Jak podjęłam decyzję o nowym życiu
Muszę się przedstawić. Mam na imię Kasia. Ile mam
lat, nie powiem, wagę zdradzę ‒ bo nic na to nie
poradzę ‒ sześćdziesiąt pięć kilogramów. To można
sprawdzić, oczywiście pod przymusem. Ale nie-
wielkim ‒ uśpić, zważyć bez mojej wiedzy i uważać,
żebym nigdy się o tym nie dowiedziała, bo znajdę i
zabiję. Może więc mam rzeczywiście nie wagę, tyl-
ko nadwagę, które to słowo zawsze mnie drażni.
Oprócz nadwagi mam Mamę i Tatę. Oboje po roz-
wodzie. Za to wspólnym. Mieszkają osobno. Zau-
ważyłam, że w dzisiejszych czasach ludzie się ła-
twiej rozwodzą i zwodzą, co jest przykre. Nawet
jeśli chodzi o pary z długim stażem, co można było-
by powiedzieć o moich Rodzicach, gdyby nie roz-
wód. Jesteśmy w stałym kontakcie, ponieważ się o
mnie martwią.
Oprócz nadwagi i Rodziców mam nieodciętą pę-
powinę, o czym dowiedziałam się z mądrych książek.
5
Psychiczną oczywiście. Moi Rodzice są toksyczni ‒
tak orzekła literatura. Trzydzieści parę lat przeżyłam
i wreszcie trafiłam na książkę, która mi to uświado-
miła. Nie wiem, co z tym zrobić. Tak mi się przy-
jemnie żyło!
O nadwadze też dowiedziałam się z prasy. A
mówi się, że telewizja szkodzi, że czytanie zdrow-
sze...
Oprócz nadwagi, Rodziców, nieodciętej pępowi-
ny dręczą mnie problemy natury uczuciowej. Co
spotkam na swojej drodze faceta, to albo w ogóle nie
pracuje, albo jest pracoholikiem, albo zdrowo wcina
kiełki, patrząc z obrzydzeniem na moje wykwintne
befsztyki, albo ma oprócz komórki wszyty esperal.
Komórki nie ma wszytej, ale prawie... Do dziś nie
opracowałam testu, który pozwoliłby mi sprawdzić,
co mnie czeka. Zanim oczywiście wdepnę w uzależ-
nienie od mężczyzny. Co oczywiście kończy się
tragicznie, bo moja miłość ma go uleczyć. Na ogół
nie ulecza, a ja liżę rany w samotności i wtedy pod-
jadam. Nawet wyszłam za mąż, ale rzeczywistość
szybko przywołała mnie do porządku. Mój eks ma
się nieźle. Nie tyje.
Oprócz nadwagi, Rodziców, nieodciętej pępowi-
ny, problemów natury uczuciowej dysponuję całą
gamą innych drobnych przykrości, które rujnują mi
6
życie codzienne w sposób najmniej przewidziany.
Na przykład leje mi się z umywalki. Miał przyjść
hydraulik, ale najpierw zapomniał on, a potem ja.
Co postanawiam zacząć dietę, to nagle się okazu-
je, że znajomi, którzy nigdy nie robią wystawnych
przyjęć, właśnie na takie mnie zapraszają.
Nie wiem, skąd się dowiadują, że zamierzam gło-
dować. Niewykluczone, że mają ścisły pozawerbal-
ny kontakt z moją lodówką ‒ kiedy tylko pojawia się
tam gar zupy z kapusty (znacie?) na cztery następne
dni diety cud, dzwonią i mówią, że właśnie hinduski
wieczór albo kolacja z grilla, albo polędwica z zie-
lonym pieprzem, albo... Szczyt złośliwości.
Oprócz nadwagi, Rodziców, nieodciętej pępowi-
ny, kłopotów z facetami, kranem i złośliwych przy-
jaciół mam jeszcze psa. Wabi się Borys i nie ma
nadwagi. Całą nadzieję pokładam w zdaniu mojego
kolegi, który mówi, że jaki pies, taki właściciel.
Choć nie ukrywam, że nie chciałabym mieć futra na
piersiach.
W lutym byłam jeszcze zakochana. To było czte-
ry kilogramy temu. Zgadnijcie, jak skończyła się
moja wielka miłość? No właśnie.
7
Myślę, że mam zupełnie przeciętne problemy, i to
mnie ratuje.
Wczoraj zadzwoniła Moja Mama i zapytała, kie-
dy zamierzam wziąć się za siebie, bo chyba dłużej
nie można tak egzystować. Przez egzystowanie
Mama rozumie życie bez stałej posady, bez stałego
męża, bez stałej wagi. Nie mówiąc już o późnym
chodzeniu spać.
Położyłam się przed jedenastą. W końcu nawet
Mama może mieć czasami rację.
O wpół do dwunastej zadzwonił Ojciec i zapytał,
dlaczego właściwie o tej porze jeszcze nie śpię.
Wybita z pierwszego snu, nie mogłam zasnąć. O
pierwszej pies zaczął piszczeć. Wypuściłam go do
ogródka. Potem zrobiłam sobie herbatę. Potem zapa-
liłam papierosa. Potem zjadłam przepyszną bułeczkę
z pasztetem z gęsich wątróbek. W dalszym ciągu nie
mogłam zasnąć. Zapaliłam. Po jedzeniu palę. Zrobi-
łam drugą herbatę. Potem umyłam zęby. Potem czy-
tałam, mimo że czytanie mi zdecydowanie szkodzi.
Potem próbowałam zasnąć. Mowy nie było! O trze-
ciej trzydzieści się złamałam i wzięłam pół tabletki
na sen. O dziewiątej rano zadzwoniła Mama. Byłam
nieprzytomna.
‒ To ty o tej porze jeszcze śpisz?
Nie wiem, dlaczego się rozwiedli.
8
Miałam napisać o tym, jak wszystko może się
zmienić. Że od jutra zacznę nowe życie. Myślałam,
że dobry początek to zlikwidowanie nadwagi. Teraz
sądzę, że zacznę od wyłączenia telefonu.
kwiecień-maj 2000
O tym, jak o mało co
nie spadłam z krzesła
Było pogodne jesienne popołudnie. Właściwie pra-
wie spadłam z powodu szukania tematu do następ-
nego felietonu.
Ale zanim spadłam, byłam świadkiem, jak moja
koleżanka powiedziała do męża (swojego):
‒ Chodźmy do kina.
On milczał. Nie reagował. Nie powiedział nic.
Udał, że nie słyszy? Byłam w stresie, bo przeczuwa-
łam, że jakaś małżeńska kłótnia tuż-tuż, pożegnałam
się i wychodzę. Nie będę się wtrącać w cudze pro-
blemy. Ona odprowadza mnie do drzwi. Niby nie
mogę się wtrącać, ale ściszając głos, pytam:
‒ Trudno jest faceta wyciągnąć z domu?
Niech wie, że ją rozumiem. Koleżanka patrzy na
mnie zdziwiona i mówi:
‒ Przecież nie powiedział: nie! To znaczy, że
bardzo chętnie pójdzie! No coś ty?
10
No co ja? Postanowiłam poobserwować, jak rea-
gują mężczyźni, w związkach stałych a niezłych, na
tak sformułowaną prośbę o kino. Długo czekać nie
musiałam.
Wpadłam do przyjaciół. Włączony telewizor in-
formował o premierze jakiegoś filmu. Siedzieliśmy
przy stole, milutko, i w ucho nam wpadła zapo-
wiedź. Ona spojrzała na niego i powiedziała:
‒ Może się wybierzemy?
On wykazał daleko posunięte zainteresowanie ki-
nem, filmem, filmem, o który chodzi w szczególno-
ści, początkami kina, braćmi Lumière, techniką,
techniką samochodową w szczególności. Zrobił ka-
wę, wyciągnął pisma o motoryzacji i już cały wie-
czór zastanawiali się z żoną, co zrobić, żeby wymie-
nić fiata na seata.
Co sprzedać, co kupić, jak zarobić, jak oszczę-
dzić, gdzie nie pojechać, od kogo pożyczyć. W czym
dzielnie sekundowałam. Już przy koniaku. Bo wyjął
koniak. Do tej kawy. Idąc do barku, przesunął dłonią
po jej włosach i mruknął:
‒ Mięciutkie. Nowy szampon?
Głębokie porozumienie dwojga małżonków.
Skręcałam się z zazdrości. Z kina nici. Ale sama
bym chętnie w tej sytuacji zrezygnowała.
11
Koniak wypiliśmy, do domu wracałam taksówką.
Dalej jednak nie wiedziałam, jak reaguje przeciętny
mężczyzna na tak sformułowaną propozycję pójścia
do kina.
Żeby mieć trzeci przykład do kompletu, zapyta-
łam Trzecią, co się dzieje, kiedy ona proponuje kino
mężczyźnie.
Otóż Trzeci On mówi:
‒ Mogę.
Ona się nabzdycza oczywiście, bo móc to każdy
może od czasu do czasu, ale to nic nie znaczy.
Chciała, żeby on chciał. Ale on tylko może.
I Trzecia czuje się skrzywdzona. Bo ona przecież
do kina nie musi. Ona chce, i to z nim.
Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego do każdej
kobiety nie jest dołączona instrukcja obsługi, która
ułatwiłaby życie mężczyznom. Na przykład coś w
rodzaju: „W razie stosowania niezgodnie z przezna-
czeniem nie bierze się odpowiedzialności za efek-
ty...” albo: „Gwarancja wygasa automatycznie”.
Teraz mi przyszło do głowy, że instrukcja obsługi
kobiety nie wystarcza, niestety, aby wszystkim (i im,
i nam) żyło się szczęśliwiej.
Niestety, to do mężczyzn powinien być dołączo-
ny tłumacz, niekoniecznie automatyczny, który by
12
nam tłumaczył, co mężczyzna ma na myśli. Do każ-
dego w dodatku osobny, niepowtarzalny, żadne tam
ogólniki ‒ ty z Marsa, ja z Wenus. Który by tłuma-
czył na przykład prostą odpowiedź w sprawie kina.
Na początek:
Co to znaczy, jak on milczy?
Co to znaczy, jak on mówi?
Co to znaczy, że on może?
Staram się uchwycić jakieś podobieństwa i różni-
ce między mężczyznami Pierwszej, Drugiej i Trze-
ciej. Niestety, nic z tego nie wychodzi. Ani śladu
wniosków.
Wobec tego zaczepiam Mojego Mężczyznę.
Pijemy herbatkę, a jakże, bardzo przyjemny wie-
czór.
‒ Może byśmy poszli do kina? ‒ mówię odważ-
nie.
I myślę: będę miała więcej materiału. Oprę się na
czymś. Wyciągnę wnioski. Wyjdzie mi jakaś średnia
zachowań mężczyzn. Napiszę felieton.
‒ A na co chcesz iść? ‒ spytał.
I wtedy o mało co nie spadłam z krzesła. Nie by-
łam przygotowana do odpowiedzi.
grudzień 1998
Mieć coś z żabą
Onegdaj podlewałam ogródek ‒ jesiennie już było,
ale deszczu ani widu, ani słychu. Lałam wodę na
ulubione marcinki, a tu nagle jak nie wyskoczy spod
nich ropucha!
‒ Ojej, ropucha! ‒ krzyknęłam, nie zważając na
sąsiadów siedzących nieopodal, Mężczyznę swojego
ulubionego i własną ciocię.
‒ To nie ropucha, to lusterko! ‒ odkrzyknął mę-
ski głos. I śmiech tubalny oraz również damski po-
niósł się przez marcinki, trawę, żółknące brzozy. A
ja się zagotowałam w milczeniu z tą wodą w ręku.
No bo jakże to tak? Przecież ja nie jestem żabką
ani ropuchą. Znamy taki obrazek? Dziewczynka
pochyla się nad żabką i całuje ją w pyszczysko. My-
ślisz: scena z bajki albo ilustracja do niej. A tymcza-
sem się mylisz, Droga Czytelniczko. Oto masz przed
sobą marzenie. I iluzję. Iluzją oczywiście nie jest
młoda dziewczyna nachylająca się wdzięcznie nad
14
Ropuchem (zieloną żabką czy innym zwierzęciem
wodnym). Iluzją jest cały dalszy ciąg. Dalszy ciąg
całowania żaby ma nam ‒ młodym, wkraczającym w
życie kobietom ‒ uświadomić, że oto warto. Warto
szukać żab (czy innych straszydeł), bo jeśli będzie-
my wytrwałe, w końcu z naszej żaby wyskoczy kró-
lewicz. Ona (ta iluzja) ma nas przyzwyczaić do tego,
że jeśli będziemy cierpliwe, zostaniemy nagrodzone.
Ona (ta iluzja) ma nam uprzytomnić, że nasze życie
to szukanie królewicza i każde straszydło takim kró-
lewiczem może się okazać.
Rośniemy. Już wianuszek odstawiony, a my w
zapamiętaniu pochylamy się z czcią nad żabą. Nic
nie szkodzi, że na razie ta żaba (czytaj: ten przyszły
królewicz) ma dla nas mało czasu. Nic nie szkodzi,
że wkrótce (a mianowicie po ślubie) będzie miał dla
nas jeszcze mniej czasu. Wyssana z krwią matki
bajka o całowaniu tak nam weszła w krew, że cału-
jemy i czekamy.
Żaba natomiast chwilowo zajęta jest nową za-
bawką ‒ czytaj: telefonem komórkowym, samocho-
dem, motorem ‒ więc jeszcze nie ma czasu się
przemienić. Ale my przecież pod tą zielonkawą
skórką widzimy barczyste ramiona, które uchronią
nas przed światem. Wyłupiaste oczy zmieniają się
15
w oczy zamglone od pożądania i obietnicy wielkiej
miłości. A łapki, te wdzięczne, skaczące daleko łap-
ki, jeszcze nie kojarzą nam się z odskokiem w kie-
runku innej pani całującej żaby, tylko ze sportami
wodnymi. O seksie nie wspomnę.
Czasem znudzone oczekiwaniem mniej wytrwałe
istoty rodzaju żeńskiego odstawią taką żabę. Jeśli są
oczytane, krzykną: „Król jest nagi!” ‒ co w tłuma-
czeniu na naszą bajkę oznacza: „Przecież to żaba!”.
Niestety, ta wiedza opuszcza nas przy następnym
strumieniu, gdzie następne pokraczne stworzenie
wabi nas swoją brzydotą. Owszem, tamto coś to na
pewno była żaba, ale TO? TO na pewno będzie kró-
lewicz! Zaczynamy całą zabawę od początku.
Co przy tej okazji robimy sobie, dowiadujemy się
od razu albo po jakimś czasie. Najczęściej po czasie.
Co natomiast robimy Bogu ducha winnej żabie?
Otóż jak w bajce zabieramy ją pod aksamitną koł-
derkę, suchutką i czystą, a przecież ona kocha wodę.
Zamykamy ją w mieszkanku, a ona lubi wolność
podmokłych łąk. Tak długo wpatrujemy się w jej
żabie oczka, aż w końcu biedna żaba nie ma wyjścia.
Co stanie przed lustrem, to widzi w łapie berło kró-
lewskie, a korona zsuwa się jej na oczy. I wtedy
żaba innym okiem na nas spoziera. A może jej się
16
więcej od życia należy? Może królewna jakaś czeka,
a nie normalna dziewczyna? Słowem, biednej żabie
też się przewraca w głowie i już nie bierze kredytu
na nissana, bo żaba Janek ma takiego, ale w pogoni
za królestwem widzi się w kabriolecie, koniecznie
czerwonym. Już, niestety, nie z nami, ale z królową
blond, a może to być nawet Miss Polonia czy jakaś
inna, byleby utytułowana. A my utytułowane nie
jesteśmy ogólnie, tylko jednostkowo.
Tak więc skrzywdziłyśmy siebie, skrzywdziły-
śmy żabę, krzywdzimy pośrednio inne dziewczyny,
które upewniłyśmy co do prawdziwości naszego
królewicza. Jej się nie udało, bo nie dość całowała! ‒
myśli w skrytości ducha nasza następczyni, też wy-
hodowana na bajce o żabce i królewiczu. Ja mu po-
każę, co znaczy prawdziwe uczucie! Ona go nigdy
nie rozumiała. Przy mnie zapomni... przy mnie się
odnajdzie... ze mną... itd. Żaba rośnie w siłę i żyje
dostatniej, a my marniejemy.
Nie nabierajmy się na tę bajkę, Drogie Czytel-
niczki! Pochylmy z zadumą głowę nad całującą żabę
maleńką dziewczynką, której wgrywa się, jak na
twardy dysk, przyszły scenariusz jej poczynań ze
zwierzętami. Ona jest niewinna. Nie rzucajmy się
17
również z nienawiścią na te biedne stworzenia wod-
no-lądowe. Mają takie samo prawo do życia jak my.
Ale nie dajmy sobie zamydlić oczu. Żaba jest żabą i
żabą pozostanie. Owszem, przechodzi kilka etapów
rozwoju, ale od kijanki do monarchii daleko.
Odarte ze złudzeń, musimy spojrzeć prawdzie w
oczy i porzucić całowanie zimnokrwistych. Cóż za
ulga! Może się okazać, że świat jest pełen przemi-
łych osobników, z którymi możemy mieć ciekawe
przygody. Według zupełnie innego scenariusza, w
żadnym przypadku nieprzypominającego tamtej
bajki. Patrzmy więc ostro i nie przez różowe okula-
ry. Miejsce żab jest na łąkach. My możemy spotkać
mężczyznę bez zielonej zimnej skórki. Bez ukrytego
królewicza w środku. Bez wmontowanych w pod-
świadomość berła i tronu. To oczywiście ryzykow-
ne. Czeka nas bolesne zderzenie z rzeczywistością.
Jednym słowem ‒ żegnamy się z iluzją. Przestajemy
całować żaby. Co teraz? Teraz czyha na nas jeszcze
więcej niebezpieczeństw, ale nie żyjemy już w baj-
ce. Zaczynamy żyć prawdziwym życiem. To dopiero
dreszczyk emocji! I żadnego rechotu za plecami. Ale
może nasza dziewczynka z obrazka całuje żabkę? Po
prostu żabkę? Żabkę naturalną? Tak zwaną żabkę
18
bez podtekstów? Całuje żabkę, bo lubi przyrodę?
Całuje tak, jakby całowała pieska czy kotka? I bar-
dzo proszę, niech tak zostanie. Albowiem istnieje
jeszcze jedna pułapka. Dużo groźniejsza.
Bardzo, ale to bardzo przykra. Zdarza się czasem,
choć rzadko, że spotykamy na swojej drodze króle-
wicza. Dajmy mu spokój. Pocałowałam kiedyś ta-
kiego. I przez kilka lat żyłam z Ropuchem.
grudzień 1998
Wszyscy oni są tacy sami
Pewnego dnia myłam głowę w sporej odległości od
cywilizacji, co ma zasadnicze znaczenie. Myłam
głowę, ponieważ byłam umówiona na randkę z
przystojnym mężczyzną.
Umówiona byłam na czwartą, więc już za pięć
czwarta włożyłam ową głowę pod strumień wody,
pochlapałam odżywką, owinęłam ręcznikiem i za-
częłam być z siebie zadowolona, że tak zgrabnie mi
to idzie. Mieszkam daleko od cywilizacji, dojechać
do mnie nie jest łatwo, więc mężczyzna, z którym
byłam umówiona, na pewno tak szybko nie przyje-
dzie. Kiedy wklepywałam krem, zadzwonił dzwo-
nek. Rzuciłam się najpierw do drzwi, potem do ła-
zienki, potem znów do drzwi, potem upuściłam
ręcznik, potem odkręciłam kran, potem do drzwi,
woda się lała, potem uchyliłam okno w łazience i
zobaczyłam, że to On. Wpadłam w panikę. Jakże to
tak ‒ umawiać się na czwartą po południu i być tak
nieprzyzwoicie punktualnie?
20
Jestem kobietą po przejściach i z doświadczenia
wiem, że jeśli mężczyzna mówi, że będzie o czwar-
tej, to raczej o czwartej rano. Bo korki, bo wypadek,
bo szosa rozmiękła i dopiero nad ranem tak stward-
niała, że można było jechać. Jednym słowem, nie
jest możliwe, żeby się umówić na określoną godzinę
i dotrzymać słowa. W czasie paru lat życia nauczy-
łam się, że w żadnym, ale to w żadnym wypadku nie
muszę być przygotowana na takie niespodzianki jak
na przykład punktualność.
Tymczasem przed moją bramą czekało żywe jej
uosobienie w postaci mężczyzny, z którym byłam
umówiona na czwartą i który o tej czwartej przyje-
chał pod mój domek. Tego było za wiele.
Krzyknęłam:
‒ Poczekaj!
Wsadziłam głowę pod kran. Odżywka rozchla-
pywała się wokół, zalałam suszarkę, kota i spódnicę.
Następnie zaczęłam szukać ręcznika, który rzuciłam
gdzieś, ale już nie pamiętałam gdzie. Woda z wło-
sów zalewała mi oczy. Rozchlapując ją po domu,
rzuciłam się do szafy i spuściłam sobie wszystkie
prześcieradła na głowę. Gdy upychałam prześciera-
dła, poleciały na mnie ręczniki. Uchyliłam okno w
kuchni i krzyknęłam:
21
‒ Już idę!
Wtedy spadła doniczka, którą postawiłam tam na
zimę. Bo w zimie na pewno nie będę otwierać tego
okna. Spadła prosto do zlewu, na moją ulubioną
szklankę z cienkiego szkła.
Kiedy wyjmowałam ze zlewu resztki szklanki,
ręcznik, którym owinęłam głowę, zsunął mi się na
oczy. I skaleczyłam się w rękę. Podniosłam ręcznik
z oczu, żeby cokolwiek widzieć, i wtedy upaprałam
go krwią. Poddałam się. Wiedziałam, co się stanie.
On wejdzie i będzie wściekły, że nie jestem gotowa.
Wszyscy oni są tacy sami. Zobaczy mnie w tym
stanie i będzie wiedział, że ma do czynienia z kre-
tynką. Zobaczy doniczkę i będzie wiedział, że ma do
czynienia z kobietą, która wrzuca do zlewu doniczki.
Na naczynia. Czyli ma do czynienia z idiotką, która
na dodatek zalała suszarkę.
Ale do kuchni mogę go nie wpuścić. Do suszarki
mogę się nie przyznać. Nie wszystko stracone! Po-
wzięłam decyzję wyjścia naprzeciw wszystkim kon-
sekwencjom. Przekroczyłam stertę prześcieradeł w
przedpokoju, wsadziłam skaleczony palec do ust i
otworzyłam drzwi. Miałam resztki kremu na twarzy,
piekące oczy, żółty ręcznik malowniczo upstrzony
czerwonymi plamami spadał mi na twarz. Kolory-
stycznie byłam dość ciekawym przykładem kobiety
22
udającej się na obiad z mężczyzną.
‒ Skaleczyłaś się? ‒ powiedział i zanim zdąży-
łam go powstrzymać, wszedł do kuchni i wyjął pla-
stry z szafki. Potem kazał pokazać rękę. Potem na-
kleił plaster. Potem rozkręcił suszarkę i wysuszył ją
nad gazem. Potem powiedział:
‒ Nie szkodzi, przecież knajpy zamykają dopie-
ro w nocy.
Wszyscy oni są tacy sami. Każda z nas słyszała to
tysiące razy, a może i mówiła. Pocieszając przyja-
ciółkę, której chłopak umówił się z inną. Pocieszając
siebie, kiedy na umówione spotkanie on nie przy-
szedł.
„Wszyscy oni są tacy sami” ‒ to tłumaczy wszel-
kie niepowodzenia. Znaczy też, że nie warto się wy-
silać. Albo zabiegać. A już nie daj Boże się starać,
ponieważ... jak wyżej.
A jednak tego dnia, kiedy już o szóstej siedzieli-
śmy nad łososiem z rusztu, wiedziałam, że nigdy w
życiu nie powiem: „Wszyscy oni są tacy sami”.
Albowiem naprzeciwko mnie siedział mężczyzna
zupełnie, ale to zupełnie inny.
luty 1999
...i krokodyla też
Jechałam onegdaj kolejką WKD. Było duszno. Ro-
biło się coraz tłoczniej. A poza tym nudno. I wtedy
weszła zgrabna dziewczyna z maleńkim zgrabnym
malcem. Malec nie chciał usiąść, tylko wodząc no-
sem po szybie, zadawał pytania. A dlaczego trawa?
A dlaczego jedzie? A gdzie i po co? W świat? A co
to jest świat? Podróże kształcą, więc odłożyłam
książkę, z której nie miałabym szans dowiedzieć się
tak ważnych rzeczy. A chłopiec kontynuował: A
dlaczego prąd? A co to jest? Nadstawiłam uszu, po-
nieważ do dzisiaj nie wierzę w prąd. Ale zanim jego
matka, ta zgrabna dziewczyna, zdążyła mu wyjaśnić
istotę prądu oraz powstania wszechświata, malec
nagle zaproponował:
‒ Daj loda.
Dziewczyna schyliła się do torby i wyjęła jogurt.
24
‒ Mam jogurt ‒ powiedziała ze stoickim spoko-
jem.
‒ Chcę loda ‒ powtórzył z rozpaczą w głosie
malec.
Jakby się przerzedziło od rozmów w wagonie.
Jakaś drobna awantura osłodzi podróż.
‒ Mam dla ciebie pyszny jogurt ‒ oświadczyła
matka.
‒ Loda! ‒ krzyknął chłopiec.
Nadzieja na zmianę podróży nudnej w podróż
bardziej interesującą rosła z minuty na minutę. Gło-
wy dwóch starszych pań zbliżyły się do siebie.
Dzieci, kłócące się o to, które ma siedzieć przy ok-
nie ‒ zamilkły.
‒ Może serek? ‒ zapytała matka, a jej głos nie
podniósł się ani trochę, ku naszemu rozczarowaniu.
‒ LO-DA!
‒ Lody dostaniesz w Warszawie. Zobacz, ten se-
rek ma taką śmieszną maleńką łyżeczkę...
‒ Serek NIE! Loda!
Staraliśmy się udawać, że nic się nie dzieje. Nie-
mniej jednak zapanowała cisza i śledziliśmy wyda-
rzenia w pełnym napięciu. Da w dupę czy nie da?
Wszechświat odszedł w niepamięć razem z istotą
prądu.
25
‒ Ja chcę loda!!! ‒ zawył malec, a napięcie się-
gnęło zenitu.
‒ Posłuchaj, kochanie ‒ powiedziała Owa
Zgrabna. ‒ Mam jogurt i serek. Nie mogę ci dać
czegoś, czego nie mam. Mogę ci dać tylko to, co
mam.
Chłopiec otworzył i zamknął buzię. A potem za-
ordynował:
‒ Na kolanka.
Powiało rozczarowaniem.
Potem wszechświatem. Dziewczyny kochane, i
wtedy mnie olśniło! Bo Owa Zgrabna powiedziała w
sposób naturalny głęboką prawdę, o której w pogoni
za szczęściem zapomniałyśmy. Z pustego mianowi-
cie to i Salomon nie naleje. Czyli ‒ możesz dostać
tylko to, co on ma! On, bo przecież do niego się
zwracamy najczęściej. Znaczy do naszej drugiej
połowy! Jak miał, to ma. Jak ma, to daje. A jeżeli
nigdy nie miał, a my stanowczo egzekwujemy nasze
coraz to nowe prawa?
Sukienkę małą czarną. Pończoszki do broszki.
Rajstopki na stopki. Tomek, daj domek. Urlopik i w
tropik. Gwiazdkę na Gwiazdkę. Jednym słowem,
jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby!
26
Wydawnictwo Literackie
© Copyright by Katarzyna Grochola, 2013 © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2013 Wydanie pierwsze Opieka redakcyjna serii Anita Kasperek Korekta Henryka Salawa, Dorota Trzcinka, Agnieszka Tkaczyk, Alina Doboszewska Projekt graficzny serii Marek Wajda Opracowanie okładki Marek Pawłowski Ilustracja na okładce Jerzy Kozień/Dla Playboy Edycja Polska Redaktor techniczny Bożena Korbut Książkę wydrukowano na papierze Creamy 80 g vol 2,0 dostarczonym przez Zing Sp. z o.o. Printed in Poland Wydawnictwo Literackie Sp, z o.o., 2013 ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA” Druk i oprawa: Drukarnia Pozkal ISBN 978-83-08-05171-9 ‒ oprawa broszurowa ISBN 978-83-08-05172-6 ‒ oprawa twarda
Jak podjęłam decyzję o nowym życiu Muszę się przedstawić. Mam na imię Kasia. Ile mam lat, nie powiem, wagę zdradzę ‒ bo nic na to nie poradzę ‒ sześćdziesiąt pięć kilogramów. To można sprawdzić, oczywiście pod przymusem. Ale nie- wielkim ‒ uśpić, zważyć bez mojej wiedzy i uważać, żebym nigdy się o tym nie dowiedziała, bo znajdę i zabiję. Może więc mam rzeczywiście nie wagę, tyl- ko nadwagę, które to słowo zawsze mnie drażni. Oprócz nadwagi mam Mamę i Tatę. Oboje po roz- wodzie. Za to wspólnym. Mieszkają osobno. Zau- ważyłam, że w dzisiejszych czasach ludzie się ła- twiej rozwodzą i zwodzą, co jest przykre. Nawet jeśli chodzi o pary z długim stażem, co można było- by powiedzieć o moich Rodzicach, gdyby nie roz- wód. Jesteśmy w stałym kontakcie, ponieważ się o mnie martwią. Oprócz nadwagi i Rodziców mam nieodciętą pę- powinę, o czym dowiedziałam się z mądrych książek. 5
Psychiczną oczywiście. Moi Rodzice są toksyczni ‒ tak orzekła literatura. Trzydzieści parę lat przeżyłam i wreszcie trafiłam na książkę, która mi to uświado- miła. Nie wiem, co z tym zrobić. Tak mi się przy- jemnie żyło! O nadwadze też dowiedziałam się z prasy. A mówi się, że telewizja szkodzi, że czytanie zdrow- sze... Oprócz nadwagi, Rodziców, nieodciętej pępowi- ny dręczą mnie problemy natury uczuciowej. Co spotkam na swojej drodze faceta, to albo w ogóle nie pracuje, albo jest pracoholikiem, albo zdrowo wcina kiełki, patrząc z obrzydzeniem na moje wykwintne befsztyki, albo ma oprócz komórki wszyty esperal. Komórki nie ma wszytej, ale prawie... Do dziś nie opracowałam testu, który pozwoliłby mi sprawdzić, co mnie czeka. Zanim oczywiście wdepnę w uzależ- nienie od mężczyzny. Co oczywiście kończy się tragicznie, bo moja miłość ma go uleczyć. Na ogół nie ulecza, a ja liżę rany w samotności i wtedy pod- jadam. Nawet wyszłam za mąż, ale rzeczywistość szybko przywołała mnie do porządku. Mój eks ma się nieźle. Nie tyje. Oprócz nadwagi, Rodziców, nieodciętej pępowi- ny, problemów natury uczuciowej dysponuję całą gamą innych drobnych przykrości, które rujnują mi 6
życie codzienne w sposób najmniej przewidziany. Na przykład leje mi się z umywalki. Miał przyjść hydraulik, ale najpierw zapomniał on, a potem ja. Co postanawiam zacząć dietę, to nagle się okazu- je, że znajomi, którzy nigdy nie robią wystawnych przyjęć, właśnie na takie mnie zapraszają. Nie wiem, skąd się dowiadują, że zamierzam gło- dować. Niewykluczone, że mają ścisły pozawerbal- ny kontakt z moją lodówką ‒ kiedy tylko pojawia się tam gar zupy z kapusty (znacie?) na cztery następne dni diety cud, dzwonią i mówią, że właśnie hinduski wieczór albo kolacja z grilla, albo polędwica z zie- lonym pieprzem, albo... Szczyt złośliwości. Oprócz nadwagi, Rodziców, nieodciętej pępowi- ny, kłopotów z facetami, kranem i złośliwych przy- jaciół mam jeszcze psa. Wabi się Borys i nie ma nadwagi. Całą nadzieję pokładam w zdaniu mojego kolegi, który mówi, że jaki pies, taki właściciel. Choć nie ukrywam, że nie chciałabym mieć futra na piersiach. W lutym byłam jeszcze zakochana. To było czte- ry kilogramy temu. Zgadnijcie, jak skończyła się moja wielka miłość? No właśnie. 7
Myślę, że mam zupełnie przeciętne problemy, i to mnie ratuje. Wczoraj zadzwoniła Moja Mama i zapytała, kie- dy zamierzam wziąć się za siebie, bo chyba dłużej nie można tak egzystować. Przez egzystowanie Mama rozumie życie bez stałej posady, bez stałego męża, bez stałej wagi. Nie mówiąc już o późnym chodzeniu spać. Położyłam się przed jedenastą. W końcu nawet Mama może mieć czasami rację. O wpół do dwunastej zadzwonił Ojciec i zapytał, dlaczego właściwie o tej porze jeszcze nie śpię. Wybita z pierwszego snu, nie mogłam zasnąć. O pierwszej pies zaczął piszczeć. Wypuściłam go do ogródka. Potem zrobiłam sobie herbatę. Potem zapa- liłam papierosa. Potem zjadłam przepyszną bułeczkę z pasztetem z gęsich wątróbek. W dalszym ciągu nie mogłam zasnąć. Zapaliłam. Po jedzeniu palę. Zrobi- łam drugą herbatę. Potem umyłam zęby. Potem czy- tałam, mimo że czytanie mi zdecydowanie szkodzi. Potem próbowałam zasnąć. Mowy nie było! O trze- ciej trzydzieści się złamałam i wzięłam pół tabletki na sen. O dziewiątej rano zadzwoniła Mama. Byłam nieprzytomna. ‒ To ty o tej porze jeszcze śpisz? Nie wiem, dlaczego się rozwiedli. 8
Miałam napisać o tym, jak wszystko może się zmienić. Że od jutra zacznę nowe życie. Myślałam, że dobry początek to zlikwidowanie nadwagi. Teraz sądzę, że zacznę od wyłączenia telefonu. kwiecień-maj 2000
O tym, jak o mało co nie spadłam z krzesła Było pogodne jesienne popołudnie. Właściwie pra- wie spadłam z powodu szukania tematu do następ- nego felietonu. Ale zanim spadłam, byłam świadkiem, jak moja koleżanka powiedziała do męża (swojego): ‒ Chodźmy do kina. On milczał. Nie reagował. Nie powiedział nic. Udał, że nie słyszy? Byłam w stresie, bo przeczuwa- łam, że jakaś małżeńska kłótnia tuż-tuż, pożegnałam się i wychodzę. Nie będę się wtrącać w cudze pro- blemy. Ona odprowadza mnie do drzwi. Niby nie mogę się wtrącać, ale ściszając głos, pytam: ‒ Trudno jest faceta wyciągnąć z domu? Niech wie, że ją rozumiem. Koleżanka patrzy na mnie zdziwiona i mówi: ‒ Przecież nie powiedział: nie! To znaczy, że bardzo chętnie pójdzie! No coś ty? 10
No co ja? Postanowiłam poobserwować, jak rea- gują mężczyźni, w związkach stałych a niezłych, na tak sformułowaną prośbę o kino. Długo czekać nie musiałam. Wpadłam do przyjaciół. Włączony telewizor in- formował o premierze jakiegoś filmu. Siedzieliśmy przy stole, milutko, i w ucho nam wpadła zapo- wiedź. Ona spojrzała na niego i powiedziała: ‒ Może się wybierzemy? On wykazał daleko posunięte zainteresowanie ki- nem, filmem, filmem, o który chodzi w szczególno- ści, początkami kina, braćmi Lumière, techniką, techniką samochodową w szczególności. Zrobił ka- wę, wyciągnął pisma o motoryzacji i już cały wie- czór zastanawiali się z żoną, co zrobić, żeby wymie- nić fiata na seata. Co sprzedać, co kupić, jak zarobić, jak oszczę- dzić, gdzie nie pojechać, od kogo pożyczyć. W czym dzielnie sekundowałam. Już przy koniaku. Bo wyjął koniak. Do tej kawy. Idąc do barku, przesunął dłonią po jej włosach i mruknął: ‒ Mięciutkie. Nowy szampon? Głębokie porozumienie dwojga małżonków. Skręcałam się z zazdrości. Z kina nici. Ale sama bym chętnie w tej sytuacji zrezygnowała. 11
Koniak wypiliśmy, do domu wracałam taksówką. Dalej jednak nie wiedziałam, jak reaguje przeciętny mężczyzna na tak sformułowaną propozycję pójścia do kina. Żeby mieć trzeci przykład do kompletu, zapyta- łam Trzecią, co się dzieje, kiedy ona proponuje kino mężczyźnie. Otóż Trzeci On mówi: ‒ Mogę. Ona się nabzdycza oczywiście, bo móc to każdy może od czasu do czasu, ale to nic nie znaczy. Chciała, żeby on chciał. Ale on tylko może. I Trzecia czuje się skrzywdzona. Bo ona przecież do kina nie musi. Ona chce, i to z nim. Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego do każdej kobiety nie jest dołączona instrukcja obsługi, która ułatwiłaby życie mężczyznom. Na przykład coś w rodzaju: „W razie stosowania niezgodnie z przezna- czeniem nie bierze się odpowiedzialności za efek- ty...” albo: „Gwarancja wygasa automatycznie”. Teraz mi przyszło do głowy, że instrukcja obsługi kobiety nie wystarcza, niestety, aby wszystkim (i im, i nam) żyło się szczęśliwiej. Niestety, to do mężczyzn powinien być dołączo- ny tłumacz, niekoniecznie automatyczny, który by 12
nam tłumaczył, co mężczyzna ma na myśli. Do każ- dego w dodatku osobny, niepowtarzalny, żadne tam ogólniki ‒ ty z Marsa, ja z Wenus. Który by tłuma- czył na przykład prostą odpowiedź w sprawie kina. Na początek: Co to znaczy, jak on milczy? Co to znaczy, jak on mówi? Co to znaczy, że on może? Staram się uchwycić jakieś podobieństwa i różni- ce między mężczyznami Pierwszej, Drugiej i Trze- ciej. Niestety, nic z tego nie wychodzi. Ani śladu wniosków. Wobec tego zaczepiam Mojego Mężczyznę. Pijemy herbatkę, a jakże, bardzo przyjemny wie- czór. ‒ Może byśmy poszli do kina? ‒ mówię odważ- nie. I myślę: będę miała więcej materiału. Oprę się na czymś. Wyciągnę wnioski. Wyjdzie mi jakaś średnia zachowań mężczyzn. Napiszę felieton. ‒ A na co chcesz iść? ‒ spytał. I wtedy o mało co nie spadłam z krzesła. Nie by- łam przygotowana do odpowiedzi. grudzień 1998
Mieć coś z żabą Onegdaj podlewałam ogródek ‒ jesiennie już było, ale deszczu ani widu, ani słychu. Lałam wodę na ulubione marcinki, a tu nagle jak nie wyskoczy spod nich ropucha! ‒ Ojej, ropucha! ‒ krzyknęłam, nie zważając na sąsiadów siedzących nieopodal, Mężczyznę swojego ulubionego i własną ciocię. ‒ To nie ropucha, to lusterko! ‒ odkrzyknął mę- ski głos. I śmiech tubalny oraz również damski po- niósł się przez marcinki, trawę, żółknące brzozy. A ja się zagotowałam w milczeniu z tą wodą w ręku. No bo jakże to tak? Przecież ja nie jestem żabką ani ropuchą. Znamy taki obrazek? Dziewczynka pochyla się nad żabką i całuje ją w pyszczysko. My- ślisz: scena z bajki albo ilustracja do niej. A tymcza- sem się mylisz, Droga Czytelniczko. Oto masz przed sobą marzenie. I iluzję. Iluzją oczywiście nie jest młoda dziewczyna nachylająca się wdzięcznie nad 14
Ropuchem (zieloną żabką czy innym zwierzęciem wodnym). Iluzją jest cały dalszy ciąg. Dalszy ciąg całowania żaby ma nam ‒ młodym, wkraczającym w życie kobietom ‒ uświadomić, że oto warto. Warto szukać żab (czy innych straszydeł), bo jeśli będzie- my wytrwałe, w końcu z naszej żaby wyskoczy kró- lewicz. Ona (ta iluzja) ma nas przyzwyczaić do tego, że jeśli będziemy cierpliwe, zostaniemy nagrodzone. Ona (ta iluzja) ma nam uprzytomnić, że nasze życie to szukanie królewicza i każde straszydło takim kró- lewiczem może się okazać. Rośniemy. Już wianuszek odstawiony, a my w zapamiętaniu pochylamy się z czcią nad żabą. Nic nie szkodzi, że na razie ta żaba (czytaj: ten przyszły królewicz) ma dla nas mało czasu. Nic nie szkodzi, że wkrótce (a mianowicie po ślubie) będzie miał dla nas jeszcze mniej czasu. Wyssana z krwią matki bajka o całowaniu tak nam weszła w krew, że cału- jemy i czekamy. Żaba natomiast chwilowo zajęta jest nową za- bawką ‒ czytaj: telefonem komórkowym, samocho- dem, motorem ‒ więc jeszcze nie ma czasu się przemienić. Ale my przecież pod tą zielonkawą skórką widzimy barczyste ramiona, które uchronią nas przed światem. Wyłupiaste oczy zmieniają się 15
w oczy zamglone od pożądania i obietnicy wielkiej miłości. A łapki, te wdzięczne, skaczące daleko łap- ki, jeszcze nie kojarzą nam się z odskokiem w kie- runku innej pani całującej żaby, tylko ze sportami wodnymi. O seksie nie wspomnę. Czasem znudzone oczekiwaniem mniej wytrwałe istoty rodzaju żeńskiego odstawią taką żabę. Jeśli są oczytane, krzykną: „Król jest nagi!” ‒ co w tłuma- czeniu na naszą bajkę oznacza: „Przecież to żaba!”. Niestety, ta wiedza opuszcza nas przy następnym strumieniu, gdzie następne pokraczne stworzenie wabi nas swoją brzydotą. Owszem, tamto coś to na pewno była żaba, ale TO? TO na pewno będzie kró- lewicz! Zaczynamy całą zabawę od początku. Co przy tej okazji robimy sobie, dowiadujemy się od razu albo po jakimś czasie. Najczęściej po czasie. Co natomiast robimy Bogu ducha winnej żabie? Otóż jak w bajce zabieramy ją pod aksamitną koł- derkę, suchutką i czystą, a przecież ona kocha wodę. Zamykamy ją w mieszkanku, a ona lubi wolność podmokłych łąk. Tak długo wpatrujemy się w jej żabie oczka, aż w końcu biedna żaba nie ma wyjścia. Co stanie przed lustrem, to widzi w łapie berło kró- lewskie, a korona zsuwa się jej na oczy. I wtedy żaba innym okiem na nas spoziera. A może jej się 16
więcej od życia należy? Może królewna jakaś czeka, a nie normalna dziewczyna? Słowem, biednej żabie też się przewraca w głowie i już nie bierze kredytu na nissana, bo żaba Janek ma takiego, ale w pogoni za królestwem widzi się w kabriolecie, koniecznie czerwonym. Już, niestety, nie z nami, ale z królową blond, a może to być nawet Miss Polonia czy jakaś inna, byleby utytułowana. A my utytułowane nie jesteśmy ogólnie, tylko jednostkowo. Tak więc skrzywdziłyśmy siebie, skrzywdziły- śmy żabę, krzywdzimy pośrednio inne dziewczyny, które upewniłyśmy co do prawdziwości naszego królewicza. Jej się nie udało, bo nie dość całowała! ‒ myśli w skrytości ducha nasza następczyni, też wy- hodowana na bajce o żabce i królewiczu. Ja mu po- każę, co znaczy prawdziwe uczucie! Ona go nigdy nie rozumiała. Przy mnie zapomni... przy mnie się odnajdzie... ze mną... itd. Żaba rośnie w siłę i żyje dostatniej, a my marniejemy. Nie nabierajmy się na tę bajkę, Drogie Czytel- niczki! Pochylmy z zadumą głowę nad całującą żabę maleńką dziewczynką, której wgrywa się, jak na twardy dysk, przyszły scenariusz jej poczynań ze zwierzętami. Ona jest niewinna. Nie rzucajmy się 17
również z nienawiścią na te biedne stworzenia wod- no-lądowe. Mają takie samo prawo do życia jak my. Ale nie dajmy sobie zamydlić oczu. Żaba jest żabą i żabą pozostanie. Owszem, przechodzi kilka etapów rozwoju, ale od kijanki do monarchii daleko. Odarte ze złudzeń, musimy spojrzeć prawdzie w oczy i porzucić całowanie zimnokrwistych. Cóż za ulga! Może się okazać, że świat jest pełen przemi- łych osobników, z którymi możemy mieć ciekawe przygody. Według zupełnie innego scenariusza, w żadnym przypadku nieprzypominającego tamtej bajki. Patrzmy więc ostro i nie przez różowe okula- ry. Miejsce żab jest na łąkach. My możemy spotkać mężczyznę bez zielonej zimnej skórki. Bez ukrytego królewicza w środku. Bez wmontowanych w pod- świadomość berła i tronu. To oczywiście ryzykow- ne. Czeka nas bolesne zderzenie z rzeczywistością. Jednym słowem ‒ żegnamy się z iluzją. Przestajemy całować żaby. Co teraz? Teraz czyha na nas jeszcze więcej niebezpieczeństw, ale nie żyjemy już w baj- ce. Zaczynamy żyć prawdziwym życiem. To dopiero dreszczyk emocji! I żadnego rechotu za plecami. Ale może nasza dziewczynka z obrazka całuje żabkę? Po prostu żabkę? Żabkę naturalną? Tak zwaną żabkę 18
bez podtekstów? Całuje żabkę, bo lubi przyrodę? Całuje tak, jakby całowała pieska czy kotka? I bar- dzo proszę, niech tak zostanie. Albowiem istnieje jeszcze jedna pułapka. Dużo groźniejsza. Bardzo, ale to bardzo przykra. Zdarza się czasem, choć rzadko, że spotykamy na swojej drodze króle- wicza. Dajmy mu spokój. Pocałowałam kiedyś ta- kiego. I przez kilka lat żyłam z Ropuchem. grudzień 1998
Wszyscy oni są tacy sami Pewnego dnia myłam głowę w sporej odległości od cywilizacji, co ma zasadnicze znaczenie. Myłam głowę, ponieważ byłam umówiona na randkę z przystojnym mężczyzną. Umówiona byłam na czwartą, więc już za pięć czwarta włożyłam ową głowę pod strumień wody, pochlapałam odżywką, owinęłam ręcznikiem i za- częłam być z siebie zadowolona, że tak zgrabnie mi to idzie. Mieszkam daleko od cywilizacji, dojechać do mnie nie jest łatwo, więc mężczyzna, z którym byłam umówiona, na pewno tak szybko nie przyje- dzie. Kiedy wklepywałam krem, zadzwonił dzwo- nek. Rzuciłam się najpierw do drzwi, potem do ła- zienki, potem znów do drzwi, potem upuściłam ręcznik, potem odkręciłam kran, potem do drzwi, woda się lała, potem uchyliłam okno w łazience i zobaczyłam, że to On. Wpadłam w panikę. Jakże to tak ‒ umawiać się na czwartą po południu i być tak nieprzyzwoicie punktualnie? 20
Jestem kobietą po przejściach i z doświadczenia wiem, że jeśli mężczyzna mówi, że będzie o czwar- tej, to raczej o czwartej rano. Bo korki, bo wypadek, bo szosa rozmiękła i dopiero nad ranem tak stward- niała, że można było jechać. Jednym słowem, nie jest możliwe, żeby się umówić na określoną godzinę i dotrzymać słowa. W czasie paru lat życia nauczy- łam się, że w żadnym, ale to w żadnym wypadku nie muszę być przygotowana na takie niespodzianki jak na przykład punktualność. Tymczasem przed moją bramą czekało żywe jej uosobienie w postaci mężczyzny, z którym byłam umówiona na czwartą i który o tej czwartej przyje- chał pod mój domek. Tego było za wiele. Krzyknęłam: ‒ Poczekaj! Wsadziłam głowę pod kran. Odżywka rozchla- pywała się wokół, zalałam suszarkę, kota i spódnicę. Następnie zaczęłam szukać ręcznika, który rzuciłam gdzieś, ale już nie pamiętałam gdzie. Woda z wło- sów zalewała mi oczy. Rozchlapując ją po domu, rzuciłam się do szafy i spuściłam sobie wszystkie prześcieradła na głowę. Gdy upychałam prześciera- dła, poleciały na mnie ręczniki. Uchyliłam okno w kuchni i krzyknęłam: 21
‒ Już idę! Wtedy spadła doniczka, którą postawiłam tam na zimę. Bo w zimie na pewno nie będę otwierać tego okna. Spadła prosto do zlewu, na moją ulubioną szklankę z cienkiego szkła. Kiedy wyjmowałam ze zlewu resztki szklanki, ręcznik, którym owinęłam głowę, zsunął mi się na oczy. I skaleczyłam się w rękę. Podniosłam ręcznik z oczu, żeby cokolwiek widzieć, i wtedy upaprałam go krwią. Poddałam się. Wiedziałam, co się stanie. On wejdzie i będzie wściekły, że nie jestem gotowa. Wszyscy oni są tacy sami. Zobaczy mnie w tym stanie i będzie wiedział, że ma do czynienia z kre- tynką. Zobaczy doniczkę i będzie wiedział, że ma do czynienia z kobietą, która wrzuca do zlewu doniczki. Na naczynia. Czyli ma do czynienia z idiotką, która na dodatek zalała suszarkę. Ale do kuchni mogę go nie wpuścić. Do suszarki mogę się nie przyznać. Nie wszystko stracone! Po- wzięłam decyzję wyjścia naprzeciw wszystkim kon- sekwencjom. Przekroczyłam stertę prześcieradeł w przedpokoju, wsadziłam skaleczony palec do ust i otworzyłam drzwi. Miałam resztki kremu na twarzy, piekące oczy, żółty ręcznik malowniczo upstrzony czerwonymi plamami spadał mi na twarz. Kolory- stycznie byłam dość ciekawym przykładem kobiety 22
udającej się na obiad z mężczyzną. ‒ Skaleczyłaś się? ‒ powiedział i zanim zdąży- łam go powstrzymać, wszedł do kuchni i wyjął pla- stry z szafki. Potem kazał pokazać rękę. Potem na- kleił plaster. Potem rozkręcił suszarkę i wysuszył ją nad gazem. Potem powiedział: ‒ Nie szkodzi, przecież knajpy zamykają dopie- ro w nocy. Wszyscy oni są tacy sami. Każda z nas słyszała to tysiące razy, a może i mówiła. Pocieszając przyja- ciółkę, której chłopak umówił się z inną. Pocieszając siebie, kiedy na umówione spotkanie on nie przy- szedł. „Wszyscy oni są tacy sami” ‒ to tłumaczy wszel- kie niepowodzenia. Znaczy też, że nie warto się wy- silać. Albo zabiegać. A już nie daj Boże się starać, ponieważ... jak wyżej. A jednak tego dnia, kiedy już o szóstej siedzieli- śmy nad łososiem z rusztu, wiedziałam, że nigdy w życiu nie powiem: „Wszyscy oni są tacy sami”. Albowiem naprzeciwko mnie siedział mężczyzna zupełnie, ale to zupełnie inny. luty 1999
...i krokodyla też Jechałam onegdaj kolejką WKD. Było duszno. Ro- biło się coraz tłoczniej. A poza tym nudno. I wtedy weszła zgrabna dziewczyna z maleńkim zgrabnym malcem. Malec nie chciał usiąść, tylko wodząc no- sem po szybie, zadawał pytania. A dlaczego trawa? A dlaczego jedzie? A gdzie i po co? W świat? A co to jest świat? Podróże kształcą, więc odłożyłam książkę, z której nie miałabym szans dowiedzieć się tak ważnych rzeczy. A chłopiec kontynuował: A dlaczego prąd? A co to jest? Nadstawiłam uszu, po- nieważ do dzisiaj nie wierzę w prąd. Ale zanim jego matka, ta zgrabna dziewczyna, zdążyła mu wyjaśnić istotę prądu oraz powstania wszechświata, malec nagle zaproponował: ‒ Daj loda. Dziewczyna schyliła się do torby i wyjęła jogurt. 24
‒ Mam jogurt ‒ powiedziała ze stoickim spoko- jem. ‒ Chcę loda ‒ powtórzył z rozpaczą w głosie malec. Jakby się przerzedziło od rozmów w wagonie. Jakaś drobna awantura osłodzi podróż. ‒ Mam dla ciebie pyszny jogurt ‒ oświadczyła matka. ‒ Loda! ‒ krzyknął chłopiec. Nadzieja na zmianę podróży nudnej w podróż bardziej interesującą rosła z minuty na minutę. Gło- wy dwóch starszych pań zbliżyły się do siebie. Dzieci, kłócące się o to, które ma siedzieć przy ok- nie ‒ zamilkły. ‒ Może serek? ‒ zapytała matka, a jej głos nie podniósł się ani trochę, ku naszemu rozczarowaniu. ‒ LO-DA! ‒ Lody dostaniesz w Warszawie. Zobacz, ten se- rek ma taką śmieszną maleńką łyżeczkę... ‒ Serek NIE! Loda! Staraliśmy się udawać, że nic się nie dzieje. Nie- mniej jednak zapanowała cisza i śledziliśmy wyda- rzenia w pełnym napięciu. Da w dupę czy nie da? Wszechświat odszedł w niepamięć razem z istotą prądu. 25
‒ Ja chcę loda!!! ‒ zawył malec, a napięcie się- gnęło zenitu. ‒ Posłuchaj, kochanie ‒ powiedziała Owa Zgrabna. ‒ Mam jogurt i serek. Nie mogę ci dać czegoś, czego nie mam. Mogę ci dać tylko to, co mam. Chłopiec otworzył i zamknął buzię. A potem za- ordynował: ‒ Na kolanka. Powiało rozczarowaniem. Potem wszechświatem. Dziewczyny kochane, i wtedy mnie olśniło! Bo Owa Zgrabna powiedziała w sposób naturalny głęboką prawdę, o której w pogoni za szczęściem zapomniałyśmy. Z pustego mianowi- cie to i Salomon nie naleje. Czyli ‒ możesz dostać tylko to, co on ma! On, bo przecież do niego się zwracamy najczęściej. Znaczy do naszej drugiej połowy! Jak miał, to ma. Jak ma, to daje. A jeżeli nigdy nie miał, a my stanowczo egzekwujemy nasze coraz to nowe prawa? Sukienkę małą czarną. Pończoszki do broszki. Rajstopki na stopki. Tomek, daj domek. Urlopik i w tropik. Gwiazdkę na Gwiazdkę. Jednym słowem, jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby! 26