merideth prosto w oczy. Był taki smutny. - Próbowałem jej pomóc, ale nic

26 NAGRODA PUBLICZNOŚCI do niej nie docierało. Zachowywała się tak, jakby chciała samą siebie zniszczyć. - Szkoda, że wcześniej mi o tym nie powiedziałeś. - Me­ rideth położyła mu dłoń na ramieniu. Bardzo współczuła temu dziwnemu olbrzymowi. - Może ja mogłabym jej jakoś pomóc. - Dobra z ciebie dziewczyna -westchnął John Lee. - Ale obawiam się, że nawet ty nic byś nie wskórała. Naprawdę wszystkiego próbowałem. Chociaż - wziął ją za rękę - chyba jest coś, co mogłabyś zrobić dla Sissy. - Co takiego? - zapytała podejrzliwie Merideth. Skoro Sissy nie żyła, nie można było nic dla niej zrobić. - Ktoś mi musi pomóc zajmować się Cassie. - John Lee patrzył jej prosto w oczy. - Pani Baker jest za stara. Nie ze wszystkim sobie radzi. Sprząta, pierze, prasuje, gotuje obia­ dy... Nie ma czasu opiekować się dzieckiem. Cassie potrze­ buje niani. - Czy po to mnie do siebie zaprosiłeś? - Merideth już wiedziała, czego John Lee od niej chce. Znów była zła. - Myślałeś, że zdołasz mnie namówić, żebym została jej nianią? - Coś w tym rodzaju. - John Lee zaczerwienił się jak panienka. - Niepotrzebnie się fatygowałeś. Musisz poszukać kogoś innego, bo ja nie jestem zainteresowana. - Szukałem. - John Lee i tym razem nie pozwolił jej odejść. - Naprawdę szukałem. Nie masz pojęcia, jak trud­ no jest znaleźć kogoś, kto by się potrafił zaopiekować takim maleństwem. No i komu można zaufać. Dlatego pomyśla­ łem sobie, że może zgodziłabyś się mi pomóc. Tylko na jakiś

NAGRODA PUBLICZNOŚCI 27 czas. Wcale nie chcę, żebyś była nianią. Cassie potrzebuje czułości. Merideth zacisnęła usta. Jej mina niczego dobrego nie wróżyła, ale John Lee nie ustępował. - Chodzi tylko o kilka miesięcy - nalegał. - Dopóki nie znajdę kogoś na stałe. Powiedziałaś, że nie wiesz, co ze sobą zrobić. Zajmij się Cassie. Będziesz miała czas na podjęcie decyzji. No i oczywiście zamieszkałabyś z nami na moim ranczu. Przestaniesz przeszkadzać siostrze. Nie rozumiesz, że to idealne rozwiązanie? Dla wszystkich. Merideth patrzyła na Johna Lee, ale go nie widziała. Wciąż miała przed oczami zapłakane dziecko bezradnie wy­ ciągające do niej łapki. I tę niemą prośbę w jego oczkach. - Nie - powiedziała, z trudem powstrzymując drżenie głosu. - Przykro mi, ale nie mogę się tego podjąć. Nie dam rady. - Dlaczego nic mi nie powiedziałyście? - Merideth miała pretensję do sióstr, że zataiły przed nią nie tylko śmierć Sissy, ale i to, że John Lee opiekuje się siostrzenicą. Mandy i Samanta miały niewesołe miny. Rzeczywiście, zawiniły. Ponieważ jednak Mandy, jako najstarsza, podjęła ostateczną decyzję, ona też poczuła się w obowiązku wytłu­ maczyć się przed najmłodszą siostrą. - Przepraszam cię. Rzeczywiście, należało ci o tym po­ wiedzieć. Ale tak się złożyło, że miałaś wypadek tuż po tym, jak zmarła Sissy. Nie chciałyśmy cię martwić jeszcze tą sprawą. - Dlaczego uważacie, że wolno wam za mnie decydo­ wać? Nie jestem dzieckiem - złościła się Merideth. - O tym

28 NAGRODA PUBLICZNOŚCI pomyśle Johna Lee też wiedziałyście! Myślałyście, że się zgodzę? Że tak będzie dla mnie najlepiej? Niestety, bardzo się pomyliłyście. Nic z tego nie będzie! - Zaraz, zaraz! Mogłabyś nam wyjaśnić, o czym mowa? - zapytała Samanta. - Ja w każdym razie nic z tego nie ro­ zumiem. Merideth spojrzała na Samantę, potem na Mandy. Spodzie­ wała się, że zobaczy zawstydzone miny dwóch wspólniczek Johna Lee. Nic podobnego. Siostry naprawdę się dziwiły. - Nic wam nie powiedział? - zapytała już spokojniej Me­ rideth. - O czym miał nam powiedzieć? - zdenerwowała się Sa­ manta. - Chciał, żebym u niego zamieszkała i zajęła się dziec­ kiem Sissy. - Boże wielki! - zawołała Mandy. - Nigdy byśmy się nie zgodziły na coś takiego! Co za potwór! Nie wolno tak postę­ pować! - To prawda - powiedziała cicho Merideth. Znów za­ chciało jej się płakać. - Ale widocznie John Lee tego nie rozumie. Od pamiętnego spotkania z Johnem Lee minął tydzień. Merideth nie mogła sobie znaleźć miejsca. Wędrowała tam i z powrotem po swoim pokoju, przemie­ rzała pastwiska rodzinnego rancza, jeździła przed siebie, byle dalej, i przeklinała Johna Lee Cartera. Nic nie pomagało. Dlaczego mi to zrobił, myślała rozgoryczona. Czy on nie rozumie, jakie to dla mnie straszne? Nie mogę nawet patrzeć na cudze dzieci.