barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 462
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 691

To ty mnie ocalisz - Jasinda Wilder

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :428.4 KB
Rozszerzenie:pdf

To ty mnie ocalisz - Jasinda Wilder.pdf

barbellak EBooki XXX
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Korekta Joanna Egert-Romanowska Halina Lisińska Zdjęcie na okładce © MANDY GODBEHEAR/Shutterstock Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Tytuł oryginału Falling Under Copyright © 2014 by Jasinda Wilder All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5233-9 Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl Oz Kiełkowanie Kylie poprosiła, ebym zrobił badania, więc zrobiłem i wyszły dobrze. Czekałem w poczekalni przed gabinetem lekarskim, kiedy poszła po receptę na pigułki, a potem poszli my do apteki. To było dziwne, ale w jaki sposób kojące, robić to wszystko wspólnie. Podejmowali my razem decyzje,

nie yli my chwilą, tylko my leli my, co będzie. Tak jakby my mieli wspólną przyszło ć. Ta my l daje mi nadzieję. Kylie ma ju osiemna cie lat. Jej urodziny spędziłem u niej w domu, jadłem tort, gadali my, mieli my się, dobrze się bawili my. Ja nigdy nie miałem takich urodzin. Podarowałem jej ksią kę z nutami do popularnych piosenek country. Była zachwycona. Więc teraz ma osiemna cie lat, jeste my przebadani, zabezpieczeni i nie pozostało ju nic, jak tylko czekać na odpowiedni moment. My lę sobie, e Kylie zasługuje na porządny pierwszy raz. Nie w moim cuchnącym pokoju na materacu, na podłodze. Nie jestem najlepszy w romantycznych gestach, ale chcę co skombinować. Jedyny problem to pieniądze. Romantyczne gesty kosztują, a ja nie mam kasy. Wszystko to zdarzyło się kilka dni temu i od tamtej pory jest napięcie. Lekarz wyra nie zaznaczył, e nie mo emy nic robić, a pigułki przenikną do jej organizmu, więc czekamy. Czekanie, czekanie, czekanie jest tak trudne, e wydaje się niemo liwe. Musimy cofać się sprzed samej granicy, odsuwać nasze płomienne ądze, hamować potoki zalewających nas pocałunków, zanim damy się ponie ć, zatracimy się w sobie i w ostatniej chwili ol ni nas, e mieli my czekać. Próbujemy zająć się nauką do testów i końcowych zaliczeń, ale nie jest łatwo. żubimy się w delirycznej pogoni, zatracamy w ciszy mojego pokoju, pocałunkach kradzionych w jej samochodzie albo na motorze, na jakim pustym parkingu z dala od całego wiata. Tydzień głodnych spojrzeń, nieokiełznanych dłoni i dzikiego dr enia ciał. eby my leć o czym innym, uczymy się razem i muzykujemy. Piszemy piosenki, opracowujemy covery, uczymy się grać, poznajemy się muzycznie, sprawdzamy, co nam dobrze wychodzi, a co niekoniecznie. Kylie uczy mnie czytania nut, co jest znacznie prostsze, ni bym się spodziewał. A teraz wreszcie, w końcu, mamy zielone wiatło, eby robić to, czego naprawdę chcemy. Siedzimy w jej samochodzie i przedzieramy się przez piątkowo-popołudniowe korki w stronę centrum. Kylie ma listę spelunek i barów, w których chce się pokazać. Przez ostatnich kilka dni ćwiczyli my nasze oryginalne utwory i kilka coverów. Pierwszy punkt to mroczny bar sportowy z dala od głównego szlaku. Kylie umówiła się na przesłuchanie ju w zeszłym tygodniu, więc mened er się nas spodziewa. ciska nam dłonie i przedstawia się jako Dan, a potem wskazuje na scenę. To niewielkie podwy szenie w kącie baru, tyłem do okien wychodzących na ulicę. Pod jedną cianą stoi odrapane, zdezelowane pianino, poza tym kilka stołków i stojaki do mikrofonów. Nie mamy adnego sprzętu poza moimi gitarami i wzmacniaczem, więc rozkładam się, podłączam gitarę elektryczną i ustawiam stołek, a Kylie uderza w klawisze, sprawdza d więk i nastrojenie. – To wrak pianina – mówi Dan. Dobiega czterdziestki, ma ołnierską fryzurę z podgolonymi bokami, muskularną sylwetkę i kozią bródkę. – Trzeba je nastroić, ale na przesłuchaniu chyba da radę. Zaczynajcie, jak będziecie gotowi. Kylie kiwa do mnie głową, a ja pochylam się i zaczynam odliczać rytm do wej cia w drugą piosenkę, którą zagrali my na wieczorku muzycznym. To intro jest zabójcze, a kiedy Kylie wchodzi z pianinem i zaczyna piewać, utwór hipnotyzuje. Mened er jest pod wra eniem, widzę to. Kończymy piosenkę, a ja przełączam się na gitarę akustyczną. Kylie przesuwa dłonią po klawiszach tak, jakby zmiatała kurz z klawiatury albo pozbywała się poprzedniej piosenki i przygotowywała pianino pod nową. Zauwa yłem ju ,

e ma taki zwyczaj, i uwa am, e jest uroczy. Trzy razy markuję uderzenia w struny i odliczam, a potem Kylie zaczyna grać przerobioną wersję Kiss Me Eda Sheerana. Strasznie mnie ta piosenka stresuje, bo w naszej wersji opiera się na współbrzmieniu. Moja partia gitarowa nie jest trudna, a pianino Kylie wyznacza mi rytm, ale trafienie w te same nuty w tym samym czasie… To trudne, a ja nie jestem za bardzo przekonany do mojego piewania. Szybko do mnie dotarło, e okre lenie Kylie, e „nie le” gra na pianinie, oznacza, e jest kurewsko dobra. Ale na gitarze faktycznie nie umie grać, tu nie przesadzała. Szczę liwie dochodzimy jednak do końca, choć w jednym miejscu mylę słowa. – To było dobre. Naprawdę dobre – mówi Dan. – Ta piosenka nie jest mo e do końca stworzona dla naszych klientów, ale widzę, e umiecie grać. A macie co bardziej w stylu country? Kiwam głową. – Co powiesz na Cannery River Green River Ordinance? Kiwnięcie głową, więc znów zmieniam gitary. Tę piosenkę najtrudniej było zaaran ować dla duetu. adne z nas nie gra na skrzypcach, ale wymy liłem patent, jak podrobić skrzypce na gitarze. Kylie bierze na siebie resztę zło onej melodii. Moim zdaniem brzmi nie le, ale to temu go ciowi ma się podobać, nie nam. Wchodzimy w muzykę. Ja gram ckliwe, zawodzące długie nuty, a Kylie pochyla się nad pianinem i wprawia palce w ruch. Wokal jest prawie w cało ci mój, co mnie ostro przera a. Słyszę, e jako w połowie głos zaczyna mi dr eć, i boję się, e ze stresu wszystko popsuję. Zamykam oczy i koncentruję się na gitarze, na słowach, jako się opanowuję i jadę dalej. Dan klaszcze. – Zajebi cie! Biorę was. – Wskazuje na mnie z szerokim u miechem. – Ale ty się chyba na chwilę pogubiłe , co kolego? Kiwam głową. – Było blisko. Żacet klepie się w udo i wstaje z barowego stołka. – Ale dałe radę. Przygotujcie więcej czego w tym stylu i jakie autorskie kawałki. Co powiecie na za trzy tygodnie? Czwartek dwudziestego pierwszego po dwudziestej? Dopóki nie macie oboje dwudziestu jeden lat, nie mogę wam dać występu po wpół do dziesiątej, ale dajcie dobry koncert i zobaczymy, co dalej. – Patrzy na Kylie spod zmru onych powiek. – A ty wyglądasz znajomo. Mówiła , e jak się nazywasz? – Kylie. – Kylie jak? Ona wyra nie nie chce podać nazwiska. – Calloway. – Calloway… Cholera, jeste córką Nell i Colta, co?

Wzdycha. – Tak, ale… Dan wchodzi jej w słowo. – Wziąłem was, zanim to powiedziała , więc nie my l, e dostali cie koncert dlatego. Colt wie, e chcesz występować? Kylie wzrusza ramionami. – Pewnie. Dan kiwa głową. – Dobrze. Zadzwonię do niego i pogadamy. Je li nie będzie miał nic przeciwko, mogę kiedy wziąć was na pó niejszą godzinę, kiedy w barze jest więcej ludzi. Nie powinienem, ale skoro jeste córką Colta, mogę zrobić wyjątek. – Nie chcę adnych przywilejów tylko dlatego, e… Dan nie pozwala jej doj ć do słowa. – Słuchaj, mała. To jest kurewsko brutalna bran a. Trudno choćby załapać się na koncert. żdybym był na twoim miejscu, wykorzystałbym okazję do cna. Doceniam, e chcesz do wszystkiego doj ć sama, ale występ to występ. I zaufaj mi, na nazwisku rodziców zajedziesz co najwy ej na scenę. Mogą cię wprowadzić do barów i klubów, ale nie sprawią, e widownia cię polubi. Ludzie mają w dupie, czyją jeste córeczką. Chcą mieć dobrą muzykę do piwa, nic więcej. Kylie wzdycha i wzrusza ramionami. – To ma sens. Dan kiwa głową. – No to ustalone. Widzimy się dwudziestego pierwszego. – Daje Kylie wizytówkę. – Przeka ojcu. Pakuję gitary i wynoszę je razem ze wzmacniaczem do auta. Wsiadamy, Kylie włącza silnik, a potem się do mnie odwraca. – Ja pierdzielę! – Łapie mnie za rękę i potrząsa. – Mamy pierwszy występ! U miecham się do niej. Tak jest, Cukiereczku. – Teraz musimy się tylko zgrać. – Włącza się do ruchu i jedzie w stronę domu. żadamy, jakie covery zagrać, i zastanawiamy się nad napisaniem autorskich piosenek. Kiedy podje d amy pod jej dom, jeste my ju oboje ostro nakręceni i pierwszą partię mamy zaplanowaną. źmocje opadają, kiedy widzimy przed domem Bena, wsiadającego do swojego pikapa akurat w chwili, kiedy wysiadamy. Kylie jest przybita samym jego widokiem, czuję to. Ben

patrzy na mnie z otwartą nienawi cią. Jestem trochę zszokowany, nie spodziewałem się tego. Zatrzaskuje za sobą drzwi i z piskiem opon cofa, a potem rycząc, wyje d a z osiedlowej uliczki. Drzwi do domu otwierają się i wychodzi jego matka. Staje na ganku i patrzy za nim. Zerkam na Kylie. – O co chodzi? Wzdycha. – O du o. – Kręci głową i patrzy na mnie. – W ciekł się. – Kylie? – Pokłócili my się tamtej nocy, kiedy zostałam u ciebie do pó na. Po wieczorku muzycznym. Czekał na mnie. – Jest zazdrosny? – Tak. Chyba miałe rację. Powiedział, e jest we mnie zakochany od czternastego roku ycia. Jęczę. – Szlag. Mówiłem ci! – Odchodzę od niej, jestem przera ony. Idzie za mną. – Oz, to przecie nic. Odwracam się na pięcie. – Nic? Jak to nic? To twój najlepszy przyjaciel. Nigdy nie chciałem stawać między wami. – Miał całe ycie, eby mi powiedzieć. A nie zrobił tego. Ani razu. Nigdy nie powiedział, co czuje. – Patrzy w stronę wylotu ulicy, gdzie zniknął pikap, tak jakby miała moc widzenia za horyzontem. – A ja tego chciałam. Kiedy , dawno. W dziewiątej klasie, dziesiątej. On jest wietny. Atrakcyjny, fajny, zabawny, wysportowany, popularny… Spełnienie marzenia ka dej dziewczyny. My lałam, e mo e mamy przed sobą bajkowe zakończenie, więc czekałam i czekałam, a wyzna mi miło ć do grobowej deski. Ale nigdy tego nie zrobił, a ja nie chciałam ryzykować naszej przyja ni. W zeszłym roku niespodziewanie zaczął się spotykać z ró nymi dziewczynami, więc odpu ciłam. A potem ty się pojawiłe , zaczęło się to wszystko między nami, a teraz nagle on mówi, co czuje. Za pó no. Jestem rozdarty. On jest wła nie taki, jak powiedziała, a ja nie jestem na tyle lepy, eby tego nie widzieć. Ma wszelkie powody, eby mnie nienawidzić. Jaka czę ć mnie, ta sama, która wie, e nie jestem odpowiednim chłopakiem dla Kylie, podpowiada, ebym pchnął ją w jego ramiona. Ale moja egoistyczna czę ć do tego nie dopu ci. Kylie zna mnie ju dobrze, bo się do mnie odwraca. – Nawet o tym nie my l. Miał swoją szansę. Ja jestem z tobą.

mieję się. – Przecie nic nie mówiłem. Mru y oczy. – Ale pomy lałe . Kiwam głową. – No tak. – Więc nie my l. Po prostu zapomnij. – Ciągnie mnie do drzwi, wchodzi do domu i zaczyna wołaćŚ – Tato! żdzie jeste ? Colt wychodzi z piwnicy. – Co, Pierniczku? Biegnie do niego i obejmuje go w pasie. – Mamy koncert! On odwzajemnia u cisk. – Genialnie! Gdzie? Kylie daje mu wizytówkę. – Tutaj. Mened er ma na imię Dan. Powiedział, e je li się zgodzisz, pozwoli nam grać w pó niejszych porach. Mówi, e trudno będzie zdobyć koncert w godzinach szczytu, bo jestem wcią niepełnoletnia. Colt kiwa głową. – Ma rację. W ka dym razie tak jest przy Music Row. Ale jest du o otwartych wieczorków, na których mo ecie grać. To dobry sposób na wyrobienie nazwiska. Uczestnicy takich imprez to mały wiatek, a prawdziwe talenty rzadko się zdarzają. Potem klepie mnie po plecach, jednym ramieniem wcią obejmując Kylie. – Dobra robota. – Zerka na córkę. – Nie masz nic przeciwko, eby my przyszli z mamą na występ? Kylie kręci głową. – Nie, w porządku. – Kiedy? – W czwartek dwudziestego pierwszego. – Super. Będziemy. – Wraca do piwnicy, a my idziemy do jej pokoju. Kylie zostawia otwarte drzwi, ja siadam przy jej biurku, a ona na łó ku. Następne kilka godzin dzielimy na naukę algebry i pracę nad nową piosenką. O wpół do ósmej przerywa nam Nell.

– Zrobiłam kolację. – Patrzy na mnie. – Zjesz z nami? Kylie odpowiada w moim imieniu. – Tak, zje. mieję się. – Wygląda na to, e zostaję. Kilka minut pó niej siedzę z nimi przy okrągłym stole w kuchni. Kylie z mojej jednej strony, z drugiej Nell, Colt naprzeciwko. Na stole wielka micha makaronu z sosem mięsnym, pieczywo czosnkowe i sałatka. Czekam i obserwuję, jak podają sobie kolejne naczynia, nakładają i podają mnie. To jest… dziwne. Nigdy wcze niej nie jadłem takiej kolacji. Je li ju , to jem z mamą, ale rzadko się zdarza, eby my oboje byli w domu w porze kolacji. Wtedy jemy co na szybko, na kanapie przed telewizorem. Tutaj nie wiem, co robić. Mam czekać, a oni zaczną je ć? Będą się modlić? Nie wyglądają mi na religijnych czy uduchowionych, ale mam jakie przekonanie, pewnie głupie, e takie porządne rodziny z przedmie cia zawsze odmawiają modlitwę przed posiłkiem. Mam zamknąć oczy? Są jakie zasady albo zwyczaje, które powinienem znać? Nie umyłem rąk. Mam czapkę. Powinienem ją zdjąć? Przez głowę przelatuje mi milion my li. Nie jem, tylko patrzę na Kylie i jej rodziców, jak zaczynają je ć bez adnych ceremoniałów. Rozmawiają swobodnie, pytają się wzajemnie, jak minął dzień, opowiadają historyjki, wszystko z pełnymi ustami. Nell zauwa a, e nie jem. – W porządku? Nie jesz? Mrugam. – Wszystko dobrze. Pachnie pysznie. Colt przychodzi mi z odsieczą. – To tylko kolacja, Oz, wyluzuj. Wsuwaj. Kylie odkłada kromkę chlebka czosnkowego i patrzy na mnie. – Co się stało? Zmuszam się do miechu i wkładam do ust makaron. – Jest smaczne. Naprawdę. Dziękuję za zaproszenie. – Mam nadzieję, e mi odpu ci. Odpuszcza, w ka dym razie chwilowo, a ja powoli się odprę am. Odpowiadam na kilka nienatarczywych pytań dotyczących miejsc, w których mieszkałem. Które miasta mi się podobały, które mniej, jakie zespoły lubię. Colt i ja wdajemy się pó niej w rozmowę o motorach i wtedy zauwa am, e Kylie na mnie patrzy. Jest szczę liwa, zaciekawiona, zasłuchana. Tak jakby niesamowicie ją uszczę liwiało, e jestem tu, w jej domu, i rozmawiam z jej ojcem. Dla mnie to dziwne. W yciu bym się nie spodziewał, e jakakolwiek dziewczyna będzie chciała przyprowadzić mnie do domu, ebym poznał jej

rodziców, a jednak stało się. Jem makaron i gadam o triumphach z Coltem Callowayem. I nie ma w tym nic dziwnego. Po kolacji pomagam sprzątnąć ze stołu, a potem razem z Kylie ładuję zmywarkę. To te jest jednocze nie dziwne i cudownie kojące. Colt podchwytuje mój wzrok i wskazuje, ebym poszedł za nim do gara u. – Kradnę ci chłopaka, Kylie. Idziemy zerknąć na mój motor. – Bąd miły – mówi Kylie ostrzegawczo. Nie wiem, czego się spodziewać, ale idę za Coltem. Otwiera drzwi i ciąga plandekę ze swojego triumpha. Kucam, eby przyjrzeć się silnikowi. Słyszę, e szuka czego w szufladzie z narzędziami, a potem rozlega się charakterystyczne kliknięcie zapalniczki. Czuję zapach dymu. Wyciąga do mnie paczkę cameli, więc biorę jednego, a on mi zapala. Mija kilka chwil, Colt opiera się o warsztat. – Jak moja córka zacznie palić, skopię ci dupę. – Podnosi papierosa. – Powiedziałem jej to. Nie pozwalam jej palić i staram się nie palić przy niej. Kiwa głową. – Dobrze. – Mru y oczy. – Słuchaj, nie zamierzam wygłaszać jakiej drętwej gadki ani cię straszyć. Zresztą chyba nie muszę, co? Kręcę głową. – Nie, nie musi pan. – Ale jest parę spraw, które chciałbym obgadać. Po pierwszeŚ blizny na twoich rękach. Czy to będzie problem? Odwracam ręce tak, e widać blizny, i patrzę na nie. – Nie. – Z trudem przełykam linę. – Nie będę kłamał, to był powa ny problem. I czasem wcią mam na to ochotę, ale ju się nie oparzam. Nie twierdzę, e przestałem z powodu pana córki, bo tak nie było, ale na pewno ona mi bardzo pomaga. Nie chcę być dla niej kim takim. Ona zasługuje na więcej. – więta racja. – Colt patrzy porozumiewawczo. – Sam przestałe się kaleczyć? Czy kto ci pomógł? Zastanawiam się, co powiedzieć. W końcu mówię prawdę. – Jaki czas temu byłem dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Przed maturą. Wtedy parzenie weszło mi w krew. Było ostro. Sprawy mi się pokomplikowały. Wiecznie miałem kłopoty w szkole. Były takie dzieciaki… Dokuczały mi. I nikt ich nie powstrzymał. Nawet nikt nie próbował. Oni trzę li szkołą. Nie pozwalałem sobie na te ich popisy i prawie mnie wywalili, bo paru stłukłem. A potem było coraz gorzej. Nie chodziło o fizyczne prze ladowanie. Raczej psychiczne. Ta szkoła była bardzo podzielona społecznie i ekonomicznie, a ja bru dziłem w ka dej grupie. Zawalałem wszystkie przedmioty, mama mnie dręczyła, dyrektor chciał mnie wywalić i… Nie wiedziałem, co robić. Wtedy zacząłem się oparzać. Mama

zauwa yła. Spanikowała. Ale ja wcią to robiłem i pod koniec roku była naprawdę na skraju załamania nerwowego. Zabrała mnie do psychiatry, ale nie chciałem gadać, nie współpracowałem. – Milknę, bo nie chcę mówić, co było dalej. – Z tym oparzaniem było marnie. Naprawdę le. Mama nie mogła tego znie ć, my lała, e chcę się zabić, więc oddała mnie do szpitala psychiatrycznego. Na początku zachowywałem się jak wszędzie indziej. Miałem gdzie . Ale potem do mnie dotarło, e mo e oni będą umieli mi pomóc. Bo widzi pan, ja nigdy nie chciałem się parzyć. To był… odruch. Nie mogłem tego powstrzymać. Ręce robiły to bez mojej zgody. Nie wiem, czy pan to rozumie, ale tak było. Nienawidziłem szpitala, ale pewne rzeczy tam zrozumiałem. – My lałe o samobójstwie? Kręcę głową. – Nie, proszę pana. Nigdy nie chciałem umrzeć. Chodziło o to, e… Oparzanie się odpychało wszystkie inne uczucia, sprawy, z którymi nie wiedziałem, co zrobić. – A twarde prochy? Znów kręcę głową. – Nie ma mowy. Widziałem, jak ludzie umierali po tym gównie. Nie. Colt wzdycha. – Ale słyszałem, e palisz zioło? – Słyszał pan? – Unoszę brew. – Od kogo? – Od Bena. Krzywię się. – Ben… Nienawidzi mnie. – Wiem. Ale odpowiedz na pytanie. Jarasz? Kiwam głową. – Czasem. Rzadko. – A Kylie? – Nie ze mną. – Rzuć to, Oz. Nie ma z tego adnych korzy ci. Robiłem to samo co ty i tylko dlatego reaguję tak spokojnie. Ale nie chcę, eby to się działo przy mojej córce. Je li wyczuję od niej choćby cień zielska, po ałujesz. – Wskazuje na mnie papierosem. – Moja córka cię lubi. A ty i ja mamy du o wspólnego i to mnie przera a. Ale ja wyszedłem na ludzi, więc daję ci szansę i pozwalam ci być przy Kylie. Kiwam głową. – Rozumiem. I dziękuję.

– No có , wolę wiedzieć, gdzie jest moja córka, kiedy jest z tobą, bo mogłaby uciekać, gdybym was rozdzielił – mówi z goryczą. – Zale y mi na dobru Kylie. Wiem, e pan i Nell jeste cie dla niej bardzo wa ni i nie ma mowy, ebym próbował wam ją odebrać. – To dobrze. – Patrzy pytająco. – Masz do wiadczenie przy silnikach? Kiwam głową na boki. – Niewielkie. Chciałbym się nauczyć. Colt grzebie w małej skrzynce stojącej na warsztacie i wyjmuje wizytówkę. – To mój kumpel. Potrzebuje pomocy w warsztacie. Id do niego jutro. Dam mu znać, e przyjdziesz. Dobrze ci zapłaci, je li się przyło ysz. Biorę kartonik. – Super. Dzięki. – Stać cię na więcej ni zmiana oleju. – Wskazuje głową w stronę domu. – No id . Kylie czeka. – Idę do drzwi, ale on mnie wołaŚ – Oz? Jeszcze jedno. Jak zapylisz moją córeczkę, będziesz miał kłopoty. Bardzo powa ne kłopoty. Zamieram z ręką na klamce. – Nie ma o tym mowy, daję słowo. – Oby. Kylie czeka i jak tylko wychodzę z gara u, ciągnie mnie z powrotem do auta. Macham jej mamie, dziękuję za kolację, a zaraz potem wyje d amy z przedmie cia i pędzimy w stronę mojego mieszkania. – Co mówił tata? Wzruszam ramionami. – Chciał się upewnić, e ju się nie oparzam. Pytał, czy to prawda, e palę zioło, jak mówił Ben. Ostrzegł mnie, co będzie, jak zajdziesz w cią ę. – „Jak mówił Ben”?! – Kylie jest zdumiona. – Widocznie mu powiedział, e jaram. Nie wiem zresztą. Kylie marszczy brwi, ale potem co sobie u wiadamia. – No tak. Tata podsłuchał moją kłótnię z Benem. On wtedy mówił, e palisz. Pewnie stąd wie. – Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczno ci, chyba poszło nie le. Kylie zerka na mnie. – A co mu powiedziałe o oparzaniu się? – Prawdę. e miałem z tym problem, e byłem w psychiatryku…

– Gdzie?! Cholera. Zapomniałem jej wspomnieć o tym szczególe. Mówię więc to samo, co powiedziałem Coltowi. Kylie łapie mnie za rękę i ciska. – To straszne! Dlaczego ludzie tak się na tobie wy ywali? – Nie wiem. Jestem inny. Poza tym to te kwestia szkół, do jakich zapisywała mnie mama. Zawsze chciała, ebym chodził do najlepszej w mie cie. Znajdowała takie miejsce do ycia, ebym mógł i ć do dobrej szkoły. Doceniam te starania i w ogóle, ale prawda jest taka, e lepiej bym się odnalazł w bardziej przeciętnym miejscu. Nikt by na mnie nie zwracał uwagi, w przeciwieństwie do tych miejsc, do których mnie wysyłała. Nie pasowałem tam. Nigdy. Podje d amy przed mój blok. Prowadzę ją do rodka i do mojego pokoju. Robi sobie miejsce, skopując z łó ka stertę brudnych ciuchów, i siada. Patrzę na nią i postanawiam poruszyć temat, który gryzł mnie przez cały dzień. – Wiesz co, zastanawiałem się trochę… Wybucha miechem. – Ju się boję. – Nie, to nic takiego. Chodzi o to, e wkurza mnie, e ta melina to jedyne miejsce, gdzie mo emy być sami. Chciałbym, eby my mogli się znale ć w przyjemniejszym miejscu. Na nasz pierwszy raz, w tym sensie. Marszczy brwi. – Naprawdę Oz, nawet nie wiesz, jak bardzo mam to gdzie , gdzie się znajdujemy. Dopóki jeste my razem, to mnie nie obchodzi. To jest twój pokój, twoja przestrzeń. Poza tym z tym miejscem wią ą się jedne z moich najpiękniejszych wspomnień. Poznawanie cię… – Rumieni się i u miecha do mnie. – Całowanie cię. Dotykanie. To wszystko, co robili my razem. To się stało tutaj. Nie potrzebuję apartamentu w Ritzu-Carltonie ani penthouse’u za milion dolarów. Nie chcę, eby był kimkolwiek innym ni jeste . – Wyciąga ręce. Siadam obok niej na łó ku, a ona łapie mnie za nadgarstki i ciągnie na siebie. Upadam ze miechem i ląduję na niej. – O wła nie. Jestem w bardzo miłym miejscu. – Szczerzy się do mnie. – Jezu, Kylie, nie mogę z tobą. Jeste za dobra dla kogo takiego jak ja. – Opieram się na pię ciach przy jej ramionach, eby zdjąć z niej cię ar. – Ale trudno, jako to prze yję. – I słusznie! – Dotyka dłonią mojego policzka, zdejmuje mi czapkę i rzuca na bok, a potem rozwiązuje mi kucyk. – Cieszę się, e byłe u mnie w domu, rozmawiałe z moimi rodzicami. Lubię twoją obecno ć w moim yciu. – Ja te się cieszę. Chocia na początku było dziwnie, ale ogólnie mi się podobało.

Ze zdziwieniem przekrzywia głowę. – Co było dziwne? Kolacja? O czym mówisz? Wzruszam ramionami. – Nigdy nie byłem na takiej kolacji. Przy stole, całą rodziną, wszyscy razem. Dla mnie to było dziwne, nie wiedziałem, co mam robić. mieje się. – Jak to, co masz robić? To kolacja, masz je ć! Parskam. – No dobra, tego się domy liłem, ale po prostu się zestresowałem. Oficjalna kolacja z rodzicami twojej dziewczyny to jest du a rzecz. – No tak. – Powa nieje. – Nie pomy lałam o tym. – Ale w porządku. Dobrze się bawiłem. – A teraz jeste my tutaj – mówi i wsuwa mi palce pod koszulkę, eby dotknąć moich pleców. – Jeste my. Sunie paznokciami po moim kręgosłupie, podciąga mi podkoszulek, a potem całkiem go ciąga i zsuwa mi palce po bokach, łapie mnie za tyłek i przyciąga bli ej. – Rozbierz mnie – szepcze. – Ju nie musimy dłu ej czekać. – Obudziłem w tobie głodną bestyjkę, co? Ma na sobie białą zapinaną koszulę i szarą bawełnianą spódnicę do kolan. Klękam i zaczynam rozpinać jej guziki, jeden po drugim. Kładzie ręce za głową i wpatruje się we mnie. – Jasne, skarbie. Bardzo głodną bestię. arłoczną. I nienasyconą. Odpinam wszystkie guziki i wciągam powietrze. Ma na sobie kusy, czerwony push-up. Od razu mi staje, a ona patrzy na moje krocze. – Rozpina się z przodu – dyszy. Rozpinając stanik, patrzę jej w oczy, a potem ona podnosi się do mnie i koszula razem ze stanikiem zsuwają się jej z ramion. Chryste, te jej cycki. Kurewsko obłędne. Kładę na nich dłonie, unoszę je, czuję, jak pod dotykiem nabrzmiewają brodawki. Ona wzdycha, wydaje jęk rozkoszy, a potem rozpina mi rozporek, odpycha mnie i ciąga mi spodnie. Szamoczę się z elastycznym paskiem spódnicy, desperacko ciągnę w dół, ale z jednej strony zatrzymuje się na biodrze, za to z drugiej odsłania czerwoną gumkę stringów. Kylie klęka między moimi nogami i pomaga mi ciągnąć sobie spódnicę, a potem ją zrzuca. Widzę ją nad sobą, rudawe włosy opadają jej na twarz, a niesamowicie błękitne oczy wpatrują się we mnie łapczywie. Jest ju prawie naga, nie licząc czerwonego trójkącika materiału dopasowanego do stanika. Zje d am dłonią po jej plecach na pupę i czuję napięte, miękkie i doskonale ukształtowane ciało, a mój kutas robi się

jeszcze twardszy, bole nie sztywny, wzbierający od pragnienia poczucia jej na sobie, miękkiej, czułej, li ącej, całującej, ssącej, pieprzącej go i kochającej. Warczę, zatapiając palce w jej po ladkach, zaciskam i przyciągam ją do siebie. ciągam jej stringi, wydobywam spomiędzy po laków sznureczek, zdejmuję je i czuję zapach jej po ądania, soków wypływających z jej cipki. Ona te nie pró nujeŚ zsuwa mi bokserki, choć gumka blokuje się na główce wyprę onego fiuta, ale w końcu zdejmuje je całkiem i oboje jeste my nadzy, wolni, oddychamy w milczeniu, wdychamy swoje oddechy, czujemy skórę na skórze, oczy wpatrują się w siebie, elektryczny błękit i szaro ć, niemal brązowa. Spotykamy się w dzikim, zwierzęcym pocałunku, ramiona jak mije oplatają rozgrzane ciała, dłonie natrafiają na krągło ci i mię nie, poszukują, łakną wszystkiego. Natrafiam na jej gorące, wilgotne wargi i wchodzę między nie, a ona jęczy i wzdycha. Wsuwa ręce pomiędzy nas, znajduje mojego kutasa, głaszcze go i u ciska. Oboje dyszymy, niepowstrzymanie. – Nie mogę… Nie mogę ju dłu ej. Proszę? – Widzę jej twarz kilka centymetrów od siebie, patrzy błagalnie. Podnosi z podłogi torebkę, ale grzebiąc w niej, stara się nie odsuwać od mnie nawet na chwilę. Znajduje szare pudełeczko z prezerwatywami, otwiera je, wyjmuje jeden pakiecik i rozpakowuje. Przygląda mu się, sprawdza, którą stroną nało yć, a potem siada na mnie okrakiem. Nie ruszam się, pozwalam jej to robić. Patrzę, jaka jest piękna, i a nie mogę oddychać, bo wydaje mi się, e to sen. Nie mogę uwierzyć, e ta zjawiskowa, doskonała dziewczyna, kobieta, jest tu ze mną naga i chce mnie, pragnie mnie, pozwala mi się dotykać i całować. To nie powinienem być ja, ale jestem. Taki szczur z meliny, metalowiec, jarający zioło brutal, dzieciak z poprawczaka i psychiatryka, zawieszony w szkole więcej razy ni potrafi zliczyć, raz wyrzucony, pobity iks razy, postrzelony, niemal ugodzony no em, zostawiony na pewną mierć na parkingu, niemający ojca, bezdomny, bez korzeni. Jakim cudem zasłu yłem na tę zjawiskową płomiennowłosą boginię o alabastrowej skórze i oczach jak pioruny? A przecie jest tu, w moim pokoju, ze mną, oplata delikatne, skwapliwe palce wokół mojego pulsującego fiuta i naciąga na niego prezerwatywę, zsuwa ją w dół erotycznym gestem, którego nie miem przerwać oddechem czy choćby drgnięciem mię ni. Patrzy na mnie tak, jakby czytała my li w mojej głowie, widzi mnie takiego, jakim widziała mnie zawsze. – Oz? – szepcze. – Jeste tu? Sunę dłońmi w górę jej ud i podje d am do talii. – Tak, skarbie, jestem. Tak się tylko dziwię. – Czemu? – Siedzi mi na udach, kołysze się lekko, opadające włosy nie całkiem zasłaniają jej cię kie piersi, a uda ma na tyle rozchylone, e odsłaniają cipkę, wilgotną z pragnienia mnie. – Tobie. – Z trudem przełykam linę i mrugam, nagle tak poruszony, e nie wiem, co z tym zrobić ani jak to wyrazić. – Po prostu nie mogę uwierzyć, e tu ze mną jeste . e cię mam i mogę to z tobą robić. Czekała tak długo na wła ciwy moment, na wła ciwego chłopaka i jakim cudem, z powodów, których nie potrafię ogarnąć, wybrała mnie. Pojebanego, poranionego. Ty jeste … doskonała. Perfekcyjna. Ka dy centymetr twojego ciała jest idealny. Masz taką piękną duszę. Twój umysł, serce, osobowo ć…

wiecisz w ciemno ci jak słońce. Roz wietliła mrok, w którym pogrą one było moje ycie, a ja nie wiem, jak mam być mę czyzną, którego potrzebujesz i na jakiego zasługujesz, ale chcę spróbować. Dla ciebie, dla mnie, dla nas. Dla naszej przyszło ci. – Mówię to wszystko, szczerze, prawdziwie, choć nie jestem do tego przyzwyczajony. – Bo e, słyszysz mnie? żadam jak jaki histeryk. A Kylie płacze. Kurwa, zepsułem wszystko, zanim się w ogóle zaczęło. – Oz, Bo e! – Nachyla się, a jej du e, miękkie piersi mia d ą moją pier . Dotyka moich ust dr ącymi wargami. Jej włosy opadają po obu stronach naszych twarzy, a ja czuję jej łzy, jej tłukące się serce, roztrzęsione dłonie na moich policzkach. – Nie wiem, co na to powiedzieć. Oprócz tego, e jeste tym, kogo chcę, kogo potrzebuję, na kogo zasługuję. I nie jestem wcale idealna, ale uszczę liwia mnie, e tak my lisz. Bo ja te my lę, e jeste idealny. Pojebany, poraniony, piękny, twardy, silny, słodki i seksowny. Zsuwa się i ciągnie mnie na siebie. Zawisam nad nią, wsuwam się biodrami między jej kolana, a ona obejmuje mnie udami, trzyma za ramiona i patrzy wyczekująco, błagalnie. – Naprawdę tego chcesz? Ze mną? Teraz? Na pewno? – Muszę spytać, upewnić się. mieje się. – Tak, jestem strasznie pewna. I bardzo gotowa. Błagam cię, ju nie wytrzymuję. A mnie boli w rodku. Moja… moja cipka płonie. Pragnę cię. Dotknij mnie. Doprowad do końca. Cholera. I jak mam odmówić? Nie mogę, ale i nie muszę. Dotykam jej dwoma palcami. Jest mokra i ciasna. Wsuwam w nią palce, głaszczę, pieszczę, zwil am jej sokami łechtaczkę i trącam ten kłębuszek nerwów, pocieram go, a Kylie dyszy i porusza się pode mną, jęcząc. Zataczam kółka, pocieram, okrą am. Wchodzę głęboko, dotykam jej w rodku, podkulam palce, eby znale ć ten punkcik, po dotknięciu którego wije się i warkot zamiera jej w gardle, pieszczę łechtaczkę, a wierzga, a widok jej ekstazy sprawia, e jestem twardy jak nigdy w yciu. Mój kutas błaga, eby się w niej znale ć. – Oz… Ja pierdolę, Oz… – Otwiera oczy, unosi biodra, wygina plecy w łuk, a jej piersi garną się do moich dłoni. – Gotowa? – Trącam lekko wej cie. Kiwa głową, brak jej tchu, sięga między nas, łapie mojego fiuta i ustawia między wargami cipki. – Tak, skarbie, jestem gotowa. Bardzo gotowa. Delikatnie, powoli się w nią wsuwam, ale z trudem się powstrzymuję, bo ka de doznanie jej ciasnego liskiego wnętrza przyćmiewa wszystko, co znałem jako dobre i przyjemne. Nie mogę oddychać, z trudem utrzymuję własny cię ar. Natrafiam na opór wewnątrz niej i wiem, e teraz będzie ją bolało. Ona te co czuje i marszczy twarz, ciąga brwi. Zamieram. – W porządku?

Kiwa głową. – Tak, tylko daj mi chwilę. – Boli? Znów potakuje. – Tak, boli. Nie bardzo, ale jednak. Cały się trzęsę, desperacko pragnę się poruszyć, ale nie mogę, nie wolno mi, nie zrobię tego – Powiedz mi, czego potrzebujesz, czego chcesz. Łapie mnie za ramiona i wbija mi palce w skórę. – Po prostu zrób to. Przebij się. Biorę głęboki wdech i waham się, ale potem opieram się czołem o jej czoło i wchodzę głęboko. Czuję, jak opór pęka, a ona ostro wciąga powietrze. – Cholera, to bolało. – Przepraszam, Ky, strasznie przepraszam… – Nie mogę znie ć widoku bólu na jej twarzy, ale czas mija, jestem w niej pogrą ony i widzę, jak jej mina się zmienia. Kręci głową i przyciska mi palce lewej dłoni do ust, eby mnie uciszyć. – Nie przepraszaj. Ju nie boli. W porządku. Szerzej otwiera oczy, a ja nie mogę się powstrzymać i lekko poruszam biodrami, eby ul yć mojemu pulsującemu, spragnionemu kutasowi. Jest mi w niej cudownie i muszę się ruszać, ale nie zrobię tego, a będzie gotowa. Jednak tego drobnego ruchu nie mogę powstrzymać i ona a wzdycha. – Och! Zrób to jeszcze raz! – żłos jej dr y, ale w równym stopniu z oszołomienia, jak z rozkoszy. Więc wycofuję się najostro niej i najdelikatniej jak potrafię, a ona przesuwa ręce z moich ramion na boki, a stamtąd na tyłek. Kładzie mi dłonie na po ladkach, a kiedy się waham, lekko popycha mnie w siebie. – Oooooomójbo e. Cudownie. Jeszcze raz, skarbie. Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówi. To sprawia, e ta idiotyczna, rzewna czę ć mojej duszy zaczyna się mazać. Wycofuję się i wchodzę głębiej, teraz jednym ruchem, a ona wciąga powietrze i teraz mocniej napiera na mój tyłek, ebym się poruszał, poruszał! Unosi plecy nad łó kiem. – Bo e, Kylie, jeste cudowna – szepczę, przyciskam usta do jej ucha i mruczę stłumionym, niskim głosem. – Uwielbiam być w tobie. Jeste taka ciasna. – Oz, kurwa! Nie wiedziałam… Nie miałam pojęcia… – W jej głosie a gęsto od emocji, zachwytu i innych składników, których nie mogę teraz wyró nić. – Nie wiedziałam, e to tak będzie. Czuję się taka… pełna. Wypełniona tobą. Nie wiedziałam. Tak się cieszę, e czekałam. I e to ty.

Patrzymy sobie w oczy, a ona płacze. Łzy powoli ciekają jej po twarzy. Opieram się na jednej ręce, a drugą je ocieram. Wiem, e to dobry płacz. Obejmuje mnie za szyję, przyciska mocno do siebie i poruszamy się razem. Unosi usta na spotkanie z moimi i teraz istnieje tylko Kylie, tylko jej ciało spajające się z moim. Nigdy wcze niej nie było kogo takiego ani czego takiego. Cokolwiek czułem czy robiłem wcze niej, teraz nie ma znaczenia. Nijak się ma do tego, co prze ywam w tej chwili. Te inne, pozbawione znaczenia razy były jak pojedyncze płomienie wiec palące się przez moment w kącie pustego pokoju. A to… Ona jest słońcem. Kylie, jej oddech w moim uchu, jej ramiona wokół mnie, jej wargi szepczące w zachwycie moje imię, jej nogi oplatające mnie w pasie, eby zagarnąć mnie głębiej i bli ej. To nie tylko słońce, a cała galaktyka, wszech wiat wypełniony nieskończoną liczbą gwiazd l niących w niezrównanym blasku. – Och, Oz. Jeste mój. – Wierzga pode mną, otwiera usta, eby wypowiedzieć moje imię. – Tak, jestem twój. – To prawda. Jestem jej. Nigdy nie nale ałem do nikogo. Ale ju nale ę. Czuję, e zaciska się wokół mojego fiuta, tracę kontrolę, w lizguję się za granicę. Zaczyna poruszać biodrami w szaleńczym tempie, napiera na mnie, nasze ko ci biodrowe zderzają się, zaciska ramię na mojej szyi z dziką siłą, a ja utrzymuję się nad nią na jednej ręce, bo drugą dłoń splątałem z jej. Nasze palce się zaciskają i słyszę siebie, jak mruczę, dyszę, jęczę. – O Bo e, Bo e – dyszy ona. – Bo ebo ebo ebo ebo ebo eOz, o kurwa, nie przestawaj, nie przestawaj! mieję się. – Niby czemu miałbym przestać? mieje się ze mną. – Nie wiem, ale i tak nie przestawaj. Dojdę tak mocno, tak kurewsko mocno. – Ja te , Cukiereczku. Za chwilę. Bo e, Kylie, dochodzę. – Tak, tak! – Wbija mi paznokcie w plecy, zsuwa mi dłoń na tyłek, a jej miednica obija się o moje biodra. Wydaje z siebie jęk pozbawiony słów. Dochodzimy razem. To jak wybuch atomowy. Ka da komórka w moim ciele rozpala się i eksploduje z siłą supernowej, a ja nie mogę się powstrzymać od nacierania raz za razem. Na szczę cie Kylie odpowiada na moje szaleńcze, mocne pchnięcia własnymi, a jedyny d więk, jaki wydobywa się z jej ust, to moje imię. Raz za razem wy piewuje je, a potem wreszcie zwalniamy i padamy bezwładnie. Na chwilę opadam na nią, bo nie mam ju siły utrzymywać swojego cię aru na ręce. Obejmuje mnie i kojącymi dłońmi krą y po moich plecach i szyi. Dotyka ustami mojego ucha i łaknie powietrza. Owija nogi wokół moich kolan. Podnoszę się, ale przytrzymuje mnie w miejscu. – Nie, nie id . Uwielbiam czuć na sobie twój cię ar. – Zmia d ę cię!

Obejmuje mnie ramionami i nogami. – I dobrze, zmia d ! – Wariatka! – mieję się. Kiwa głową. – eby wiedział. Zostajemy tak na jaki czas. Nie mam potrzeby sprawdzać, ile upłynęło. W końcu zsuwam się z niej i idę do łazienki, eby zdjąć i wyrzucić prezerwatywę. Kiedy wracam, ona le y na brzuchu, nakryta prze cieradłem do wysoko ci pupy, a włosy ma rozsypane na poduszce. Otwieram okno i zapalam papierosa, palę powoli i patrzę na piącą w moim łó ku Kylie. Ja te jestem senny. żaszę papierosa i w lizguję się obok niej. Przyciskam plecy do ciany, eby miała miejsce. Nie chcę jej budzić. Mruczy co niezrozumiałego. Na chwilę otwiera oczy, a kiedy mnie widzi, przysuwa się. Układam jej głowę na mojej piersi i okrywam nas. Kolejny pierwszy raz dla nas obojga. Le ę z nią, przytulam ją do siebie i pi mi się lepiej ni kiedykolwiek w yciu. – Cholera! Budzę się na d więk jej spanikowanych słów. Siadam. – Co jest, Cukiereczku? – Jest prawie pierwsza. Powinnam wracać. – O której musisz być? Wzrusza ramionami. – Nie mam wyznaczonej pory. – To mo e wy lij ojcu SMS, eby wiedział, gdzie jeste ? Dotyka ekranu komórki, a ja zaglądam jej przez ramię. „Jestem z Ozem, melduję się”. Kilka sekund pó niej przychodzi odpowied Ś „Dzięki, wróć przed drugą. KC”. „OK JCT”. Wysyła, odkłada telefon i wstaje. Wtedy oboje widzimy na prze cieradle plamę krwi i adne z nas nie wie, jak zareagować. Patrzę jej w oczy. – Nic ci nie jest? Kręci głową.

– Nie. Mo e trochę boli. Ale w porządku. Przepraszam za prze cieradło? – Brzmi to jak pytanie. Wzruszam ramionami. – No co ty. To tylko prze cieradło. Zaraz się tym zajmę. – Dobrze. Ja muszę siku. – Wstaje, naga, a ja nie mogę oderwać od niej wzroku. – Twoja mama wraca niedługo? Mam się ubrać, zanim pójdę do łazienki? Macham ręką. – Nie. Nigdy jej nie ma przed drugą, a zwykle wraca o trzeciej. Kylie jest w łazience, a ja ciągam prze cieradła z łó ka, zwijam je w kłąb i wyrzucam do mieci w kuchni. Potem wyjmuję worek z kubła, zawiązuję i wystawiam przed drzwi. cielę łó ko czystym prze cieradłem i my lę o tym, e nie mam absolutnie adnej ochoty, eby zajarać. Wcze niej, z przypadkowymi dziewczynami w przeszło ci, jarali my przed i po, eby stłumić uczucie bezbronno ci. Tak było łatwiej udawać, e to nic nie znaczy, zachowywać się normalnie. Jak byli my napaleni po uszy, jednorazowa natura naszych kontaktów wydawała się zupełnie normalna. Przy Kylie jestem trze wy. Jestem totalnie sobą, w pełni wiadomy, jak bardzo wyjątkowe było to, co nas przed chwilą spotkało. Rozkoszuję się tą wyjątkowo cią i przyznaję, e ta rzeczywisto ć, ta wa no ć i dogłębny sens sprawiły, e było to nieskończenie lepsze. Nie miało nic wspólnego z tym, co robiłem kiedy . Absolutnie nic. Drzwi się otwierają i Kylie wraca. Zamyka za sobą, a potem staje, opierając cię ar ciała na jednej nodze. U miecha się nie miało, oczy jej l nią szczę ciem. Patrzy na mnie i nic nie mówi a nie mogę tego znie ć. – No co? – pytam. Wzrusza ramionami. – Nic. Patrzę na ciebie. Jeste piękny. Szczególnie teraz. Nagi, z rozpuszczonymi włosami. Cały dla mnie. W końcu skraca dystans i siada na łó ku. Widzę, e się uczesała i pachnie mydłem. – Ja? No co ty. Ale dzięki, skarbie. To ty jeste piękna. – Słuchaj, jak mówię, e jeste piękny, znaczy, e jeste . Dla mnie. Nie musisz się zastanawiać, czy to prawda. – mieje się. – Co za filozoficzna rozmowa! – A nie zra a cię, e nie jestem takim pewnym siebie samcem? Kręci głową. – Nie. Bo wła nie e jeste , szczególnie kiedy o tym nie my lisz. Po prostu nie umiesz przyjmować komplementów, ale kiedy jeste sobą, stajesz się pewny. Masz wiadomo ć, kim jeste , i nie stwarzasz problemów ani się nie tłumaczysz. Kręcisz mnie. Przyciągnęło mnie to do ciebie. Jeste inny ni wszyscy, ale masz to w dupie. Kocham cię. Musisz tylko pogodzić się z tym, e ja uwa am, e jeste piękny, na zewnątrz i w rodku. Masz wady,

pewnie, e tak. Miałe cię kie ycie, ale to niesamowite, e mimo tego potrafisz być dla mnie taki czuły. – No có , dzięki. Wzrusza ramionami. – Mówię, jak jest. – Na jej ustach rozkwita powolny u miech. – Mam jeszcze godzinę do powrotu. Co robimy, eby jako wypełnić czas? Wchodzę w tę grę. – Hm. W sumie nie wiem. Mo e pooglądamy telewizję? Albo pogramy w scrabble? mieje się lekkim, zachwycającym miechem przypominającym brzmienie dzwoneczka. – Nuda! Proponuję, eby się poło ył, a ja sprawdzę, ile potrwa, zanim znów ci stanie. Kładę się na plecach, a ona siada na mnie okrakiem. – Podoba mi się ta zabawa – mówię, a potem zamykam oczy, bo czuję jej palce, głaszczą mnie. – Ale obstawiam, e to nie potrwa długo. Przesuwa palce po moim członku, a potem zamyka w dłoni główkę. Ju czuję, e krew rusza na południe, wypełnia mnie. – Prawie w ogóle nie potrwa – mamrocze Kylie. – A gdybym zrobiła tak? – Nachyla się i oblizuje mnie, muska językiem, a potem znów u ywa dłoni, gdy zaczynam pęcznieć. – Bo e, Oz, jak ja to uwielbiam. Patrzeć, jak robisz się twardy, dotykać cię i wiedzieć, e potrafię doprowadzić cię do takiego stanu. Czuję, jakbym miała moc. – Robię się twardy na samą my l o tobie – mówię. żłaszcze mnie długimi, powolnymi pociągnięciami, a ja jestem od nowa sztywny i gotowy. – Chyba ju ? Kiwam głową. – Te tak my lę. Powiedz, na co masz teraz ochotę, Cukiereczku. Odpakowuje prezerwatywę i rozwija ją. Jęczę. – Bo e, uwielbiam, jak mi ją nakładasz. – Trzymam ją za biodra, kiedy się na mnie sadowi. – Rób, co chcesz, skarbie. – Taki mam zamiar. Matko, jestem nią opętany, oszołomiony sposobem, w jaki bierze sobie, co chce, tak chętnie, z pasją. Jest gotowa na wszystko w moim towarzystwie. Trzyma mojego fiuta w jednej ręce, a drugą opiera się o materac przy mojej twarzy. Siada nade mną okrakiem, zawiesza tyłek w powietrzu i

nakierowuje mnie do swojego wej cia. Mru y oczy, otwiera usta i nie waha się nawet sekundy. Wsuwa mnie w swój ciasny, gorący i wilgotny tunel, Wzdycha otwartymi ustami, gdy ją wypełniam. – Cholera, jeste taki… wielki! Nie wiem, jakim cudem się we mnie mie cisz. – Opada na dół i nasze biodra się spotykają. – Ale jako się to udaje i jest idealnie. Tak jakby był stworzony, eby mnie wypełniać. Pochyla się i całuje mnie w gardło. Moje dłonie, błądząc po jej ciele, po biodrach, bokach, łapią jej cycki i gładzą twarz. A przez cały ten czas ona po prostu siedzi na mnie, nie poruszając się. Oboje my limy o tym, e pasujemy do siebie jak dwa kawałki układanki i e to jest niewiarygodnie piękneŚ ona nade mną, całująca mnie całego, tak jakby nie mogła się mną nasycić, i ja całujący ją, gdzie tylko dosięgnę, sycący się jej mlecznobiałą, miękką jak aksamit i gorącą jak ogień skórą. Łapię jej brodawki w zęby, wa ę piersi w dłoniach, otaczam palcami jej biodra. Oczy ma jak najgorętszy ogień, jak pioruny, jak prąd elektryczny, jak oceanś oddycha urywanymi wdechami i nachyla się do mnie, kładzie mi głowę na piersi, wygina plecy i wysuwa mnie z siebie tak, e prawie wypadam, a ja a dr ę, bo potrzebuję wej ć w nią mocno i głęboko. Ale nie robię tego, pozwalam jej nas prowadzić, zasmakować w bólu pustki. Jęczy i wprowadza mnie z powrotem. Podnosi się na łydkach, balansuje, a jej piersi kołyszą się cię ko, kiedy przeczesuje włosy palcami, zamyka oczy, wygina się i odchyla głowę. – Gotowy? – pyta bez tchu. – Bardzo gotowy. – Trzymam ją za biodra i patrzę, wypełniam nią oczy, duszę i pamięć, jej wizerunkiem kuszącego, erotycznego piękna. Napiera na mnie ruchem bioder, zagryza dolną wargę i znów to robi. Unosi się i opada. Jęczy moje imię. Unosi się, opada, jęczy. Wchodzimy w rytmŚ powolne, rozkoszne wysuwanie, pustka, a potem wypełnienie, kiedy się w nią wsuwam i dogłębna, bogata pełnia. Ka dy ruch jest przemy lany. Potem szybciej, unosi się na mocnych, jędrnych udach, a ja dalej czekam na nią, dopasowuję się do niej i jadę w górę, kiedy ona wraca na dół. – Poli moje cycki. – Patrzy w dół, ale nie zwalnia. – Possij je. Podnoszę się, a ona opada. Biorę jej lewą brodawkę do ust i ssę, skubię, lekko gryzę, li ę, całuję aureolę i niewiarygodnie miękką skórę wokół. Ona jęczy, przyciska moją głowę do piersi. Przenoszę się do prawej brodawki i gryzę ją trochę za mocno, więc piszczy, ale u miecha się, kiedy na nią patrzę, więc wiem, e nie zrobiłem jej krzywdy. Żaluje teraz nade mną, uje d a mnie w ostrym, szybkim rytmie, odchyla się do tyłu, łapie równowagę, napiera, bierze ode mnie wszystko, czego chce, i daje mi to, czego tak bardzo potrzebuję. Jeste my złączeni, dwa istnienia zlane w jedno. Słyszałem takie teksty, e seks polega na tym, e kobieta i mę czyzna stają się jednym, ale nigdy tego nie do wiadczyłem i tylko się wy miewałem z takich łzawych historyjek, ale Bo e, teraz rozumiem. Czuję to, tak intensywnie, e niemal mnie przera a. Czuję w sobie ka dą molekułę jej duszy, czuję, e ona po era mnie całego, a ja nie mam najmniejszej chęci, eby się wycofać. Nigdy nigdzie nie nale ałem, nie pasowałem, nie byłem czę cią niczego. Ale teraz jestem czę cią „nas” z Kylie i jestem całkowicie stracony. Patrzę, jak dochodzi. Nigdy w yciu nie widziałem czego tak pięknego. Nie krzyczy, ale gło no i desperacko łapie powietrze, szaleńczo porusza

biodrami, uje d a mnie, z moim kutasem zatopionym głęboko w jej wnętrzu. Wbija paznokcie w swoje ciało, tak jakby buzowała w niej fontanna ognia, a ona próbowała ją uwolnić w ka dy mo liwy sposób. Trzyma się piersi i mia d y je, jęcząc i wzdychając, uje d a mnie dziko, a ja mogę tylko dotrzymywać jej kroku, odwzajemniać pchnięcie za pchnięcie i czuję, jak przetacza się we mnie fala mojego spełnienia. Łapię ją za biodra i ciągnę na siebie, wbijam się w nią, a jęk, który z siebie wydaję, brzmi jak jej imię, wy piewywane tak samo, jak ona ostatnio nuciła moje. Ma otwarte oczy i patrzy na mnie, ja te nie mogę oderwać od niej wzroku, nawet je li instynkt nakazuje mi zamknąć oczy. Trzymam je otwarte i pozwalam jej wejrzeć we mnie, kiedy dochodzę. Nasze biodra spotykają się w coraz wolniejszych uderzeniach, a potem zamieramy i ona opada na mnie, dysząc cię ko. Nie czuję na sobie jej cię aru, przytulam ją, odgarniam jej włosy do tyłu, głaszczę jej plecy i muskam po pupie. – Było jeszcze lepiej ni za pierwszym razem – mamrocze. – Nie mogę się doczekać, jak będzie jeszcze następnym. – Ja te . – Mogę tak spać? – Zagrzebuje się we mnie, a ja przytulam ją mocno. – Pewnie, skarbie. – Czuję, e się z niej wysuwam i krzywię się. – Tylko to wywalę. – ciągam kondom i zawiązuję go nieudolnie, ale skutecznie, a potem wpuszczam w przerwę między cianą a łó kiem, eby wyrzucić pó niej. – Nie chcę się ju nigdy ruszać. Chcę tak zostać na zawsze – mruczy mi do ucha. – Ja te . Zapada cisza, swobodna i niewymuszona. Czuję, e Kylie odpływa w sen, ale wiem, e ja nie mogę zasnąć, bo ona musi wrócić na czas do domu. Cię ko mi idzie. Przygniata mnie jej ciepły, rozkoszny cię ar, łaskoczą mnie jej włosy, czuję jej oddech na szyi, palce wplotła czule i z oddaniem w moje włosy i zło yła je koło mojej szyi. Nigdy w yciu nie doznałem takiej doskonało ci. Nigdy. Naciągam prze cieradło, eby trochę nas okryć i czuję, e te odpływam. Staram się nie zasnąć, ale nic z tego. Budzi mnie d więk otwierania i zamykania drzwi wej ciowych. Mama wróciła wcze niej, odkłada rzeczy, zapala papierosa. Patrzę na zegarek: pierwsza trzydzie ci dziewięć. Cholera, Kylie musi i ć. Otwierają się drzwi do mojego pokoju i mama wydaje zaskoczony pisk, kiedy widzi piącą na mnie nagą dziewczynę. – Zamknij drzwi, mamo – mówię spokojnie, ale daleko mi do tego. Na d więk mojego głosu budzi się Kylie, odwraca się do drzwi i tę eje. – Szlag. Zsuwa się i okrywa prze cieradłem. – Dzień dobry… – zaczyna, ale mama ju zamknęła drzwi i jeste my sami. – Bo e, Oz, twoja mama nas widziała. Tak mi wstyd!

– Przecie nic się nie stało, skarbie. W porządku, to nic takiego. – Odgarniam jej z oczu włosy. – Przyszła w samą porę, robi się pó no. Kylie patrzy na zegar. – Cholera, muszę i ć. Jęczę. – Musisz. Ale ja nie chcę, eby szła. – Ja te nie. Wstaję, podaję jej ręce i pomagam się podnie ć. Oboje się ubieramy i opuszczamy sanktuarium mojego pokoju. Mama siedzi na kanapie, pali papierosa, pije piwo, a w telewizji leci powtórka jakiego reality show, w którym zgraja bogatych wied m wrzeszczy jedna na drugą. Zerka na nas, kiedy wchodzimy, a atmosfera robi się bardzo, bardzo dziwna. – Cze ć. Kto to jest, Oz? – To moja dziewczyna, mamo. Kylie Calloway. – Dzień dobry. – Kylie nie wie, co powiedzieć, jak się zachować i czy powinna odnosić się do tego, co się przed chwilą stało. Postanawiam wziąć to na siebie. – Słuchaj, ta akcja sprzed chwili… Mama podnosi rękę, eby mnie uciszyć. – Jeste dorosły. Nie musimy o tym rozmawiać. Od tej pory będę pukać, a ty zamykaj drzwi. – Dzięki. – Dbasz o wszystko, prawda? – pyta przez chmurę dymu. – Tak, mamo, słowo. A teraz koniec tematu. – Kładę dłoń na plecach Kylie i popycham ją do drzwi. – Do widzenia – mówi oficjalnie Kylie. – Mów do mnie Kate. Na razie, skarbie. Odprowadzam Kylie do auta, pilnuję, eby wsiadła bezpiecznie, a potem nachylam się do otwartego okna i mówięŚ – Zamknij drzwi, a jak kto się będzie kręcił w pobli u, przeje d aj na czerwonym. – Oz. – Przeczesuje mi włosy. – Chciałabym móc zostać. eby my nigdy nie musieli tego robić. To znaczy egnać się. – Robi minęŚ ciąga brwi i sznuruje usta. – Twoja mama przyjęła to lepiej ni sądziłam.

– Wiesz, na tym etapie jeste my co najwy ej współlokatorami. Mieszkam z nią, eby pomóc jej płacić czynsz i rachunki. Ona ma swoje ycie, a ja swoje. – Czyli w zasadzie jeste cie… przyjaciółmi? Długo nie odpowiadam. – Musimy teraz o tym mówić? – Nie. Po prostu byłam ciekawa. – Mo na by powiedzieć, e jeste my przyjaciółmi, tylko e ona mi wielu rzeczy nie mówi. Nie wiem kompletnie nic o moim ojcu, nie chce powiedzieć ani słowa. Wiem, e ju ci mówiłem. O niej te w zasadzie nie wiem za du o. A i ja nie opowiadam jej o swoim yciu. Więc, czy to jest przyja ń? Jak dla mnie przyja ń polega na dzieleniu się. Mówieniu sobie ró nych rzeczy. Ja i mama tego nie robimy, więc czy jeste my przyjaciółmi? Nie wiem. Ale ja w ogóle nie mam przyjaciół, więc nie powinienem się wypowiadać. Ona jest moją matką, jedyną rodziną, jaką mam. Jedynym stałym punktem w moim yciu. W jaki sposób mogę na nią liczyć. Dbała, ebym miał dach nad głową, miał co je ć i co na siebie wło yć. Nie biła mnie i nie sprowadzała do domu stad facetów. Nawet nie wiem, czy miała kiedy faceta. Je li tak, nic o tym nie wiedziałem. – Sam słyszę, jak to mówię, i nie wiem, co o tym my leć. – Zawsze wypełniała swoje macierzyńskie obowiązki. Pilnowała, ebym chodził do szkoły, robiła mi niadania, jak byłem mały, całowała w bolące miejsce. Ale czy jeste my ze sobą blisko? Nie powiedziałbym. Nie tak jak ty i twoi rodzice. Ja i mama jeste my jak dwie osoby, które przypadkiem zetknął los. Kylie kręci głową. – To smutne. Wzruszam ramionami i staram się wyglądać nonszalancko, choć wcale się tak nie czuję. – Mo e i tak. Nie wiem. Jest jak jest. Kylie marszczy brwi. – Nie znoszę tego zdania. To wymówka do akceptowania tego, czego nie da się zaakceptować. – A co mam, twoim zdaniem, zrobić? Nie zmienię mamy. Nie zmienię przeszło ci. Czasem naprawdę trzeba zaakceptować nieakceptowalne. – żorycz w moim głosie i zblazowana obojętno ć zniesmaczają nawet mnie. Kylie lekko mnie ciągnie za rozsypane na ramionach włosy. – Chodziło mi tylko o to wyra enie. Nie o ciebie i twoje ycie. Wzdycham. – Wiem. Po prostu temat mamy czasem mnie przerasta. – Nachylam się do okna, a ona zadziera brodę, eby mnie pocałować. – Jed ostro nie. – Napiszę, jak dojadę.

Kiwam głową i odchodzę od auta. Obserwuję, jak się wykręca na fotelu i patrzy przez tylną szybę, cofając, a potem wracam do domu i zdumiewam się swoim yciem, tym, co się stało. Pierwszy raz zaczynam widzieć jaką szansę. Tak jakby ycie nie było tylko czym do odbębnienia, ale jakby mogło dawać rado ć. Nadzieja pęczniejąca mi w piersi a mnie przera a, bo jest jak delikatny, młody kiełek, wiotki, zielony i nowo powstały, który mo e zabić najl ejszy powiew wiatru. A trupy pozamykane w mojej ciemnej szafie a się trzęsą przed nadchodzącą burzą. Colt ciskanie w dołku Czasem a człowieka ciska w bebechach. Przez całe miesiące albo tygodnie ból, pustka i przeczucie, e co się zbli a. Nienawidzę tego stanu. Jakby się czego zapomniało, ale nie wiadomo czego. Jakby się patrzyło we wsteczne lusterko i widziało, e samochód za nami jedzie stanowczo za szybko, a my stoimy na wiatłach i wiemy, e nie ma siły, eby uniknąć zderzenia. Nie chodzi o Nell. Z nią wszystko dobrze. Jest sobą i robi to, co zwykle. Nie chodzi o nas. Jeste my szczę liwi. Zakochani. Pieprzymy się do nieprzytomno ci kilka razy w tygodniu i nigdy nie mamy do ć. Nie chodzi te o mnie, ja to ja. żrzebię przy motorze, który jest ju prawie gotowy. Pracuję z The Harris Mountain Boys, montuję album, eby my mogli ju my leć o trasie. Więc w czym rzecz? Kylie, Oz i Ben. To psuje wszystko. Kylie i Ben pokłócili się w gara u, a ja od tamtej pory z nim nie gadałem. Chodzi na zajęcia, treningi, pakuje. Ale my lę, e tak naprawdę jest gdzie indziej. Czasem widzę, jak siedzi na werandzie, i czuję, e a dymi, buzuje. Rozwa a i rozkłada na czynniki pierwsze. I wiem lepiej ni ktokolwiek, e nic mu z tego nie przyjdzie. Na Kylie a miło patrzeć. Wraca od Oza i cała l ni. Naprawdę go lubi, a on ma na nią dobry wpływ. Tym lepiej dla niego. Dla nich. Lubię widzieć, e moja córka jest szczę liwa. Ka dą wolną chwilę spędza w piwnicznym studiu, jak szalona ćwiczy przed występem. Przyprowadza Oza na próby, które trwają do pó nego wieczora. Potem jadą do niego i wraca pó no. Nie jestem kretynem, ale co mam zrobić? Za kilka miesięcy kończy szkołę.

Niedługo wyjedzie na studia. Teraz przynajmniej wiem, dokąd wychodzi i o której wraca. Z kim jest. Mogę wąchać jej ubranie, kiedy mnie mija, zaglądać jej w oczy i wyławiać z wypowiedzi bełkotliwe słowa. Na razie nic niepokojącego. Tylko szczę cie jej i Oza. Nabuzowanie Bena. I to uczucie, e co się szykuje. Nie wiem, co to będzie, i nie wiem, kiedy się wydarzy. A najgorsze, e nie będę miał na to adnego wpływu. Oz Ocalisz mnie Jest czwartek, dziewiętnasta pięćdziesiąt osiem. W barze a wrze. Jest pełno. Nie do przesady, ale siedzi sporo osób w ró nych stadiach upojenia. Patrzą na Kylie i na mnie z mizernym zainteresowaniem. Nell i Colt siedzą przy małym okrągłym stoliku jakie dziesięć kroków od niskiej sceny, piją browara z beczki i rozmawiają, czekają na nasz występ. Podłączyli my się, dostroili my, rozło yli my nuty i teksty, powtórzyli my kolejno ć piosenek, sprawdzili my, czy mikrofony działają i odbębnili my resztę rzeczy, które się robi przed koncertem. Czas zaczynać. To nie jest otwarty wieczorek muzyczny. To są obcy ludzie, których nie interesuję ja, Kylie ani muzyka. Zagramy za pieniądze jak profesjonalni muzycy. Chyba się porzygam. Tylko e nie mogę. Więc biorę głęboki wdech, łapię w palce piórko i nachylam się do mikrofonu. - Cze ć wszystkim. Jak się macie? - Rozglądam się, ale tylko kilka osób na nas patrzy, rozlegają się ze trzy kla nięcia, a reszta ma nas w powa aniu. - No dobra. Ja jestem Oz, a to Kylie, ale widzę, e macie to gdzie . W ka dym razie chwilowo. Więc mo e zaczniemy grać? Uderzam palcami w pudło gitary tu pod mostkiem, szybko odliczam do trzech, patrzę na Kylie, która siedzi przy pianinie, zwrócona czę ciowo do mnie, a czę ciowo do widowni. U miecha się do mnie i na trzy zaczynamy grać cover Down Jasona Walkera. Ludzie w to wchodzą, podoba im się rytm. Kończymy piewać i zaczynają ju zwracać uwagę, bo zorientowali się, e nie jeste my totalnie do dupy. żramy kilka współczesnych piosenek country, zaaran owanych na nasze potrzeby. Wtedy są ju nasi, podpowiadają kolejne piosenki, gwi d ą, kiwają głowami do rytmu. Kylie i ja jeste my nakręceni, u miechamy się do siebie. Jest super, cudownie, ekstatycznie. Czuję, e yję, jakby przez yły płynął mi prąd, moje ciało wibruje i pobiera energię z widowni i odprowadza ją prosto do