barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 706
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 838

Peter Mattei - Niebezpieczne gry

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter Mattei - Niebezpieczne gry.pdf

barbellak EBooki
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 118 stron)

Peter Mattei Niebezpieczne gry

Część pierwsza 1.1 Praktykantka ze studia postprodukcyjnego jest tak pijana, że usiłuje ściągnąć z siebie skórę. Przynajmniej tak to wygląda. Już jest półnaga i chwyta się za ciało, jakby próbowała znaleźć brzeg T-shirtu, który straciła przed półgodziną. Nie pamiętam jej imienia. - Co ty wyprawiasz? - pytam, gdy tak ciągnie się za ciało, lecz na próżno, nie słyszy mnie, a jeśli nawet słyszy, nie rozumie moich słów. Niektórzy ludzie, kiedy wypiją za dużo, wpadają na różne pomysły, a wtedy powstaje im w głowie coś w rodzaju pętli sprzężenia zwrotnego, gdzie krąży natrętna myśl, jakby mózg usiłował się czegoś uczepić, wręcz czegokolwiek, bo rzeczywistość umyka w pustkę. Megan? Morgan? Caitlin? Wreszcie odpowiada, że chce zdjąć T-shirt, ponieważ lubi spać nago, że właśnie się układa do snu, że spanie nago wynika z jej osobowości, wciąż jeszcze się kształtującej, że śpi nago, bo taka jest, że sypia nago w śpiworze nawet zimą. Powtarza to w kółko, jakby skądś z mroków podświadomości, wobec czego życzę jej dobrej nocy i gaszę światło. Dalej bełkocze i patrzy na mnie z wyrazem zdezorientowania tak komicznym, że chce mi się śmiać, więc się śmieję. Następnie idę do sypialni, skąd biorę poduszkę, i do łazienki po niewielki kosz na śmieci. Poduszkę wsuwam pod głowę praktykantki, kosz stawiam obok niej. Klepnąwszy ją w ramię, wskazuję kosz i wyjaśniam, że gdyby chciało jej się rzygać, powinna z niego skorzystać, by w miarę możności nie robić tego na podłogę, a zwłaszcza na poduszkę - z islandzkiej bai. Praktykantka podnosi na mnie wzrok, uśmiecha się i natychmiast zasypia. 1.2 Praktykantka jest niezwykle atrakcyjna, to pewne, co najmniej ma śliczną twarz, jak Bóg uśmiechający się w blasku słońca. Jednym słowem jest super i doskonale o tym wie, lecz mimo to, po umyślnie zdawkowym pożegnaniu, do którego, mam nadzieję, dojdzie rano, ledwie za parę godzin, nie zamierzam ponownie się z nią zobaczyć. Jednak około szóstej rano jest zupełnie rozbita, a ja tak naprawdę nie czuję zmęczenia, co może mieć związek ze spożywaniem środków pobudzających przy barze, gdzieśmy się spotkali. - Co słychać? — spytała wtedy. Odwróciłem się i nie wiedzieć czemu, zrobiłem to tak gwałtownie, że rozchlapałem whisky z lodem ze szklanki, trzymanej w prawej dłoni. Podobne gwałtowne zwroty robił mój stary przyjaciel, niejaki Seth Krallman, dramatopisarz, który nagle się przekwalifikował na dilera marychy, a później, równie nagle, został guru jogi. Właśnie miałem się z nim spotkać,

lecz się na mnie wypiął, co wcale nie było niespodzianką. - Nie znamy się? - znów spytała. - Nie - odparłem, bo przecież nie widziałem jej nigdy w życiu. - Ależ tak, naprawdę się znamy - oświadczyła. - Zamówiłeś tamtego tuńczyka. Potem mi opowiedziała, że to właśnie ona w porze lunchu przynosiła nam duże półmiski sashimi, kiedy w studiu post produkcyjnym, gdzie pracowała, montowaliśmy reklamę papierowych ręczników firmy Viva, a mnie zapamiętała, bo poprosiłem o najrzadszą i najdroższą rybę, tuńczyka błękitnopłetwego. Kosztował chyba jakieś dziewięćdziesiąt dolarów, a ja prawie go nie tknąłem. - Był raczej kiepski, jak na swoją cenę - oznajmiła praktykant ka. - Pięknie! Zawsze dojadasz po kimś resztki? - A ty zawsze marnujesz naprawdę drogie dania, po pierwsze z zagrożonych gatunków, a po drugie łowionych przez ofiary niewolniczej pracy? - spytała całkiem serio i zadziornie odwróciła do mnie twarz w oczekiwaniu na odpowiedź. - Hm, mam się spotkać ze znajomym. - Nie. - Nie? - Nie. Masz postawić mi drinka, prawda? Magie Mai lory Margot jest praktykantką w Unkindest Cuts, a ja dwa lata temu nadałem im masę reklam usług finansowych, więc są mi winni „świetną zabawę". Nie twierdzę, że praktykantce kazali iść ze mną do domu - myślę, że miała jakieś własne powody, a przy tym za dużo wypiła, głównie dzięki mojej hojności. Teraz, kiedy tak bez ruchu śpi na podłodze, zwinięta w kłębek, blada, wygląda na nieco pulchniejszą, niż ją zapamiętałem. Muszę jednak przyznać, że jest bardzo ładna - w kategoriach urody fizycznej bym ją zaliczył do najlep- szych dziewczyn, z jakimi kiedykolwiek miałem stosunki quasi--seksualne. Kiedy się na nią patrzy w pewnym oświetleniu albo pod pewnym kątem, ma w sobie coś dzikiego, a w jej oczach jest słodycz, którą się niemal czuje na języku. Co by o niej powiedział Howard Roark? Żaden z niego literat, ale zawsze coś by wymyślił, coś śmiałego, nowatorskiego, tylko że byłoby to przeciwieństwem mojej opinii. Do komórki wklepuję notatkę: „pomysł na film krótkometrażowy, co gdyby Howard Roark wygłosił pogadankę?". Mam chęć zwalić konia, ale tego nie robię. Postanawiam nie wracać do sypialni, bo nie chce mi się spać i wolę mieć pewność, że praktykantka się nie obudzi ani mnie nie okradnie. Siedzę więc przy biurku i przeglądam ostatnią wersję szkicu scenariusza pod trzema fakultatywnymi tytułami: TEORIA GIER, EKRAN ŚMIERCI lub MAD DE-CENT - jeszcze się na żaden nie zdecydowałem. Piszę to od trzech lat i wciąż próbuję wymyślić frapujący zalążek akcji, czyli rzecz najważniejszą, przynajmniej według pewnego poradnika, który kupiłem, gdy mieszkałem w Los Angeles. Wszyscy faceci pracujący w reklamie piszą scenariusze, tylko że nigdy ich nie skończą, ale ja mam więcej zapału i dyscypliny niż oni, choć mimo to jestem dopiero na drugiej stronie. Głównemu bohaterowi dałem swoje imię i nazwisko: Eric Nye, swój wiek, a mam trzydzieści trzy lata, i swoje własne miasto rodzinne, czyli Canfield w stanie Ohio. Uważam, że to dobre pociągnięcie. Chyba takie coś się nazywa pisaniem spod siebie. Kilkakrotnie przerabiam pierwsze zdanie, ale głównie się gapię w ekran, poprawiając

sobie wacka - mam suchostój z przyczyn medycznych, przynajmniej według swojej własnej diagnozy, a w końcu sobie uświadamiam, że słońce już wschodzi nad mostem Williamsburskim, który widać przez okno z potrójną szybą. Nagle czuję dziwną woń, więc idę tam, gdzie śpi praktykantka, i stwierdzam, że oczywiście się wyrzygała - na mój dywanik. Można mi nie wierzyć, ale jakoś jej się udało przyciągnąć go do siebie, zmiętosić i użyć zamiast poduszki, bo się zsunęła z tej za tysiąc dziewięćset dolarów, którą jej przyniosłem. Budzę dziewczynę. Jest nieco przytomniej sza niż przed zaśnięciem, więc prowadzę ją do łazienki, gdzie wsadzam jej głowę pod prysznic. Biedactwo, i co teraz z tobą będzie? Wycieram ją, wręczam jej T-shirt i podaję płyn do płukania ust. Choć w T-shircie uroda jej ciała nieźle się prezentuje, z żalem stwierdzam, że dziewczyna wygląda bardziej seksownie półnaga. Wreszcie całkowicie się ubiera i wychodzi z nieszczerym zawstydzeniem, które olewam, łykam swoje pastylki i dzwonię po samochód. 1.3 Wyrzucam ludzi z roboty. To moja praca. Jednak nie tylko ich wywalam, bo przy tym również im pomagam, a raczej należałoby stwierdzić, że im coś uświadamiam, powoli ich przygotowując na śmierć honorową, jeśli nie bohaterską, śmierć bardziej dramatyczną i sensowniejszą niż ta, która w przeciwnym razie i tak by ich spotkała. Otóż zatrudniono mnie do „sprzątania domu" w Tatę, nowojorskiej agencji reklamowej, gdzie jestem chief idea officerem, dyrektorem generalnym od pomysłów. Ściągnięto mnie, bym stworzył pewną kulturę nowatorstwa i kreatywności, czyli uwolnił firmę od zbędnego balastu, a więc się pozbył starych tępaków i słabeuszy, co właśnie robię, bo to moja praca. Początkowo się przestraszyłem. Wiedziałem, że nieźle mi płacą za wykonywanie brudnej roboty i za to, że cała wina za nią spadnie na mnie, co wcale nie jest fajne. Później skończyłem z tą dziecinadą. Na stronie 334 Źródła1 przeczytałem, że Howard Roark, powiedzmy, kaleczy sobie jądra widelcem w obecności kuzynki czy coś w tym rodzaju. Niezbyt dobrze pamiętam, ale robi coś skrajnie popieprzonego, co jest totalnie idiotyczne, jednak ostatecznie warte zachodu. Uderzyło mnie to w czasie lektury. Tak więc kiedy wyrzuciłem kilku żałosnych art directorów i copywriterów po czterdziestce i po pięćdzie- siątce, mój stosunek do pracy się zmienił. Uświadomiłem sobie, że mój główny kłopot z tym jej aspektem po prostu tkwił w głowie i że gdybym chciał powiedzieć o sobie całą prawdę, musiałbym przyznać, że było w tym coś frapującego. Chyba dreszczyk emocji towarzyszący polowaniu. Miałem przyprzeć ofiarę do muru pod czujnym okiem pani personalnej (do tej wysokiej pół-Koreanki, żywiącej się kolą, kawą i winem, zwracam się per pani oraz tak ją nazywam, choć nie jest ode mnie dużo starsza) i wyrecytować zdanie, które na szczęście sama napisała i ze mną przećwiczyła: „Bardzo mi przykro to powiedzieć, ale jesteśmy zmuszeni cię zwolnić". Zdanie to przypominało nóż ukryty w mojej dłoni lub ogromny rewolwer, zrobiony na zamówienie i ręcznie pomalowany przez rzemieślnika, a teraz gotowy do strzału, więc wystarczyło jedynie otworzyć usta i je wypowiedzieć, by przeznaczenie się spełniło - nikt by nie mógł nic na to poradzić. Następnie by zaległo milczenie, a pani

1 The Fountainhead, besłselerowo powieść Ayn Rand (1905-1982), amerykańskiej pisarki i filozofa, wydana w 1943 r. - przyp. tłum personalna z fałszywym współczuciem by spojrzała na ofiarę, już załatwioną i zlaną zimnym potem, lecz ja bym wiedział, co pani personalna rzeczywiście by wtedy myślała - myślałaby, że jest w towarzystwie cynicznego zabójcy, co by ją podnieciło. Kiedy już zrozumiałem tę prostą prawdę o ludzkiej egzystencji, zacząłem się napawać pierwotnym urokiem zabijania i manifestować radość, jaką ono sprawia. Uczyniłem z tego swoisty rytuał. Tylko częściowo przypominał polowanie, ofiary nie miały bowiem szans na ucieczkę i przetrwanie, tak jak je mają w środowisku naturalnym. Do głowy mi przychodzi inne porównanie. W zeszłym roku spotykałem się z pewną kobietą, modelką mieszkającą w Los Angeles. Na długi weekend polecieliśmy do Barcelony. W niedzielne popołudnie wybraliśmy się na korridę. Moja towarzyszka ostro ją krytykowała, ponieważ byki używane do takich widowisk są na liście PETY2 , i sypnęła wyuczonymi komunałami na temat okrucieństwa tego rodzaju, a ja przeważnie potakiwałem, oczywiście licząc na to, że przed odlotem do kraju jeszcze raz zrobi mi loda. - Spójrz na to jak antropolog - rzekłem. - Pomyśl, że to jest okno na inny świat. Przypuszczam, że to rzeczywiście inny świat, jeśli się weźmie pod uwagę, jak starannie i cierpliwie seryjny morderca traktuje ciała swoich ofiar albo lekarz sądowy zwłoki - w korridzie zaś jest coś strasznego, a jednocześnie szlachetnego, jak w pod- niebnym pochówku3 . I walka byków wcale nie jest sportem, lecz tańcem, przedstawieniem, które się zrodziło na hiszpańskich ranczach, co wyczytałem w Internecie, a może zmyśliłem. Byk ma zginąć bez względu na to, czy się go zarżnie na mięso, c2y też z szacunkiem uśmierci go matador ryzykujący własne życie na arenie, gdzie robiąc uniki, naraża krocze na rany zadawane rogami. Uważam, że to wszystko wygląda niezwykle barwnie, a zarazem jest bardzo głębokie. Właśnie tak zacząłem myśleć o swojej pracy. Jasne, że zgodnie z zadaniem, które mi wyznaczono, mogłem ich wezwać do swojego gabinetu, pokręcić głową, spojrzeć na podłogę, wyrecytować przygotowane zdanie, uścisnąć im dłonie i zaoferować pomoc w szukaniu nowej roboty. Jednak każdy z tych facetów, łącznie ze mną, doskonale wiedział, że ściemniam, gdy zapewniałem, że chętnie kiedyś pójdę z nim na drinka, że będzie nam go bardzo brakowało, że to wszystko przez tych pieprzonych liczy krupów, których mam w dupie, że nie jest sam i tak dalej. Mogłem ich zabijać niczym kury w rzeźni, w jakiś zdehumanizowany sposób, a oni by nie mieli pojęcia, co się dzieje, aż do chwili śmierci, jeśli w ogóle by ją sobie uświadamiali, bo przecież kura nawet nie wie, co to śmierć, no nie? Wysyłając ich na bruk, mógłbym też z wdziękiem i znajomością wszelkich prawideł sztuki odegrać naprawdę niezłą komedię, jakąś długą krwawą scenę, pełną aniołów, demonów i błaznów. Byliby nieświadomymi przegranymi albo gwiazdami, co by zależało od nas, pracowaliśmy bowiem zespołowo. Jednak to ja stałem przy sterze, dysponując własnym rocznym planem zwolnień oraz kalendarzem w Outlooku, gdzie robiłem stosowne notatki o delikwentach. Outlook to moja faena4 , mój miecz. 2 Organizacja PETA (ang. People for the Ethical Treatment of Animals - Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt) - przyp. tłum.

3 Tradycyjny pogrzeb tybetański, polegający na tym, że zwłoki się ćwiartuje i zostawia na żer dzikim ptakom - przyp. tłum. 4 Faena (hiszp.) - ostatnia faza korridy, kiedy to matador zabija byka - przyp. tłum. Jedną z charakterystycznych cech zachodniego społeczeństwa przemysłowego jest segregacja śmierci, co polega na tym, że od mas się oddziela umierających i martwych, a następnie przekazuje tak zwanym profesjonalistom: lekarzom, policjantom, przedsiębiorcom pogrzebowym, wojskowym. Niektórzy filozofowie uważają, że skutkiem tego jest nerwica, jeśli nie psychoza; w związku z tym do głowy mi przychodzą wyczyny w hitlerowskich Niemczech, jeżeli nie cała branża pornografii. Do czego zmierzam? Z powrotem przenoszę śmierć z nadmiernie znieczulonych marginesów, co jest moim zadaniem, moim celem, a to więcej niż przywracanie właściwych rozmiarów działowi kreatywnemu w imieniu akcjonariuszy holdingu będącego właścicielem holdingu, który mnie zatrudnia. Przesadzam ze stosowaniem metod wypowiadania umów o pracę i robię z tego rytuał, ale działam na rzecz całej ludzkości i przyszłych pokoleń; stworzyłem nową formę sztuki. Jednak przeważnie próbuję czerpać z tego dodatkowe przyjemności. Tamtego ranka, kiedy już zadzwoniłem do gospodarza domu, by sprzątnął wymiociny praktykantki oraz wyniósł do śmietnika tybetański dywanik za osiemset dolarów, pochodzący z kolekcji specjalnej „Dalaj Lama", samochód dowozi mnie do biura tuż przed ósmą. Podpisuję kierowcy książkę przejazdów i wchodzę do budynku, gdzie szybko pokazuję identyfikator, mijając kamery, monitory i napis: UWAGA! OBRAZ Z KAMER JEST REJESTROWANY! W nocy spałem najwyżej pół godziny, ale to nie ma na mnie żadnego wpływu; czuję się dobrze, wręcz znakomicie, oczywiście wciąż jestem w świetnym nastroju. Wiem, że później, w ciągu dnia, samopoczucie zmieni mi się na gorsze w chwili, gdy się skontaktuję ze studiem, w którym jest zatrudniona praktykantka, i powiem, że przenosimy zlecenia gdzie indziej, bo jego praca „nie spełnia standardów jakości", ale na razie nie muszę się tym zajmować. Idę do swojego gabinetu, zamykam szklane drzwi, po czym odpalam iTunes i słucham remiksu Girl Talk, dokonanego przez Deadmau55 , czyli nagrania Pretty Lights6 , ponownie zremiksowanego przez Devon Aoki7 — kłamię, ale mniej więcej tak to się przedstawia. Jestem pewien, że mnie cieszy owa tak zwana muzyka, bo te nagrania to produkt piracki, a przysłała mi je pewna firma muzyczna, czyli Earwig, próbująca robić z nami interesy, przez co jestem jedną z garstki osób na ziemi, które mają te nagrania, co chyba każdego by mile połechtało. Chociaż historyjka o tym, że to są rzadkie nagrania nielegalne, prawdopodobnie jest zmyślona, wspomniana firma zapewne dała mi to badziewie, by mi pochlebić, licząc, że się poczuję wyjątkowo uhonorowany i że to się przełoży na zwiększenie jej dochodów. Wszystko to kuszenie i w końcu się okazuje, że wszystko ma podłoże seksualne, nawet kod dostępu umożliwiający ściąganie plików z jakiejś witryny FTP Zakładam słuchawki Beatsby-Dre i słucham tamtego nagrania. Jest naprawdę nudne. Podstawą racji bytu wszelkich produktów branży rozryw¬kowej jest działanie na rzecz odbiorcy. Jeśli się temu dobrze przyjrzeć, widać, że pewne formy rozrywki są po to, by straszyć, na przykład można pośrednio doznać pierwotnego przerażenia w (stosunkowo) bezpiecznym centrum handlowym, a wtedy na¬gły przypływ endorfiny jest takim samym elementem tego doświadczenia jak jedzenie popcornu. Przez miliony lat człowiek w 5 Kanadyjski disc jockey - przyp. tłum. Pseudonim artystyczny amerykańskiego muzyka Dereka Vincenta Smitha -

przyp. tłum. 6 Amerykańska aktorka i modelka - przyp. tłum. 7 Amerykańska aktorka i modelka – przyp. tłum. naturalnym środowisku żył w nieustannym strachu, bo w ciemności się kryły prawdziwe potwory, które mogły mu urwać głowę i ją zżerać, podczas gdy jego wzrok jeszcze funk- cjonował, a bodźce tego rodzaju są w dalszym ciągu potrzebne naszym neuronom, żeby nie uległy atrofii. Takie doznania nam zapewnia wielomiliardowa branża, zwana filmem, której nie należy mylić z tą drugą branżą opartą na strachu, zwaną polityką. Jeśli chodzi o muzykę, nadzwyczaj korzystnie działa gangsta rap, bo sprawia, że się nabiera wiary we własne możliwości seksualne, aczkolwiek człowiek biały, który się wychował na przedmieściach, jak ja, może odczuwać również strach, więc i w tym wypadku wolę tego słuchać w bezpieczeństwie swojego domu! czy w samochodzie niż na ulicy. Tak więc jako induktor testosteronu, ma to taki sam skutek jak plaster hormonalny, który podobno przyklejają sobie pod pachą faceci bez jaj. Inne głów- ne korzyści płynące z rozrywki to spełnianie życzeń i usuwanie stresu (zwane również komedią). Na dziś nie mam przesadnie wypełnionego kalendarza. Kilka nudnych zebrań, podczas których będę słuchał naszych najmniej utalentowanych przedstawicieli branży reklamy, pró- bujących mi zaimponować swoimi tak zwanymi pomysłami, a ja to skwituję kiwaniem głową, udając, że są okropne, i powiem coś w rodzaju: „Naprawdę myślisz, że tylko na tyle Cię stać?" albo „Czy rzeczywiście uważasz, że przynoszenie mi czegoś takiego uchroni cię przed utratą roboty?". Zawsze reagują w ten sam sposób: chrząkają, pomrukują, a w końcu się zgadzają, że faktycznie gdzieś tam chyba jest coś lepszego, ja zaś po prostu się w nich wpatruję z udawaną pogardą dla ich daremnych wysiłków w dążeniu do wielkości, na której nikomu z nas w istocie wcale nie zależy. - Skoro to nie jest twoja najlepsza praca, po co mi ją pokazujesz? - Gdybyś był na moim miejscu, co byś teraz sobie powiedział? Nigdy nie dostaję odpowiedzi na te pytania. Nie sądzę, by w rzeczywistości dostrzegali moją pogardę, ani nie twierdzę, że istniała, bo przecież ją udawałem. W gruncie rzeczy nimi gardzę, ale to nie ma nic wspólnego z ich kwalifikacjami zawodowymi, ponieważ nawet nie zwróciłem uwagi na to, co mi pokazywali. Nic mnie to nie obchodzi. Gardzę nimi, dlatego że gardzę całą tą branżą, nie wyłączając siebie. Niektórzy specjaliści piszą, że pracowników się nie motywuje krytykowaniem, ale przecież nie próbowałem ich motywować, wręcz przeciwnie. W każdym razie zamierzałem połowę z nich wyrzucić, więc niby dlaczego miałbym od nich wymagać, by dobrze wykonywali swoją robotę? Dlaczego miałbym chętnie oglądać rezultaty ich pracy? Z drugiej strony, gdybym miał ich motywować i oni by zaczęli pracować lepiej, a ja bym ich wyrzucił, byłoby to dla nich nawet bardziej dezorientujące, co z powodu swojej absurdalności by zapewniało dodatkową rozrywkę nie tylko mnie, lecz wszystkim. Przypuszczam, że nie zawracam sobie głowy motywowaniem, bo jestem po prostu zbyt leniwy, żeby się przejmować tym, co innych boli, albo maksymalizowaniem dramatycznego napięcia. W końcu nie chodzi o mnie, jako że nie jestem pępkiem świata, a jedynie trybikiem większego mechanizmu. Koło pierwszej idę na lunch do Faco, śródziemnomorskiej restauracji specjalizującej się w daniach z owoców morza, przygotowywanych w piekarnikach opalanych drewnem.

Siadam przy barze, biorę ośmiornicę z patelni, zapiekany szpinak oraz butelkę Sancerre za 124 dolary. Mam ze sobą laptop i przeglądam początek swojego scenariusza. Dno. Gapię się na ośmiornicę, ale nawet jej nie tknąłem, pewnie dlatego, że mnie irytuje tłum kelnerów, którzy nieustannie się kręcą, jakby chcieli wywołać wrażenie, że wszyscy goście są miliarderami. Wino, brak snu oraz wspomnienia ostatniej nocy nie pozwalają mi się skupić, więc nic nie mogę robić. Wstaję i odchodzę, zostawiwszy czterdziestoczteroprocentowy napiwek. W drzwiach słyszę sygnał swojego iPhone'a. Okazuje się, że mam SMS z jakiegoś numeru, którego nie znam. Hej piękny chyba niewiele pamiętam sorki za naciąganie gniewasz się? Skąd ma mój numer? Usuwam ten SMS. Możliwe, że zajrzała do mojego telefonu, kiedy u mnie była — jak przez mgłę pamiętam, że go położyłem na stole z kolekcji Ligne Roset, więc mogła odczytać numer - ale wydawała się zbyt pijana, by zapamiętać numer dziesięciocyfrowy. Dlaczego ni stąd, ni zowąd czuję podniecenie? Dzwonię do swojej asystentki, którą proszę, by mnie połączyła z szefem naszego działu produkcji, niejakim Tomem Bridge'em. Każę Tomowi zerwać współpracę ze studiem post produkcyjnym praktykantki z powodu tamtej sknoconej reklamy dla Vivy, a gdyby się pytali dlaczego, ma im odpowiedzieć, że tego wymaga cholerna gospodarność. 1.4 Nazwisko Henry'ego Grahama już widniało na głównej liście zwolnień, jak tylko się zjawiłem w firmie. Ponieważ miał dobre stosunki z pewnym naszym klientem średniej wielkości, sprawa była delikatna, więc z panią personalną uzgodniłem, że go wyrzucimy za pół roku, co wpisaliśmy do arkusza kalkulacyjnego, znajdującego się w Google Docs, a także do kalendarza w Outlooku. To da nam czas na znalezienie powodu innego niż fakt, że Henry liczy sobie czterdzieści osiem lat, że od bardzo dawna pracuje w Tatę i że się zbliża do wieku, w którym może żyć z niewielkiej emerytury - do moich zadań należało także to, bym już nigdy żadnemu pracownikowi agencji nie pozwolił dotrwać do emerytury. Kiedy mnie zatrudniono, usiadłem z panią personalną i wspólnie sporządziliśmy wykaz wszystkich pra- cowników - wówczas było ich osiemdziesięciu sześciu, a liczba ta obecnie wydaje mi się dziwna - oraz ustaliliśmy, kto zostanie i kogo trzeba zwolnić w najbliższym roku budżetowym. Chcąc otrzymać premię, musiałem zredukować zatrudnienie co najmniej o pięćdziesiąt procent, czyli o czterdzieści trzy osoby. Pamiętam, jak się ucieszyłem, że zaczynamy z taką równą liczbą, ponieważ trudno wyrzucić pół osoby, chociaż technicznie rzecz biorąc, każdy długoletni pracownik agencji już był przydatny zaledwie w połowie. Następnie wyliczyliśmy, że osiągniemy cel, jeśli co miesiąc zwolnimy cztery osoby.

Wyznaczyliśmy daty, bardzo się starając, by wyglądały na przypadkowe, tak abyśmy mogli powiedzieć, że to decyzja odgórna albo że jakiś klient postanowił zmniejszyć koszty itp. Często i głęboko wzdychając, udawaliśmy przed sobą, że to trudna robota, wręcz bardzo trudna, a następnie szliśmy na zasłużony posiłek i z ważną miną wracaliśmy do domu limuzynami, by wydatki odzwierciedlały tę trudność. Henry, zanim go poznałem, miał życie nader interesujące, można powiedzieć, niezwykle urozmaicone, ale chyba przeze mnie ukoronował je mniej ciekawie. Jako nastolatek był akto- rem — szkolne przedstawienia, musicale itd., a potem się przeniósł do Hollywoodu, gdzie przez jakiś czas dobrze sobie radził. Można go znaleźć w internetowej bazie danych o filmie. Wystąpił w mnóstwie filmów i widowisk telewizyjnych, w kilku scenach obok znanych aktorów, na przykład Jamesa Spadera. Henry jednak się urodził w przyczepie kempingowej na jakimś florydzkim parkingu, więc kiedy zdobył trochę sławy i kasy, wszystko to stracił przed trzydziestką. Owszem, sypiał z licznymi kobietami i dobrze się bawił, ale gdy zaczął się narażać układowi, jego dni były policzone. Po prostu nie miał w sobie tego czegoś, co pozwala dłużej się utrzymać z takim zachowaniem, a gdy odmówił pewnemu producentowi, który go zatrudnił, licząc na igraszki seksualne, jego kariera się skończyła. Henry mi powiedział, że niemal każdy heteroseksualny aktor o znanym nazwisku, jeśli chciał pracować, musiał ulegać gejowskiej mafii w Hollywoodzie. Wtedy to skomentowałem, mówiąc, że takie słowa świadczą o skrajnej homofobii, więc mogą być sprzeczne z zasadami polityki kadrowej firmy, co obaj skwitowaliśmy śmiechem, a ja postawiłem Henry'emu drinka. Tego wszystkiego się dowiedziałem pewnego wieczora, gdy zabrałem Henry'ego na kolację i go poprosiłem, by mi opowiedział o sobie. Nie chciał pić, ale nalegałem, by ze mną wypił. Oświadczyłem mu, że powinniśmy się zaprzyjaźnić, co chyba było dlań szokiem, bo bezbłędnie wyczuł, że jest na wylocie. W każdym razie podobno się znalazł w Los Angeles całkiem na lodzie - bez kariery, bez kasy, bez przyjaciół. Wtedy poznał Victorię, dietetyczkę i eksmodelkę. Już wcześniej była na tej samej drodze, co Henry, i wiedziała, dokąd ona prowadzi. Zaczęła ćpać i w rezultacie zamieszkała z pewnym agresywnym właścicielem lokalu w Miami. Facet regularnie ją bił. Wreszcie zdobyła się na odwagę i uciekła. Pojechała tam, dokąd jeżdżą wszystkie bite ćpunki, które chciały zostać modelkami, czyli do Los Angeles. Przeszła na jakąś dietę, składającą się wyłącznie z soku z kapusty i tranu z dorsza, co prawdopodobnie uratowało jej życie. Postanowiła zostać dyplomowaną dietetyczką, więc studiowała w jednej z tych uczelni na pierwszym piętrze przy Melrose Avenue i wtedy poznała Henry'ego. Pracowała w barze, gdy on, pijany, wszedł tam za potrzebą, między innymi dlatego że wówczas mieszkał w samochodzie. Zasnął w toalecie, więc Victoria musiała wyłamać drzwi, bo wszyscy sądzili, że ktoś tam umarł. Stwierdziła, że jest nieprzytomny, więc wezwała karetkę i towarzyszyła mu w drodze do szpitala. Reszty można się domyślić. Henry się wprowadził do Victorii, by zrobić pranie i się wykąpać, a w rezultacie zostali kochankami. Ta piękna historia sprawiła, że omal z miejsca go nie wyrzuciłem, gdy tylko ją usłyszałem. Kolejna zmiana w życiu Henry'ego nastąpiła, kiedy razem z Victorią się przeprowadził do Nowego Jorku, więc mógł się poświęcić swojej prawdziwej miłości, czyli sztuce. Mieszkali na Brooklynie, na trzecim piętrze bez windy. Victoria pracowała w sklepie ze zdrową żywnością i zaczęła praktykować jako dietetyczka tylko po to, by odkryć, że nowojorczycy całkowicie olewają prawidłowe odżywianie się. Henry zaś nie pochodził z bo-

gatego Wschodniego Wybrzeża ani z europejskiego rodu, dysponującego tonami pieniędzy, więc nie miał najmniejszych szans w świecie sztuki. W tej sytuacji głęboko przekopał sobie wnętrze i trafił na piękną żyłę — prawdopodobnie nawet nie wiedział, że ją ma. Postanowił znowu się uczyć. Miał spore zdolności plastyczne, wobec czego zapisał się na grafikę w School of Visual Arts8 — maluje niezłe obrazy, ale nawiasem mówiąc, te, które widziałem na jego stronie internetowej, są jakieś takie rozmazane. Przez dwa lata studiował grafikę reklamową, a choć jej nie cierpiał, wiedział, że musi to robić. Cudem dostał pracę młodszego creative directora tu, w Tatę, w wieku trzydziestu czterech lat, w rzeczywistości aż nazbyt zaawansowanym na tym stanowisku, i oboje z Victorią zaczęli żyć jak ludzie. Po czternastu latach miał etat zastępcy creative directora i zarabiał przyzwoitą kasę, czyli w dniu, kiedy go zwolniono, zgarniał 184 tysiące dolarów rocznie. W istocie był zaufanym człowiekiem dla firmy Allstate Insurance — robił reklamy, bynajmniej nie oszałamiające, ale zadowalał klientów projektowaniem gównianych dowodów uznania. Kampania tego rodzaju sprawdza się także na rynku, ale właściwie nie o to chodzi. Idzie o to, że Henry był stary i z uporem nosił plisowane spodnie, choć mu powiedziałem, by sobie je odpuścił. Pierwszy krok w tym tańcu polegałby na tym, by zawczasu dać Henry'emu do zrozumienia, że mu grozi zwolnienie. To całkiem powszechna praktyka wśród specjalistów kadrowców, ale ja ją przeniosłem na inny poziom. Mam na myśli to, że nie można zwyczajnie iść do kogoś i powiedzieć: „Zostaniesz wykopany za trzy miesiące, choćbyś stawał na głowie", bo w międzyczasie delikwent zacznie sprawiać kłopoty wszelkiego rodzaju, włącznie z niewykluczonym podjęciem kroków prawnych przeciwko agencji, nie pomijając tego, że będzie oddziaływał na otoczenie swoją negatywną energią. Nie można też powiedzieć: „Świetnie pracujesz, więc nie musisz się martwić", ponieważ zainteresowany mógłby później uznać, że zwolnienie z powodu wieku lub czegoś takiego jest niezgodne z przepisami. Trzeba podchodzić do sprawy rozważnie, zrobić aluzję zapowiadającą burzę, dać szanse znalezienia innej pracy (mało prawdopodobne, ale zawsze jest nadzieja) i znienacka, bez pożegnania, szybko wręczyć bezlitosne wypowiedzenie, zapewniające wyjście z tej kłopotliwej sytuacji. Tak więc pewnego dnia, gdy czekałem na windę w akwarium (jak nazywaliśmy piętro bez ścianek działowych, zajmowane przez dział kreatywny), podszedł Henry, nieznacznie skinął głową niczym Reagan i szczerze się uśmiechnął. W tym momencie uznałem, że pora zaczynać. Powiedział: „Dzień dobry, Erie!" czy coś równie jałowego. W normalnej sytuacji bym go spytał, jak tam sprawy z Allstate i kiedy będzie następna prezentacja dla tego klienta. Znaczy, by po prostu wywołać wrażenie, że się nim interesuję, i by udawać, że nie tylko wiem i mam świadomość tego, co się, kurde, dzieje w moim dziale, lecz również o to dbam i patrzę na to trzeźwo. Pewnie razem byśmy wsiedli do windy, a w chwili, gdy jeden z nas by wysiadał, powiedziałbym: „Informuj mnie na bieżąco", a Henry by pomyślał, że właśnie miał ważny kontakt z chief idea officerem w agencji. Prawdopodobnie by wspomniał o tym głupkom, z którymi pracuje, mówiąc coś w tym guście: „Cóż, z Erikiem rozmawiałem dziś rano", jakby chciał dać do zrozumienia, że chętnie go słucham i że w ogóle łączą nas bliskie stosunki. Jednak wtedy go zignorowałem. Nawet na niego nie spojrzałem, a właściwie tylko nań zerknąłem, by wiedział, że go słyszę, ale nie mam ochoty mu odpowiedzieć ani się z nim

kontaktować w żaden inny sposób. Powiedział „Dzień dobry" jeszcze raz, a ja tylko wlepiłem 8 Znana uczelnio plastyczna w Nowym Jorku - przyp. tłum. wzrok w ścianę. Nawet nie patrząc na niego, wiedziałem, że wpadł w panikę, ale natychmiast się zreflektował i udawał, że go nie usłyszałem, aczkolwiek miał świadomość, jak jest naprawdę - to chyba się nazywa wyparciem. Kiedy przyjechała winda, wsiedliśmy i potem staliśmy w niej jak dwie osoby, które kiedyś się znały, ale już ze sobą nie rozmawiają. To był początek. Po zdarzeniu w windzie Henry się zachowywał wobec mnie zgodnie z przewidywaniami, na przykład pierwszy się zjawiał na każdym zebraniu. Sam umyślnie się spóźniałem od piętnastu do dwudziestu minut bez istotnej przyczyny. Częściowo dlatego, że ludzie kreatywni spóźniają się zwyczajowo, i częściowo dlatego, że należałem do kierownictwa, a szefowie zawsze każą podwładnym na siebie czekać. Pewnego popołudnia, kiedy Henry się kręcił pod drzwiami mojego gabinetu, spytałem, co tu robi. - Czyż nie mamy zebrania w sprawie reklamy dla Swiftera? - odparł. A ja mu na to, nie odrywając wzroku od monitora komputera: - Pracujesz nad nią? - Owszem, sam mnie prosiłeś, żebym się włączył i na dziś przygotował kilka uwag, więc siedziałem nad tym przez weekend - odpowiedział płaczliwie, nie chcąc stwarzać wrażenia, że się stawia, bo podniesienie głosu o pół oktawy lub więcej ma na ogół odwieść silniejszego od ataku. - Cóż, myślę, że są lepsze sposoby wykorzystania czasu niż dodawanie gówna do tej kupy gówna — rzekłem z porozumiewawczym chichotem. - Więc mam nie czekać na zebranie? - wymamrotał. Nic nie odpowiedziałem, nawet nie podnosząc nań oczu i udając, że się wpatruję w monitor, ale kątem oka dostrzegłem, jak Henry nagle zesztywniał, po czym wbił wzrok w podłogę, zdezorientowany i w panice. W rzeczywistości chciałem mu powiedzieć, że jest na wylocie, że to się właśnie dzieje, lecz nie mogłem ze względów prawnych. Henry jakby czytał w moich myślach i po prostu odszedł. Po tym zdarzeniu zostawiłem go w spokoju na kilka tygodni, by przez pewien czas dojrzewał w panicznym strachu, a także chciałem uśpić jego czujność, by pomyślał, że może zagrożenie już minęło. W intrenecie czytałem, że bykom przed korridą zapewnia się komfortowe życie, więc kiedy na arenie wbija im się banderillas, zaczynają krwawić i krew zalewa im oczy, a przy tym wrzeszczy wielotysięczny tłum ludzi, lecz owe byki w życiu nie widziały więcej niż dwóch czy trzech osób, co sprawia, że się stają tym bardziej niezdolne do prawidłowego reagowania i w rezultacie są mniej groźne. Kazałem asystentce wezwać Henry'ego na zebranie. Dziesięć minut przed zapowiedzianą godziną, o której miało się zacząć, wyszedłem z agencji na spacer. Nie pamiętam - może chciałem coś zjeść. Kiedy wróciłem po trzech godzinach, asystentka mnie zawiadomiła, że Henry się zjawił i czekał na zebranie. Powiedziałem wiem. Następnego dnia wezwałem Henry'ego do siebie, ale nie kazałem mu czekać pod drzwiami gabinetu. Kiedy wszedł, spojrzałem mu w oczy i poinformowałem, że właśnie został odsunięty od pracy dla Allstate. Był zaskoczony. Nie spodziewał się tego. Szczerze mówiąc, ja zresztą też, bo po prostu to mi się wypsnęło. W

końcu spytał dlaczego, więc odparłem, że klient pragnie nowej krwi oraz że właściwie jestem z tego zadowolony, ponieważ dzięki temu Henry będzie swobodniejszy i podejmie rozmaite inne zadania. - Jakie zadania? - spytał. Odparłem, że nie jestem pewien, ale się nad tym zastanowię i dam mu znać. W tym momencie już musiał wiedzieć, że jest na wylocie. Niemniej pozostały jeszcze prawie dwa miesiące do dnia jego zwolnienia. Przez kilka następnych tygodni zwyczajnie nic mu nie mówiłem. Widywałem go, jak wchodził do swojego boksu, siadał, surfował w intrenecie i udawał, że jest zajęty. Widywałem go, jak zaglądał do innych boksów i pytał pozostałych creative directorów, czy nie potrzebują pomocy, lecz każdy z nich intuicyjnie wyczuwał, że Henry wkrótce zostanie zwolniony i go unikał, tak jak we wszystkich firmach unika się osób, które straciły łaskę przełożonych. Tygodniami nikt nie spojrzał mu w oczy ani nawet go nie pozdrowił na korytarzu. Wyglądało to tak, jakby umierał na zaraźliwą chorobę, wobec czego bojkotowali go wszyscy ci, co mieli nadzieję go przeżyć. Potem któregoś dnia doznałem kolejnego błysku natchnienia. Wezwawszy Henry'ego, spytałem, nad czym pracuje. Starał się ukryć szok wywołany tym bezmyślnym pytaniem i odparł, że próbuje się zająć pewną nową metodą reklamy, o jakiej niedawno usłyszał. —Innymi słowy w tej chwili nie robisz nic — skomentowałem tonem wyraźnej pogardy. Odpowiedział, że jest całkowicie otwarty na wszelkie propozycje i z wielką ochotą będzie robił, cokolwiek zechcę mu zlecić. W gabinecie zapadło milczenie, którego długo nie przerywałem, a wreszcie oznajmiłem Henry'emu, że trudno mi uzasadnić wysokość jego pensji, skoro nie robi reklam dla żadnego klienta. Siedział, uśmiechając się z grymasem strachu. Dodałem, że powinien rozważyć możliwość załatwienia kilku nowych zleceń dla agencji i w tym celu wykorzystać swoje kontakty. Odpowiedział, że się nad tym zastanowi. Kiedy przed kilkoma tygodniami go upiłem, wygadał się z dwoma interesującymi faktami: że jest w separacji z żoną i że ona się przeprowadziła do mieszkania będącego własnością sławnego aktora, z którym niegdyś przez krótki czas się spotykała w Los Angeles i któremu pomogła przetrwać trudny okres. - A co z biznesem żywieniowym twojej żony, o którym mi opowiadałeś? - zapytałem. Chodziło mi o to, że Henry mógłby zrobić dla niej kilka reklam z udziałem jej znajomego, co niewątpliwie by rozszerzyło profil agencji. Henry skwapliwie się zgodził i zapewnił, że porozmawia z żoną. Nasz danse macabre nabierał tempa. Tak więc Henry zadzwonił do żony i powiedział, że go czeka zwolnienie, jeśli nie wystąpi z jakąś propozycją. Kupiła pomysł zrobienia kilku internetowych reklam usług swojej firmy, którą nazwała Newtritionals sp. z o.o., i obiecała zadzwonić do znajomego w sprawie jego udziału w tych reklamach. Henry mnie poinformował, że ten aktor akurat kręci jakiś film w Australii, więc nie może uczestniczyć w planowanych spotach, ale wiedziałem, że to kłamstwo, bo poprosiłem jednego z naszych specjalistów od castingu, by się skontaktował z agentem aktora i ustalił jego dyspozycyjność, a w rezultacie się okazało, że mieszka w Palm Desert i obecnie nic nie robi. Niezależnie od tego jestem pewien, że go w ogóle nie interesuje reklamowanie suplementów żywności w intrenecie dla panienki, którą kiedyś kilkakrotnie przeleciał z braku lepszej okazji. Jednak Henry emu widocznie bardzo zależało, bo Victoria tak naciskała sławnego aktora, że ten w końcu porozmawiał ze swoją starą znajomą, sławną aktorką, która grała żonę Supermana w latach osiemdziesiątych.

Pewnego deszczowego jesiennego wieczora zawieźliśmy ją do jednego ze studiów w Dziesiątej Alei. Kręciliśmy próbne sceny aż do świtu, ale do niczego się nie nadawały. Przez cały czas tej męki widziałem, jak bardzo cierpiał Henry. Potem przez dwa tygodnie próbowaliśmy coś z tego zmontować, lecz rezultat uznałem za niegodny agencji, więc zaprosiłem Henry'ego na lunch w formie rekompensaty za przetrwanie takiego napięcia. Po kilku dniach go wyrzuciłem. Był piękny dzień. Na niebie ani jednej chmurki, a w powietrzu ledwie się wyczuwało nieznaczny chłód, czyli pogoda, jaka wciąż przypomina licznym nowojorczykom tamten pamiętny dzień, gdy nadleciały samoloty. Nigdy nie zapomnę miny Henry'ego. Prawdopodobnie myślał, że chcę z nim porozmawiać o reklamach Newtritionals i chyba o innych osobliwościach, jakie moglibyśmy razem wykombinować. Jednak gdy tylko wszedł do mojego gabinetu i zobaczył panią personalną, w której oczach zabłysły pierwsze łzy, już wiedział. Właśnie po tych błyszczących łzach oni wszyscy domyślają się prawdy. Usiadł na jednym z plastikowych krzeseł, kupionych w sklepie internetowym, i próbował chichotać pod nosem, jakby chciał powiedzieć: „No dobra, rozumiem i się nie przejmuję", lecz ewidentnie był niemile zaskoczony. W pewnym sensie oczywiście wiedział przez cały czas, ale cała sprawa ze sławnym aktorem i sławną aktorką niewątpliwie go zwiodła, bo taki był jej cel. Spojrzałem na Henry'ego najsmutniejszym wzrokiem, na jaki mogłem się zdobyć, a potem zapadło milczenie, które trwało ledwie kilka sekund, ale się wydawało znacznie dłuższe. Zobaczyłem, że Henry patrzy na plik żurnali leżących na podłodze i przeznaczonych do wyrzucenia. Miałem wrażenie, że je liczy, bo w myślach się czepiał wszystkiego, byle tylko nie wpaść w otchłań. Założył nogę na nogę i podniósł na mnie wzrok. - Bardzo mi przykro to powiedzieć, ale musimy cię zwolnić - oznajmiłem, kiwając głową z największą szczerością, jaką tylko potrafiłem wyrazić. W każdej dobrej fabule, nie wyłączając kryminałów, w końcu zabójcę się ujawnia, ale to powinno być niespodzianką, choć wówczas człowiek sobie uświadamia, że cały czas wszyst- ko nieuchronnie do niej prowadziło. Przypuszczam, że nie mam innego wyboru, jak tylko to, co Hitchcock kiedyś nazwał MacGuffinem, teraz nazwać Henrym. Gdybym w tym momencie był na jego miejscu, natychmiast bym siebie udusił, ale gdy wyraźnie zamierzał się dopuścić bezsensownej przemocy, czyli dać mi w mordę lub uderzeniem pięści zbić szklany blat moje- go biurka, właśnie wtedy włącza się pani personalna i przedstawia naszą wspaniałomyślną odprawę, obejmującą pełną pensję z ubezpieczeniem zdrowotnym prawie na całe pięć tygodni, jeśli Henry przyjmie nasze warunki. Uświadamiając sobie, że potrzebuje pieniędzy, Henry po prostu wpatruje się w ścianę. - Zgoda - mówi, lecz ani słowa więcej. Kilku innych wyzwało mnie od najgorszych, a jeden łamiącym się głosem, pełnym bólu i nienawiści, tak że z gniewu prawie nie mógł mówić — miał czworo dzieci i piąte w drodze — był ogromnie wzruszający. Jednak przeważnie wcale nie są zaskoczeni. Uprzednie aluzje działają, że tak powiem, homeopatycznie: maleńkie dawki sprawiają, że powstają przeciwciała, a potern, w drugim rzucie, następują aluzje pozytywne, tak więc delikwent ma złudne poczucie bezpieczeństwa aż do momentu, gdy traci grunt pod nogami. Jednak kiedy Henry już otwierał usta, by jeszcze coś powiedzieć, chyba wygłosić końcowe oświadczenie, do gabinetu wchodzą dwaj afroamerykańscy ochroniarze, Damon i Terry, jakby na rozkaz. Henry czuje ich obecność za plecami, wstaje, wychodzi bez słowa, a potem razem z

ochroniarzami rusza do windy. 1.5 Jest koło dziewiątej rano, doskwiera mi całe ciało, bo mam kosmicznego kaca i by go wypocić, ćwiczę w siłowni znajdującej się w budynku, gdzie mieszkam, gdy nagle sygnał komórki zapowiada SMS. Natychmiast odbieram i się okazuje, że to od praktykantki. hej!?! co jest kurwa grane?! podobno mamy nie współpracować niedoczekanie! zmiana planów!!! BĘDZIEMY współpracować! jestem na 8 czekam z lodami... Jest na ósmym? Czyżby studio post produkcyjne świadczyło nam usługi na wynos albo coś w tym rodzaju i stąd jej obecność tutaj od rana? Ale ten bardzo impertynencki ton, za kogo ona się uważa? Z tym pójdzie gładko. Do południa już jej nie będzie. Po pięciominutowym aerobiku piję sok imbirowo-perzowy zieloną herbatę, a następnie idę pod prysznic. Dziewczyna od soków jest niewiarygodnie piękna. Ma długie smukłe ręce, którymi by mogła dwa razy opleść człowieka niczym młoda brzoza gałęziami. Biorąc prysznic, stwierdzam, że mój wacek jest nieco twardszy niż zwykle po treningu, czuję się mocno napalony. Chyba jeszcze nie wspomniałem, że odkąd zacząłem brać medykamenty (Adderall, Zolofit, Klonopin, Ativan i od czasu do czasu Haldol, aczkolwiek niechętnie się do tego przyznaję), mam taką erekcję, że w żaden sposób nie mogę się jej pozbyć. Jedynym pocieszeniem jest świadomość, że mój wzwód nie ma nic wspólnego z tamtą praktykantką, że się stał dla mnie tak normalny jak włosy i że go nie usuwał ani intensywny seks, ani samogwałt. Nie całkiem bez powodu się zastanawiam, czy nie uderzyć do dziewczyny od soków, tak podobnej do brzozy, ale mam obawy, że się zgodzi, na co wiele wskazuje. Z siłowni jadę do biura metrem, po prostu dla odmiany. Zwykle dzwonię po samochód. Mieszkam na Brooklynie, w pobliżu mostu Williamsburskiego (o czym chyba wspomniałem wcześniej), w lokalu przypominającym loft, w całkiem nowym wieżowcu zwanym Krave, usytuowanym nad brzegiem rzeki. Zwykle jeżdżę do pracy samochodem, bo do stacji metra trzeba kawałek przejść Bedford Avenue, więc samochód jest wygodniejszy, zwłaszcza że w kontrakcie mam zapisaną możliwość nieograniczonego korzystania z limuzyny wynajmowanej w firmie Dark Car Corporate. Dziś jednak postanowiłem skorzystać z pięknej pogody, choć to raczej wymówka niż rzeczywisty powód, jako że w istocie nie uważam ładnej pogody za argument uzasadniający przebywanie na dworze. W zasadzie stan pogody w ogóle mnie nie obchodzi. Jeśli z jakiegoś powodu chcę lub muszę wyjść, wtedy zwykle udaje mi się wykombinować sposób na to, by się znaleźć na dworze - to bardzo proste i pogoda pra- wie nie ma nic do rzeczy, bo tylko powoduje, że zadaję sobie pytanie: „Dlaczego chcesz jechać metrem, Ericu?". Wówczas mam gotową odpowiedź, którą jest właśnie ładna pogoda. Na drugim skrzyżowaniu z jedenastu, które muszę minąć w drodze do stacji linii L, uświadamiam sobie, dlaczego niezbyt często wybieram tę drogę. Do metra pędzi tłum młodych białych ludzi, modnie ubranych, których mędrcy z naszego działu planowania mediów by określili demograficznym terminem warstwa twórcza. Nie powiem, że nie lubię

tych profesjonalistów, przecież jestem jednym z nich. W rzeczywistości w ogóle nie mam o nich żadnego zdania. Są kimś w rodzaju tymczasowych emigrantów, produktem pewnych warunków ekonomicznych. Mniej więcej w połowie drogi do metra jestem wyczerpany przez tę falę, która mnie unosi, więc muszę odpocząć - poprzedniego wieczora wypiłem osiem czy dziewięć koktajli, składających się z jabłkowo-imbirowego absyntu, koniaku i wódki z dodatkiem szafranu, ale nawet nie pamiętam ich nazw, być może Szept Karaibów, Raggamuffin albo Merkin Sniffer, i ciągle się czuję nieco chory, Wpadam zatem do kawiarni Sil-houette, z jakichś powodów uczęszczanej przez Francuzów rasy mieszanej, pochodzących z Paryża, lecz mieszkających na Brooklynie, ponieważ życie za dolary wypada im taniej, i za- mawiam kawę Kopi Luwak9 za dwadzieścia sześć dolarów oraz miseczkę świeżych jagód za dwanaście dolarów. Wcale nie jestem głodny, ale pomysł ze świeżymi jagodami rano wydaje się wspaniały, mimo że moje rano się zaczęło kilka godzin temu w jakimś momencie bezsenności, niegodnym uwagi, gdzieś między nocą a dniem. Dostaję najpierw kawę, wypijam niewielki łyk i się zastanawiam, czy to nie jest po prostu kawa Maxwell House, mocniej palona. Następnie pojawiają się jagody z ogrodu właściciela kawiarni, ale w chwili, gdy tylko na nie spojrzałem, już wiem, że nie będę ich jadł. Siedzę i patrzę przez szybę na ładne laski, które niczym płotki płynące z prądem lub pod prąd, spieszą do swojej ekscytującej pracy w świecie mody, sztuki i telewizji. Nagle robi mi się słabo. W duchu zadaję sobie pytanie: „Co się dzieje?" i odpowiadam na głos: „Nie wiem, Ericu. Nie wiem, co się dzieje". I naprawdę nie wiem. Zdiagnozowano u mnie pewne choroby pospolite, raczej łagodne, przeważnie natury psychicznej, ale to nie wyjaśnia, dlaczego nie jem prawie od trzech dni, czyli od czasu, gdy ją spotkałem. Na chodniku przed kawiarnią jakaś młoda kobieta, ubrana w żakiet firmy Ted Lapidus i niosąca torebkę Stella, projektowaną przez Stellę McCartney i kupowaną beztalenciom przez bogatych sponsorów, przywiązuje swojego shihtzu do czyjegoś roweru, a teraz podchodzi do niej jego właściciel i mówi: „Hm, przecież to mój rower". Na to kobieta oznajmia, że właśnie idzie na kawę i obiecuje, że wróci dokładnie za cztery minuty i dwanaście sekund. W tym momencie doznaję silnego ataku paniki - tak bardzo pragnę wskoczyć przed autobus, że kurczowo chwytam się krzesła i siedzę zesztywniały, mając nadzieję, że autobus się zatrzyma. Zdarzało się to wcześniej, więc wiem, co trzeba robić, tylko że w swojej torbie na ramię firmy Crumpler nie mam Klonopinu. Mniej więcej po godzinie decyduję się nie iść dziś do pracy. Po kolejnej godzinie zdaję sobie sprawę, że dziś już nic nie zrobię. Mam świadomość, że to jeden z tych moich ataków, bo jak wspomniałem, zdarzały się wcześniej, i że zawsze w końcu mijają, ale ten się wydaje trochę bardziej uporczywy. Od czasu do czasu odzywa się mój telefon, bo mam kilka ważnych spotkań - w istocie umówiłem się z panią personalną, że dziś zwolnimy dwóch następnych copywriterów, a przecież nikt nie wie, co się ze mną dzieje. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak rośnie zaniepokojenie w kolejnych wiadomo- ściach głosowych. Jednak do głowy mi przychodzi nagła i nonsensowna myśl, że jeśli odsłucham pocztę głosową albo choćby przeczytam SMS-y, stanie się ze mną coś strasznego, od ruiny finansowej po śmierć w męczarniach, aczkolwiek mam pełną świadomość, że to głupota. Na dodatek ten SMS od praktykant-ki, którego bym wolał nie otwierać, nawet po to, by go skasować, też pewnie się przyczynił do tego, że nie mogę sobie poradzić ze swoimi natrętnymi urojeniami.

9. Gatunek kawy indonezyjskiej, parzonej z ziaren zjedzonych i w całości wydalonych przez cywety - przyp. tłum. W tym momencie podchodzi do mnie barmanka, pół-Senegalka roztaczająca woń paczuli, i pyta, czy świeże jagody mi nie smakują, bo nawet ich nie tknąłem, na co odpowiadam, że skądże znowu, są doskonałe, a tylko przeszła mi na nie ochota i że bardzo za to przepraszam. Omal nie dodaję, że gdybym teraz wyszedł z kawiarni, chybabym pędem wybiegł na jezdnię i próbował zatrzymać jakąś ciężarówkę. Co chciałem zatrzymać? Nie wiem, pewnie wszystko. Po następnej półgodzinie atak mija, więc mogę wstać, piechotą wrócić do domu i przez kilka godzin grać w Halo. Potem idę spać, bez sprawdzenia poczty mailowej i bez odsłuchiwania wiadomości głosowych. Przychodzi mi do głowy, że odczuwam niewytłumaczalny opór przed wyrzuceniem tych dwóch copywriterów, których dziś miałem zwolnić, oraz że jestem jakby zakochany w tamtej dziewczynie, której imienia nie znam albo wcześniej nie zależało mi na tym, by je poznać, co jest wykluczone, ale mogę się tym wszystkim zająć, gdy tylko trochę ochłonę. 1.6 Przez długie godziny bezskutecznie próbowałem zasnąć, a wreszcie kwadrans przed szóstą zamiast iść do siłowni, postanowiłem sprawdzić pocztę mailową i się zająć tym, co niechyb- nie spowoduje kryzys, czyli wczorajszą nieobecnością w pracy. Ze zdumieniem znalazłem tylko dwa maile od swojej asystentki. W pierwszym pytała o moje plany podróży do Kalifornii w związku ze zbliżającymi się zdjęciami reklamowymi w Los Angeles, w drugim zaś, wysłanym w późnych godzinach rannych, pytała, gdzie jestem. „Personalna właśnie się zastanawia, gdzie może Cię znaleźć, Ericu. Zostawiła dwie wiadomości. Chce przełożyć dzisiejszą odprawę na popołudnie?" - napisała asystentka. Odsłuchałem też pocztę głosową i również tam znalazłem dwie wiadomości, obie od pani personalnej, czego należało się spodziewać. W obu uprzejmie i profesjonalnie wyraziła życzenie, bym się nią skontaktował po przyjściu do pracy. Jasne, że nie mogłem tego zrobić o szóstej rano, chociaż już postanowiłem nie iść do siłowni, co zresztą się dało łatwo zmienić, bo przecież w biurze muszę być dopiero za cztery godziny, lecz nie lubię zmieniać planów, a oprócz tego wczorajszy atak paniki nastąpił właśnie wkrótce po ćwiczeniach w siłowni, więc chyba lepiej tego nie powtarzać. Jedyne zmartwienie to co robić przed wyjściem do pracy. W intrenecie mógłbym gdzieś w okolicy poszukać innej siłowni i z niej korzystać, ale to lekka przesada. Czas mija, Przez okno od wschodu patrzę na niebo, różowawe niczym plastry łososia na półmisku i niebieskawe, jak przypuszczam, niczym mózg po otwarciu czaszki. Jest zimno, bo widzę, że z pieców olejowych w trzech domach między mną a mostem unosi się dym czy para. Telefonicznie zamawiam dwie migdałowe kawy latte z mlekiem sojowym, a potem dzwonię do Sihouette, tamtej kawiarni francusko-senegalsko-brazylijskiej, i znowu próbuję zamówić świeże jagody, ale się okazuje, że niczego nie dostarczają do domu. Odkładam słuchawkę i się rozglądam po mieszkaniu, myśląc o zakupie kilku mebli w najbliższych dniach, a potem czekam na zamówione napoje. Czekając, uświadamiam sobie, że czekanie nie jest czasem pomiędzy zdarzeniami, lecz samo jest zdarzeniem.

Kiedy wreszcie dostaję zamówione kawy (14 dolarów), już nie są gorące, więc ich nie przyjmuję, choć za nie płacę i daję dwadzieścia dolarów napiwku (w sumie 34 dolary). Trzy i pół godziny później, w siedzibie Tatę w centrum miasta, pani personalna czeka na mnie w części recepcyjnej przed moim gabinetem. Personalna ma na imię Helen, jeszcze nie wyszła za mąż, podobno od dawna ma przyjaciela, o którym nigdy nie opowiada, mieszka sama, lubi zagraniczne filmy i na weekendy wyjeżdża za miasto, co wiem, bo kiedyś zajrzałem do jej profilu na portalu randkowym. Z udawaną troską o moje zdrowie wyraża zainteresowanie moim samopoczuciem. - Dobrze się czujesz? - pyta i dodaje, wcale nie mając tego na myśli: - Martwiliśmy się o ciebie! - Nie wypiłem starbucksa, jeśli pani o to chodzi. Tak nazywa kawę pani personalna, więc w jej obecności robię to i ja. - Chodzi mi o wczoraj! - Nie dostała pani mojego SMS-a? - skłamałem. - Nie - odparła, również kłamiąc, bo udawała, że nie zdaje sobie sprawy z mojego kłamstwa. - Oj, na pewno znów nie przesłali. Pieprzone AT&T! - Uznałem, że kolejne kłamstwa mogą być interesujące, by się przekonać, czy pani personalna wytrwa w udawaniu do gorzkiego końca. - Dziwiłem się, dlaczego pani nie odpowiedziała, tak więc ponownie wysłałem pani ten SMS i zostawiłem wiadomość w poczcie głosowej, a w istocie chyba dwie takie wiadomości. Przykro mi, że pani ich nie dostała. Cholera, o rany, już nie mam pojęcia, co się teraz wyprawia. - Ani ja - odpowiada personalna, zastanawiając się, do czego zmierzam. - Żadnej nie otrzymałam. Wysyłałeś je z iPhone'a czy z blackberry? Twój operator to T-Mobile, prawda? Przez chwilę myślałem, że ona to powiedziała serio i nie ma pojęcia, że tylko robię sobie jaja. Jednak ciągnęła w ten sam sposób, więc już wiedziałem, że ona też się zgrywa. - Wiesz, jak telcom tu działa od czasu, gdy Kyle został zwolniony - mówi z uśmiechem, wzruszając ramionami i nieco rozkładając ręce. A może to było przewracanie oczami i spojrzenie z domieszką pogardy? Trudno mi powiedzieć, więc milczę. - Załatwimy to teraz? - pyta. - Pewnie! Do dzieła! Miejmy to już z głowy! - odpowiadam, a potem dodaję: - Ech, co za życie! - Zaczynamy! — oznajmia personalna kpiąco-ironicznym tonem i prosi moją asystentkę, by wezwała obu copywriterów, Dave'a i Billa. Tymczasem dostaję pocztę, jak zwykle stertę kopert bąbelkowych z płytami DVD, wysyłanymi przez domy produkcyjne reklamujące swoich gównianych reżyserów — „Peter Rossi filmuje dzieci" -jakby to było zabawne czy oryginalne. Wszystkie od razu wyrzucam, nawet nie rzuciwszy okiem na to badziewie. Jednak wśród nich jest koperta, która się wydaje pusta, lecz akurat gdy chcę ją otworzyć, przychodzą obaj copywriterzy. Na widok pani personalnej natychmiast się orientują, po co ich wezwano. - Chyba to jest to - odzywa się jeden z wymuszonym chichotem. Zawsze tak mówią, by zmniejszyć upokorzenie, więc niezmiennie chichoczą, chcąc je znieść, co też powinni zrobić. Jednak w tym momencie oni mnie nie interesują, bo jestem

wkurzony z powodu głupoty asystentki, która ich wezwała w tym samym czasie. Jak uważają prawnicy, zasadą postępowania w takich wypadkach jest zwalnianie każdego oddzielnie, chyba że tworzą zespół, a Dave i Bill to copywriterzy, więc nie są zespołem. Z tego wynika, że skoro jeszcze nie ustaliliśmy kolejności, jeden z nich, albo Dave, albo Bill będzie tam stal podczas zwalniania kolegi. Jest to bardzo upokarzające, ale z drugiej strony obroty, w jakie ich obu wziąłem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, były znacznie bardziej dotkliwe. Na przykład Dave ma czterdzieści sześć lat, a niespełna przed dwoma tygodniami jego żona urodziła dziecko. Obrzydliwą kupę tłuszczu, naprawdę przerażającą. Kiedy zobaczyłem zdjęcie, które przysłał w mailu do naszego działu, pomyślałem, że to dziecko chyba jest karłem z ptasią głową, co można by uznać za mój wymysł, gdy nie fakt, że karłowatość ptasiogłowa to termin medyczny i oznacza rodzaj mutacji czy wady wrodzonej, skutkującej tępotą. Mam asystentkę, której imię, jak przypuszczam, powinienem kiedyś podać, a więc Cheryl albo Cherie. Nie grzeszy urodą, choć liczyłem, że będzie inaczej, ale teraz jest za późno, by o tym mówić. Kazałem Cheryl czy Cherie wysłać Dave'owi i jego żonie śliczne pajacyki, butelkę szampana i mój osobisty list z serdecznościami. Oczywiście można to interpretować na rozmaite sposoby, co w tym wypadku było wolnym obracaniem rożna, na którym Dave się wędził, jako że od miesięcy napomykałem o jego zwolnieniu lub robiłem mu prezent, twierdząc, że to nie on ponosi winę za los, który go niechybnie spotka. Bill zaś to kawaler i homoseksualista, choć publicznie się do tego nie przyznaje, ale żadnego mężczyzny, który nosi koszulę tak perfekcyjnie uprasowaną i tak elegancko wsuniętą w spodnie jak u Billa, nie można uznać za hetero - z wyjątkiem mojej osoby. Mniej więcej w okresie, kiedy robiłem aluzje Dave'owi, wezwałem Billa i mu oznajmiłem, że dostanie duży awans i znaczną podwyżkę, ale muszę czekać na zgodę holdingu. Bill co jakiś czas mnie pytał o tę sprawę, na co odpowiadałem, że holding zamroził pensje lub coś w tym sensie, ale nie należy się tym przejmować. Ponieważ już dawno zdecydowaliśmy się wyrzucić obu tego samego dnia, myślałem, że porównanie ich reakcji może być interesujące. Mam na myśli to, że całe takie działanie jest czystym złem, więc po co je lukrować? W istocie dlaczego by go nie ujawnić? Kiedy już wykończyliśmy ich obu, stali pilnowani przez zwalistych ochroniarzy, czekając na windę, którą zjadą na dół, by ze wstydem się znaleźć na ulicy, a pani personalna mnie pyta, czy zechcę iść z nią na lunch, bo powinniśmy coś przedyskutować. - Nie jestem głodny — odpowiadam, myśląc, że to dziwne, dlaczego nie mam apetytu, aczkolwiek nic nie jadłem od trzech i pół dnia. - A o co chodzi? Wtedy ona wstaje i zamyka drzwi, a ja wreszcie otwieram kopertę, którą wciąż trzymam w ręku. Pani personalna od razu zaczyna mówić o tej nowej praktykantce w dziale produkcji na ósmym piętrze, gdy wyciągam z koperty pojedynczą kartkę i zaczynam czytać. Co ma zrobić dziewczyna? Chyba najrozsądniejszą rzeczą jest zniknąć. Jednak niektóre dziewczyny nie są rozsądne, prawda? Potrafią tak się upić, ze nic nie pamiętają i są wyrzucane z chaty (w sposób bezceremonialny i jednocześnie irytująco uroczy), a potem próbują się skontaktować, ale bez skutku, a następnie — życie jest dziwne i równocześnie piękne, no nie? - odchodzą i dostają nową praktykę - gdzie? — o Boże, co za zbieg okoliczności!!!

Wydruk nie jest podpisany. Kiedy go czytam, pani personalna pyta, co mam do powiedzenia. „O czym?"- pytam. Wtedy ona mówi, że nie znali tamtej dziewczyny przed przyjęciem jej do pracy, i że wcześniej miała ze mną romans, więc gdyby o tym wiedzieli, wcale by jej nie zatrudnili, ale ona pierwszego dnia, czyli wczoraj, przyszła do niej i oświadczyła, że musi wyjawić pewną sprawę natury osobistej, kierując się etyką, uczci- wością, należytą starannością i w ogóle profesjonalizmem. - Romans? - zdziwiłem się, jakbym nie wiedział, co to słowo znaczy. - Owszem. - Z kim? - Z tobą. - Twierdziła, że miała romans ze mną? Co chciała przez to powiedzieć? - Cóż, nie zagłębiała się w szczegóły, ale dla mnie to jasne, że coś cię z nią... — zawahała się, by w końcu śpiewnym głosem i tonem sensacji dokończyć: - łączyło. Siedzę tam przez kilka chwil, zastanawiając się, jakie mam opcje. Już wcześniej się domyśliłem, że ona jest zdolna do takich numerów, więc w każdym razie wziąłem pod uwagę ewentualność pozbycia się jej (czy można wyrzucić kogoś z roboty, skoro pracuje bezpłatnie? Chyba tak), ale już mnie wrobiła, trąbiąc, że mnie zna, wobec czego teraz trudno mi ją usunąć, bo to by wyglądało na odwet, lecz gdybym ją wywalił, zanim o mnie wspomniała, wówczas to by wyglądało na odgrywanie się z jej strony. Mógłbym też skłamać i powiedzieć, że między nami nic nie było i wszyscy by mi uwierzyli, a przynajmniej by uznali, że mam nad nią przewagę, co na jedno wychodzi. Zresztą to była prawda, bo przecież właściwie nic szczególnego się nie zdarzyło. Jednym słowem - spryciara. - Pracowała w Unkindest Cuts i właśnie tam ją poznałem, a później natknąłem się na nią w barze w Bushwicku, gdzie mnie poderwała — oznajmiłem, przemilczając to, że zaprosiłem ją do łazienki, byśmy razem zażyli koki, że stawiałem jej liczne kolejki Ciroc Vodka, poprawiłem butelką prosecco, w końcu taksówką zawiozłem do siebie, gdzie oboje udawaliśmy, że nam w głowie tylko jedno, nim zarży gała mi podłogę. — I tyle. Nawet nie pamiętam jej imienia. - Serio? - komentuje pani personalna z miną wyrażającą nie tylko potępienie mojego kobieciarstwa, lecz oczywiście także podziw. - Nie pamiętasz jej imienia? - Sarah? Saree? Marilyn? Coś w tym rodzaju. - Nie wiedziałeś, ile ma lat? - dopytuje się personalna. Nie reaguję na to pytanie nawet udawanym zdziwieniem. Potem pani personalna mówi, że nie mogą zrobić nic więcej, jak tylko zatrzymać ją na praktyce przez lato, i że powinienem omijać ósme piętro. Skwapliwie potwierdzam, że to dla mnie jasne, i pytam: - Mówiła coś o mnie? - A niby co? - Na przykład, że coś dla mnie ma. - Nie. Dlaczego? Czy chcesz przez to powiedzieć, że ona leci na ciebie? Albo raczej, że ona tobie się podoba, może nie? Ignoruję to pytanie i po prostu oświadczam: - Będę omijał ósme piętro. Obiecuję to pani. Nigdy nie wysiądę tam z windy. Im mniej pani personalna wie o moich hipotezach dotyczących niebezpieczeństw grożących ze strony tej dziewczyny, tym lepiej. Skinęła głową, co znaczy, że załatwiliśmy

wszystko na dziś, ale nie wstaje. Wzdycha i na mnie patrzy, jakby chciała powiedzieć: „Ericu, powinieneś wiedzieć, że lepiej nie sypiać z dziewiętnastolatkami" albo: „Ericu, dlaczego tracisz czas z takimi siu siu majtkami, skoro na ciebie czekają kobiety w pełni rozwinięte, kobiety z krwi i kości, jak ta, która przed tobą siedzi?". A może jej spojrzenie mówi: „Kurwa, bierz się do roboty, kolego, przecież jesteś mężczyzną"? Jednak nie jestem tego pewien ani nie chcę o to pytać. Ona sprawia, że przy niej się czuję bardzo niezręcznie, więc udaję, że mam nowy mail w telefonie i go wyciągam, nie zwracając na nią uwagi. - Poradzą sobie, prawda? - wreszcie mówi personalna, tym samym dając dowód, że myślała o czymś innym. - Kto? - Dave i Bill. - Mam taką nadzieję — odpowiadam z przekonaniem, bo rzeczywiście tak uważam, ale też chcąc ją przekonać o swoim przekonaniu. - Są naprawdę dobrzy. Staną na nogi. Znów patrzy na mnie w ten swój sposób. - Czasami się zastanawiam... - Zastanawia się pani nad tym, czy oni są dobrzy? To faceci wręcz niesamowici! — mówię, mając świadomość, że ona nie nad tym się zastanawia, ale po prostu nie chcę się wdawać z nią w rozmowy quasi-moralizatorskie czy pełne użalania się ani w żadne domysły. - Nie, chodzi mi o to, że czasami się zastanawiam nad tym, co robimy. Wiesz, nad bólem, który sprawiamy. Wierzysz w karmę? W chwili, gdy wymawia to słowo, natychmiast ją sobie wyobrażam, jak w pozycji namaste, z dłońmi złożonymi niczym do modlitwy, na zajęciach z jogi stoi blisko instruktora z włosami związanymi w kok na czubku głowy i o dziesięć lat od niej młodszego, starając się przyciągnąć jego uwagę. Kok na głowie instruktora wydaje się mówić w jego imieniu: „Naprawdę długo i całkowicie bezinteresownie będę wylizywał ci patelnię, ale w rzeczywistości jestem gejem". Tak więc próbuję na nią patrzeć, jakby była przewrażliwiona, co rozumiem i doceniam, ale... - Zapewniamy agencji przetrwanie - mówię, powtarzając jej własne uzasadnienie, które mi przekazała, kiedy przed miesiącami zaczynaliśmy tę całą sprawę ze zwalnianiem. — Tu pracuje ponad czterystu ludzi i jeśli znacznymi cięciami nie dostosujemy zatrudnienia do aktualnej sytuacji gospodarczej, oni się znajdą na ulicy, wszyscy co do jednego. Personalna znowu wzdycha i rzuca mi spojrzenie, które teraz interpretuję jako wyraz dumy zmieszanej ze wstydem — dumy z powodu władzy w tym wszystkim i stanowiska związanego z tak wielką odpowiedzialnością, lecz tę dumę hamuje świadomość, że się jest człowiekiem. Sam nie odczuwam ani dumy, ani wstydu z powodu tego, co robimy. To po prostu moja praca. Ratuję agencję, a jednocześnie prowadzę przemyślany eksperyment, który może mieć brzemienne implikacje dla kultury w firmie. Starannie i z mozołem tworzyłem bardzo specyficzne środowisko, kulturę strachu i paranoi - obserwowaliśmy, jak się rozwija i rośnie, niczym w ogromnej i cuchnącej szalce Petriego, nasza własna milgramowska10 biosfera zguby. Przypuszczam, że można uzasadnić dumę z takiego tworu, ale to byłoby działanie wyrachowane i do tego wstydliwe. Robiłem to z ważniejszych powodów i stosowałem jak szczepionkę, która ocali życie milionom.

10 Słonley Milgram, omerykański psycholog społeczny, który badał zjawisko posłuszeństwo wobec autorytetów - prcyp. tłum. Personalna wciąż siedzi i się nie rusza albo nie chce jej się ruszyć. Wolałbym, żeby wyszła z mojego gabinetu. Gdybym miał mówić całkowicie szczerze, powiedziałbym, że językiem ciała wyraża pragnienie, bym ją objął, przytulił i oznajmił, że wszystko będzie w porządku. Przed tygodniem mógłbym się bawić myślą o takich rzeczach jak przytulanie albo przynajmniej udawać, że ona mnie interesuje, lecz dziś dla pani personalnej nie mam współczucia ani jej nie okazuję nawet odrobiny zainteresowania, mimo że założyła nogę na nogę i nie poprawiła sobie spódniczki. Ma naprawdę bardzo zgrabne nogi i w ogóle niezła z niej laska, jak już wspomniałem, ale chodzi o to, że od kilku dni ilekroć przelotnie wpadnie mi w oko czyjeś udo albo biust, jedyne rzeczy, o których wówczas potrafię myśleć, to bujne kształty praktykantki, jej piersi, namiętne usta i błyszczące oczy. Przez to świruję i nie wiem, co z tym zrobić, poza waleniem konia do plastikowego kosza na śmieci, dziś już po raz drugi, tylko że w tej chwili nie mogę tego zrobić bez skrępowania, bo ktoś jest w moim gabinecie. Kiedy personalna wreszcie wychodzi (czyżby rzuciła mi przez ramię gniewne spojrzenie pełne zazdrości? faktycznie), przez kilka minut sprawdzam notowania giełdowe dla zabicia czasu, a potem ruszam na ósme piętro. 1.7 Na ósmym piętrze znajduje się nasz dział produkcji. W każdej chwili nowojorskie biuro Tatę Worldwide (biuro w Nowym Jorku to największa spośród naszych pięćdziesięciu sześciu placówek na całym świecie) jest w trakcie produkcji od ośmiu do dziesięciu reklam dla rozmaitych klientów. Reklamowanie funkcjonuje w prosty sposób: wystawiamy wielkim firmom rachunki na miliony dolarów rocznie za świetne pomysły, które im pomogą się rozwinąć, określić swoją obiecującą niszę na rynku i mieć coś, na czym można stanąć, sens istnienia, flagę do machania. Agencje reklamowe robią to, co najemnicy. Żadna spółka naftowa na swojej witrynie w Linkedln nie mogłaby zamieścić ogłoszenia, że, powiedzmy, szuka kogoś, kto by dokonał egzekucji popularnego lidera lewicowej opozycji w jakimś de- mokratycznym kraju Ameryki Środkowej. Wobec tego zatrudnia konsultanta, który przekazuje zlecenie światowej firmie zarządzania ryzykiem, ta bierze najemników, a oni przekazują wykonanie zadania miejscowym kryminalistom. My postępujemy tak samo. Firma XXX Pharmaceuticals chce wierzyć, że działa w branży, której celem jest naprawa świata, więc pragnie przekonać ludzi do kupowania lekarstw w zawyżonej cenie, całkowicie im zbędnych i niewiele skuteczniejszych od placebo. Wobec tego zajmowanie się swoim kłamstwem zleca nam. Wtedy my udajemy, że jej pomagamy w ulepszaniu świata. W istocie jedynie urzeczywistniamy jej marzenia, prowadząc ją za rączkę przez cały trudny i wieloletni proces lokowania jakiegoś leku na rynku. W przebiegu tego procesu naszym zadaniem jest udawanie, że sami coś wymyślamy, podczas gdy tak naprawdę korzystamy z pomysłów już nam znanych z dokumentacji zlecenia, a naszym zadaniem jest takie ich prezentowanie, by wyglądały na nasze własne, a więc warte wiele milionów dolarów, które firma nam płaci. To bez sensu, ale w końcu czy starania człowieka są inne? Odbywamy sesję za sesją i

przygotowujemy projekt za projektem jednej piętnastosekundowej reklamy, pokazujemy je zwykłym ludziom, by sprawdzić, jak reagują — nazywa się to badaniem opinii konsumentów, w którym każda reklama otrzymuje punkty wskazujące jej przypuszczalną skuteczność, a cały ten proces ma określić, czy dana reklama dostatecznie wystraszy ludzi, by ich skłonić do kupowania jakiegoś leku, bo bez niego ich dzieci mogą umrzeć, albo przekonać, że jeśli go nie kupią, będą bojkotowani jako straszni rodzice. Kiedy mamusie i tatusiowie już ocenią nasze koncepcje, przekazujemy te tak zwane pomysły jednemu z art directorów i działowi produkcji z prośbą o dopracowanie, czyli by temu ogłupiającemu badziewiu, stworzonemu mechanicznie, na siłę dodali odrobinę pierwiastka ludzkiego. Normalnie to się odbywa poprzez casting, próbę znalezienia zwykłych ludzi, którzy z uśmiechem staną przed kamerą i się opowiedzą za wyborem życia. Najczęściej to działa. Później, gdy reklama jest już skończona, celebrujemy siebie i swoje osiągnięcia na bankiecie, z którego wynosimy nagrody przyznane np. w kategorii „Najlepszy montaż piętnastosekundowego filmu w internetowej kampanii reklamującej niemarkowe farmaceutyki, skierowanej bezpośrednio do konsumenta" i tak dalej. Na ósmym piętrze zawsze się gubię. Po wyjściu z windy są do wyboru dwie drogi: do toalet lub do recepcjonistki. Kiedy człowiek już się zdecyduje, może następnie iść w lewo lub w prawo, co w końcu pozwala mu ruszyć we wszystkie cztery strony świata. Nigdy nie pamiętam, gdzie pracują poszczególni ludzie, a więc krążę po całym piętrze, aż znajdę pokój osoby, której szukam. Dziś postanawiam iść w stronę recepcjonistki, ale widocznie ma przerwę, bo na jej miejscu siedzi jakaś tymczasowa pomoc biurowa w postaci chłopaka, który wygląda niczym młody Paul Rudd z zarostem na twarzy, czyli beznadziejnie. To niewątpliwie jakiś aktor, który nie ma funduszu powierniczego. Koło biurka recepcjonistki skręcam na chybił trafił w lewo. Kiedy docieram do pokojów tworzących pierścień wokół piętra, również na chybił trafił ruszam w prawo. Wszyscy mnie widzą. Każdy znad biurka do mnie macha lub szeroko się uśmiecha, czego by nie zrobił wobec innych przechodzących osób, ale jedną z konsekwencji tworzenia atmosfery dynamicznego strachu jest wysoki stopień służalczości, skutkujący mnóstwem nieszczerych uśmiechów. Nasz biedny przyszły aktor myśli, że siedząc tam z kamienną twarzą i nie uczestnicząc w owych firmowych rytuałach, zapewni sobie bezpieczeństwo w pracy, bo nie rozumie, że całe to zakłamanie, jakie jest obowiązkiem jego bezdusznych rówieśników, wymaga znacznie większych umiejętności aktorskich, odwagi oraz poświęcenia w zawodzie niż kiedykolwiek w życiu zobaczy w sytuacjach nie związanych z grą dla zarobku. Gdyby ktoś mnie spytał, co tu robię, odpowiem, że szukam Toma Bridge'a, lecz przypadkowo wiem, że Tom jest w Pradze, gdzie kręci serię spotów dla jakiegoś producenta opon. Dochodzę do miejsca, gdzie nie chcę się cofnąć tą samą drogą, muszę skręcić w prawo pod kątem prostym i widzę asystenta Toma, niejakiego Jake'a, klauna w biodrówkach. Nazy- wam go klaunem, bo nim jest - w weekendy pracuje w szpitalu dziecięcym w Westchester. Widocznie był narkomanem i w ramach programu odwykowego został klaunem - nawet przyznaliśmy mu nagrodę Dobroczyńca Miesiąca. Widząc, że się zbliżam, Jake pyta: - Szukasz Toma? Nie wiem, czy powinienem skłamać i potwierdzić, co by jednoznacznie wskazywało na przyczynę mojej obecności na tym piętrze, czy też powiedzieć prawdę i zaprzeczyć,

ale to by znaczyło, że muszę mieć inny powód, dla którego tu się znalazłem, czego bym wolał nie wyjawiać. - Czyż nie jest w Pradze? — pytam wymijająco. - Miał wyjechać wczoraj wieczorem, ale lot odwołano, nie uwierzysz, co to był za koszmar, i już wylatuje za godzinę, więc jeśli chcesz się z nim zobaczyć, może jakimś cudem zdołam cię wcisnąć. Gapię się na asystenta, który jest ubrany wypisz, wymaluj według mody z lat osiemdziesiątych: spodnie spadochroniarskie, arafatka i ocieplacz bez rękawów. Zastanawiam się, jak wygląda jego strój, czy wkłada wielką różową perukę i czerwony nos oraz maluje sobie twarz na biało, czy też wie, że już wystarczająco przypomina klauna, by rozśmieszać chore dzieci? Akurat w tym momencie ze swojego pokoju odzywa się Tom. - Erie! - wrzeszczy. - Erie, ty sukinkocie, chodź no tu, nie uciekaj, muszę z tobą zamienić dwa słowa, nim przyjedzie po mnie samochód! Wchodzę do pokoju Toma, który siedzi pośrodku stosu kaset DVD, niemal tak wysokiego jak on, a Tom jest słusznego wzrostu. - Cześć, dupku - pozdrawiam go, cicho zamykając drzwi. — Dlaczego jeszcze nie jesteś z tą swoją czeską dziwką lachociągiem? Zwykle tak ze sobą rozmawiamy. W dniu, gdy się dowiedziałem, że będę musiał go zwolnić w drugim kwartale następnego roku finansowego, rozważałem możliwość ochłodzenia tej kumpelskiej atmosfery między nami, ale później zmieniłem zdanie. - Zamknij drzwi - nakazuje, choć już to zrobiłem. Wrzuca do kosza DVD wyprodukowane przez firmę Phawg i ściąga z głowy słuchawki. - Mówiłeś coś? - Nie - odpowiadam. Z jego iPhone'a dobiegają dźwięki koncertu na żywo Rusha, jego ulubionego zespołu. Tom wyłącza beztroską muzykę i podnosi na mnie wzrok. - Nie mogę uwierzyć, że ją rżnąłeś - oznajmia. - Kogo? Twoją żonę? - pytam. - Ha, ha, ha, żartowałem, gdybyś miał jakieś wątpliwości. - Ale śmieszne - komentuje. — Chodziło mi o tę bardzo seksowną laskę, którą właśnie przyjęliśmy. - Po pierwsze, może ona jest zabawna, super i te pe, ale to wariatka - informuję go - więc lepiej trzymaj się od niej z dala albo znajdź sposób, by ją zwolnić, zanim ja to zrobię, A po drugie, wcale jej nie rżnąłem. - Ona wszystkim mówi co innego. - Ojej, bredzi. Ona ćpa. - Tak jak ty. - Szczęśliwej podróży, palancie - mówię i otwieram drzwi. Wychodząc, odwracam się i pytam, co zamierza zrobić z kasetami po wyrzuconych płytach DVD. Twierdzi, że jeszcze nie wie, ale chyba je zachowa. - Do zobaczenia w Kalifornii - mówi. - Co? - Z Pragi lecę bezpośrednio do Los Angeles na zdjęcia dla Freshlt. Będę wznawiał

robotę. - Super - komentuję. - To świetnie, ale ja się tam nie wybieram. - Nie? Myślałem, że się wybierałeś. - Po co mam tracić czas na to gówno? - Bo są kłopoty finansowe. - Nie moja sprawa. Potem, gdy już zamykam drzwi, Tom mówi: - A przy okazji, ta laska teraz wrzuca jakieś spoty na FTP Radziłbym zajrzeć na montaż. Oczywiście zakładając, że chcesz ją znaleźć. - Właściwie nie - kłamię. - Chcę, żeby stąd zniknęła do końca dnia. - Dobra — mówi Tom. — Wystarczy. Wychodzę z jego gabinetu i ruszam korytarzem, którym dotychczas jeszcze nie szedłem. Liczę bardziej na przypadkowe spotkanie niż na to, że zajrzę na montaż, bo byłoby to zbyt oczywiste. Kończy się tym, że obchodzę piętro dwukrotnie, ale jej nie widzę. Prawdopodobnie dalej bym tak krążył przez całe popołudnie, gdyby nie zadzwonił Seth Krallman, mój stary przyjaciel, którego nie znoszę. - Co jest, gangsterze? - pytam, idąc do windy. - Dlaczego przedwczoraj wieczorem wystawiłeś mnie do wiatru, psie? Jednym z powodów, dla których nie znoszę Setha Krallmana, jest to, że mówi, jakby pochodził z getta, gdy w rzeczywistości pochodzi z Greenwich w stanie Connecticut, a rozmawiam z nim w taki sposób, by zamaskować fakt, że go wręcz nie cierpię. Nie znoszę go od czasu, gdy zerwał z nałogiem, został nauczycielem jogi i zmienił imię na Hanuman czy Ganesh albo coś w tym rodzaju. Właściwie nie, bo prawda jest taka, że go nie cierpiałem od zawsze — w Brown mieszkaliśmy we wspólnym wielkim domu, więc Seth uważa, że nas łączy jakaś szczególna więź. Jest idiotą z pretensjami, tak zwanym awangardowym dramatopisarzem, który miał swoje dwanaście czy trzynaście sekund niesławy, kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiątych na miesiąc przykuł się łańcuchem do sceny pewnego teatrzyku w East Village, by wyrazić jakiś protest w formie drastycznego performance: co wieczór do kryształowego pucharu oddawał mocz, mieszał go z szampanem i wypijał punktualnie o północy, recytując wiersze. Długie lata go unikałem, ale od niedawna okazuje mi przyjaźń i nalega, byśmy się spotykali - jestem prawie pewien, że zamierza mnie poprosić o załatwienie mu pracy. Pochodzi z bogatej rodziny, o czym chyba wspomniałem, ale jego ojciec źle inwestował i prawie wszystko stracił w 2008 roku, wobec czego konto Setha automatycznie stopniało. Teraz musi pracować, by mieć na czynsz i rachunki związane z leczeniem, bo cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową, a bez lekarstw i terapii nie nadaje się do niczego. Tak więc zaprasza mnie na ten wernisaż w Bushwicku, rzekomo naprawdę super, i na przyjęcie powystawowe. Domyślam się, że właśnie wtedy chce mnie spytać, czy mogę go wprowadzić do branży reklamowej. Dziś wieczorem nie mam nic do roboty, a powinienem oderwać myśli od swoich spraw i może porozmawiać z ludźmi, więc się zgadzam. Natychmiast tego żałuję, ale Seth jeszcze o tym nie wie. Zaczyna mnie wypytywać, jak mi się pracuje, na co udaję, że winda zakłóca mi odbiór, aczkolwiek wcale nią nie jadę.