Rozdział 1
Brady Scott biegł szlakiem w dół Mount Vernon. Świeciło
późnopopołudniowe słońce i nawet wiejący znad Potomacu wiatr nie
przynosił ulgi. Szum krwi w uszach, głuchy, rytmiczny odgłos
wyciszonych nieśmiertelników uderzających o pierś, nieprzerwany
ryk samolotów lądujących na lotnisku Reagana - nic nie pomagało. Nie
mógł przestać myśleć o ostatnim poleceniu terapeuty.
Zamknij sprawę swojego ojca.
Odesłano go na trzy miesiące do kraju z rozkazem poukładania
sobie w głowie, jeśli ma zamiar ubiegać się o awans! A wszystko to
sprowadzało się do problemów z tatusiem.
Tym sukinsynem.
Jakby nie wystarczyło, że zmuszono go do pójścia na terapię. Nie
było sposobu, żeby pogodzić się z tym, co robił Joseph Scott. Każdy
ślad, jaki miała na skórze jego młodsza siostra Alyssa, każda łza
strachu, każde spojrzenie szeroko otwartych oczu, które błagały go o
pomoc, tak głęboko zapadły mu w serce, że stały się jego częścią. On
był wystarczająco duży, by się postawić i obronić przed ojcem, ale
Alyssa nie miała szans.
Ścisnęło go żołądku na samo wspomnienie. Jeśli miłość prowadzi do
takiego gówna, to on nie chce mieć w tym udziału, wielkie dzięki.
Szlak doprowadził go do Old Town Alexandria. By ło tu przyjemniej,
bo drzewa i budynki rzucały cień na Union Street, ale za to chodnikami
ciągnęły tłumy ludzi, a ulicami sznury samochodów. Kierowcy
zupełnie nie zwracali uwagi na pieszych. Brady zmełł w ustach prze
kleństwo, uskakując przed minivanem, który skręcał na parking.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, a potem ruszył chodnikiem wzdłuż
Founders Park, długiego pasa zieleni graniczącego z nadbrzeżem. Park
był pełen ludzi, którzy porozkładali się na trawnikach ze swoimi
kocami, leżakami i przenośnymi lodówkami.
Brady zwolnił do truchtu, a potem do normalnego kroku i podszedł
do rodziny z dziecięcym wózkiem spacerowym.
- Coś tu się będzie działo wieczorem?
Ojciec rzucił okiem na nieśmiertelniki i uśmiechnął się do Brady’ego.
- O zachodzie słońca będą puszczać sztuczne ognie z okazji Święta
Pracy.
- Ach, tak? - Przebiegł właśnie połowę szesnastokilometrowej trasy,
którą miał zamiar dzisiaj zrobić. Może wróci tu później, kiedy weźmie
już szybki prysznic. Zakładając, że uda mu się odszukać ręczniki. I
zasłonkę do prysznica. Poprzedniej nocy wprowadził się do nowego
domu i jeszcze się nie rozpakował. No ale to było prawie o świcie,
kiedy wrócił po imprezie. Świętował z kumplami swoje nowe
znalezisko.
Już miał znowu przyspieszyć, kiedy nagle ją zobaczył.
Siedziała na kocu, z dala od reszty ludzi. Obejmowała kolana
ramionami, opierając na jednym z nich podbródek. Obok leżała
zapomniana książka.
Cała zdawała się składać z długich linii i opalonej skóry, i Brady nie
był w stanie oderwać od niej oczu. Falujące ciemne włosy zebrała na
czubku głowy. Biała koszula z szerokim dekoltem odsłaniała szyję i
sporą część ramienia. Spod długiej spódnicy wystawał fragment nóg,
skrzyżowanych w kostkach, opalonych i silnych.
Miłość? Z nią nie życzył sobie żadnej znajomości. Za to żądza była
mile widzianą, starą kumpelką.
Oparł ręce na biodrach i zaczął się zastanawiać, jak podejść do
nieznajomej.
Kobieta obejrzała się za siebie i Brady wstrzymał oddech.
Pomyślałby, że nigdy dotąd nie widział tak pięknych zielonych oczu,
gdyby nie błyszczały od łez. Zamrugała i odwróciła wzrok.
Brady nagle zmienił zamiary i ruszył do dziewczyny, zanim zdążył
zdecydować, że naprawdę chce to zrobić. W jednej chwili ogarnął go
niepokój o nią i gniew na tego, kto ją skrzywdził, kimkolwiek był. Ani
jedno, ani drugie nie bardzo miało sens, ale zawsze był wrażliwy na
kobiece łzy. Do diabła, ten uraz miał swoje korzenie w odległej
przeszłości.
- Cześć... wszystko w porządku?
Spojrzała na niego z ukosa.
- Super, dzięki.
Co to miało znaczyć? Wytrącony z równowagi sarkazmem w jej
głosie przeczesał palcami czuprynę. Zauważył, że nieznajoma ma
włosy w kolorze ciemnego brązu rozjaśnione różowymi pasemkami.
- Uch...
- Słuchaj. - Dziewczyna mocniej objęła rękami kolana. - Doceniam
zagranie na miłosiernego samarytanina i tak dalej, ale akurat dzisiaj
nie szukam bohatera. Capisce?
Jej twardy głos brzmiał stanowczo i wyzywająco. To by było tyle,
jeśli chodzi o podryw na miłego faceta.
- Capisce? Poważnie? Znaleźliśmy się na planie Ojca chrzestnego, a ja
to przeoczyłem?
Podniosła się jednym płynnym ruchem i otrzepała cienką kolorową
spódnicę; przy każdym machnięciu dłonią bransoletki na nadgarstku
brzęczały cicho. Dziewczyna miała w uchu kilka kolczyków, a za nim
przy linii włosów wytatuowane gwiazdy.
- A co jest nie tak z Ojcem chrzestnym? To jeden z dziesięciu
najlepszych filmów wszechczasów.
Chłonął wszystkie szczegóły jej wyglądu, oceniając ich znaczenie i
wagę, jakby miał w niej kolejnego przeciwnika, którego postanowił
rozpracować. Była mniej więcej w tym samym wieku co on.
- Lubisz Ojca chrzestnego?
Stojąc na brzegu koca, obrzuciła go od stóp do głów spojrzeniem, od
którego naga skóra zaczęło go palić.
- Taaa... I co z tego, marynarzyku?
Zmrużył oczy, czując, jak temperatura podnosi mu się o kilka stopni.
- Nie mam nic do Ojca chrzestnego. I nie jestem marynarzem.
Do diabła! Sam nie wiedział, czy się kłócą, czy flirtują, ale czuł, że za
chwilę jego sportowe spodenki zdradzą, iż zdaniem jego ciała jednak
to drugie.
Dziewczyna pokręciła głową i spojrzała na niego. Ślady łez już
dawno zniknęły z jej oczu, ale ich wyrazista zieleń nie przestawała go
zdumiewać. Boso weszła na trawę i dwoma krokami pokonała dzielącą
ich przestrzeń. Brady nie wiedział, czy patrzeć na ruchy jej krągłego
ciała, czy spróbować odczytać tatuaż zdobiący bok jej stopy. Wygrały
krągłości; jego uwagę przyciągnęła cienka bawełniana koszula
opinająca pełne piersi. Dziewczyna zatrzymała się przed nim i całe
jego ciało weszło w stan gotowości - napięte mięśnie, sztywne barki -
przyczyną nie był strach, tylko oczekiwanie. Tatuaże, kolczyki,
chłodne, ostrożne spojrzenie i wyzywająco wysunięta broda nadawały
jej urodzie twardości, ale - mój Boże - i tak było już po nim.
Musnęła palcami nieśmiertelniki i uniosła jedną brew.
- To widzę.
Tylko wojska lądowe nie miały na nieśmiertelnikach swojego
akronimu. W jakiś sposób poznała wojskowe niuanse. Stała się przez
to jeszcze bardziej interesująca - i zarazem bardziej irytująca.
- I właśnie dlatego to powiedziałaś.
Oblizała wargi.
- Teraz masz już pełny obraz.
Jezu, język też miała przekłuty. Nie mogła już chyba być bardziej
seksowna. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i sprawdzić, czy jej usta
są rzeczywiście tak słodkie, jak wyglądają. Przy okazji
powstrzymałoby to wylewający się z nich strumień sarkazmu.
Wsadził ręce do kieszeni i zaśmiał się niewesoło.
- Dlaczego mi tak docinasz?
Zacisnęła czerwone wargi i uśmiech, który - mógłby przysiąc - już
była skłonna mu rzucić, zmienił się w złośliwy uśmieszek.
- Bo jesteś łatwym celem.
- Ja jestem łatwym celem? Chyba mnie z kimś pomyliłaś. - Pięć lat w
wojsku, w Siłach Specjalnych, bez żadnych obrażeń. Różne rzeczy
można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest łatwym celem.
Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Na przykład jego najlepszy
kumpel, Marco. Świetny, porządny chłopak został ranny tak poważnie,
że zwolniono go z wojska ze względu na stan zdrowia. Ciągle jeszcze
dochodził do siebie. Podczas gdy ktoś taki jak Brady nie miał nawet
zadrapania. I to ma się nazywać sprawiedliwość, do cholery? Jego
dłonie zwinęły się w pięści z gniewu, który obudziła w nim ta myśl.
- Nie. Mówię o tobie. - Nie oglądając się za siebie, wróciła na koc.
Ruch spódnicy sugerował, że pod spodem znajduje się bardzo zgrabny
tyłeczek.
Brady poruszył się, żeby ukryć erekcję. Był pewny, że dziewczyna
znowu na niego popatrzy, ale nie zrobiła tego. Wyciągnęła się na
brzuchu, uniosła nogi i skrzyżowała je w powietrzu - ukazując przy
tym łydki, bo spódnica opadła jej do kolan - i wzięła książkę.
Spławiony. Cholera!
Co, do diabła! Przeczesał palcami krótkie włosy i po chwili wahania
ruszył z powrotem na chodnik. Kiedy ostatnio czuł się tak podniecony,
wkurzony, rozbawiony i zakłopotany jednocześnie? Rozmowa z tą
dziewczyną była jak przejażdżka rollercoasterem w całkowitej
ciemności - człowiek nie wiedział, czy za chwilę czeka go podjazd,
ostry zakręt, czy nagły spadek w dół.
- Hej, marynarzyku?
- Kur... - mruknął pod nosem, odwracając się wbrew własnej woli i
spojrzał w jej rozbawione oczy. Wiedziała, że ma go w garści. - Tak?
Jej twarz zmieniła się, spoważniała.
- Cóż... dzięki, że spytałeś.
Serce podskoczyło mu w piersi. A więc ona też może być bezbronna.
To dało mu nadzieję.
- Masz to u mnie, Różowowłosa.
Zmarszczyła nos.
- Serio?
Uśmiechnął się do siebie i odkrył, że znowu idzie w jej stronę.
Połknęła przynętę, tak jak to sobie zaplanował.
- Nie podoba ci się ksywka? To powiedz, jak masz naprawdę na imię.
Udała, że nie jest zainteresowana i wróciła do otwartej książki, którą
- no, no, no, co też my tu mamy! - trzymała odwróconą do góry nogami.
Kucnął przed nią i chwycił książkę.
- Może łatwiej... - zrobił z odwracania książki prawdziwy spektakl, a
potem wsunął ją z powrotem w jej palce - ...byłoby ci czytać w ten
sposób.
Roześmiała się i opuściła twarz na otwarte strony. Jej ramiona
drgały, a głos był głęboki i gardłowy. Z Brady’ego opadło całe napięcie.
W końcu dziewczyna podniosła głowę, uśmiechnięta. Twardość znikła
i teraz miał przed oczami egzotyczną piękność. Gdyby Brady nie
połknął haczyka już wcześniej, pokonałby go teraz - śmiech i pełne
czerwone usta całkowicie zawróciły mu w głowie. Była to w jego
przypadku dziwna reakcja; ale właśnie dlatego nie znajoma tak
skutecznie odwróciła jego uwagę od innych spraw. Od dawna nikt tak
go nie zaskoczył.
Zastukał palcami w okładkę książki.
- Imię.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego z szerokim uśmiechem,
potem przewróciła oczami i opuściła wzrok na jego nagą pierś.
Brady uniósł brew.
- Imię - powtórzył.
Westchnęła ciężko, jakby miała zdradzić jakąś wielką tajemnicę.
- Joss.
- Joss. W porządku. Widzisz, nie było to takie trudne, prawda? Ja
jestem Brady.
Joss usiadła, podwijając nogi pod różowo-zieloną, nie równomiernie
zafarbowaną spódnicę. Tatuaż, który wcześniej zauważył na jej stopie,
okazał się wypisanym elegancką czcionką słowem „odwaga”. Teraz
Brady był nie tylko zachwycony; był zaintrygowany. Ta dziewczyna
naciskała wszystkie jego guziki.
Rzuciła książkę na koc.
- Ktoś ci już kiedyś powiedział, Brady, że jesteś trochę jak wrzód na
tyłku?
Zdobył się na żałosny uśmiech.
- Słyszę to codziennie.
- A dlaczego jesteś z tego taki dumny?
Rozłożył bezradnie ręce i wzruszył ramionami.
- Każdy powinien być w czymś naprawdę dobry.
Dziewczyna próbowała powstrzymać uśmiech. Nie udało jej się.
- W takim razie chyba powinnam ci pogratulować?
- Dzięki. - Obejrzał się przez ramię, w stronę trawnika, który powoli
zapełniał się ludźmi czekającymi na wieczorny pokaz, a potem znowu
spojrzał na dziewczynę. - Zostajesz na fajerwerki?
- Taki miałam plan.
- Dobrze. W takim razie, pizza, kanapki czy pieczony kurczak?
- Słucham?
- Co mam ci przynieść na kolację?
Znowu się roześmiała, bez skrępowania ukazując przekłuty język.
Rany, naprawdę miał ochotę zapoznać się bliżej z tą małą srebrną
kulką. Dziewczyna pokręciła głową.
- Jesteś niepoważny.
- Jestem poważny jak zawał serca.
- No cóż, dobrze. Na wypadek, gdybyś rzeczywiście tu wrócił, zrób
mi niespodziankę.
Brady wstał i dwa razy uderzył się w pierś.
- Och, na to możesz liczyć. Daj mi godzinę, góra półtorej.
- W porządku, marynarzu.
Pokręcił głową.
- Zanim minie wieczór, wyleczymy cię z tego - obiecał. Wrócił na
chodnik i ruszył przed siebie biegiem. Ponure myśli o ojcu, z których
wcześniej nie potrafił się otrząsnąć? Od dawna nie było po nich śladu.
Rozdział 2
Jocelyn Daniels patrzyła, jak mężczyzna toruje sobie drogę wśród
turystów. W końcu znikł jej z oczu - wraz ze swymi mocnymi udami i
nieprawdopodobnie umięśnionymi plecami.
Cóż, to było interesujące.
Pokręciła głową i wyciągnęła się na kocu. Może powinna iść do
domu? Nie dlatego, żeby wierzyła w jego powrót, ale dlatego, że
najwyraźniej nie panowała nad emocjami i nie chciała wystawiać ich
na widok publiczny. Że też musiała wpaść tego ranka w sklepie na
Ethana i jego nową dziewczynę.
Zdaje się, że tylko z nią nie był jeszcze gotowy się związać. Bo tamta
miała zaokrąglony brzuch i błyszczącą obrączkę na palcu, co dla
Jocelyn wyglądało na całkiem poważny związek.
Byłoby naprawdę miło, gdyby ktoś, choć raz, miał ochotę ją
zatrzymać.
To ci nie pomoże, Joss. Daj sobie spokój, upominała się w myślach.
Ale nie potrafiła się powstrzymać. Ethan, szczęśliwie związany z inną
kobietą, wydawał się kolejnym dowodem na to, że mężczyźni zawsze
będą ją porzucali.
Westchnęła i założyła luźne pasmo włosów za ucho.
Szczerze mówiąc, po spotkaniu z Bradym czuła się dużo lepiej.
Nieoczekiwanie odwrócił jej uwagę od Ethana. I zawsze miło
poflirtować, zwłaszcza z facetem, który jest tak... naprawdę, naprawdę
seksowny. I dowcipny. I jakoś tak irytująco sympatyczny.
Tak. To z pewnością wyjaśnia poprawę jej nastroju.
Wzięła książkę, ale nie mogła się skupić. Przypomniała sobie, jaka
była zakłopotana, kiedy przyłapał ją na trzymaniu lektury do góry
nogami. Dzięki Bogu nie zauważył tytułu. Skryła uśmiech za książką,
znowu wracając myślami do tego faceta.
Marynarzyk. Bawiła ją ta ksywka. Wysoki. Dobrze zbudowany.
Jasnobrązowe włosy, miejscami rozjaśnione przez słońce. Smukły i
umięśniony. I te szorty, trzymające się dość nisko, by odsłaniać zarys
bioder. Chodzący seks.
I do tego żołnierz. Na pewno doskonale wygląda w mundurze. Na
sam widok spadają majtki... i stringi. Mo że nawet dokładnie takie,
jakie sama miała w tej chwili na sobie.
Nie żeby naprawdę spodziewała się, że wróci i spraw dzi siłę jej
woli. Zresztą, bardzo dobrze. Bo podejrzewała, że może być trochę za
dobry na krótką chwilę zabawy i zdecydowanie zbyt niebezpieczny dla
jej kruchego ego.
Coś uderzyło ją w ramię, wyrywając z zamyślenia. Podniosła głowę i
spojrzała w roześmiane oczy dziewczynki. Mała goniła różową
plastikową piłkę, która wpadła na koc.
- Cześć, maleńka. To twoje?
Dziewczynka w żółtym sweterku wyciągnęła przed siebie rękę.
- Piłka.
Za dziewczynką podbiegła kobieta.
- Przepraszam.
- Och, nie ma sprawy. Proszę. - Joss wyciągnęła piłkę przed siebie, a
dziewczynka wzięła ją w pulchne rączki.
- Dzięki. - Mama uśmiechnęła się i pociągnęła lekko jeden z jasnych
kucyków córki. - Chodź, Emily.
- Piłka! - zawołała dziewczynka, wyciągając zabawkę w stronę matki.
- Zgadza się - odparła kobieta.
Joss patrzyła za nimi, kiedy wracały na sąsiedni koc, czując, jak w jej
klatce piersiowej narasta tępy ból. Dziewczynka rzuciła piłkę przed
siebie i pobiegła za nią w podskokach.
Pewnego dnia ona też będzie żoną i mamą, w parku, na pikniku z
rodziną. Choć nie wyglądała pewnie na dziewczynę, która marzy o
takich rzeczach. Tak jak June Cleaver nie wyglądała na kogoś, komu
mogłyby się spodobać tatuaże, kolczyki i różowe pasemka, no nie? A
jednak one dwie miały ze sobą więcej wspólnego, niż można było
dostrzec na pierwszy rzut oka. Kiedy człowiek dorasta samotnie, bez
rodziny, musi jakoś dochrapać się tożsamości. Atrament, metaliczna
farba i kolczyki to ślady tego wysiłku. Ale to wszystko nie znaczy, że
nie pragnie się mieć własnej rodziny.
Joss westchnęła i otworzyła książkę. Bohater, twardy, muskularny
drań z marynarki wojennej, rozkołysał jej świat. Tyle że teraz widziała
już na jego miejscu pewnego uroczego żołnierza. Co zresztą ani trochę
jej nie przeszkadzało.
Po chwili książka znowu ją wciągnęła, a scena bójki z wrogiem
sprawiła, że Joss zapomniała o słońcu, wietrze i gęstniejącym wokół
tłumie. Spędzała samotnie tyle czasu, że czytanie zawsze było jej
ucieczką. Traciła wtedy kontakt ze wszystkim, co działo się dookoła.
Wiele razy w życiu okazywało się to bardzo przydatne.
I właśnie dlatego go nie usłyszała.
- To musi być naprawdę dobra książka - powiedział donośnie i z
rozbawieniem.
Joss podniosła wzrok i spojrzała w uśmiechnięte, brązowe oczy
Brady’ego.
- Och! - zdziwiła się. - Czy ty... ja nie... Wróciłeś.
Uśmiechnął się, a Joss otrząsnęła się z uroku, jaki rzuciła na nią
powieść. Ze zdumieniem odkryła, że słońce stoi na niebie znacznie
niżej, a w parku jest znacznie więcej ludzi.
- Zwątpiłaś we mnie?
Usiadła i przyjrzała mu się dokładnie. Szary podkoszulek uwydatniał
szeroką pierś i podkreślał ciepły odcień opalonej skóry, a szorty w
kolorze khaki znowu nisko zsuwały się na biodra. Podniosła oczy na
jego twarz i zobaczyła, że przyglądał się jej z zadowolonym
uśmieszkiem.
Zaczęły ją palić policzki.
- Cóż, chyba tak.
Spojrzała na pudełko z pizzą i brązową papierową torbę, które
trzymał w rękach. Serce zabiło jej szybciej. Ten facet był naprawdę
cholernie seksowny. W dodatku przonosił dary. Kombinacja, której nie
sposób się oprzeć.
- Więc co mi przyniosłeś?
- Czy to znaczy, że mogę usiąść?
Powstrzymała uśmiech.
- Chyba tak.
Brady położył jedzenie na kocu, usadowił się obok i otworzył
pudełko.
- Połowa z serem, połowa z pepperoni. - Z torby wyjął papierowe
talerzyki, dwie butelki wody, dwie paczki czipsów i dwie kanapki
owinięte białym papierem śniadaniowym. - Jedna z serem i indykiem,
druga włoska.
Do diabła z jedzeniem! Joss w ostatniej chwili stłumiła jęk, kiedy
powiew wiatru przyniósł jej jego zapach - świeżego mydła i czystego
mężczyzny. Pokręciła głową i spojrzała na ucztę.
- Rany. Dziękuję. Wystarczyłoby dla całej armii.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się niemal nieśmiało. Serce Joss
drgnęło. Pokazał jej się teraz jako ktoś zupełnie inny, miły facet, tak
różny od bezczelnego, niegrzecznego chłopca, z którym miała do
czynienia do tej pory.
- Chciałem mieć pewność, że przyniosę coś, na co rzeczywiście masz
ochotę.
Och, wpadła jak śliwka w kompot. Facet był nie tylko przystojny i
niebezpiecznie uroczy, ale też troskliwy. I tak bardzo nadłożył drogi,
specjalnie dla niej.
- Cóż, mam ochotę na wszystko, co widzę - powiedziała, pozwalając
sobie na odrobinę wyzywającej dwuznaczności. Serce zabiło jej
szybciej.
Brady uniósł jedną brew. Jego brązowe oczy błysnęły kpiąco.
- Naprawdę?
Wytrzymała to spojrzenie przez dłuższą chwilę, czując, jak rośnie
między nimi napięcie. W końcu Joss odwróciła wzrok i sięgnęła po
wodę. Brady zaśmiał się, irytująco zadowolony z siebie, i pochylił, żeby
podać jej butelkę. Ich palce zetknęły się na plastiku. Ciepło jego skóry
przeszyło jej ramię, trafiając prosto w serce. Przesunął językiem po
dolnej wardze i Joss nagle poczuła, że umiera z głodu, ale nie miało to
nic wspólnego z piknikiem rozłożonym przed nimi na trawie.
Rany, ten facet był jak seksualny red bull.
Nie wspominając o tym, że Ethan nigdy nie wzbudzał w niej tak
dzikiego pożądania, jakim teraz pulsowało całe jej ciało. A przecież
Brady na razie nawet jej nie dotknął. No... nie, żeby miał to zrobić
później.
Właśnie. Żadnego dotykania. Absolutnie nie.
Uśmiechnął się pod nosem, wziął swoją butelkę i pociągnął długi łyk,
przy którym jego gardło poruszało się w górę i w dół. Aż w końcu
musiała odwrócić oczy, żeby nie ulec pokusie i nie musnąć go
językiem. Jezu, nawet duży czarny zegarek na jego nadgarstku
wyglądał seksownie. Odkręciła nakrętkę i przytknęła butelkę do ust.
Zimna woda ostudziła trochę jej rozpalone ciało.
Weź się w garść, Joss.
- To od czego zaczniemy?
Spojrzała na niego z ukosa, przełykając z trudem. Pokazywał
jedzenie, ale w oczach znowu miał ten błysk i Joss natychmiast
przyszło do głowy kilka sposobów, na jakie mogliby zacząć.
- Od pizzy - udało jej się powiedzieć.
Rozłożyli jedzenie na talerzyki, dla niej dwa kawałki pizzy, dla niego
jeden i pół włoskiej kanapki. Kiedy zaczęli rozmawiać, Joss poczuła
zapach jedzenia i uświadomiła sobie, jak bardzo była głodna, choć nie
czuła tego, zanim nie ugryzła pizzy. Ciasto było odpowiednio chrupkie,
sos świetnie doprawiony. Pycha.
- W piknikach jest coś, co sprawia, że jedzenie smakuje lepiej -
powiedziała, sięgając po trzeci kawałek.
- Wiele razy jadłem na świeżym powietrzu, ale nie smakowało mi
tak jak dzisiaj. Myślę, że chodzi bardziej o towarzystwo niż o miejsce.
Otworzył torebkę czipsów i wyciągnął do niej.
Wzięła garść, choć sama nie wiedziała dlaczego, bo czuła się już
najedzona. Dlatego, że nie potrafisz mu odmówić, pomyślała.
Zwłaszcza że jest taki... przystojny i... czarujący. Wpadłaś. Jak śliwka w
kompot.
- Dzięki - powiedziała. Nagle poczuła się skrępowana, więc upiła łyk
wody. - Więc, uch... - Szukała jakiegoś tematu do rozmowy. - Dużo
biegasz?
Wzruszył ramionami.
- Prawie codziennie.
A więc stąd to ciało, które zdawało się promieniować siłą nawet
wtedy, kiedy siedział odprężony obok niej.
- Ja strasznie kiepsko biegam.
Brady rzucił jej najszerszy uśmiech, jaki dotąd u niego widziała. A
ten uśmiech był naprawdę sympatyczny, zwłaszcza z tymi małymi
zmarszczkami, które robiły mu się wokół oczu.
- Dlaczego tak mówisz?
- Bo tak jest. Po pięciu minutach wydaje mi się, że umieram. Nie
wiem, jak ty to robisz.
Otarł usta serwetką, a potem włożył ją do torby razem z resztą
śmieci.
- Wydawało mi się, że jestem w całkiem dobrej formie, kiedy
zaczynałem podstawowy trening. Ale kiedy pierwszy raz biegłem trzy
kilometry na czas... Jak ty to powiedziałaś? Dokładnie tak się czułem.
Chyba tylko dlatego zaliczyłem, że przy końcu kumpel mnie
podholował. No i nasz sierżant, to był prawdziwy diabeł.
Joss zachichotała. Podobało jej się, że potrafił się do tego przyznać.
Bez wątpienia w tej chwili nie miał z tym najmniejszego problemu.
Pewnie nigdy go nie miał.
- Nie ma to jak prawdziwy diabeł, kiedy trzeba wziąć dupę w troki,
co?
- Święta prawda. To co, jesteś gotowa?
- Słucham?
Uśmiechnął się kącikiem ust.
- Najedzona?
Wskazał koc na trawie, ale Joss miała dość doświadczenia, by poznać
się na gładkich słówkach.
- Bawisz się ze mną?
- Nie, proszę pani. - Bardzo poważnie spojrzał jej w oczy. - Jeszcze
nie.
Policzki zaczęły ją palić. Jak udawało mu się połączyć wojskową
uprzejmość, która bardzo jej się podobała, z dwuznacznymi
odpowiedziami, nie miała pojęcia. Ale mrowienie na skórze z
pewnością oznaczało, że to także bardzo jej się podobało. Parsknęła
śmiechem.
- Złe, złe wieści - mruknęła.
- Co takiego?
- Nic, co powinieneś wiedzieć, marynarzyku. - Spojrzała na niego
przez rzęsy, dając do zrozumienia, że robi go w konia. Zaczęła zbierać
śmieci, ale ręce nagle jej zadrżały - ona, na nim, jak na koniu... Jezu,
Joss! Nie będzie żadnej jazdy. Weź się w garść.
Ale dlaczego nie? - szepnął w jej głowie cichy, zdradziecki głosik.
Z drżeniem wypuściła powietrze i zajęła ręce śmieciami.
- Ja już. Wielkie dzięki za to wszystko. Mogę zwrócić ci część
pieniędzy?
- Mowy nie ma. Ty dałaś koc, ja jedzenie. Jesteśmy kwita. - Odsunął
resztki jedzenia na bok i pozbierał śmieci. - Zaraz wracam.
Nie potrafiła oderwać wzroku od jego tyłka, kiedy kluczył między
kocami i leżakami w drodze do kosza, ale musiała zająć się czymś do
jego powrotu. Chwyciła telefon i wysłała wiadomość do swojej
najlepszej przyjaciółki.
„Poznałam kogoś o imieniu Brady na sztucznych ogniach. Tylko
rozmawiamy. Ale jeśli nie odezwę się do północy, zadzwoń na policję i
powiedz, żeby szukali moich szczątków w Founders Park :P”
Brady usiadł obok i Joss rzuciła telefon na kolana.
- Jak długo będziesz tu stacjonował?
Brady skrzyżował ręce na kolanach.
- Mniej więcej dwa lata. Pracuję dla wojska przy Pentagonie.
- O, to interesujące. A gdzie byłeś wcześniej?
Komórka Joss zabrzęczała.
- Stacjonowałem na Okinawie, ale wysyłali mnie stamtąd w różne
miejsca.
- Mógłbyś powiedzieć więcej, ale wtedy musiałbyś mnie zabić.
Uśmiechnął się lekko.
- Coś w tym rodzaju.
- Od jak dawna jesteś w wojsku?
- Trochę ponad pięć lat. - Narysował jakiś wzór na pokrytej
kropelkami butelce. - A ty, czym się zajmujesz?
Komórka Joss znowu się odezwała.
- Pomagam prowadzić miejscowy ośrodek dla dzieci
pokrzywdzonych przez los.
- Tak? Praca z dziećmi; to... to naprawdę wspaniałe. Godne podziwu.
Joss spodobały się te słowa, zwłaszcza z ust kogoś, kto robił to, co
Brady.
- To duża frajda, dzięki tym dzieciakom - odparła. Jej komórka
zadzwoniła po raz trzeci. Wzięła telefon, uśmiechając się niepewnie do
Brady’ego. - Przepraszam. Muszę tylko zapewnić przyjaciółkę, że nie
jesteś seryjnym mordercą.
Brady parsknął śmiechem.
- Ile dałaś jej czasu, zanim ma zadzwonić na policję?
Joss zrobiło się gorąco.
- Cóż, gdybym ci powiedziała, wiedziałbyś, kiedy wrzucić mnie do
bagażnika swojej niczym niewyróżniającej się furgonetki.
Uśmiechnął się i kiwnął głową.
- Zgadza się.
Joss otworzyła wiadomości od Christiny.
Pierwsza brzmiała: „Kobieto! Potrzebuję prochów!”
Potem: „Ooo, Brady to ładne imię”.
I w końcu: „Nie ryzykuj. Pamiętaj o prezerwatywie. I żeby do mnie
zadzwonić! I o prochach!”
Joss pokręciła głową. Ona i Christina Flores były zupełnie inne, ale
coś po prostu między nimi zaskoczyło. Odpisała: „Tak jest! Tak zrobię!”
Przełączyła telefon na wibracje i rzuciła go na koc.
Kiedy podniosła głowę, Brady się jej przyglądał.
- Całkiem poważnie, cieszę się, że to zrobiłaś. Ale na wypadek, gdyby
wymagało to wyjaśnienia, nie jestem seryjnym zabójcą.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Dobrze wiedzieć. Ja też nie.
- A już się bałem - powiedział, mrużąc oczy.
- Cicha woda...
- Jesteś cicha, Joss?
Bum!
Joss, z mocno bijącym sercem, odruchowo rzuciła się w jego stronę.
Tak zatopiła się w oczach Brady’ego, że wybuch pierwszego
fajerwerku zupełnie ją zaskoczył.
Brady pochylił się do niej ze śmiechem.
- Nerwowa?
- Nie. - Zbliżyła się jeszcze trochę, żeby mógł ją usłyszeć w
nieprzerwanym zgiełku eksplozji kolorowych sztucznych ogni. - Tylko
nie zdawałam sobie sprawy, że już zaczynają.
Kiwnął głową i odwrócił się w stronę pokazu. Ale choć zaskoczenie
minęło, serce Joss nie wróciło do normalnego rytmu. I nie miało to nic
wspólnego z czerwonymi, białymi i niebieskimi rozbłyskami na
ciemnym niebie. Zaledwie kilka centymetrów oddzielało jej ciało od
ciała Brady’ego i mimo całej wspaniałości fajerwerków to on
zdominował wszystkie jej zmysły. Ciepło bijące od jego ramienia
sprawiło, że zapragnęła naprawdę poczuć je na swojej skórze. Teraz,
kiedy siedziała tak blisko niego, woń, na którą wcześniej zwróciła
uwagę - mydła, słońca i mężczyzny - wyparła z jej świadomości
wszystko inne. Zastanawiała się, o ile ten zapach byłby wyraźniejszy,
gdyby przycisnęła nos i wargi do jego brody, jego ust, do samego
źródła.
Nawet teraz, kiedy Brady siedział, oglądając coś tak zwyczajnego jak
pokaz sztucznych ogni, było w nim jakieś napięcie. W zaciśniętych
zębach, w mocnych ramionach. Był potężnym mężczyzną. Miał w sobie
siłę - oczywiście, potencjalnie śmiercionośną, biorąc pod uwagę jego
zawód. Joss sama nie wiedziała, czy wszystko to razem ją podnieca, czy
trochę przeraża. A może jedno i drugie.
Brady obejrzał się i przyłapał ją na tym, że mu się przygląda. Joss
spuściła wzrok. Miała nadzieję, że ciemność skryje rumieniec, który
wypłynął na jej twarz. Kiedy znowu zerknęła na niego spod rzęs, ciągle
na nią patrzył.
Żołądek podskoczył jej do gardła, palce zacisnęły się na miękkiej
bawełnie koca. Zadrżała i wstrzymała oddech, starając się
powstrzymać nagły odruch, by pchnąć go na ziemię, rzucić się na niego
i całować tak długo, aż całe to napięcie zniknie z jego ciała.
Natychmiast. Tu i teraz. Nie przejmując się ludźmi dookoła ani faktem,
że był właściwie zupełnie obcym facetem.
Bardzo seksownym, nieprawdopodobnie przystojnym obcym
facetem, który, miejmy nadzieję, nie jest seryjnym mordercą.
Widziała w nim, jak w lustrze, własne pożądanie. Miał rozchylone
usta, a jego ciemne oczy były zwężone i lśniły w ciemności.
Z wysiłkiem wróciła do oglądania fajerwerków. A w każdym razie
udawała, że to robi. Bo całym ciałem wyczuwała jego bliskość, aż
mrowiła ją od tego skóra, a napięte mięśnie bolały z bezruchu. To
szaleństwo. Może. Prawdopodobnie. Ale wilgoć, którą czuła między
nogami, nie miała nic wspólnego z upałem tej wrześniowej nocy.
Jego oddech musnął jej ucho, wywołując gęsią skórkę na szyi i
ramionach.
- Mam zamiar pocałować cię tutaj, Joss. - Końcem palca dotknął jej
policzka.
Skinęła głową, z mocno bijącym sercem.
Brady pocałował ją delikatnie, niespiesznie, w kość policzkową.
Zacisnęła dłonie w pięści, żeby powstrzymać się przed odwróceniem
głowy i podaniem mu ust. Postanowienie, żeby nie pozwolić mu się
dotknąć, już dawno gdzieś znikło.
- Tutaj - powiedział, muskając jej brodę.
Kiwnęła głową i jego wargi dotknęły linii jej podbródka.
- I tutaj też. - Położył palec na miękkiej skórze tuż przed uchem.
Przekrzywiła głowę, żeby ułatwić mu dostęp. Musiał chyba słyszeć
uderzenia jej serca, bo czuła, jak pulsuje w ich rytmie cała jej skóra.
Co ona, do diabła, wyprawia? Naprawdę powinna to skończyć.
Narysowała w myślach linię zaczynającą się w zagłębieniu za jej
uchem i biegnącą w dół szyi.
Kiwnęła głową, choć Brady nie zadał żadnego pytania. Zaśmiał się jej
do ucha, ale potem jego wargi ruszyły powoli w dół jej szyi.
Wokół zerwały się oklaski, wyrywając Joss z mgły pożądania. Brady
odsunął się i rzucił jej spojrzenie, które obiecywało znacznie więcej
niż to, co było do tej pory.
Niech to diabli. Czuła, że nie da rady.
Nagle wszystko wokół zaczęło się poruszać, ludzie zbierali swoje
rzeczy i rozchodzili się do samochodów. Niedługo całe Stare Miasto
będzie stało w korkach. Nie było sensu z tym walczyć.
Brady podniósł się i wyciągnął rękę, żeby pomóc Joss wstać. Dotyk
jego gorącej dłoni na nowo rozpalił ją od środka.
- Dziękuję - powiedziała.
Nie puścił jej.
- Podobało ci się?
Spojrzała na niego w osłupieniu.
Ciemne oczy Brady’ego błysnęły rozbawieniem. Skinął głową w
stronę rzeki.
- Fajerwerki.
Przyszpiliła go chłodnym spojrzeniem z rodzaju za-dużo-sobie-
pozwalasz-przystojniaku. A w każdym razie tak jej się wydawało.
- Tak, fajerwerki były wspaniałe. A ty jak uważasz?
- Były fantastyczne. - Sprowadził Joss z koca i schylił się, żeby go
poskładać.
- Ja to zrobię. - Wzięła koc z jego rąk i szybko złożyła go w gruby
kwadrat.
- Nie zapomnij książki. - Podniósł ją z trawy, a potem zatrzymał się i
odwrócił ją do najbliższej latarni. Brwi podskoczyły mu do góry.
Pokazał okładkę Joss. - SEALs?- Westchnął i pokręcił głową,
przybierając cierpiętniczy wyraz twarzy. Postukał w obrazek palcem. -
Wiesz, naprawdę trudno pozować do tych wszystkich okładek.
Wyrwała mu książkę z ręki i uderzyła go nią w brzuch.
- Zamknij się.
Jezu, brzuch miał twardy jak skała, nawet nie drgnął. Była ciekawa,
czy wszystko ma równie twarde.
- Tak tylko mówię - mruknął ze śmiechem, a potem wziął pudełko po
pizzy, nietkniętą kanapkę i ostatnią paczkę czipsów.
- Akurat. Wrzód na dupie.
Założę się, że dupę też ma twardą, pomyślała.
Kiwnął głową.
- No, to... gdzie zaparkowałaś?
Joss wskazała ręką w stronę trawnika.
- Tam, za budynkiem.
Brady wyciągnął dłoń, pokazując, żeby poszła przodem.
- Odprowadzę cię.
Chciała zaprotestować, ale szczerze mówiąc, nie była jeszcze gotowa
na to, żeby się z nim rozstać. Na co właściwie była gotowa? Sama nie
wiedziała.
Ale czy naprawdę postąpiłaby źle, pozwalając sobie na małe co
nieco? Albo nawet na znacznie więcej? - zastanawiała się. Po takim
dniu, jaki miała za sobą, może właśnie to zaleciłby jej każdy żołnierz...
eee... lekarz. Postanowiła nie zwracać uwagi na cichy głosik, który
szeptał, że może zostać zraniona. Jak zwykle.
Włączyli się w sunący ulicą tłum ludzi. Wiatr szarpał jej cienką
bawełnianą spódnicą, owijając ją wokół nóg. Teraz wyraźnie czuła, jak
wilgotne są jej majtki. W tłumie uderzyło ją, jak postawny wydawał się
Brady. Joss nie była niska, ale przy nim prawie tak się czuła. Ilekroć
musieli iść gęsiego, żeby przepuścić nadchodzące z przeciwnej strony
osoby, Brady kładł jej rękę na plecach i prowadził ją przed sobą. Jego
maniery z pewnością robiły wrażenie, ale dotyk sprawiał, że jej ciało
spinało się i za każdym razem pragnęło więcej.
- O, zaczekaj. Możemy przejść tamtędy? - Wskazał głową rzekę.
- Uch, jasne. A dlaczego?
Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
- Po prostu nie znoszę marnować jedzenia.
Kiwnęła głową, ciągle nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi, ale kiedy
wyciągnął do niej rękę, chwyciła ją. Ta wielka, twarda dłoń sprawiała,
że miała ochotę dać się jej prowadzić. Znowu.
Przeszli przez trawę i zbliżyli się do starego, niechlujnie ubranego
mężczyzny, który siedział na ławce pod latarnią na skraju parku. U
jego stóp leżał mocno podniszczony worek marynarski i mały, brudny
pies. Joss nie zauważyła go ponad głowami ludzi, ale Brady
najwyraźniej tak. Nagle zrozumiała, dlaczego tu przyszli i serce
drgnęło jej ze wzruszenia.
- Hej, przyjacielu. Mogę się przywitać z twoim psem? - spytał Brady.
Bezdomny uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową.
- Jasna sprawa. Tylko poruszaj się naprawdę powoli... To pies
obronny, w przebraniu.
Pies był stary i brudny. I jeśli kiedykolwiek był psem obronnym, już
dawno musiał przejść na emeryturę. Podniósł opadające powieki i
przeciągnął się. Brady puścił rękę Joss, a potem kucnął i pogłaskał
sztywną sierść.
- Chyba trafiłem na odpowiedni moment.
- Taa... - mężczyzna spojrzał na psa z uczuciem, jakim darzy się
najlepszego przyjaciela. - Jesteś żołnierzem, synu?
Brady kiwnął głową.
- Siły Specjalne.
No, no. Dla Joss było to coś nowego. A więc nie jest zwykłym
żołnierzem.
- Tak mówisz? Ja też byłem w wojsku. W Wietnamie.
- Dżungla jest pewnie niewiele lepsza od piaskownicy, jak
przypuszczam. - Brady wyciągnął przed siebie dłoń. - Brady Scott.
Joss serce zabiło nagle mocniej. Uważała go za seksownego i
zabawnego, ale uprzejmość i szacunek, jaki okazywał temu
bezdomnemu człowiekowi, świadczyły o tym, że miał w sobie wiele
współczucia. A ona, biorąc pod uwagę, jak dorastała, zawsze szukała
takich ludzi.
- Masz rację. - Starszy mężczyzna z wyraźnym wysiłkiem podniósł
rękę i wymienił z Bradym uścisk dłoni, ale błysk w jego oku mówił, że
nie miał nic przeciw temu. - Mike McAffey.
- Miło było cię poznać. - Brady podniósł wzrok na wychodzące z
parku tłumy. - Cóż, na nas też już czas. - Wstał. - Och, jeszcze coś... mam
tu pół pizzy i nietkniętą kanapkę. Masz może ochotę? Przecież nie
zabiorę ich do domu.
Tak po prostu. Brady pozwolił temu człowiekowi zachować twarz.
Mike spojrzał na pudełko w ręce Brady’ego, a potem na psa i na Joss.
- Jeśli wam to pomoże, to my na pewno nie mamy nic przeciw temu,
Gąska i ja.
- Gąska? - spytała Joss, kiedy Brady kładł pudełko na ławce, obok
marynarskiego worka.
- Widzieliście kiedyś, jak wredne potrafią być gęsi? - Skinął głową i
wskazał śpiącego psa. - Gąska.
Joss zachichotała.
- W porządku, w takim razie dobrej nocy, Mike - powiedział Brady i
pomachał ręką.
Mike też do niego pomachał i od razu zaczął rozwijać kanapkę.
Brady znowu złapał Joss za rękę i wciągnął z powrotem w tłum.
Kiedy oddalili się trochę od Mike’a i Gąski, Joss spojrzała na niego z
dumą. Może było to śmieszne, w końcu prawie go nie znała, ale nie
potrafiła opanować tego uczucia.
- To naprawdę miłe.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma sensu marnować jedzenia.
- Mówię serio, Brady. Zachowałeś się wspaniale. - Ścisnęła jego dłoń.
Brady spuścił wzrok, niemal namacalnie skrępowany jej pochwałą.
Trąciła go ramieniem.
- Po tym chyba przestanę do ciebie mówić „marynarzyku”.
Spojrzał na nią.
- Naprawdę?
Przytknęła palec do ust, udając zamyślenie.
- No, zobaczymy jeszcze.
Kluczyli teraz wśród jadących powoli samochodów, więc musieli
przerwać rozmowę, ale Joss mogłaby przysiąc, że usłyszała, jak
mruknął coś o tym, że będzie miał zakurzone jaja i nie mogła
powstrzymać śmiechu.
Weszli na krawężnik po drugiej stronie jezdni, gdzie ktoś nagle
wpadł na Joss i potrącił ją tak mocno, że omal nie upadła. Brady zaklął
pod nosem, złapał ją, zanim zdążyła się przewrócić i przycisnął na
moment do swojej szerokiej piersi, żeby odzyskała równowagę.
Przynajmniej taki miał zamiar. Bo dotyk jego twardego, umięśnionego
ciała sprawił, że Joss niemal roztopiła się od środka i ugięły się pod nią
kolana. Podniosła wzrok i zobaczyła jego gniewny wzrok skierowany
na parę nastolatków, którzy minęli ich biegiem. Sapnął ze złością, co
przypominało niemal warknięcie, ale jego wzrok zmiękł, kiedy
spojrzał jej w oczy.
- Wszystko w porządku?
- Tak, dzięki - odparła bez tchu. Słyszała, że głos jej drży, ale nie
potrafiła nad tym zapanować. Może powinna się przestraszyć napięcia
w jego ciele i groźnej miny, ale czuła tylko wdzięczność za opiekę. W
dzieciństwie rzadko ktokolwiek się nią opiekował czy jej bronił.
- Chodź. - Brady objął ją ramieniem i poprowadził chodnikiem, cały
czas trzymając ją blisko siebie. Rozsądek podpowiadał jej, że powinna
się odsunąć, że nie zna go na tyle, żeby pozwalać mu się tak
obejmować. Ale żadne argumenty nie przekonały jej ciała. Brady szedł
obok niej, taki silny i potężny, a jej wyobraźnia podsuwała, jak by to
było, gdyby poruszał się nad nią, w niej.
Co się z nią dzieje? To zupełnie obcy facet, do diabła!
W pewnym sensie.
Zadrżała i poczuła, jak jej sutki twardnieją, napinając miękki
materiał stanika.
Brady zacisnął palce na jej ramieniu.
- Stoję tam - powiedziała, kiedy weszli na szeroki, wysypany żwirem
parking. - W rogu.
- Tam, gdzie jest tak ciemno? - Brady zmarszczył brwi.
Laura Kaye Jedna noc z bohaterem
Rozdział 1 Brady Scott biegł szlakiem w dół Mount Vernon. Świeciło późnopopołudniowe słońce i nawet wiejący znad Potomacu wiatr nie przynosił ulgi. Szum krwi w uszach, głuchy, rytmiczny odgłos wyciszonych nieśmiertelników uderzających o pierś, nieprzerwany ryk samolotów lądujących na lotnisku Reagana - nic nie pomagało. Nie mógł przestać myśleć o ostatnim poleceniu terapeuty. Zamknij sprawę swojego ojca. Odesłano go na trzy miesiące do kraju z rozkazem poukładania sobie w głowie, jeśli ma zamiar ubiegać się o awans! A wszystko to sprowadzało się do problemów z tatusiem. Tym sukinsynem. Jakby nie wystarczyło, że zmuszono go do pójścia na terapię. Nie było sposobu, żeby pogodzić się z tym, co robił Joseph Scott. Każdy ślad, jaki miała na skórze jego młodsza siostra Alyssa, każda łza strachu, każde spojrzenie szeroko otwartych oczu, które błagały go o pomoc, tak głęboko zapadły mu w serce, że stały się jego częścią. On był wystarczająco duży, by się postawić i obronić przed ojcem, ale Alyssa nie miała szans. Ścisnęło go żołądku na samo wspomnienie. Jeśli miłość prowadzi do takiego gówna, to on nie chce mieć w tym udziału, wielkie dzięki. Szlak doprowadził go do Old Town Alexandria. By ło tu przyjemniej,
bo drzewa i budynki rzucały cień na Union Street, ale za to chodnikami ciągnęły tłumy ludzi, a ulicami sznury samochodów. Kierowcy zupełnie nie zwracali uwagi na pieszych. Brady zmełł w ustach prze kleństwo, uskakując przed minivanem, który skręcał na parking. Przeszedł na drugą stronę ulicy, a potem ruszył chodnikiem wzdłuż Founders Park, długiego pasa zieleni graniczącego z nadbrzeżem. Park był pełen ludzi, którzy porozkładali się na trawnikach ze swoimi kocami, leżakami i przenośnymi lodówkami. Brady zwolnił do truchtu, a potem do normalnego kroku i podszedł do rodziny z dziecięcym wózkiem spacerowym. - Coś tu się będzie działo wieczorem? Ojciec rzucił okiem na nieśmiertelniki i uśmiechnął się do Brady’ego. - O zachodzie słońca będą puszczać sztuczne ognie z okazji Święta Pracy. - Ach, tak? - Przebiegł właśnie połowę szesnastokilometrowej trasy, którą miał zamiar dzisiaj zrobić. Może wróci tu później, kiedy weźmie już szybki prysznic. Zakładając, że uda mu się odszukać ręczniki. I zasłonkę do prysznica. Poprzedniej nocy wprowadził się do nowego domu i jeszcze się nie rozpakował. No ale to było prawie o świcie, kiedy wrócił po imprezie. Świętował z kumplami swoje nowe znalezisko. Już miał znowu przyspieszyć, kiedy nagle ją zobaczył. Siedziała na kocu, z dala od reszty ludzi. Obejmowała kolana ramionami, opierając na jednym z nich podbródek. Obok leżała zapomniana książka. Cała zdawała się składać z długich linii i opalonej skóry, i Brady nie był w stanie oderwać od niej oczu. Falujące ciemne włosy zebrała na czubku głowy. Biała koszula z szerokim dekoltem odsłaniała szyję i sporą część ramienia. Spod długiej spódnicy wystawał fragment nóg, skrzyżowanych w kostkach, opalonych i silnych. Miłość? Z nią nie życzył sobie żadnej znajomości. Za to żądza była mile widzianą, starą kumpelką. Oparł ręce na biodrach i zaczął się zastanawiać, jak podejść do
nieznajomej. Kobieta obejrzała się za siebie i Brady wstrzymał oddech. Pomyślałby, że nigdy dotąd nie widział tak pięknych zielonych oczu, gdyby nie błyszczały od łez. Zamrugała i odwróciła wzrok. Brady nagle zmienił zamiary i ruszył do dziewczyny, zanim zdążył zdecydować, że naprawdę chce to zrobić. W jednej chwili ogarnął go niepokój o nią i gniew na tego, kto ją skrzywdził, kimkolwiek był. Ani jedno, ani drugie nie bardzo miało sens, ale zawsze był wrażliwy na kobiece łzy. Do diabła, ten uraz miał swoje korzenie w odległej przeszłości. - Cześć... wszystko w porządku? Spojrzała na niego z ukosa. - Super, dzięki. Co to miało znaczyć? Wytrącony z równowagi sarkazmem w jej głosie przeczesał palcami czuprynę. Zauważył, że nieznajoma ma włosy w kolorze ciemnego brązu rozjaśnione różowymi pasemkami. - Uch... - Słuchaj. - Dziewczyna mocniej objęła rękami kolana. - Doceniam zagranie na miłosiernego samarytanina i tak dalej, ale akurat dzisiaj nie szukam bohatera. Capisce? Jej twardy głos brzmiał stanowczo i wyzywająco. To by było tyle, jeśli chodzi o podryw na miłego faceta. - Capisce? Poważnie? Znaleźliśmy się na planie Ojca chrzestnego, a ja to przeoczyłem? Podniosła się jednym płynnym ruchem i otrzepała cienką kolorową spódnicę; przy każdym machnięciu dłonią bransoletki na nadgarstku brzęczały cicho. Dziewczyna miała w uchu kilka kolczyków, a za nim przy linii włosów wytatuowane gwiazdy. - A co jest nie tak z Ojcem chrzestnym? To jeden z dziesięciu najlepszych filmów wszechczasów. Chłonął wszystkie szczegóły jej wyglądu, oceniając ich znaczenie i wagę, jakby miał w niej kolejnego przeciwnika, którego postanowił rozpracować. Była mniej więcej w tym samym wieku co on.
- Lubisz Ojca chrzestnego? Stojąc na brzegu koca, obrzuciła go od stóp do głów spojrzeniem, od którego naga skóra zaczęło go palić. - Taaa... I co z tego, marynarzyku? Zmrużył oczy, czując, jak temperatura podnosi mu się o kilka stopni. - Nie mam nic do Ojca chrzestnego. I nie jestem marynarzem. Do diabła! Sam nie wiedział, czy się kłócą, czy flirtują, ale czuł, że za chwilę jego sportowe spodenki zdradzą, iż zdaniem jego ciała jednak to drugie. Dziewczyna pokręciła głową i spojrzała na niego. Ślady łez już dawno zniknęły z jej oczu, ale ich wyrazista zieleń nie przestawała go zdumiewać. Boso weszła na trawę i dwoma krokami pokonała dzielącą ich przestrzeń. Brady nie wiedział, czy patrzeć na ruchy jej krągłego ciała, czy spróbować odczytać tatuaż zdobiący bok jej stopy. Wygrały krągłości; jego uwagę przyciągnęła cienka bawełniana koszula opinająca pełne piersi. Dziewczyna zatrzymała się przed nim i całe jego ciało weszło w stan gotowości - napięte mięśnie, sztywne barki - przyczyną nie był strach, tylko oczekiwanie. Tatuaże, kolczyki, chłodne, ostrożne spojrzenie i wyzywająco wysunięta broda nadawały jej urodzie twardości, ale - mój Boże - i tak było już po nim. Musnęła palcami nieśmiertelniki i uniosła jedną brew. - To widzę. Tylko wojska lądowe nie miały na nieśmiertelnikach swojego akronimu. W jakiś sposób poznała wojskowe niuanse. Stała się przez to jeszcze bardziej interesująca - i zarazem bardziej irytująca. - I właśnie dlatego to powiedziałaś. Oblizała wargi. - Teraz masz już pełny obraz. Jezu, język też miała przekłuty. Nie mogła już chyba być bardziej seksowna. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i sprawdzić, czy jej usta są rzeczywiście tak słodkie, jak wyglądają. Przy okazji powstrzymałoby to wylewający się z nich strumień sarkazmu. Wsadził ręce do kieszeni i zaśmiał się niewesoło.
- Dlaczego mi tak docinasz? Zacisnęła czerwone wargi i uśmiech, który - mógłby przysiąc - już była skłonna mu rzucić, zmienił się w złośliwy uśmieszek. - Bo jesteś łatwym celem. - Ja jestem łatwym celem? Chyba mnie z kimś pomyliłaś. - Pięć lat w wojsku, w Siłach Specjalnych, bez żadnych obrażeń. Różne rzeczy można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest łatwym celem. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Na przykład jego najlepszy kumpel, Marco. Świetny, porządny chłopak został ranny tak poważnie, że zwolniono go z wojska ze względu na stan zdrowia. Ciągle jeszcze dochodził do siebie. Podczas gdy ktoś taki jak Brady nie miał nawet zadrapania. I to ma się nazywać sprawiedliwość, do cholery? Jego dłonie zwinęły się w pięści z gniewu, który obudziła w nim ta myśl. - Nie. Mówię o tobie. - Nie oglądając się za siebie, wróciła na koc. Ruch spódnicy sugerował, że pod spodem znajduje się bardzo zgrabny tyłeczek. Brady poruszył się, żeby ukryć erekcję. Był pewny, że dziewczyna znowu na niego popatrzy, ale nie zrobiła tego. Wyciągnęła się na brzuchu, uniosła nogi i skrzyżowała je w powietrzu - ukazując przy tym łydki, bo spódnica opadła jej do kolan - i wzięła książkę. Spławiony. Cholera! Co, do diabła! Przeczesał palcami krótkie włosy i po chwili wahania ruszył z powrotem na chodnik. Kiedy ostatnio czuł się tak podniecony, wkurzony, rozbawiony i zakłopotany jednocześnie? Rozmowa z tą dziewczyną była jak przejażdżka rollercoasterem w całkowitej ciemności - człowiek nie wiedział, czy za chwilę czeka go podjazd, ostry zakręt, czy nagły spadek w dół. - Hej, marynarzyku? - Kur... - mruknął pod nosem, odwracając się wbrew własnej woli i spojrzał w jej rozbawione oczy. Wiedziała, że ma go w garści. - Tak? Jej twarz zmieniła się, spoważniała. - Cóż... dzięki, że spytałeś. Serce podskoczyło mu w piersi. A więc ona też może być bezbronna.
To dało mu nadzieję. - Masz to u mnie, Różowowłosa. Zmarszczyła nos. - Serio? Uśmiechnął się do siebie i odkrył, że znowu idzie w jej stronę. Połknęła przynętę, tak jak to sobie zaplanował. - Nie podoba ci się ksywka? To powiedz, jak masz naprawdę na imię. Udała, że nie jest zainteresowana i wróciła do otwartej książki, którą - no, no, no, co też my tu mamy! - trzymała odwróconą do góry nogami. Kucnął przed nią i chwycił książkę. - Może łatwiej... - zrobił z odwracania książki prawdziwy spektakl, a potem wsunął ją z powrotem w jej palce - ...byłoby ci czytać w ten sposób. Roześmiała się i opuściła twarz na otwarte strony. Jej ramiona drgały, a głos był głęboki i gardłowy. Z Brady’ego opadło całe napięcie. W końcu dziewczyna podniosła głowę, uśmiechnięta. Twardość znikła i teraz miał przed oczami egzotyczną piękność. Gdyby Brady nie połknął haczyka już wcześniej, pokonałby go teraz - śmiech i pełne czerwone usta całkowicie zawróciły mu w głowie. Była to w jego przypadku dziwna reakcja; ale właśnie dlatego nie znajoma tak skutecznie odwróciła jego uwagę od innych spraw. Od dawna nikt tak go nie zaskoczył. Zastukał palcami w okładkę książki. - Imię. Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego z szerokim uśmiechem, potem przewróciła oczami i opuściła wzrok na jego nagą pierś. Brady uniósł brew. - Imię - powtórzył. Westchnęła ciężko, jakby miała zdradzić jakąś wielką tajemnicę. - Joss. - Joss. W porządku. Widzisz, nie było to takie trudne, prawda? Ja jestem Brady. Joss usiadła, podwijając nogi pod różowo-zieloną, nie równomiernie
zafarbowaną spódnicę. Tatuaż, który wcześniej zauważył na jej stopie, okazał się wypisanym elegancką czcionką słowem „odwaga”. Teraz Brady był nie tylko zachwycony; był zaintrygowany. Ta dziewczyna naciskała wszystkie jego guziki. Rzuciła książkę na koc. - Ktoś ci już kiedyś powiedział, Brady, że jesteś trochę jak wrzód na tyłku? Zdobył się na żałosny uśmiech. - Słyszę to codziennie. - A dlaczego jesteś z tego taki dumny? Rozłożył bezradnie ręce i wzruszył ramionami. - Każdy powinien być w czymś naprawdę dobry. Dziewczyna próbowała powstrzymać uśmiech. Nie udało jej się. - W takim razie chyba powinnam ci pogratulować? - Dzięki. - Obejrzał się przez ramię, w stronę trawnika, który powoli zapełniał się ludźmi czekającymi na wieczorny pokaz, a potem znowu spojrzał na dziewczynę. - Zostajesz na fajerwerki? - Taki miałam plan. - Dobrze. W takim razie, pizza, kanapki czy pieczony kurczak? - Słucham? - Co mam ci przynieść na kolację? Znowu się roześmiała, bez skrępowania ukazując przekłuty język. Rany, naprawdę miał ochotę zapoznać się bliżej z tą małą srebrną kulką. Dziewczyna pokręciła głową. - Jesteś niepoważny. - Jestem poważny jak zawał serca. - No cóż, dobrze. Na wypadek, gdybyś rzeczywiście tu wrócił, zrób mi niespodziankę. Brady wstał i dwa razy uderzył się w pierś. - Och, na to możesz liczyć. Daj mi godzinę, góra półtorej. - W porządku, marynarzu. Pokręcił głową. - Zanim minie wieczór, wyleczymy cię z tego - obiecał. Wrócił na
chodnik i ruszył przed siebie biegiem. Ponure myśli o ojcu, z których wcześniej nie potrafił się otrząsnąć? Od dawna nie było po nich śladu.
Rozdział 2 Jocelyn Daniels patrzyła, jak mężczyzna toruje sobie drogę wśród turystów. W końcu znikł jej z oczu - wraz ze swymi mocnymi udami i nieprawdopodobnie umięśnionymi plecami. Cóż, to było interesujące. Pokręciła głową i wyciągnęła się na kocu. Może powinna iść do domu? Nie dlatego, żeby wierzyła w jego powrót, ale dlatego, że najwyraźniej nie panowała nad emocjami i nie chciała wystawiać ich na widok publiczny. Że też musiała wpaść tego ranka w sklepie na Ethana i jego nową dziewczynę. Zdaje się, że tylko z nią nie był jeszcze gotowy się związać. Bo tamta miała zaokrąglony brzuch i błyszczącą obrączkę na palcu, co dla Jocelyn wyglądało na całkiem poważny związek. Byłoby naprawdę miło, gdyby ktoś, choć raz, miał ochotę ją zatrzymać. To ci nie pomoże, Joss. Daj sobie spokój, upominała się w myślach. Ale nie potrafiła się powstrzymać. Ethan, szczęśliwie związany z inną kobietą, wydawał się kolejnym dowodem na to, że mężczyźni zawsze będą ją porzucali. Westchnęła i założyła luźne pasmo włosów za ucho. Szczerze mówiąc, po spotkaniu z Bradym czuła się dużo lepiej. Nieoczekiwanie odwrócił jej uwagę od Ethana. I zawsze miło poflirtować, zwłaszcza z facetem, który jest tak... naprawdę, naprawdę seksowny. I dowcipny. I jakoś tak irytująco sympatyczny. Tak. To z pewnością wyjaśnia poprawę jej nastroju. Wzięła książkę, ale nie mogła się skupić. Przypomniała sobie, jaka była zakłopotana, kiedy przyłapał ją na trzymaniu lektury do góry nogami. Dzięki Bogu nie zauważył tytułu. Skryła uśmiech za książką, znowu wracając myślami do tego faceta. Marynarzyk. Bawiła ją ta ksywka. Wysoki. Dobrze zbudowany. Jasnobrązowe włosy, miejscami rozjaśnione przez słońce. Smukły i umięśniony. I te szorty, trzymające się dość nisko, by odsłaniać zarys bioder. Chodzący seks.
I do tego żołnierz. Na pewno doskonale wygląda w mundurze. Na sam widok spadają majtki... i stringi. Mo że nawet dokładnie takie, jakie sama miała w tej chwili na sobie. Nie żeby naprawdę spodziewała się, że wróci i spraw dzi siłę jej woli. Zresztą, bardzo dobrze. Bo podejrzewała, że może być trochę za dobry na krótką chwilę zabawy i zdecydowanie zbyt niebezpieczny dla jej kruchego ego. Coś uderzyło ją w ramię, wyrywając z zamyślenia. Podniosła głowę i spojrzała w roześmiane oczy dziewczynki. Mała goniła różową plastikową piłkę, która wpadła na koc. - Cześć, maleńka. To twoje? Dziewczynka w żółtym sweterku wyciągnęła przed siebie rękę. - Piłka. Za dziewczynką podbiegła kobieta. - Przepraszam. - Och, nie ma sprawy. Proszę. - Joss wyciągnęła piłkę przed siebie, a dziewczynka wzięła ją w pulchne rączki. - Dzięki. - Mama uśmiechnęła się i pociągnęła lekko jeden z jasnych kucyków córki. - Chodź, Emily. - Piłka! - zawołała dziewczynka, wyciągając zabawkę w stronę matki. - Zgadza się - odparła kobieta. Joss patrzyła za nimi, kiedy wracały na sąsiedni koc, czując, jak w jej klatce piersiowej narasta tępy ból. Dziewczynka rzuciła piłkę przed siebie i pobiegła za nią w podskokach. Pewnego dnia ona też będzie żoną i mamą, w parku, na pikniku z rodziną. Choć nie wyglądała pewnie na dziewczynę, która marzy o takich rzeczach. Tak jak June Cleaver nie wyglądała na kogoś, komu mogłyby się spodobać tatuaże, kolczyki i różowe pasemka, no nie? A jednak one dwie miały ze sobą więcej wspólnego, niż można było dostrzec na pierwszy rzut oka. Kiedy człowiek dorasta samotnie, bez rodziny, musi jakoś dochrapać się tożsamości. Atrament, metaliczna farba i kolczyki to ślady tego wysiłku. Ale to wszystko nie znaczy, że nie pragnie się mieć własnej rodziny.
Joss westchnęła i otworzyła książkę. Bohater, twardy, muskularny drań z marynarki wojennej, rozkołysał jej świat. Tyle że teraz widziała już na jego miejscu pewnego uroczego żołnierza. Co zresztą ani trochę jej nie przeszkadzało. Po chwili książka znowu ją wciągnęła, a scena bójki z wrogiem sprawiła, że Joss zapomniała o słońcu, wietrze i gęstniejącym wokół tłumie. Spędzała samotnie tyle czasu, że czytanie zawsze było jej ucieczką. Traciła wtedy kontakt ze wszystkim, co działo się dookoła. Wiele razy w życiu okazywało się to bardzo przydatne. I właśnie dlatego go nie usłyszała. - To musi być naprawdę dobra książka - powiedział donośnie i z rozbawieniem. Joss podniosła wzrok i spojrzała w uśmiechnięte, brązowe oczy Brady’ego. - Och! - zdziwiła się. - Czy ty... ja nie... Wróciłeś. Uśmiechnął się, a Joss otrząsnęła się z uroku, jaki rzuciła na nią powieść. Ze zdumieniem odkryła, że słońce stoi na niebie znacznie niżej, a w parku jest znacznie więcej ludzi. - Zwątpiłaś we mnie? Usiadła i przyjrzała mu się dokładnie. Szary podkoszulek uwydatniał szeroką pierś i podkreślał ciepły odcień opalonej skóry, a szorty w kolorze khaki znowu nisko zsuwały się na biodra. Podniosła oczy na jego twarz i zobaczyła, że przyglądał się jej z zadowolonym uśmieszkiem. Zaczęły ją palić policzki. - Cóż, chyba tak. Spojrzała na pudełko z pizzą i brązową papierową torbę, które trzymał w rękach. Serce zabiło jej szybciej. Ten facet był naprawdę cholernie seksowny. W dodatku przonosił dary. Kombinacja, której nie sposób się oprzeć. - Więc co mi przyniosłeś? - Czy to znaczy, że mogę usiąść? Powstrzymała uśmiech.
- Chyba tak. Brady położył jedzenie na kocu, usadowił się obok i otworzył pudełko. - Połowa z serem, połowa z pepperoni. - Z torby wyjął papierowe talerzyki, dwie butelki wody, dwie paczki czipsów i dwie kanapki owinięte białym papierem śniadaniowym. - Jedna z serem i indykiem, druga włoska. Do diabła z jedzeniem! Joss w ostatniej chwili stłumiła jęk, kiedy powiew wiatru przyniósł jej jego zapach - świeżego mydła i czystego mężczyzny. Pokręciła głową i spojrzała na ucztę. - Rany. Dziękuję. Wystarczyłoby dla całej armii. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się niemal nieśmiało. Serce Joss drgnęło. Pokazał jej się teraz jako ktoś zupełnie inny, miły facet, tak różny od bezczelnego, niegrzecznego chłopca, z którym miała do czynienia do tej pory. - Chciałem mieć pewność, że przyniosę coś, na co rzeczywiście masz ochotę. Och, wpadła jak śliwka w kompot. Facet był nie tylko przystojny i niebezpiecznie uroczy, ale też troskliwy. I tak bardzo nadłożył drogi, specjalnie dla niej. - Cóż, mam ochotę na wszystko, co widzę - powiedziała, pozwalając sobie na odrobinę wyzywającej dwuznaczności. Serce zabiło jej szybciej. Brady uniósł jedną brew. Jego brązowe oczy błysnęły kpiąco. - Naprawdę? Wytrzymała to spojrzenie przez dłuższą chwilę, czując, jak rośnie między nimi napięcie. W końcu Joss odwróciła wzrok i sięgnęła po wodę. Brady zaśmiał się, irytująco zadowolony z siebie, i pochylił, żeby podać jej butelkę. Ich palce zetknęły się na plastiku. Ciepło jego skóry przeszyło jej ramię, trafiając prosto w serce. Przesunął językiem po dolnej wardze i Joss nagle poczuła, że umiera z głodu, ale nie miało to nic wspólnego z piknikiem rozłożonym przed nimi na trawie. Rany, ten facet był jak seksualny red bull.
Nie wspominając o tym, że Ethan nigdy nie wzbudzał w niej tak dzikiego pożądania, jakim teraz pulsowało całe jej ciało. A przecież Brady na razie nawet jej nie dotknął. No... nie, żeby miał to zrobić później. Właśnie. Żadnego dotykania. Absolutnie nie. Uśmiechnął się pod nosem, wziął swoją butelkę i pociągnął długi łyk, przy którym jego gardło poruszało się w górę i w dół. Aż w końcu musiała odwrócić oczy, żeby nie ulec pokusie i nie musnąć go językiem. Jezu, nawet duży czarny zegarek na jego nadgarstku wyglądał seksownie. Odkręciła nakrętkę i przytknęła butelkę do ust. Zimna woda ostudziła trochę jej rozpalone ciało. Weź się w garść, Joss. - To od czego zaczniemy? Spojrzała na niego z ukosa, przełykając z trudem. Pokazywał jedzenie, ale w oczach znowu miał ten błysk i Joss natychmiast przyszło do głowy kilka sposobów, na jakie mogliby zacząć. - Od pizzy - udało jej się powiedzieć. Rozłożyli jedzenie na talerzyki, dla niej dwa kawałki pizzy, dla niego jeden i pół włoskiej kanapki. Kiedy zaczęli rozmawiać, Joss poczuła zapach jedzenia i uświadomiła sobie, jak bardzo była głodna, choć nie czuła tego, zanim nie ugryzła pizzy. Ciasto było odpowiednio chrupkie, sos świetnie doprawiony. Pycha. - W piknikach jest coś, co sprawia, że jedzenie smakuje lepiej - powiedziała, sięgając po trzeci kawałek. - Wiele razy jadłem na świeżym powietrzu, ale nie smakowało mi tak jak dzisiaj. Myślę, że chodzi bardziej o towarzystwo niż o miejsce. Otworzył torebkę czipsów i wyciągnął do niej. Wzięła garść, choć sama nie wiedziała dlaczego, bo czuła się już najedzona. Dlatego, że nie potrafisz mu odmówić, pomyślała. Zwłaszcza że jest taki... przystojny i... czarujący. Wpadłaś. Jak śliwka w kompot. - Dzięki - powiedziała. Nagle poczuła się skrępowana, więc upiła łyk wody. - Więc, uch... - Szukała jakiegoś tematu do rozmowy. - Dużo
biegasz? Wzruszył ramionami. - Prawie codziennie. A więc stąd to ciało, które zdawało się promieniować siłą nawet wtedy, kiedy siedział odprężony obok niej. - Ja strasznie kiepsko biegam. Brady rzucił jej najszerszy uśmiech, jaki dotąd u niego widziała. A ten uśmiech był naprawdę sympatyczny, zwłaszcza z tymi małymi zmarszczkami, które robiły mu się wokół oczu. - Dlaczego tak mówisz? - Bo tak jest. Po pięciu minutach wydaje mi się, że umieram. Nie wiem, jak ty to robisz. Otarł usta serwetką, a potem włożył ją do torby razem z resztą śmieci. - Wydawało mi się, że jestem w całkiem dobrej formie, kiedy zaczynałem podstawowy trening. Ale kiedy pierwszy raz biegłem trzy kilometry na czas... Jak ty to powiedziałaś? Dokładnie tak się czułem. Chyba tylko dlatego zaliczyłem, że przy końcu kumpel mnie podholował. No i nasz sierżant, to był prawdziwy diabeł. Joss zachichotała. Podobało jej się, że potrafił się do tego przyznać. Bez wątpienia w tej chwili nie miał z tym najmniejszego problemu. Pewnie nigdy go nie miał. - Nie ma to jak prawdziwy diabeł, kiedy trzeba wziąć dupę w troki, co? - Święta prawda. To co, jesteś gotowa? - Słucham? Uśmiechnął się kącikiem ust. - Najedzona? Wskazał koc na trawie, ale Joss miała dość doświadczenia, by poznać się na gładkich słówkach. - Bawisz się ze mną? - Nie, proszę pani. - Bardzo poważnie spojrzał jej w oczy. - Jeszcze nie.
Policzki zaczęły ją palić. Jak udawało mu się połączyć wojskową uprzejmość, która bardzo jej się podobała, z dwuznacznymi odpowiedziami, nie miała pojęcia. Ale mrowienie na skórze z pewnością oznaczało, że to także bardzo jej się podobało. Parsknęła śmiechem. - Złe, złe wieści - mruknęła. - Co takiego? - Nic, co powinieneś wiedzieć, marynarzyku. - Spojrzała na niego przez rzęsy, dając do zrozumienia, że robi go w konia. Zaczęła zbierać śmieci, ale ręce nagle jej zadrżały - ona, na nim, jak na koniu... Jezu, Joss! Nie będzie żadnej jazdy. Weź się w garść. Ale dlaczego nie? - szepnął w jej głowie cichy, zdradziecki głosik. Z drżeniem wypuściła powietrze i zajęła ręce śmieciami. - Ja już. Wielkie dzięki za to wszystko. Mogę zwrócić ci część pieniędzy? - Mowy nie ma. Ty dałaś koc, ja jedzenie. Jesteśmy kwita. - Odsunął resztki jedzenia na bok i pozbierał śmieci. - Zaraz wracam. Nie potrafiła oderwać wzroku od jego tyłka, kiedy kluczył między kocami i leżakami w drodze do kosza, ale musiała zająć się czymś do jego powrotu. Chwyciła telefon i wysłała wiadomość do swojej najlepszej przyjaciółki. „Poznałam kogoś o imieniu Brady na sztucznych ogniach. Tylko rozmawiamy. Ale jeśli nie odezwę się do północy, zadzwoń na policję i powiedz, żeby szukali moich szczątków w Founders Park :P” Brady usiadł obok i Joss rzuciła telefon na kolana. - Jak długo będziesz tu stacjonował? Brady skrzyżował ręce na kolanach. - Mniej więcej dwa lata. Pracuję dla wojska przy Pentagonie. - O, to interesujące. A gdzie byłeś wcześniej? Komórka Joss zabrzęczała. - Stacjonowałem na Okinawie, ale wysyłali mnie stamtąd w różne miejsca. - Mógłbyś powiedzieć więcej, ale wtedy musiałbyś mnie zabić.
Uśmiechnął się lekko. - Coś w tym rodzaju. - Od jak dawna jesteś w wojsku? - Trochę ponad pięć lat. - Narysował jakiś wzór na pokrytej kropelkami butelce. - A ty, czym się zajmujesz? Komórka Joss znowu się odezwała. - Pomagam prowadzić miejscowy ośrodek dla dzieci pokrzywdzonych przez los. - Tak? Praca z dziećmi; to... to naprawdę wspaniałe. Godne podziwu. Joss spodobały się te słowa, zwłaszcza z ust kogoś, kto robił to, co Brady. - To duża frajda, dzięki tym dzieciakom - odparła. Jej komórka zadzwoniła po raz trzeci. Wzięła telefon, uśmiechając się niepewnie do Brady’ego. - Przepraszam. Muszę tylko zapewnić przyjaciółkę, że nie jesteś seryjnym mordercą. Brady parsknął śmiechem. - Ile dałaś jej czasu, zanim ma zadzwonić na policję? Joss zrobiło się gorąco. - Cóż, gdybym ci powiedziała, wiedziałbyś, kiedy wrzucić mnie do bagażnika swojej niczym niewyróżniającej się furgonetki. Uśmiechnął się i kiwnął głową. - Zgadza się. Joss otworzyła wiadomości od Christiny. Pierwsza brzmiała: „Kobieto! Potrzebuję prochów!” Potem: „Ooo, Brady to ładne imię”. I w końcu: „Nie ryzykuj. Pamiętaj o prezerwatywie. I żeby do mnie zadzwonić! I o prochach!” Joss pokręciła głową. Ona i Christina Flores były zupełnie inne, ale coś po prostu między nimi zaskoczyło. Odpisała: „Tak jest! Tak zrobię!” Przełączyła telefon na wibracje i rzuciła go na koc. Kiedy podniosła głowę, Brady się jej przyglądał. - Całkiem poważnie, cieszę się, że to zrobiłaś. Ale na wypadek, gdyby wymagało to wyjaśnienia, nie jestem seryjnym zabójcą.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Dobrze wiedzieć. Ja też nie. - A już się bałem - powiedział, mrużąc oczy. - Cicha woda... - Jesteś cicha, Joss? Bum! Joss, z mocno bijącym sercem, odruchowo rzuciła się w jego stronę. Tak zatopiła się w oczach Brady’ego, że wybuch pierwszego fajerwerku zupełnie ją zaskoczył. Brady pochylił się do niej ze śmiechem. - Nerwowa? - Nie. - Zbliżyła się jeszcze trochę, żeby mógł ją usłyszeć w nieprzerwanym zgiełku eksplozji kolorowych sztucznych ogni. - Tylko nie zdawałam sobie sprawy, że już zaczynają. Kiwnął głową i odwrócił się w stronę pokazu. Ale choć zaskoczenie minęło, serce Joss nie wróciło do normalnego rytmu. I nie miało to nic wspólnego z czerwonymi, białymi i niebieskimi rozbłyskami na ciemnym niebie. Zaledwie kilka centymetrów oddzielało jej ciało od ciała Brady’ego i mimo całej wspaniałości fajerwerków to on zdominował wszystkie jej zmysły. Ciepło bijące od jego ramienia sprawiło, że zapragnęła naprawdę poczuć je na swojej skórze. Teraz, kiedy siedziała tak blisko niego, woń, na którą wcześniej zwróciła uwagę - mydła, słońca i mężczyzny - wyparła z jej świadomości wszystko inne. Zastanawiała się, o ile ten zapach byłby wyraźniejszy, gdyby przycisnęła nos i wargi do jego brody, jego ust, do samego źródła. Nawet teraz, kiedy Brady siedział, oglądając coś tak zwyczajnego jak pokaz sztucznych ogni, było w nim jakieś napięcie. W zaciśniętych zębach, w mocnych ramionach. Był potężnym mężczyzną. Miał w sobie siłę - oczywiście, potencjalnie śmiercionośną, biorąc pod uwagę jego zawód. Joss sama nie wiedziała, czy wszystko to razem ją podnieca, czy trochę przeraża. A może jedno i drugie. Brady obejrzał się i przyłapał ją na tym, że mu się przygląda. Joss
spuściła wzrok. Miała nadzieję, że ciemność skryje rumieniec, który wypłynął na jej twarz. Kiedy znowu zerknęła na niego spod rzęs, ciągle na nią patrzył. Żołądek podskoczył jej do gardła, palce zacisnęły się na miękkiej bawełnie koca. Zadrżała i wstrzymała oddech, starając się powstrzymać nagły odruch, by pchnąć go na ziemię, rzucić się na niego i całować tak długo, aż całe to napięcie zniknie z jego ciała. Natychmiast. Tu i teraz. Nie przejmując się ludźmi dookoła ani faktem, że był właściwie zupełnie obcym facetem. Bardzo seksownym, nieprawdopodobnie przystojnym obcym facetem, który, miejmy nadzieję, nie jest seryjnym mordercą. Widziała w nim, jak w lustrze, własne pożądanie. Miał rozchylone usta, a jego ciemne oczy były zwężone i lśniły w ciemności. Z wysiłkiem wróciła do oglądania fajerwerków. A w każdym razie udawała, że to robi. Bo całym ciałem wyczuwała jego bliskość, aż mrowiła ją od tego skóra, a napięte mięśnie bolały z bezruchu. To szaleństwo. Może. Prawdopodobnie. Ale wilgoć, którą czuła między nogami, nie miała nic wspólnego z upałem tej wrześniowej nocy. Jego oddech musnął jej ucho, wywołując gęsią skórkę na szyi i ramionach. - Mam zamiar pocałować cię tutaj, Joss. - Końcem palca dotknął jej policzka. Skinęła głową, z mocno bijącym sercem. Brady pocałował ją delikatnie, niespiesznie, w kość policzkową. Zacisnęła dłonie w pięści, żeby powstrzymać się przed odwróceniem głowy i podaniem mu ust. Postanowienie, żeby nie pozwolić mu się dotknąć, już dawno gdzieś znikło. - Tutaj - powiedział, muskając jej brodę. Kiwnęła głową i jego wargi dotknęły linii jej podbródka. - I tutaj też. - Położył palec na miękkiej skórze tuż przed uchem. Przekrzywiła głowę, żeby ułatwić mu dostęp. Musiał chyba słyszeć uderzenia jej serca, bo czuła, jak pulsuje w ich rytmie cała jej skóra. Co ona, do diabła, wyprawia? Naprawdę powinna to skończyć.
Narysowała w myślach linię zaczynającą się w zagłębieniu za jej uchem i biegnącą w dół szyi. Kiwnęła głową, choć Brady nie zadał żadnego pytania. Zaśmiał się jej do ucha, ale potem jego wargi ruszyły powoli w dół jej szyi. Wokół zerwały się oklaski, wyrywając Joss z mgły pożądania. Brady odsunął się i rzucił jej spojrzenie, które obiecywało znacznie więcej niż to, co było do tej pory. Niech to diabli. Czuła, że nie da rady. Nagle wszystko wokół zaczęło się poruszać, ludzie zbierali swoje rzeczy i rozchodzili się do samochodów. Niedługo całe Stare Miasto będzie stało w korkach. Nie było sensu z tym walczyć. Brady podniósł się i wyciągnął rękę, żeby pomóc Joss wstać. Dotyk jego gorącej dłoni na nowo rozpalił ją od środka. - Dziękuję - powiedziała. Nie puścił jej. - Podobało ci się? Spojrzała na niego w osłupieniu. Ciemne oczy Brady’ego błysnęły rozbawieniem. Skinął głową w stronę rzeki. - Fajerwerki. Przyszpiliła go chłodnym spojrzeniem z rodzaju za-dużo-sobie- pozwalasz-przystojniaku. A w każdym razie tak jej się wydawało. - Tak, fajerwerki były wspaniałe. A ty jak uważasz? - Były fantastyczne. - Sprowadził Joss z koca i schylił się, żeby go poskładać. - Ja to zrobię. - Wzięła koc z jego rąk i szybko złożyła go w gruby kwadrat. - Nie zapomnij książki. - Podniósł ją z trawy, a potem zatrzymał się i odwrócił ją do najbliższej latarni. Brwi podskoczyły mu do góry. Pokazał okładkę Joss. - SEALs?- Westchnął i pokręcił głową, przybierając cierpiętniczy wyraz twarzy. Postukał w obrazek palcem. - Wiesz, naprawdę trudno pozować do tych wszystkich okładek. Wyrwała mu książkę z ręki i uderzyła go nią w brzuch.
- Zamknij się. Jezu, brzuch miał twardy jak skała, nawet nie drgnął. Była ciekawa, czy wszystko ma równie twarde. - Tak tylko mówię - mruknął ze śmiechem, a potem wziął pudełko po pizzy, nietkniętą kanapkę i ostatnią paczkę czipsów. - Akurat. Wrzód na dupie. Założę się, że dupę też ma twardą, pomyślała. Kiwnął głową. - No, to... gdzie zaparkowałaś? Joss wskazała ręką w stronę trawnika. - Tam, za budynkiem. Brady wyciągnął dłoń, pokazując, żeby poszła przodem. - Odprowadzę cię. Chciała zaprotestować, ale szczerze mówiąc, nie była jeszcze gotowa na to, żeby się z nim rozstać. Na co właściwie była gotowa? Sama nie wiedziała. Ale czy naprawdę postąpiłaby źle, pozwalając sobie na małe co nieco? Albo nawet na znacznie więcej? - zastanawiała się. Po takim dniu, jaki miała za sobą, może właśnie to zaleciłby jej każdy żołnierz... eee... lekarz. Postanowiła nie zwracać uwagi na cichy głosik, który szeptał, że może zostać zraniona. Jak zwykle. Włączyli się w sunący ulicą tłum ludzi. Wiatr szarpał jej cienką bawełnianą spódnicą, owijając ją wokół nóg. Teraz wyraźnie czuła, jak wilgotne są jej majtki. W tłumie uderzyło ją, jak postawny wydawał się Brady. Joss nie była niska, ale przy nim prawie tak się czuła. Ilekroć musieli iść gęsiego, żeby przepuścić nadchodzące z przeciwnej strony osoby, Brady kładł jej rękę na plecach i prowadził ją przed sobą. Jego maniery z pewnością robiły wrażenie, ale dotyk sprawiał, że jej ciało spinało się i za każdym razem pragnęło więcej. - O, zaczekaj. Możemy przejść tamtędy? - Wskazał głową rzekę. - Uch, jasne. A dlaczego? Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. - Po prostu nie znoszę marnować jedzenia.
Kiwnęła głową, ciągle nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi, ale kiedy wyciągnął do niej rękę, chwyciła ją. Ta wielka, twarda dłoń sprawiała, że miała ochotę dać się jej prowadzić. Znowu. Przeszli przez trawę i zbliżyli się do starego, niechlujnie ubranego mężczyzny, który siedział na ławce pod latarnią na skraju parku. U jego stóp leżał mocno podniszczony worek marynarski i mały, brudny pies. Joss nie zauważyła go ponad głowami ludzi, ale Brady najwyraźniej tak. Nagle zrozumiała, dlaczego tu przyszli i serce drgnęło jej ze wzruszenia. - Hej, przyjacielu. Mogę się przywitać z twoim psem? - spytał Brady. Bezdomny uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową. - Jasna sprawa. Tylko poruszaj się naprawdę powoli... To pies obronny, w przebraniu. Pies był stary i brudny. I jeśli kiedykolwiek był psem obronnym, już dawno musiał przejść na emeryturę. Podniósł opadające powieki i przeciągnął się. Brady puścił rękę Joss, a potem kucnął i pogłaskał sztywną sierść. - Chyba trafiłem na odpowiedni moment. - Taa... - mężczyzna spojrzał na psa z uczuciem, jakim darzy się najlepszego przyjaciela. - Jesteś żołnierzem, synu? Brady kiwnął głową. - Siły Specjalne. No, no. Dla Joss było to coś nowego. A więc nie jest zwykłym żołnierzem. - Tak mówisz? Ja też byłem w wojsku. W Wietnamie. - Dżungla jest pewnie niewiele lepsza od piaskownicy, jak przypuszczam. - Brady wyciągnął przed siebie dłoń. - Brady Scott. Joss serce zabiło nagle mocniej. Uważała go za seksownego i zabawnego, ale uprzejmość i szacunek, jaki okazywał temu bezdomnemu człowiekowi, świadczyły o tym, że miał w sobie wiele współczucia. A ona, biorąc pod uwagę, jak dorastała, zawsze szukała takich ludzi. - Masz rację. - Starszy mężczyzna z wyraźnym wysiłkiem podniósł
rękę i wymienił z Bradym uścisk dłoni, ale błysk w jego oku mówił, że nie miał nic przeciw temu. - Mike McAffey. - Miło było cię poznać. - Brady podniósł wzrok na wychodzące z parku tłumy. - Cóż, na nas też już czas. - Wstał. - Och, jeszcze coś... mam tu pół pizzy i nietkniętą kanapkę. Masz może ochotę? Przecież nie zabiorę ich do domu. Tak po prostu. Brady pozwolił temu człowiekowi zachować twarz. Mike spojrzał na pudełko w ręce Brady’ego, a potem na psa i na Joss. - Jeśli wam to pomoże, to my na pewno nie mamy nic przeciw temu, Gąska i ja. - Gąska? - spytała Joss, kiedy Brady kładł pudełko na ławce, obok marynarskiego worka. - Widzieliście kiedyś, jak wredne potrafią być gęsi? - Skinął głową i wskazał śpiącego psa. - Gąska. Joss zachichotała. - W porządku, w takim razie dobrej nocy, Mike - powiedział Brady i pomachał ręką. Mike też do niego pomachał i od razu zaczął rozwijać kanapkę. Brady znowu złapał Joss za rękę i wciągnął z powrotem w tłum. Kiedy oddalili się trochę od Mike’a i Gąski, Joss spojrzała na niego z dumą. Może było to śmieszne, w końcu prawie go nie znała, ale nie potrafiła opanować tego uczucia. - To naprawdę miłe. Wzruszył ramionami. - Nie ma sensu marnować jedzenia. - Mówię serio, Brady. Zachowałeś się wspaniale. - Ścisnęła jego dłoń. Brady spuścił wzrok, niemal namacalnie skrępowany jej pochwałą. Trąciła go ramieniem. - Po tym chyba przestanę do ciebie mówić „marynarzyku”. Spojrzał na nią. - Naprawdę? Przytknęła palec do ust, udając zamyślenie. - No, zobaczymy jeszcze.
Kluczyli teraz wśród jadących powoli samochodów, więc musieli przerwać rozmowę, ale Joss mogłaby przysiąc, że usłyszała, jak mruknął coś o tym, że będzie miał zakurzone jaja i nie mogła powstrzymać śmiechu. Weszli na krawężnik po drugiej stronie jezdni, gdzie ktoś nagle wpadł na Joss i potrącił ją tak mocno, że omal nie upadła. Brady zaklął pod nosem, złapał ją, zanim zdążyła się przewrócić i przycisnął na moment do swojej szerokiej piersi, żeby odzyskała równowagę. Przynajmniej taki miał zamiar. Bo dotyk jego twardego, umięśnionego ciała sprawił, że Joss niemal roztopiła się od środka i ugięły się pod nią kolana. Podniosła wzrok i zobaczyła jego gniewny wzrok skierowany na parę nastolatków, którzy minęli ich biegiem. Sapnął ze złością, co przypominało niemal warknięcie, ale jego wzrok zmiękł, kiedy spojrzał jej w oczy. - Wszystko w porządku? - Tak, dzięki - odparła bez tchu. Słyszała, że głos jej drży, ale nie potrafiła nad tym zapanować. Może powinna się przestraszyć napięcia w jego ciele i groźnej miny, ale czuła tylko wdzięczność za opiekę. W dzieciństwie rzadko ktokolwiek się nią opiekował czy jej bronił. - Chodź. - Brady objął ją ramieniem i poprowadził chodnikiem, cały czas trzymając ją blisko siebie. Rozsądek podpowiadał jej, że powinna się odsunąć, że nie zna go na tyle, żeby pozwalać mu się tak obejmować. Ale żadne argumenty nie przekonały jej ciała. Brady szedł obok niej, taki silny i potężny, a jej wyobraźnia podsuwała, jak by to było, gdyby poruszał się nad nią, w niej. Co się z nią dzieje? To zupełnie obcy facet, do diabła! W pewnym sensie. Zadrżała i poczuła, jak jej sutki twardnieją, napinając miękki materiał stanika. Brady zacisnął palce na jej ramieniu. - Stoję tam - powiedziała, kiedy weszli na szeroki, wysypany żwirem parking. - W rogu. - Tam, gdzie jest tak ciemno? - Brady zmarszczył brwi.