barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony83 618
  • Obserwuję100
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań49 802

Dłoń Anioła

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :809.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Dłoń Anioła.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

Tytuł oryginału: The Hand of an Angel Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 1994 Przekład: Małgorzata Studzińska Redakcja: Mira Weber Korekta: Stanisława Lewicka Maria Kaniewska © 1994 by B.J. James © for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1995 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises li B.V. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych, i umarłych - jest całkowicie przypadkowe. Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Desire są zastrzeżone. Skład i łamanie: COMPTEXT, Warszawa Printed in Germany by ELSNERDRUCK ISBN 83-7070-675-4 Indeks 356948 PROLOG W progu przystanął na chwilę. Po to tylko, by jego ciemne, błyszczące oczy odnalazły Madame Zare. Ale ta chwila wystarczyła, by inni go dostrzegli, i wokół rozległ się szmer zaskoczenia. Sława i bogactwo nie były niczym nowym dla miesz­ kańców Atlanty, którzy ucztowali aż do późnych godzin nocnych w tym pięknym tropikalnym ogrodzie. Ale to był Jamie. Gęste czarne włosy opadały mu na czoło, pod doskonale skrojonym ubraniem rysowały się szerokie, mocne ramiona. Tak, to był Jamie, który dał światu swoją muzykę. Niestety, po dzisiejszym wieczorze miała ona ucich­ nąć. Na twarzy Jamie'ego malował się smutek, którego nie potrafił ukryć. Uśmiechnął się lekko i ujął słabe, powy­ kręcane dłonie, które Zara wyciągnęła do niego. - Madame. - Mój słodki łobuziaku - mówiła staruszka, na próżno szukając śladu radości na jego twarzy. - Niełatwo jest zostawiać coś, co się kocha. Nawet jeśli tak trzeba. - Ma pani rację. Trudno jest odchodzić - westchnął ciężko — nawet jeśli tak trzeba. - Będziesz tęsknić. - Na pewno. Skinęła głową, korona siwych włosów zalśniła w świetle.

6 DŁOŃ ANIOŁA - To dobrze, że twój ostatni koncert odbyt się tu, gdzie po raz pierwszy rzuciłeś świat na kolana. - Nigdy nie pragnąłem mieć go u swoich stóp. - Wiem. Ale jesteśmy ci wdzięczni za to, że ob­ darzyłeś nas swoją muzyką. - Dziękuję. - Jamie uniósł do ust jej dłoń. - Nigdy tego nie zapomnę. Warto było to przeżyć. - Nie wątpię. Tym razem uśmiech pojawił się i w jego oczach. Madame Zara umilkła. Temat był wyczerpany. Nie potrzeba żadnych słów, by wiedzieć, jak trudno jest kochać, a jeszcze trudniej zostawić swą miłość. Wysunęła dłoń z jego uścisku i dotknęła lekko policzka Jamie'ego, jakby chciała złagodzić jego ból. - Ależ z ciebie przystojny chłopak, Jamie, Gdybym miała pięćdziesiąt lat mniej... - Pani jest zawsze tak samo młoda. Pani jest wieczna, Madame - roześmiał się Jamie. - Czyli mogę być starsza od Pana Boga? - uniosła lekko brwi. - Nie, chciałem tylko powiedzieć, że pragnąłbym być mężczyzną liczącym się w pani życiu. - Ty pośród moich sześciu mężów? - tym razem Madame Zara się roześmiała. - Mówiła pani o pięciu. - Czyżby? - znowu uniosła brwi. - Z szóstym żyłam bez ślubu. - Szczęściarz. - Wiem, że ta kobieta, która będzie miała Jamie'ego McLachlana za męża, też będzie bardzo szczęśliwa. - Nie wiem, czy taka kobieta istnieje. - Istnieje. Kiedy ją spotkasz, będziesz wiedział. A ona na pewno ci się nie oprze. ROZDZIAŁ PIERWSZY - Niech cię diabli, Simon! - Jamie uderzył dłonią w stół, aż zadźwięczało szkło. — Przecież wiedziałeś, że skończyłem już z Organizacją, kiedy to planowałeś. Simon McKinzie skinął głową, nie siląc się na wyjaś­ nienia. Podniósł szklankę, poruszył nią tak, że bur­ sztynowy płyn zawirował, i podniósł ją do ust. Jeden ruch i szklanka była pusta. Czysta, mocna whisky spłynęła mu do gardła; połknął ją jak wodę. Jamie patrzył, jak olbrzymia dłoń przechyliła ponow­ nie karafkę i następna porcja płynu pojawiła się w szklan­ ce. Marynarka Simona miała swoje lata, jak i jej właś­ ciciel, ale w dalszym ciągu wyglądała porządnie. Ktoś inny może wyglądałby śmiesznie w błyszczącym ubra­ niu, które wyszło z mody trzydzieści pięć lat temu, kiedy urodził się Jamie, ale nie Simon. - Dobrze dziś grałeś. - W ustach Simona była to najwyższa pochwała. - Dzięki. - Jamie skrzyżował ręce. - Starałem się. - Spoglądał przez cały czas na mężczyznę, który był jego przyjacielem i mistrzem. - Chwilami batem się, że rozbijesz fortepian. - Jak dotąd, nigdy tego nie zrobiłem. A teraz, kiedy skończyłem z koncertami, nie będę miał ku temu okazji.

DŁOŃ ANIOŁA - Ze dwa razy musiałem wyjąć chusteczkę. Jamie roześmiał się. Smutek zniknął z jego twarzy. Simon łatwo się wzruszał. Jego wrażliwość dorównywała posiadanej sile. - Już ci przeszło? - Simon popatrzył badawczo na Jamie'ego. Lubił go najbardziej ze wszystkich McLach- lanów. - Czy możesz mnie teraz wysłuchać? - Chcesz się wytłumaczyć? Dobrze. Słucham. - Raczej wyjaśnić ci przyczyny. - Simon był dokład­ ny, - Dobrze. Wyjaśnij. - Zły, że wciągnięto go w tę operację, Jamie wiedział, że Simon zawsze postępował rozsądnie. Ten potężnie zbudowany weteran służb spec­ jalnych nie utworzyłby najlepszego oddziału, gdyby nie kierował się rozsądkiem. Jamie działał razem z nim. Simon zwerbował go wiele lat temu. - Mendoza przyjeżdża jutro o szóstej. - Widząc pytanie w oczach Jamie'ego, dodał: - Tak, ten sam, z którym miałeś do czynienia trzy lata temu. - Ujawnił się? - Tak. Ma listę i teczkę pełną dowodów wystar­ czających, by uniemożliwić działanie szczególnie nie­ bezpiecznej grupie kartelu narkotykowego. Podobno lista zawiera znane nazwiska. Ale nie wiemy, czyje i jakie stanowiska piastują ci ludzie. Mendoza jest bardzo wystraszony. Potrzebujemy na lotnisku znajomej twarzy. Kogoś, komu ufa. Jamie westchnął. Był wykończony. Zawsze tak się czuł po koncertach, a teraz jeszcze to spotkanie. - Rozumiem. - Wystarczy, aby cię dostrzegł na lotnisku. Kiedy upewnisz się, że cię widzi, umożliwisz mu zamianę DŁOŃ ANIOŁA 98 teczki, stawiając swoją w jak najdogodniejszym miejscu. Potem zabierzesz teczkę Mendozy i opuścisz teren lotniska. - Czy Mendoza będzie bezpieczny? - To problem kogoś innego. Ty się tą sprawą nie zajmujesz. Jak tylko dostarczysz nam teczkę, przecho­ dzisz na zasłużoną emeryturę. - A ja myślałem, że nastąpiło to już tydzień temu. - Czyżby? Chyba się pomyliłeś. - Niech ci będzie. - Jamie stuknął lampką o szklankę Simona. - Za tydzień, w którym Jamie McLachlan, pianista i tajny agent, przechodzi na emeryturę. - I za wszystkie jego dzieci, które zacznie produko­ wać, jak tylko znajdzie odpowiednią osobę. - Produkcja dzieci - roześmiał się Jamie. - No cóż, wymyśliłeś dla mnie zupełnie przyjemne zajęcie. - Prawda? - Simon uśmiechnął się i druga szklanka whisky zniknęła podobnie jak pierwsza. Brett Sumner przesunęła wyżej pasek aparatu foto­ graficznego i przycisnęła łokcie do ciała. Przy każdym kroku teczka obijała się jej o kolana. W odruchu wściek­ łości zapragnęła nagle uderzyć nią mężczyznę, który przepychał się przez tłum tuż za nią. Co z tego, że mu się spieszy. Wszystkim się spieszy. Trzeba wykazać trochę cierpliwości. Zwolniła kroku i powoli posuwała się wraz z tłumem. Kiedy znalazła się w poczekalni, odetchnęła z ulgą. Nareszcie można było przełożyć aparat na drugie ramię i uchwycić teczkę tak, by nie przeszkadzała przy każdym ruchu. Poruszała się z wdziękiem. Pasma kruczo­ czarnych włosów wysuwały się spod zniszczonego kape­ lusza, czerwona apaszka była niedbale wsunięta w wycie-

10 DŁOŃ ANIOŁA cie bluzki. Mocne wysokie buty, w które wpuszczone były nogawki szerokich spodni, podkreślały płynny krok. Jej zgrabna sylwetka przyciągała wzrok wszystkich. Goniły ją spojrzenia pełne podziwu. Piękna twarz, dosko­ nała figura, pewność siebie i poczucie własnej godności podkreślały jej zmysłowość. Brett nie zdawała sobie zupełnie sprawy z podziwu, jaki budzi. Myślała tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu. Myślami była już w ciemni, gdzie powoływała do życia nadzieje, marzenia, ból i żal, które uchwyciła na zdjęciach. Idąc wśród tłumu, przypatrywała się twarzom napotykanych ludzi, szukając ciekawych obiektów. W oczy rzuciła jej się twarz szczupłego, atrakcyjnego mężczyzny. Widziała ją w ostrych, kontrastujących ze sobą kolorach, które nie tylko odzwierciedlały przepeł­ niającą go energię, ale i podstęp. Zwolniła kroku, zacieka­ wiona. A może to pozory? Twarze wielu osób przypomi­ nały maski, by nikt nie mógł ich zranić lub odkryć ich prawdziwej natury. Pracując, starała się zawsze ujawnić to, co kryło się pod taką maską. Nie rozumiała, dlaczego ten stojący samotnie męż­ czyzna przyciągnął jej uwagę. Dlaczego kojarzył się jej z podstępem. Chyba to podpowiadał jej instynkt. Zaprag­ nęła utrwalić napięcie, które malowało się na jego twarzy, i sięgnęła po aparat. W jakiś sposób odgadł jej intencje i wpił się w nią ciemnymi oczami. Brett zadrżała. Zaskoczona stwierdziła, że oczy mężczyzny były niebies­ kie i bardzo rozgniewane, jakby mówiły: wynoś się stąd; to nie twoja sprawa. Te nie wypowiedziane słowa dotarły do niej z taką mocą, że aż się cofnęła, a ręka zsunęła się z aparatu. Mężczyzna wpatrywał się w nią intensywnie, dopóki nie DŁOŃ ANIOŁA 11 rozdzielił ich wózek z bagażami. Kiedy przejechał, mężczyzny już nie było. Brett wpatrywała się w opustoszałe miejsce zupełnie wytrącona z równowagi. Miała wrażenie, że wszystko to działo się w jej wyobraźni, że jej umysł nie uwolnił się jeszcze od nastrojów panujących w kraju, z którego właśnie wróciła. Jeszcze raz rozejrzała się po szerokim korytarzu, szukając nieznajomego, ale go nie znalazła. Zorientowała się, że stoi pośród przechodzących ludzi, i przyłączyła się do nich. Idąc z tłumem zmęczonych podróżnych, od­ twarzała w myślach obraz ujrzanej twarzy. Każdy szczegół utkwił jej w pamięci. Proste brązowe włosy odrzucone na bok były tak ciemne, że aż czarne. Wyraźnie zarysowane brwi miały ten sam kolor. Gęste, zawinięte rzęsy były jeszcze ciemniejsze. Wystające kości policzkowe i podbródek świadczyły o bezkom- promisowości tego mężczyzny. Pięknie wykrojone usta stworzone były do śmiechu; złość, która ściągnęła je w prostą, wąską linię, nie pasowała do nich. I te cudowne oczy jak płomień błyskający mocą. Piękna twarz. Twarz, której nie można zapomnieć. Znowu zwolniła kroku. Jedynie tłum ludzi powstrzy­ mywał ją od zawrócenia i ponownego przeszukania poczekalni. Była pod tak silnym wrażeniem tego męż­ czyzny, że postanowiła znaleźć jakieś logiczne wy­ tłumaczenie tego faktu. W końcu doszła do wniosku, że rysy wydają się jej znajome. Tylko skąd je znała? Dała upust swojej fantazji, próbując sobie wyobrazić mężczyz­ nę w innym otoczeniu. Przed jej oczami pojawiały się obrazy i znikały. Męczyło ją uczucie, że rozwiązanie zagadki jest w zasięgu ręki, ale nie mogła nic na to

12 DŁOŃ ANIOŁA poradzić. Była już prawie u wyjścia, gdy przypomniała sobie o bagażach. - Cholera! - zaklęła poirytowana i zawróciła. Nie uszła nawet kroku, gdy mocne uderzenie powaliło ją na ziemię. - Dziwka! - padło przekleństwo. Czuła, że uderza głową o podłogę, a jakieś ciało przygniata ją swym ciężarem, ale jedyna rzecz, o której była w stanie myśleć, to aparat fotograficzny. - Nie mógł pan uważać? Co za niedołęga - syczała przez zęby. Powoli gramolił się na nogi, cały czas rozglądając się w panice na wszystkie strony. Po chwili znowu rzucił się na nią, próbując wyrwać jej z ręki teczkę. Brett zorien­ towała się, że napastnikiem jest mrukliwy facet o ciem­ nych, przerażonych oczach, który leciał z nią samolotem. Wyszarpnął jej teczkę i teraz ściskał ją tak mocno, jakby zawierała wszystkie skarby jego życia. Złodziej! Wstrętny typ, który chce po prostują okraść. - O nie! Nic z tego! - Zapominając o bólu, próbowała stanąć na nogi. - Nie! Była tak zajęta walką z napastnikiem, że nie zwracała na nic uwagi. Próbowała chwycić złodzieja za rękę, ale złapała go tylko za połę koszuli, gdy nagle na jego brzuchu pojawiła się plama czerwieni. Mężczyzna po­ tknął się i osłaniając głowę jedną ręką, a w drugiej ściskając teczkę Brett, biegł w stronę taksówki. Znowu próbowała się podnieść. - Nie ruszaj się! - Szum głosów i dźwięk rozbijanego szkła zagłuszyły to polecenie. Zdenerwowana tak bezczelną kradzieżą dokonaną na DŁOŃ ANIOŁA 13 oczach wszystkich, nie dostrzegała niczego wokół. Myś­ lała tylko o filmie, który straciła, o tych wszystkich wspaniałych twarzach, które udało jej się utrwalić. Nie mogła tego darować złodziejowi, więc rzuciła się w po­ goń za nim. - Do diabła! Kobieto! Kolejny raz znalazła się na podłodze, przygnieciona żelaznym uściskiem. - Czy pani jest głucha? - Patrzyły na nią rozgniewane, ciemnoniebieskie oczy. Jamie McLachlan był wściekły na siebie. Spóźnił się. Nie przypuszczał jednak, że ktoś taki jak Mendoza wpadnie w panikę. Nie spodziewał się, że ten głupiec zacznie uciekać przed ludźmi, którzy mieli go chronić. Biegł na oślep, aż zderzył się z piękną kobietą o łagod­ nych szarych oczach. - Czy pani oszalała? - krzyknął. - Czy też ma pani zbyt dużo odwagi, a za mało rozumu? Bał się o nią nawet teraz, gdy chronił ją własnym ciałem. Brett próbowała coś powiedzieć, ale jej słowa zostały zagłuszone gniewnymi pomrukami, jakie wydawał męż­ czyzna, przyciskając ją mocniej do podłogi. Czuła na włosach jego ciepły oddech, ręce na swoich plecach. Dwukrotnie powietrze rozdarły dwa groźne, krótkie dźwięki. Dwukrotnie przyciągnął jej ciało jeszcze bliżej do siebie, tak, że była wokół niej tylko ciemność wypełniona zapachem słońca, mydła i liści. Ktoś przebiegł obok. Trzasnęły drzwi. Zabrzęczało rozbijane szkło. Brett nic nie rozumiała. Wszystko to działo się zbyt szybko. Starała się uwolnić spod przy­ gniatającego ją ciężaru, ale było to ponad jej siły.

14 DŁOŃ ANIOŁA - Rusz się, do pioruna! Nie zauważyła, że uniósł głowę i badawczo rozejrzał się dookoła. - Wybacz, moja piękna - wyszeptał. - Bałem się, że jakiś głupiec zastrzeli cię, zanim uda nam się pocałować. - Co takiego? - Brett przestała się szarpać. Jamie roześmiał się i z zadowoleniem zauważył, że gniew, jakim zareagowała na głupią odzywkę, przywrócił rumieńce jej policzkom. Jednym ruchem podniósł się z podłogi, potem chwycił ją za rękę i pomógł wstać. - Mój aparat! - zawołała Brett, odpychając go. - Nie ruszaj się! - Ujął ją za ramię i nie puszczał, choć starała się uwolnić. Patrzył jej prosto w oczy. - Powie­ działem: nie ruszaj się. Znajdę twój cenny aparat. Nie słuchała go. Już dawno nikt jej nie rozkazywał. Jeśli temu człowiekowi wydawało się, że może nią rządzić, to mylił się bardzo. - To mój aparat - warknęła - i ja po niego pójdę. Przytrzymał ją mocniej. Sytuacja uległa zmianie. Mendoza zniknął, ludzie Simona pobiegli za nim. Ten, kto strzelał, gdzieś się ukrył. A on był tutaj, aby chronić tę kobietę. I miał zamiar wykonać swoje zadanie do końca. - Nigdzie nie pójdziesz. Mówię ci, że zostaniesz tutaj. O mały włos nie zostałaś zastrzelona. - Zastrzelona? - Dopiero teraz zaczęła słuchać tego, co mówi nieznajomy. Zauważyła potłuczone szkło ze śladami krwi. - Kto? - zapytała i przerażona patrzyła na niego, szukając ran. Zaskoczył go wyraz ulgi na jej twarzy, gdy zobaczyła, że nic mu się nie stało. - Do kogo strzelali? - Do faceta, który cię przewrócił. - Ale widziałam go, jak wsiadał do taksówki. DŁOŃ ANIOŁA 15 - Jest ranny, ale uciekł. Ty znalazłaś się dokładnie na linii strzału. Jeszcze sekunda i byłoby po tobie. Przypomniała sobie plamę czerwieni na koszuli tęgie­ go mężczyzny. Jego niepewny chód. Brett zadrżała. A przecież dobrze wiedziała, co to przemoc. Widziała śmierć i zniszczenie. Ale nie tu, nie w rodzinnym kraju. Nie w Atlancie. Tu był jej dom, spokój, do którego wracała, pozostawiając za sobą niebezpieczeństwo, z ja­ kim stykała się w czasie wyjazdów. Co prawda, tutaj też zdarzały się gwałt i przemoc, ale niezbyt często. Czuła się tu bezpieczna. Teraz odebrano jej to poczucie, co było gorsze od bezpośredniego zagrożenia. - Nie ruszaj się stąd, proszę - Jamie powtórzył polecenie. Skinęła głową. Nie była zdolna do żadnych reakcji. Nie chciał od niej odchodzić, ale wiedział, że nic jej już nie grozi. Słaniała się na nogach ze zmęczenia i bólu, ale była bezpieczna. Ruszył w stronę aparatu i teczki leżących na podłodze. Brett stała bez ruchu. Próbowała zebrać myśli i uporząd­ kować to, co się zdarzyło. - Proszę. - Jamie podał jej oba przedmioty. Co prawda, była przekonana, że teczka została skra­ dziona, ale widocznie się pomyliła, bo teraz miała ją przed sobą wcale nie uszkodzoną. Wydawało się, że i aparat nie uległ zniszczeniu, ale musiała to sprawdzić. - Chodźmy stąd w jakieś spokojne miejsce. - Jamie wziął ją pod rękę i zaprowadził do małej wnęki, gdzie nie było słychać gwaru lotniska. Tam przyciągnął ją do siebie tak mocno, że zachwiała się i oparła o niego. Ten krótki dotyk przypomniał mu, jak bardzo jej pragnął wtedy, gdy ją osłaniał. Zastanawiał się, czy można czuć pożądanie w obliczu niebezpieczeństwa. Ale kiedy popatrzył na jej

16 DŁOŃ ANIOŁA potargane włosy, piękną twarz i wspaniałe ciało - stwier­ dził, że jest to możliwe. Ścisnął jej rękę aż do bólu i wtedy zauważył na twarzy dziewczyny strach. Nie miał do niej pretensji, że się boi. Sam nie mógł zrozumieć tego, co czuł, więc jak ona mogła to pojąć? Miała za sobą ciężkie chwile, a on działał zbyt szybko. Dokąd go to za­ prowadzi? Wpatrywał się w nią z zachwytem, marzył o tym, by ją pocałować. Zapomniał zupełnie, że jest dla niej obcym człowiekiem. Powstrzymywała go od pocałunku tylko świadomość, że nie poprzestałby na jednym. Delikatnie odsunął włosy z jej twarzy, by upewnić się, że nie jest ranna. - Śmiałem się - powiedział - a nie powinienem. Przepraszam. - Wiem, dlaczego się śmiałeś. - Naprawdę? - Popatrzył na nią z powagą, a potem potrząsnął głową. - Nie jestem pewien, dlaczego to zrobiłem. Jeszcze raz przepraszam. To nie było zabawne dla żadnego z nas. Ktoś pojawił się za nim. Był to Jeb Tanner, jeden z najlepszych agentów Simona. Jamie wiedział, że jego przejście na emeryturę znowu odsuwa się w czasie. Był potrzebny Simonowi. Skinął głową w stronę Jeba i pono­ wnie zwrócił się do stojącej przy nim dziewczyny. - Jakżebym chciał, żebyś nie była w to wszystko wplątana. - Nie było to miłe powitanie. - Przepraszam - powiedział i zorientował się, że w kółko powtarza to słowo. - Plotę bzdury. - Ależ skąd - zaprzeczyła Brett. - Jesteś bardzo zdenerwowany. Podobała mu się coraz bardziej, ale potrzebował czasu, DŁOŃ ANIOŁA 17 by jej to wszystko wyjaśnić. Niestety, Jeb Tanner unie­ możliwia! mu to. - Muszę już iść - westchnął. - Poczekaj! - Brett chwyciła go za ramię. - C o tu się stało? - To nie powinno cię obchodzić. Najważniejsze, że jesteś już bezpieczna. - To nie był zwykły napad i kradzież, prawda? Jeb - wysoki, spokojny mężczyzna, był już na granicy wytrzymałości. - Cholera! - Jamie popatrzył ze złością na wysłannika Simona, ale nie mógł zbagatelizować jego obecności. Musiał spełniać polecenia, dopóki nie wypełni swego zadania i dopóki sprawa Mendozy nie zostanie rozwiązana. Brett spojrzała na nieznajomego. Widywała podob­ nych ludzi w różnych krajach w czasie swych podróży. Niebezpieczeństwo nie było dla nich niczym nowym. W ich spokoju kryło się coś szczególnego. Zrozumiała, że mężczyzna o ciemnoniebieskich oczach, który uratował jej życie, też do nich należał. - Kim jesteś? - spytała. - Czym się zajmujesz? Jej spojrzenie trzymało go mocniej niż uścisk ręki. Nie chciał kłamać, a na to, żeby jej opowiedzieć o sobie, nie miał teraz czasu. - Później. - Przykrył jej dłoń swoją ręką. - Chciałbym ci wiele powiedzieć, ale nie teraz. - Ale.... - Przykro mi. Muszę już iść. Obiecuję, że wszystko ci później wyjaśnię. Odszedł, omijając potłuczone szkło i plamy krwi. Brett została sama.

ROZDZIAŁ DRUGI - Nikt nie zna jej nazwiska?! - Simon popatrzył na swoich ludzi. - Mówicie, że nikt z was nie spytał jej o nazwisko? I wyszła sobie z lotniska tak po prostu i zniknęła? Wszyscy milczeli. Nikt nie odważył się odezwać. Jeb Tanner zainteresował się nagle swoim złamanym paznok­ ciem. Dwaj inni, Matthew Sky i Mitch Ryan, wpatrywali się uparcie w podłogę. Jamie stał z boku, zmęczony, w ubraniu poplamionym krwią, i nie odrywał spojrzenia od Simona. - Co za bałagan! - stwierdził ten ostatni, westchnął ciężko i potrząsnął głową na myśl o pomyłkach i pechu, jakie związane były z tą akcją. - Od początku do końca totalny bałagan. Ciszę przerywało jedynie pełne poczucia winy szura­ nie butami. - Taka prosta akcja, a myśmy ją schrzanili. - Nikt nie podniósł na niego oczu, nikt nie zaprzeczył. Wszyscy zauważyli, że użył zaimka „ m y " , ż e wziął winę również na siebie. Nikt też nie miał wątpliwości, że nie skończył jeszcze swej przemowy. Teraz miało nastąpić najgorsze. Wyliczenie błędów, które popełnili. - Zgubiliśmy człowieka. Straciliśmy dowody. Lotnis­ ko zamieniliśmy w cyrk. Zwróciliśmy na siebie uwagę. DŁOŃ ANIOŁA 19 Ale najgorsze - zacisnął pięści - najgorsze jest to, że pozwoliliśmy świadkowi, może jednemu ze spiskowców, wymknąć się niepostrzeżenie. - Nikt nie spodziewał się, że Mendoza będzie na tyle głupi i zacznie uciekać. A ona była przypadkowym świadkiem, Simonie, nikim więcej - Jamie zwrócił się do szefa. - Znalazła się przypadkiem w nieodpowiednim miejscu i czasie, na pewno nie brała udziału w żadnym spisku. - Jesteś tego pewien? - zapytał Simon ze złowrogim uśmiechem. - Czuję to. - Jamie usiłował zostawić sobie drogę odwrotu. - Może ta pewność była powodem tego, że nie wykonałeś rozkazów i działałeś na własną rękę? Jamie nie odpowiedział. Wiedział, że Simon musi tak postępować. Jego gwałtowna reakcja była wynikiem obawy o swoich ludzi. - Miałeś wyraźny rozkaz: zamienić teczki i opuścić teren lotniska. Zamiast tego włączyłeś się w całe to przedstawienie. Osłaniałeś kobietę, którą wcześniej prze­ wróciłeś na ziemię, potem podniosłeś ją, otrzepałeś z kurzu i odesłałeś do domu, nawet nie pytając o nazwisko - westchnął, mówiąc to wszystko z patosem. - A mimo to wiesz, że była przypadkowym, niewinnym świadkiem. - Nie odesłałem jej do domu - odpowiedział spokoj­ nie Jamie, na którym słowa Simona nie zrobiły większego wrażenia. - Nie zrobił też tego Jeb ani nikt inny. Mendoza był dla nas najważniejszy. I chyba jednak pomyliliśmy się, traktując tę kobietę jako zwykłego świadka. Więk­ szość ludzi, która znalazłaby się w podobnej sytuacji, potrzebowałaby pomocy i ochrony ze strony władz.

20 DŁOŃ ANIOŁA - Powinna zostać przesłuchana - upierał się Simon, choć wiedział, że nie ma racji. - Tak, to prawda - zgodził się Jamie. — Ale tylko dla jej własnego bezpieczeństwa. - Mam nadzieje, że gdy ją odnajdziemy, rozpoznasz ją. - Na pewno. - Mendoza został ranny - podjął następny temat Simon. - Sądząc po ilości krwi, rana jest poważna. Policjanci przeszukują ulice w okolicy, w której, według taksówkarza, wysiadł. Nasi ludzie sprawdzają okoliczne szpitale. Zadzwonił telefon. Simon podniósł słuchawkę. Od­ powiadał lakonicznie. Kiedy skończył, zwrócił się do czekających w napięciu mężczyzn. - Jakiś przechodzień znalazł Mendozę w zaułku. - Popatrzył na Matthew. - W tej części miasta, którą poleciłeś przeszukać. Niestety, było już za późno. Na szczęście dla nas miał przy sobie teczkę. - Gdzie ona jest? - Jedzie windą wraz z policjantem, który ją znalazł. Nastrój zmienił się całkowicie. Nic nie można już było zrobić dla Mendozy, ale mieli jeszcze jedną szansę, by zapobiec rozprowadzeniu kolejnej partii narkotyków. Jamie nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy od­ nalezioną teczkę. Coś go niepokoiło. Czuł to już wcześ­ niej. Teraz, gdy zdobyto najważniejszy dowód, nie mógł ukryć niecierpliwości. Stanął przy oknie. Patrzył na światła miasta. Na pewno któreś rozświetla jej mieszkanie. Zastanawiał się, które okna należą do niej. A może są ciemne, bo pracuje nad wywołaniem zdjęć, dla których ryzykowała życie? DŁOŃ ANIOŁA - Ona jest zawodowym fotografem - wypowiedział na głos słowa, które pojawiły się w jego myślach. Simon odwrócił się do Jamie'ego, ale nie odzywał się. Nie chciał mu przeszkadzać, bo czuł, że ten coś sobie przypomina. - Miała aparat fotograficzny, wyglądał na sprzęt profesjonalny. Bardzo się o niego troszczyła. Może jest fotoreporterem, a może dziennikarką, sam nie wiem. Czuł, że ma rację. Przesunął dłonią po włosach, W niczym nie przypominał mężczyzny, który nie dalej jak wczoraj grał swój ostatni koncert nagradzany burz­ liwymi oklaskami. Nie myślał teraz o tym. Myślał o szarookiej kobiecie. - Chyba leciała tym samym samolotem co Mendoza. Pewnie robiła reportaż z wydarzeń rozgrywających się w jego kraju. - Jamie odwrócił się do kolegów. - Cieka­ we, gdzie pracuje? Pytacie, jak wygląda? Jest wysoka, młoda, ma ciemne włosy. I zbyt piękna, by o niej zapomnieć. Któryś z was musiał ją gdzieś widzieć. - Ten opis pasuje do wielu kobiet. - Jeb myślał intensywnie, przesuwając palcami po jasnej brodzie. - Ale... - Co? - Jamie zbliżył się do niego. - Sumner! - Jeb uśmiechnął się radośnie. - Tak, to żona Carsona Sumnera! - Żona? - Głos Jamie'ego zabrzmiał ochryple. - Tak. Na imię jej Brett. Ten kapelusz mnie zmylił. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, kim jest ta kobieta. - Jeb spojrzał na Jamie'ego. - Masz rację, Brett jest dziennikarką i fotoreporterką. Wolny strzelec, nie pracuje dla żadnej określonej gazety. 21

22 DŁOŃ ANIOŁA Jest mężatką. Tego Jamie się nie spodziewał. Nie pasowało to do niej. - Sumner... - Simon wyjął z szuflady książkę telefo­ niczną i zaczął przerzucać kartki w poszukiwaniu właś­ ciwego nazwiska. — Mam! - Jaki adres? - Jamie odczuł ulgę, ale jednocześnie dziwny lęk. - Mieszka na Callaway Drive. - Simon odczytał numer. - Nie najlepsza dzielnica. Nie przypuszczałem, że żona Sumnera może tam mieszkać - wtrącił się Jeb. Ktoś zapukał. Drzwi otworzyły się i podobny do Jeba mężczyzna wprowadził do pokoju policjanta w mundurze. - To jest sierżant Mahoney. Rozpoznał Mendozę i znalazł teczkę. Podziękowali policjantowi i poczekali, aż wyjdzie. - Popatrzmy, co zdobyliśmy za cenę życia człowieka - powiedział Simon, stawiając na biurku zniszczoną teczkę. Zamek nie stanowił dla niego żadnego problemu, ale zawartość... - Co to jest, do diabła! - Simon oniemiał. - No, no! Cóż my tu mamy? Czyżby nasz znajomy gustował w babskich rzeczach? Chyba nie znaliśmy go za dobrze. O, a tu jest jakiś film. Jak myślicie, czy lubił też nieprzyzwoite zdjęcia? - Przestań, Ryan — Simon jednym słowem potrafił każdego przywołać do porządku. Jamie przyjrzał się uważnie teczce. Zapach, który poczuł, natychmiast naprowadził go na ślad. Teczka Mendozy była taka sama jak teczka Brett. I właśnie jego teczkę dziewczyna miała przy sobie, gdy opuszczała lotnisko. DŁOŃ ANIOŁA 23 - Oni też o tym wiedzą - zawołał. - Ci, którzy obserwowali Mendozę, byli lepiej poinformowani, niż my. Zorientują się, co się stało z teczkami. - To nie jest takie proste. - Simon zaczął przeglądać mały notes. - Nawet jeśli obserwowali zamianę, to przecież nie wiedzą, kim jest dziewczyna. - Wiedzą o zamianie i z łatwością mogą ziden­ tyfikować Brett. Może już ją znaleźli? Jamie w ciągu sekundy był przy drzwiach. - Jamie! Dokąd, do cholery, idziesz? - krzyknął Simon. - Na Callaway Drive. Módlcie się, żeby nie było za późno. Brett od kwadransa odpoczywała w wannie. Gorąca woda koiła zmęczenie. Próbowała uspokoić nerwy po tych wszystkich wydarzeniach na lotnisku, słuchając muzyki dobiegającej z głębi mieszkania. Muzyka połączona z medytacją stanowiły rytuał po każdej podróży. Pomagało jej to uporać się ze wstrząsają­ cymi obrazami i przeżyciami. W ten sposób mogła nabrać dystansu do tragedii, rozczarowań i klęsk, będących udziałem innych, i wrócić do kłopotów dnia codziennego. Te krótkie chwile izolacji nie zmieniały nic, ale dodawały jej siły. Dziś muzyka tylko ją drażniła. „Sonata Księżycowa" irytowała ją, a co gorsza nie dawała ukojenia. Zdawała sobie sprawę, że nie jest to wina muzyki. Kiedy indziej na pewno spełniłaby swoje zadanie. Ale nie dzisiaj, gdy spotkała tego człowieka. Mężczyznę, którego nie po­ trafiła wyrzucić z pamięci. Brett nie należała do kobiet, które mężczyźni łatwo

24 DŁOŃ ANIOŁA mogli wytrącić z równowagi. W każdym razie nie zdarzało jej się to do tej pory. Tym razem jednak nie potrafiła przestać myśleć o nieznajomym z lotniska. Rozgniewana, wyszła z wanny z postanowieniem zajęcia się zwykłymi sprawami. Nalała sobie trochę wina i usiadła w fotelu. Przytu­ liła zimną, oszronioną szklankę do skaleczonego poli­ czka. Poczuła, że ból mija, i zapadła w jakiś dziwny półsen. Widziała kalejdoskop zmieniających się obra­ zów, słyszała kakofonię dźwięków. Zapach prochu i krwi. Strach. Znała już to wszystko z obserwacji. Pisała o przemocy, ale nigdy nie doświadczyła jej bezpośrednio. Dzisiaj na lotnisku przestała być widzem. Rzeczy, o których dotąd tylko pisała, stały się jej udziałem. Jej spokojny świat w Atlancie rozpadł się. „Idź! To nie twój interes!" To właśnie chciał jej powiedzieć tajemniczy mężczyzna. Telepatia. Nić porozumienia między dwojgiem nieznajomych. Przecież posłusznie spełniła ten niemy rozkaz. Odeszła pewna, że już go więcej nie zobaczy, ale nie mogła przestać o nim myśleć. Na skutek roztargnienia znalazła się w niebezpieczeń­ stwie i znowu ich drogi się spotkały. Był zły na nią, krzyczał, ale uratował jej życie. A gdy dotknął jej obolałego policzka, zrobił to z ogromną delikatnością. Brett zadrżała na wspomnienie tego dotyku. Pamię­ tała swoją reakcję - uczucie rozkoszy, którego nie potrafiła stłumić. Nikt poza mężem nie dotykał jej w taki sposób. Tylko Carson Sumner tak na nią dzia- DŁOŃ ANIOŁA 25 Nie! Nie wolno jej o tym myśleć. Nie wolno jej robić żadnych porównań. Absolutnie nie wolno. - No i dobrze. Nigdy więcej go nie zobaczę. - Jej głos zabrzmiał głucho w pustym mieszkaniu. Przez chwilę czuła się bardzo samotna. Roześmiała się, próbując zmienić nastrój. - Brett Sumner! Znowu mówisz do siebie! - Teraz śmiech zabrzmiał już radośniej. - Może dobrze, że już go więcej nie spotkasz. Mógłby pomyśleć, że zwariowałaś. Postanowiła zabrać się do pracy. Jeśli wszystkie zdjęcia się udały, będzie to najlepszy reportaż, jaki dotąd zrobiła. Znowu pomyślała o zdjęciu, które mogła zrobić. Taka fascynująca twarz! Starała się przekonać samą siebie, że wycofała się, bo chciała uszanować jego prywatność. Zawsze traktowała z szacunkiem tych, których fotografowała. Ale jakiż byłby to wspa­ niały portret. Zrobić takie zdjęcie - to byłoby arcy­ dzieło. I znowu myślała o tym mężczyźnie. Przecież Car­ son by! jedynym, którego pragnęła. By! najważniejszą osobą w jej życiu - nauczycielem, mistrzem, kochan­ kiem. Jak więc wytłumaczyć to, że zupełnie przypadkiem spotkana osoba była w stanie poruszyć uśpione od lat uczucia, poddać w wątpliwość obietnicę złożoną samej sobie, że żaden mężczyzna nie przyciągnie jej uwagi. - Praca! Tego właśnie pani potrzebuje, pani Sumner. Nie wolno myśleć o głupotach. - Podniosła się z fotela i podeszła do drzwi, koło których stał bagaż. Wzięła teczkę i zaniosła ją do pokoju. Ucierpiała bardziej, niż Brett się spodziewała. Skóra miała liczne zadrapania, oderwane okucie i zepsuty zamek. Ale zdziwiła się

26 DŁOŃ ANIOŁA dopiero wtedy, gdy ją otworzyła. Była przygotowana zobaczyć ubranie na zmianę, notatki i filmy, tymczasem ujrzała bezładnie powrzucane dokumenty i paczki uży­ wanych banknotów. Wzięła do ręki kilka kartek i zaczęła je przeglądać. Były tam jakieś kolumny cyfr i mapy z oznaczeniami. Niektóre teksty pisane były po angielsku, inne po hisz­ pańsku. Odłożyła wszystko z powrotem. Czuła się jak intruz. Zaczęła się zastanawiać, czyje to rzeczy. Po chwili przypomniała sobie grubasa, który przepychał się przy wyjściu z samolotu, a potem w poczekalni przewrócił ją i wyrwał jej z rąk teczkę, krzycząc przy tym głośno i przeklinając. Pewnie myślał, że specjalnie stanęła mu na drodze, i że zabrała jego teczkę. Po prostu nie zauważył, że jej była taka sama, Brett miała wrażenie, że za tym kryje się coś więcej niż zwyczajna kradzież. Mały grubas chciał odebrać od niej swoją własność. Sądząc po ilości krwi na jego koszuli, był ciężko ranny. Nie wiedziała, co ma w tej sytuacji zrobić. Komu zwrócić teczkę? Nie zastanawiała się dotąd, jaką wartość przedsta­ wiają rzeczy, które znalazły się w jej rękach. Instynkt mówił jej, że chodzi tu o coś więcej niż o skradzione pieniądze. Zdawała sobie sprawę, że atrakcyjny nie­ znajomy jest w jakiś sposób zaangażowany w tę spra­ wę. Z przerażeniem zadała sobie pytanie, kto strzelał i dlaczego? Zdenerwowana, postanowiła dokładnie wszystko przejrzeć i dopiero wtedy zdecydować, jak postąpić. Po chwili zorientowała się, że grubas przewoził ma­ teriał o sile dynamitu. Listę nazwisk. Brett znała niektóre. Co prawda, miała temat na wspaniały artykuł, DŁOŃ ANIOŁA 27 ale groziło jej niebezpieczeństwo. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do FBI lub na policję. Nagle wzrok jej padł na jedno z nazwisk. Czy były tam inne, które pominęła? Niebaczny telefon mógł spowodować, że papiery trafiły­ by do kogoś w nich wymienionego. Wszystko to było bardzo skomplikowane. Zupełnie nie wiedziała, co robić. Nagle przyszło jej do głowy rozwiązanie. Elise Cheney spędzała lato w Paryżu, a Brett miała klucz do jej mieszkania, więc postanowiła zawieźć tam teczkę. Da jej to czas na dalsze decyzje, a teczka będzie bezpieczna. Przypomniała sobie, że nieznajomy, który uratował jej życie, obiecał wyjaśnienia. Bardzo ich potrzebowała. Kim był? Dlaczego zajmował się tą sprawą? Mógł okazać się niebezpieczny. Nie mogła nikomu ufać. Jeszcze nie teraz. Zamknęła teczkę. Położyła ją ostrożnie na stole i poszła się ubrać. Jamie zatrzymał samochód przy krawężniku, prze­ cznicę od domu Brett. Jazda przez miasto pozwoliła mu wszystko przemyśleć. Na lotnisku działał zbyt powoli. Powinien być bardziej zdecydowany. Ale to z kolei mogło być równie niebezpieczne. Zgasił światła, ale został w samochodzie, obserwując ulicę. Wokół było cicho. Brett mieszkała w spokojnej dzielnicy, typowej dla Atlanty. Na ulicy nie było żywego ducha. Wszystko wydawało się być w porządku, a mimo to Jamie czuł niepokój. Nagle drzwi budynku otworzyły się i stanęła w nich Brett. Zastanawiał się przez chwilę, dokąd dziewczyna idzie o tak późnej porze. Na dodatek miała przy sobie teczkę. Myślał, że będzie

28 DŁOŃ ANIOŁA szła chodnikiem, ale przeszła przez jezdnię, kierując się w stronę zaparkowanego samochodu. Zatrzymała się na chwilę, przycisnęła teczkę mocniej do ramienia i zaczęła szukać kluczyków w kieszeni dżinsów. Jamie czuł, że zaraz coś się stanie. Gdzieś w oddali rozległ się szum silnika i z parkingu wyjechał samochód. Wtedy już wiedział, co się zdarzy, nawet zanim reflektory samochodu oświetliły Brett. Wyskoczył z samochodu, zaczął biec i wołać, ale było za późno. Widział jej przerażoną twarz w ostrym świetle reflek­ torów. Widział, że dopiero teraz odgadła zamiary kierow­ cy i odrzuciwszy teczkę, próbowała uciekać. Usłyszał dźwięk, którego miał już nigdy nie zapomnieć - odgłos ciała uderzającego o karoserię. Samochód odrzucił Brett na bok jak szmacianą lalkę. Usłyszał pisk hamulców i ujrzał jakąś postać wyskakującą z samochodu. Jamie nie miał- broni. Rzadko nosił ją przy sobie. Na ogół nie potrzebował jej, wykonując zadania dla Or­ ganizacji. Mógł więc tylko krzyczeć, by zaalarmować ludzi. Biegł w stronę Brett. Leżała w zakrwawionej bluzce i dżinsach. Jego krzyk był pełen bólu. W domu, w którym mieszkała, zapaliły się światła. W oknach pojawiły się twarze. Łajdak, który ją potrącił, na moment zatrzymał się, chwycił teczkę i rzucił się do ucieczki. Samochód bez numerów rejestracyjnych znik­ nął za rogiem, gdy Jamie zakończył najszybszy bieg w swoim życiu. - Brett! Boże! Brett! - Uklęknął przy niej i starał się wyczuć puls. Ucieszył się, czując słabe oznaki życia. Ostrożnie zbadał dziewczynę, ale nie znalazł żadnych DŁOŃ ANIOŁA 2 9 poważniejszych obrażeń. Nie miała złamań, nie było śladów, które wskazywałyby na uszkodzenie czaszki lub wewnętrzny krwotok. Oddychała wolno, lecz bez wysił­ ku. Instynktownie starała się ukryć za zaparkowanym samochodem i prawie się jej to udało. Zderzak, który potrącił Brett, uderzył również w jej samochód. Otworzyła oczy, gdy odsuwał jej włosy z twarzy. Gdy to zobaczył, ogarnęła go ogromna radość. - To ty?! - W jej oczach pojawił się strach i próbowa­ ła odsunąć się od niego. Jamie zamarł. Czuł chłód jej spojrzenia. - Nie skrzywdzę cię, Brett. Próbowała się podnieść, ale zabrakło jej siły, więc tylko zasłoniła się rękoma. Jamie czuł się jak ostatni łajdak. Chciał ją objąć i złagodzić jej strach, ale nie ośmielił się. - Przyszedłem ci pomóc. Nie bój się mnie. - Kim jesteś? - oparła się na łokciu i popatrzyła na niego. - Nazywam się Jamie. - Jamie? - Słyszała już to imię. Widziała tę twarz. Lotnisko? Tak. Nie. Jeszcze gdzieś ją widziała, w jakimś innym miejscu. - Dlaczego tu jesteś? - Żeby ci pomóc. - Ośmielił się jej dotknąć. Prze­ sunął palcami po jej policzku, tak samo jak to zrobił na lotnisku. - Masz delikatne dłonie. - Tym razem nie odsunęła się, ale opadły jej powieki. - Jak anioł - wyszeptała. Nie widział żadnego sensu w tym, co mówiła. Musiała tracić przytomność. Jęknęła cicho i gdyby nie Jamie, upadłaby znowu na chodnik, ale ją podtrzymał. Czuł, że

30 DŁOŃ ANIOŁA ma dreszcze, więc przytulił ją do siebie. Oddech miała płytki. Dotknął jej szyi i wyczuł, że słabnie akcja serca. Szok. Reakcja ciała na uraz: spadek ciśnienia i osłabie­ nie. Jamie miał już do czynienia z podobnymi przypad­ kami. Zachowywał przy tym zawsze spokój, ale teraz ogarnęła go panika. Brett potrzebowała pomocy. Nie mógł jej zostawić pod opieką jakiegoś wystraszonego sąsiada. Przecież nie wiedział, kto kryje się za krzakami czy w najbliższym zaułku. Brett zadrżała. Chłód ogarniał całe jej ciało. Jamie przytulił ją jeszcze mocniej, aby ją ogrzać. Siedział w blasku latami, trzymał ją w objęciach i czekał na swych kolegów. - Simon zaraz tu przyjedzie. Wtedy będziesz bez­ pieczna - szeptał cicho, sam nie wiedząc: do niej, czy do siebie. Była taka delikatna i słaba. Oddychała z trudem. - Zaraz tu będzie, I pomoże ci. Obiecuję. Przesunął dłonią po jej włosach i przytulił policzek do jej czoła. - Jak tylko Simon przyjedzie i upewnimy się, że to tylko szok, odnajdę twojego męża. Naprawdę! I dowiem się, dlaczego nie ma go z tobą. - Nie - wyszeptała. - Cicho. - Jamie był zaskoczony. Nie przypuszczał, że Brett go słyszy. - Żadnego męża. - Dobrze. - Wydawało mu się, że jest zdenerwowana, i chciał ją uspokoić. - Nie zawiadomimy go, jeśli tego nie chcesz. Z daleka zauważył światła reflektorów; dosłyszał warkot silników. Samochody zatrzymały się. Przyjechał DŁOŃ ANIOŁA 31 Simon w towarzystwie Jeba, Mitcha i Matthew, który uważnie przeczesywał wzrokiem ulicę i jej zakamarki. Potem nadjechał ambulans wezwany przez któregoś z sąsiadów, - Mój mąż odszedł - wyszeptała Brett, kiedy Jamie pomagał ułożyć ją na noszach. - Umarł. - I dokończyła słabszym głosem, zamykając oczy: - Osiem lat temu.

ROZDZIAŁ TRZECI Słyszał tylko szmer. Szeptów, kroków i głosów. I równego oddechu Brett. Gdy nocą Jamie siedział przy łóżku Brett, w myślach przeklinał siebie i Organizację za to, co się wydarzyło. Na razie Brett była bezpieczna. Ale co będzie jutro? Mendoza nie żyje. Zginął od kuli. Teczkę zabrali ci, którzy znali jej zawartość. Ale Brett Sumner mogła ją obejrzeć. Co tam znalazła? Co wie? Kto czekał i obser­ wował ją? Kimkolwiek byli i gdziekolwiek się znajdowali, tylko Brett mogła ich zdemaskować. Stała im na drodze do władzy i bogactwa. Zrobią wszystko, by się jej poznać. Groziło jej niebezpieczeństwo, a on ponosił za to winę. A zaczęło się to w chwili, gdy wręczył jej teczkę Mendozy. Teraz mógł jej tylko pilnować. I robił to przez całą noc. Nie odchodził od niej nawet na krok. Nie spał. Nawet tu, w szpitalu, gdzie pracowali ludzie godni zaufania, nie mógł się uspokoić. Będzie czuwał, dopóki niebezpieczeństwo nie minie. Jamie poruszył się, bo zdrętwiała mu noga. Spojrzał na Brett, by upewnić się, że śpi. W ciemności była tylko kształtem okrytym sztywnym prześcieradłem. Nie po­ trzebował światła, by widzieć jej czarne włosy rozsypane na poduszce i dłoń stuloną pod skaleczonym policzkiem. DŁOŃ ANIOŁA 33 Podniósł się i odszedł od łóżka. Oparł się o ścianę, ale cały czas patrzył na drzwi. Dwukrotnie w ciągu godziny Brett jęknęła i zmieniła pozycję. Kiedy zrobiła to po raz trzeci, Jamie podszedł do łóżka i wziął ją za rękę. - To ty - wyszeptała, marszcząc brwi z wysiłku. Głos miała słaby i Jamie nie był pewien, czy nie mówi przez sen, więc tylko pochylił się nad nią i mocniej ścisnął jej rękę. - Jamie. Na dźwięk swojego imienia poczuł i zaskoczenie, i radość. Po chwili szepnął: - Tak. To ja, Jamie. Skinęła głową i odetchnęła głęboko. Przymknęła oczy, a ręką ścisnęła jego dłoń. Gdy usnęła, przysunął krzesło bliżej łóżka, usiadł przy niej, nie wypuszczając ani na chwilę jej ręki. Powoli blask wypełniał pokój. Jamie obserwował, jak rozwiewa się mrok. Dochodziło południe, gdy Brett znowu otworzyła oczy. Poczuł jej dotyk, zanim jeszcze zdążył na nią spojrzeć. Lśniące włosy, oświetlone promieniami słońca, jeszcze bardziej podkreślały bladość jej twarzy. Usta miały barwę marmuru, a cera kości słoniowej. Oczy miała podkrążone, a włosy potargane. Mimo zmęczenia wyglądała wspaniale. Jej usta były stworzone do pocałunków, a ciało do pieszczot. Żal mu było, że ktoś tak piękny jak ona został wplątany w taką historię. Delikatnie dotknął jej włosów. - Wybacz mi, Brett - powiedział szeptem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Nie było żadnej reakcji z jej strony. - Ale teraz jesteś już bezpieczna.

34 DŁOŃ ANIOŁA - Bezpieczna? - Jej głos brzmiał ochryple, ale wy­ czuwało się w nim pytanie. - Daję ci na to moje słowo. Bezwiednym gestem potarła czoło, zmarszczyła brwi, ale nawet nie jęknęła, gdy palce dotknęły rany na policzku. Cofnęła rękę i popatrzyła na ślad krwi błysz­ czący na czubku palca. - Co się stało? - Ścisnęła go tak mocno za rękę, że aż poczuł jej paznokcie. Potrząsnęła głową. - Gdzie jestem? - W prywatnej klinice Grayson House. - W klinice? - Powiodła przerażonymi oczami po pokoju. Wyglądał jak zwykła sypialnia. Łagodny kolor ścian, brązowe meble, miła atmosfera. Tylko łóżko i urządzenia przy nim nie pasowały do wnętrza. Otwartą dłonią jak ostrzem przecięła powietrze. - To jest szpital! - Tak. - Dlaczego jestem w szpitalu? - Nie pamiętasz? - Jamie ciągle mówił cichym, spokojnym głosem. Uwolniła jego rękę i uniosła się nieco na łóżku. - Co powinnam pamiętać? - Zrobiło jej się słabo i opadła na posłanie. Po chwili mówiła już niemal normalnym głosem. - Pamiętam lotnisko. I moje miesz­ kanie. A potem światło, oślepiające światło. Jamie czekał. Widział tylko część jej twarzy zakrytej włosami. Chciał je odsunąć i unieść tę twarz ku swojej. Chciał jej powiedzieć, że nieważne jest, co pamięta, ale to byłoby kłamstwem. Kłamstwa nie były mu obce. Jego działalność opierała się na oszustwie; prowadził podwójne życie — jedno publiczne, drugie sekretne. Teraz postanowił skończyć z kłamstwami. Istniały sprawy, o których Brett nie mogła DŁOŃ ANIOŁA 35 wiedzieć ze względu na swoje bezpieczeństwo, ale część jego życia związana z nią musiała być wolna od kłamstwa. Nie chciał jej przeszkadzać, więc milczał. Sam przed sobą przyznawał, że nie wie, czy jego troska o Brett wynika z wyrzutów sumienia, czy z porywów serca. - Ciemność... - Przesunęła palcami ku skroni. - Pa­ miętam tylko ciemność. - Podniosła głowę i popatrzyła na niego. - Ciemność i ciebie. Jamie nie odzywał się. Pozwolił, by przyjrzała mu się dokładnie. Próbowała poukładać myśli i odgadnąć, jaką rolę pełnił w tym, o czym nie pamiętała. - Nazywasz się Jamie. To wszystko, co wiem. Po­ wiedziałeś to, gdy... - przebłysk pamięci pojawił się i zniknął. - Kiedy ci to mówiłem, Brett? Pamiętasz? - Jamie wiedział, że przypomnienie tylko jednej rzeczy pociągnie za sobą następne. - Pamiętam lotnisko i swoje mieszkanie. Reszta to mieszanina światła i ciemności. Oczywiście, poza tobą. - Brett z niechęcią potrząsnęła głową. - Światło. - Pochylił się w jej stronę. Nie wiedział, czy tak naprawdę chce, żeby sobie przypomniała światła, które ją ścigały. - Czy wiesz, co ono znaczy? Brett podłożyła ręce pod głowę i patrzyła na białą pościel. Na jej twarzy malował się wyraz zaskoczenia. Pod powłoką spokoju kryła się rozpacz. Próbowała sobie coś przypomnieć, ale nie potrafiła. Na krawędzi świado­ mości pojawiały się jakieś obrazy, przebłyski, które po chwili stawały się nicością. Nie pamiętała tamtej nocy, a przecież to wtedy ucierpiała. Co się jej przytrafiło? Co z nią zrobiono? Czuła tylko

36 DŁOŃ ANIOŁA żelazny ucisk, który miażdżył jej czaszkę, i tępy ból w całym ciele. - Nie pamiętam! - W jej głosie pojawił się strach. - Boże! Janie nie pamiętam! Pomóż mi, proszę! -podniosła przerażone oczy na Jamie'ego. - Straciłam pamięć. Jamie cały czas myślał o tym, że strach i ból kojarzą się dla niej z jego osobą. Tak się działo, odkąd pojawił się w jej życiu. Podszedł do niej i przytulił ją mocno do siebie. Bardzo chciał, żeby się wreszcie uspokoiła. - Cicho. Nie myśl już o tym. To wszystko minie. Teraz odpocznij. - Nie! - Brett odepchnęła go. - Muszę to zrozumieć! - Nagły ruch wywołał ból. Nie doceniała siły żelaznej obręczy otaczającej jej głowę. Przygryzła wargę. Wie­ działa, że musi jakoś wytrzymać. - Muszę wszystko wiedzieć. Jamie znowu próbował ją przytulić. - Brett... - Nie! - Odsunęła go. - Nie dotykaj mnie i nic próbuj się wykręcić. Powiedz mi, co się stało! Powiedz! - Uspo­ koiła się po chwili. Ale nagle zdała sobie sprawę, że jest ranek. Znowu powrócił strach. - Powiedz mi, jaki dzisiaj jest dzień? - Niedziela - odpowiedział spokojnie. — Dopiero niedziela. - Niedziela - powtórzyła Brett, opadając na poduszki. Westchnęła i przymknęła oczy. Chwała Bogu, że to dopiero niedziela. Bała się, że trwało to dłużej, a przecież szkoda jej było każdej chwili życia. - Wczoraj była sobota - mówiła do siebie jak dziecko, które rozwiązuje trudne zadanie. - Pamiętam sobotę. DŁOŃ ANIOŁA 37 Pamiętam, że przyleciałam do Atlanty. Lotnisko i przera­ żonego mężczyznę, który gdzieś biegł i mnie przewrócił - przerwała i spojrzała na Jamie'ego. - Ty mnie podnios­ łeś i podałeś teczkę. To nie była moja teczka. Ostatnie słowa były na pół pytaniem, na pół stwierdze­ niem, bo obraz, dotąd wyraźny, znowu zaczął się zacierać. - Dostałaś cudzą teczkę. - Chciał ją przeprosić i wyjaśnić wszystko, ale nie mógł tego zrobić. Mógł tylko przyznać się do jednego. - Ja ci ją dałem. - Wyglądała tak samo jak moja. Zorientowałam się dopiero wtedy, gdy ją otworzyłam. — Brett westchnęła. - Nie wiem, dlaczego akurat to pamiętam, kiedy inne rzeczy wciąż pozostają za mgłą. - Co w niej było? - Jamie musiał o to spytać, ale starał się zrobić to jak najłagodniej. - Nie wiem. Wszystko dotąd widziałam wyraźnie, a teraz niczego nie pamiętam. — Na jej twarzy malowała się bezradność. - Co się ze mną stało? Jamie znowu pragnął chwycić ją w ramiona, ale przysunął się tylko bliżej, okrywając ją kołdrą, która ich rozdzielała. - Miałaś wypadek. Doznałaś wstrząsu. Bardzo często ludzie w takiej sytuacji tracą pamięć. - Wypadek? Na lotnisku? Czyżbym zapomniała o czymś ważnym? - Nie. - Niemal czytał w jej myślach i czuł, jak wzbiera w niej strach. - Nie na lotnisku. Przed twoim domem. Brett podniosła się powoli i usiadła. Przyglądała mu się badawczo. - Co to było? Jamie zawahał się. Jak może jej powiedzieć, że ktoś

38 DŁOŃ ANIOŁA DŁOŃ ANIOŁA 39 próbował ją zabić i że może jeszcze raz spróbować? Jak wytłumaczyć jej swój w tym udział, by go nie znienawi­ dziła? Obserwowała, jak na jego twarzy pojawiło się po­ czucie winy i wątpliwości, a jednocześnie czuła, że wierzy mu bez zastrzeżeń. W chwili gdy otworzyła oczy i ujrzała go przy swoim łóżku, poczuła się bezpieczna. A może nie powinna? - Do diabła! Powiedz mi, Jamie, co mi się przytrafiło i co ty masz z tym wspólnego? - Była zdenerwowana. Ktoś odebrał jej możliwość panowania nad własnym życiem. Chciała wiedzieć dlaczego. Jamie rozumiał to. Brett miała prawo złościć się i powinna znać odpowiedź. Ale ile mógł jej powiedzieć, nie zwiększając zagrożenia i nie wspominając o Or­ ganizacji? - Nie wiem, co ci powiedzieć. - Nic mów nic, Jamie - usłyszał znajomy głos. - Ja wyjaśnię pani wszystko. Brett ujrzała w drzwiach potężnego mężczyznę. - Kim pan jest? - Nazywam się Simon McKinzie. - Miał twarz jak wykutą z granitu. Podszedł do łóżka i wskazał na dwóch mężczyzn, którzy mu towarzyszyli. - To jest doktor Erlinger, a to doktor Cohen. Opiekowali się panią przez całą noc. - Dlaczego? - Brett przelotnie popatrzyła na lekarzy. Podziękuje im, gdy będzie wszystko wiedziała. Teraz zwróciła się do tego, który wydawał się być szefem: - Oczekuję wyjaśnień. Natychmiast. - Otrzyma je pani. - Simon popatrzył na lekarzy. - Panowie, wszyscy widzimy, że pani Sumner odzyskała siły. Czy możemy odłożyć badanie aż do chwili, gdy odpowiem na wszystkie jej pytania? Doktor Cohen próbował protestować, ale Simon uci­ szył go ruchem ręki. - Obiecuję, że nie potrwa to dłużej niż piętnaście minut i więcej nie będę już chorej przeszkadzał. - Dobrze - powiedział jeden z nich. - Ale daję panu tylko piętnaście minut. - Zrobił to z wyraźną niechęcią, gdyż w ten sposób nastąpiło zakłócenie ustalonego porządku. Simon zamknął za nimi drzwi tak szybko, że prawie przyciął nimi fartuch doktora Erlingera. - Teraz... - zwrócił się do Brett. - Chce pani wiedzieć, co się stało i dlaczego. - Skinął głową w stronę Jamie'ego. - I chce pani wiedzieć, kim, u licha, jesteśmy. - Może w odwrotnej kolejności. - Brett wyprostowała się na łóżku. Uspokoił ją widok lekarzy. Była teraz pewna, że jest w prawdziwym szpitalu. Jamie i ten drugi mężczyzna wciąż ją niepokoili. Simon podszedł bliżej do łóżka. Popatrzył na zmęczo­ ną twarz Jamie'ego i domyślił się, że nie spał tej nocy. - Dodatkowe zajęcia? - Czasami. - Masz kompleks męczennika? - Nie, szefie - w głosie Jamie'ego brzmiał szacunek. - Spłacam długi. Simon popatrzył na młodego człowieka, którego ko­ chał jak syna. Sumienie wprawdzie nie przeszkadzało w pracy agenta, ale stanowiło dodatkowy ciężar. Szybko przeniósł wzrok z Jamie'ego na Brett. Zadał jej pytanie i odetchnął z ulgą, gdy potwierdziły się informacje lekarzy, że nie pamięta, dlaczego jest w Grayson.

DŁOŃ ANIOŁA DŁOŃ ANIOŁA 41 - To dobrze. - Simon wykręcił numer. Brett, zaskoczona sposobem bycia Simona, popatrzyła na Jamie'ego, jakby szukając wyjaśnień. Jego szef był spokojny i pewny siebie. Wyglądało na to, że wie, co robi. Patrząc na niego, miało się wrażenie, że nic właściwie się nie stało. Ale wystarczyło, że poruszyła się na posłaniu, by ból przypomniał jej, że jednak coś się wydarzyło. Nie mogąc sobie z tym wszystkim poradzić, pragnęła znaleźć kogoś, kto stanowiłby dla niej oparcie w tym, co przeżywała. W ciągu ostatnich ponurych godzin tylko Jamie był kimś, na kogo mogła liczyć. Czując na sobie jej spojrzenie, Jamie odwrócił się i uśmiechnął się do niej. Był zaskoczony, choć nie okazywał tego, bo Simon, który zawsze strzegł tajemnicy Organizacji, mówił Brett więcej niż komukolwiek do­ tychczas. Jamie bał się. Każda ujawniona tajemnica zwiększała zagrażające dziewczynie niebezpieczeństwo. Gdy spojrzał na Brett, w jego oczach pojawił się niepokój. Simon mówił coś, ale oni go nie słuchali. Powrócił nastrój, który zapanował między nimi na lotnisku, gdy dzieląca ich przestrzeń naładowana była tysiącem nie wypowiedzianych słów i uczuć. Jamie pierwszy ochłonął. Musiał wiedzieć, co zamie­ rza Simon. Brett wciągnęła głęboko powietrze i zorientowała się, że w myśli powtarza tylko jedno słowo: Jamie. Zdawała sobie sprawę, że w tym mężczyźnie dostrzega znajomego, że na pewno już go kiedyś widziała. Miała nawet wrażenie, że coś sobie przypomina. Musiała już słyszeć to imię, wielokrotnie powtarzane wśród burzy oklasków. Ubrany wieczorowo Jamie stał w blasku światła, uśmie- - Powiedziałem już, że nazywam się Simon McKin- zie. Nie mówiłem jeszcze, że pracuję dla rządu. I mimo że Jamie gotów jest wszystko wziąć na siebie, ja jestem odpowiedzialny za pani pobyt tutaj. Co robimy i dla kogo w rządzie, nie jest teraz ważne. Najważniejsze, by pani uwierzyła, że tak jest naprawdę. Brett słuchała w milczeniu. - Myślę, że zna pani gubernatora. - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Jamie wiedział, że od chwili gdy odkryto, kim jest Brett, Simon postarał się dowiedzieć o niej wszystkiego. Począwszy od tego, w czym sypia, po posiłek, jaki jadła w samolocie. Jeśli zapytał ją o znajomość z gubernatorem Georgii, to na pewno sprawdził, że go znała. Brett była zaskoczona, że ktoś o tym wie. - Poznaliśmy się kilka lat temu - powiedziała, oba­ wiając się, że ktoś zechce ingerować w jej prywatne życie. - Czy zna pani jego głos? — Simon podał jej aparat telefoniczny. - Tak. - Przez telefon potrafi go pani rozpoznać? - Tak. Rozmawialiśmy przez telefon wiele razy. Rozpoznam go. - Czyli będzie pani wiedziała, że nie jest to oszustwo. Możecie rozmawiać o rzeczach, o których my nie mamy pojęcia. Brett przyznała mu rację, ale nie rozumiała, jakiemu celowi ma służyć to dziwne przesłuchanie. - I ufa mu pani? - zapytał Simon. - Był przyjacielem mojego męża. - Zorientowała się, że nie odpowiedziała na pytanie. - Tak. Ufam mu. 40

42 DŁOŃ ANIOŁA chając się radośnie. Wydawało jej się, że słyszy śmiech Carsona. - Gubernator chce z panią rozmawiać. Brett nie mogła oderwać oczu od Jamie'ego, nie chciała słyszeć głosu Simona, bo intensywnie szukała w pamięci tego miejsca i chwili, gdy Carson był z nią. - Proszę pani. Brett drgnęła i popatrzyła na Simona. - Gubernator - powtórzył Simon z niezwykłą dla siebie cierpliwością. - Tak. Rzeczy wiście. - Wzięła słuchawkę do ręki. I właśnie wtedy przypomniała sobie, gdzie i kiedy widziała Jamie'ego McLachlana. To nie dzieje się naprawdę, pomyślała Brett. Przypo­ mniała sobie, że odmówiła przyjęcia środków przeciw­ bólowych, więc ostrożnie wyprostowała nogi, by ulżyć nieco pokaleczonej skórze. Jakże chciała wydostać się z łóżka i pospacerować po pokoju. Jedynie skromność powstrzymywała ją od tego, bo szpitalna koszula nie zakrywała nawet pośladków. Zacisnęła zęby, by nie krzywić się z bólu, i popatrzyła najpierw na Simona, a potem na Jamie'ego. Rozmowa, która miała trwać piętnaście minut, ciąg­ nęła się przez godzinę. W tym czasie lekarze zostali dopuszczeni do niej i zbadali ją bardzo dokładnie. Stwierdzili, że Brett czuje się dobrze, a ona zdecydowała, że nie weźmie środka przeciwbólowego. Miała po prostu szczęście, nie licząc stłuczeń, siniaków i drobnych skale­ czeń. Co prawda, nie czuła się zbyt szczęśliwa ani spokojna. Rozmowa z gubernatorem potwierdziła jej podejrzenia, DŁOŃ ANIOŁA 43 ale zaskoczyło ją to, że Organizacja, którą kierował Simon, należała do najbardziej tajnych i elitarnych. - Takie rzeczy nie przytrafiają się zwykłym ludziom - powtarzała z uporem. - Ma pani rację. - Simon nie miał wątpliwości, że Brett należy do grona niezwykłych osób, ale nie wspo­ mniał o tym. Wyprostował się na krześle, które za­ skrzypiało pod jego ciężarem. - Ale to nie zmienia faktu, że jednak panią to spotkało. - Zajmuję się swoimi sprawami. Robię zdjęcia, piszę reportaże. Staram się być bezstronnym obserwatorem i kronikarzem naszych czasów. Wracam do domu na krótki odpoczynek. Oczekuję spokoju i odprężenia. Po wielu dniach spędzonych w kraju, gdzie rządzi wojsko, tęsknię do swobody poruszania się. I co? Jakaś przypad­ kowa afera. A potem wy obaj proponujecie mi... Za­ braniacie mi wracać do domu. - Brett - Jamie przerwał ten monolog. - Widziałem twoje prace. Jesteś dobra. Twoje zdjęcia i reportaże nie są robione przez zimnego obserwatora i widać w nich wyraźnie, jak bardzo się w to wszystko angażujesz. Przykro nam, że musimy cię o to prosić. - Prosić! - Może w innej sytuacji Brett zwróciłaby uwagę na komplementy, które jej powiedział. Ale nie dzisiaj. Nie teraz, gdy jej życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż sobie tego życzyła. - No, dobrze - powiedział Jamie. - Przykro nam, ale musimy nalegać. Wiem, że trudno nagie odłożyć wszystko na bok. Ale pora jest raczej sprzyjająca. Nie masz w tej chwili żadnej pilnej roboty, nie masz również bliskiej rodziny. I, jak sama powiedziałaś, dzieci Carsona Sumnera nie będą się zamartwiać, jeśli nie zobaczą cię przez jakiś czas.

44 DŁOŃ ANIOŁA - To prawda. - Zgodzisz się więc zostać w Grayson? Pozwolisz lekarzom zająć się twoimi obrażeniami? - Jamie natych­ miast wykorzystał jej słowa. Brett patrzyła to na Jamie'ego, to na Simona, który zamilkł i tylko przysłuchiwał się, jak Jamie próbuje przekonać dziewczynę. - Nie mam żadnych poważnych obrażeń - oświad­ czyła Brett - to tylko drobne skaleczenia i stłuczenia. - Głębokie stłuczenia, które mogą ulec zwapnieniu i uszkodzić tkankę mięśniową. - Jamie wpatrywał się w nią z niewinnym wyrazem twarzy. - Nie widziałem, w jakim stanie są twoje nogi, ale nietrudno sobie wyobrazić, jaka byłaby szkoda, gdyby ich wspaniała linia została zakłócona na skutek zaniku mięśni, a ich właścicielka kulałaby, zamiast poruszać się z wdzię­ kiem. - Kalectwo na skutek stłuczeń? Czy ty przypadkiem nie przesadzasz? - Brett popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs. - Ależ nie martw się, lekarze cię wyleczą. - Wcale się nie martwię, a przynajmniej nie o to, że zostanę kaleką. - A o co? - Chcę znać prawdę. To znaczy prawdziwy powód, dla którego powinnam tu zostać. Jamie popatrzył na Simona, który wzruszył ramiona­ mi, nie chcąc się wtrącać. Zauważył nić porozumienia łączącą tych dwoje. Jamie musi ją przekonać, żeby została w szpitalu. - A co jest prawdą? Jak uważasz? - Ja mam o tym wiedzieć? Żartujesz chyba. DŁOŃ ANIOŁA 45 - Nie, Brett. Gdy chodzi o moje sumienie, nigdy nie żartuję. Wytłumacz mi, proszę. Poruszył głową i promienie słońca oświetliły jego twarz. Oczyma wyobraźni zobaczyła Jamie'ego McLa- chlana kłaniającego się na scenie, gdy wokół grzmiała burza oklasków. Otaczały ją ramiona Carsona, słyszała jego słowa wychwalające młodego wirtuoza. Tak się zamyśliła, że niemal zapomniała o przyczynie swojego gniewu. - Prawda, Brett - nalegał Jamie. - Jaka jest, według ciebie, prawda? - Nie mógł jej wiele powiedzieć, ale chciał usłyszeć, co myśli, i powiedzieć jej, czy ma rację, czy nie. Jamie wpatrywał się w nią z zachwytem. Miał ochotę wziąć ją w ramiona i całować aż do utraty tchu. Jak, u licha, może przekonać ją, by pozwoliła mu się ochra­ niać, jeśli tak bardzo jej pragnie? - I właśnie taka jest prawda. Nie sądzę, żeby był to mój pomysł... Brett coś mówiła, a on nie słuchał. - Przepraszam, ale o czym ty mówisz? - Pani Sumner wyjaśniła nam; co, jej zdaniem, jest prawdą - powiedział spokojnie Simon, rozbawiony, ale i zniecierpliwiony roztargnieniem Jamie'ego. - Bardzo dobrze to zrobiła, prawda? Czy mogłaby to pani po­ wtórzyć? W kilku słowach? Brett nie wiedziała, kiedy Jamie przestał słuchać, i nie znała przyczyny jego zachowania, ale starała się nie okazywać rozdrażnienia. Grzecznie spełniła prośbę Si­ mona i powtórzyła to, co, według niej, było najważniej­ sze. - Zostanę w Grayson z dwóch powodów: ze względu

46 DŁOŃ ANIOŁA na leczenie i bezpieczeństwo, do czasu aż znajdziecie skradzioną teczkę, lub przypomnę sobie, co w niej było. W ciągu ostatniej godziny przypomnieli jej wiele faktów. Poznała nazwisko Mendozy, wiedziała już teraz, że w teczce były ważne dokumenty. Znając siebie, nie miała wątpliwości, że je przeczytała. Nie pamiętała jednak nic, żadnych nazwisk. Nie pamiętała też samo­ chodu, który ją uderzył, ani dokąd wtedy jechała z papie­ rami Mendozy. - Może się zdarzyć - mówił Jamie - że przypomnisz coś sobie nagle. - Albo nigdy. A jeśli sobie nie przypomnę, to będę musiała się już zawsze ukrywać? - Tego nie mówiliśmy. - Jamie podszedł bliżej do łóżka. Przyglądał się Brett uważnie. Na jej twarzy malowało się zmęczenie. Pewnie bolała ją głowa. Ujął ją za rękę i ucieszył się, że jej nie cofnęła. - Prosimy tylko o pomoc. - My! Przecież ty jesteś pianistą. Dlaczego angażu­ jesz się w takie sprawy? - To długa historia. Posłuchaj mnie, proszę. Nie możemy pozwolić, żebyś znowu znalazła się w niebez­ pieczeństwie. Ci ludzie nie są pewni, co widziałaś i co wiesz. Ale uwierz mi, nie będą się nad tym zastana­ wiać. Po prostu usuną cię. A ja nie mogę na to po­ zwolić. - A o co wam w końcu chodzi? - spytał Simon. - Nie ma żadnego problemu. Jamie wypełnił swoje zadanie. Ty, Brett, musisz wywołać zdjęcia i napisać artykuł. Zostałaś poturbowana i potrzebujesz odpoczynku. Po paru dniach pobytu tutaj, w klinice, pojedziecie na cichą wyspę u wybrzeży Południowej Karoliny. DŁOŃ ANIOŁA 47 - Wyspa? - Brett gwałtownie odwróciła ku niemu głowę. - Nie ma mowy o żadnej wyspie. - To piękne i bezpieczne miejsce. - Simon udał, że nie słyszy jej słów. - Dobre miejsce na wypoczynek i na pracę. Będziecie tam czuli się swobodnie. Dom ocieniony drzewami. W powietrzu zapach morza, a nie szpitala. I będziecie tam naprawdę bezpieczni. Czego więcej można chcieć? - Pobytu w domu. Jamie zaklął po cichu i odsunął się. - Brett, posłuchaj, nie masz wyboru. - Nie mam? - Brett czuła, że w jej głosie brzmi zawód. Przygryzła mocno wargę. Powoli odzyskiwała spokój i równowagę. — Jeśli nie mam wyboru, to po co ta rozmowa? - Chcieliśmy, żebyś poznała nasze plany i zgodziła się wyjechać dobrowolnie - wyjaśnił jej Jamie, - A jeśli się nie zgodzę, to co wtedy zrobicie? - Gniew znowu zaczął w niej narastać. - Porwiecie mnie? - To się oficjalnie nazywa: być pod ochroną - Jamie przesunął dłonią po włosach, a Brett w tym ruchu dostrzegła i zmęczenie, i rozpacz. Jej gniew złagodniał. Pomyślała o tych długich godzi­ nach, jakie spędził przy jej łóżku, pilnując jej i martwiąc się o nią, a nic o siebie, o dowody, czy o całą sprawę. O nią, obcą kobietę, która znalazła się przypadkiem w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Teraz proponowali jej schronienie i opiekę. Szczerze powiedzieli, co jej zagraża. Czy powinna z nimi walczyć, sprzeciwiać się im tylko dlatego, aby postawić na swoim? To nie było w jej stylu, I nie miało sensu, - Dobrze - powiedziała, patrząc na Jamie'ego i Simo-

48 DŁOŃ ANIOŁA na. - Do tej pory mówiłam głupstwa, nie zwracając uwagi na to, co jest ważne. Wiem, że zabrzmi to niewiarygodnie, ale jestem rozsądna i nie działam pochopnie. - Jej wzrok przesunął się od Jamie'ego do Simona. - Mam już dość tego szpitala. Kiedy jedziemy? Simon roześmiał się. Wyraz ulgi, jaki pojawił się na twarzy Jamie'ego, był dla Brett nagrodą. ROZDZIAŁ CZWARTY Płynęli jachtem. Jako małżeństwo, które zaprosiło swoich wspólników na pokład. Ktoś, kogo to interesowa­ ło, mógł sprawdzić, że nazywali się Roger i Joan Hamiltonowie, a ich jacht był zarejestrowany pod nazwą „Księżycowy Tancerz". Pochodzili ze wschodniego wybrzeża Północnej Karo­ liny. Nie ukrywali się. Nie mieli do tego żadnych powodów. Jedynie przelot na wybrzeże został zakamuflowany. Taki był plan Simona. Po tygodniu spędzonym w Grayson Brett spodziewała się, że podróż jachtem da jej trochę radości. Pogoda była wspaniała, a słońce miało lepszy wpływ na jej skórę niż jakiekolwiek leki przepisywane przez doktorów Erlingera i Cohena. Była to bajkowa podróż na piękną wyspę pod opieką sympatycznych i nie narzucających się strażników. Kiedy stała przy relingu, słuchając plusku wody uderzającej o burtę jachtu, zastanawiała się, dlaczego jest jej tak smutno. - Już niedługo... - Słucham? - Popatrzyła na mężczyznę, który do niej podszedł. - Już niedługo będziemy na wyspie. - Jeb Tanner

50 DŁOŃ ANIOŁA oparł się o reling. Na czas podróży przybrał nazwisko Rogera Hamiltona. Jak kameleon upodabniający się do otoczenia, Jeb stał się zupełnie innym człowiekiem. Miał wąsy. Rozjaśnione, jakby pod wpływem słońca, włosy. Wyglądał wspaniale - opalony, szarooki, dobrze zbudo­ wany, uroczy mężczyzna, po prostu człowiek sukcesu w każdym calu. Taki, który co prawda ciężko pracuje, ale umie też wypoczywać. Nawet Brett stwierdziła, że w niczym nie przypominał tego chłodnego zawodowca, który pilnował jej w Gray- son. Ciekawe, ile twarzy miał Jamie McLachlan? Ktoś otoczył ją ramieniem i Brett wróciła do rzeczywi­ stości. Wszystko to przypominało jej teatr. Członkowie Organizacji odgrywali swoje role po mistrzowsku. Jeb był wzorowym mężem, a Matthew Sky i Mitch Ryan biznes­ menami i zapalonymi wędkarzami. Jednocześnie każdy z nich był pełen szacunku i galanterii w stosunku do niej. Stopniowo zaprzyjaźniali się. - Hej! A co to jest? - Jeb dotknął kącika jej zaciś­ niętych ust. - A gdzie uśmiech, który zawsze powinien gościć na tej pięknej twarzy? - Czy myślisz, że potrzebuję pocieszenia? - spytała Brett. - Wyglądasz na kogoś, kto nie umie sobie poradzić z niewesołymi myślami. - Jeb cofnął ramię i oparł się plecami o reling. — Niełatwo jest oddać swoje życie i przyszłość w ręce obcych, nie znanych ci bliżej ludzi. Rozumiem, że dręczą cię wątpliwości. - Nie tyle wątpliwości, co fakt, że o wielu rzeczach nie wiem. Nie rozumiała, kim naprawdę byli ci mężczyźni i jakie DŁOŃ ANIOŁA 51 zadanie pełniła ich Organizacja. Nie wiedziała, co stało się z Jamie'em. Przez tydzień był częścią jej życia. Kiedy starała się przypomnieć sobie, co się z nią działo, był dla niej oparciem. Aż pewnego dnia zniknął. Brett nie mogła zrozumieć, czemu ją to Lak bardzo obchodzi. - Powiedz mi, o co chodzi — poprosił ją Jeb. - Może będę mógł ci pomóc. W ostatnim momencie powstrzymała się. Nie chciała mu mówić o chaosie, jaki panował w jej myślach. - Nic rozumiem, po co to wszystko. Czy to jest naprawdę potrzebne? - Mocną stroną Simona - zachichotał Jeb - jest to, że postępuje wbrew oczekiwaniom. Nikt nie potrafi go przechytrzyć. To, co się dzieje, jest właśnie tego typo­ wym przykładem. Kiedy się zastanowisz, zrozumiesz, że to dobry pomysł. Na wyspę można się dostać tylko łodzią lub helikopterem. Ten ostatni przyciągnąłby uwagę wszy­ stkich, tak jak i łódź, która nagle pojawiłaby się znikąd. - A czy „Księżycowy Tancerz" nie wzbudzi pode­ jrzeń? Właściwie to wszystko jest takie skomplikowane. - Brett patrzyła w stronę lądu. Wybrzeże stawało się coraz bardziej płaskie. Na miejscu czerwonej gliny pojawił się ciemny piasek. Mech porastał drzewa, nadając im niesamowity wygląd. - Może i skomplikowane, ale Simon ma swoje powo¬ dy. - Jak długo go znasz? - Miała nadzieję, że w ten sposób dowie się czegoś więcej o ludziach, którzy całkiem zmienili jej życie. Wiedziała, że Organizacja została założona przez Simona i że sam wybierał swoich współpracowników.