barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony82 935
  • Obserwuję99
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań49 360

Wilder Jasinda - Forever i Potem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :736.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Wilder Jasinda - Forever i Potem.pdf

barbellak EBooki XXX
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 112 osób, 79 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

Każdemu, kto spędził niezliczone dni, miesiące i lata przy łóżku ukochanej osoby, czekając, mając nadzieję i modląc się.

spadając w przepaść CADEN Szok był tak silny, że na chwilę straciłem świadomość. – Co? – Nie mogłem skupić wzroku na doktor Miller. – Co pani powiedziała? – Pańska żona była w ciąży, panie Monroe. Ósmy tydzień, prawdopodobnie. Może mniej. Ona… dostała krwotoku. Poroniła. Straciła dziecko, jeszcze zanim przyjechało pogotowie. Nic nie dało się zrobić. Bardzo… bardzo mi przykro. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak bardzo żałuję. Doktor Miller była wysoką, szczupłą ciemnoskórą kobietą o włosach skręconych w mocne loki i przeszywającym spojrzeniu brązowych oczu. W końcu udało mi się skupić wzrok, a udręka, jaką dostrzegłem na twarzy doktor Miller, była… naprawdę ogromna. Ile razy musiała przekazywać takie wieści? Jak mogła to znieść? – Była w ciąży? – Słowa, niemal niesłyszalne, wyrywały się z moich pokaleczonych ust. – Miała… miała wkładkę wewnątrzmaciczną. Niedawno… założono jej nową. Nie… nic mi nie powiedziała. Doktor Miller zamknęła na moment oczy – ktoś mniej opanowany w tym momencie by zaszlochał. – Nawet wkładka może zawieść. Większość ciąż, które zdarzają się u pacjentek z wkładką, występuje w pierwszych miesiącach po jej założeniu – westchnęła głęboko i wstała. – Nie powiedziała panu? Myślę, że sama mogła jeszcze nie wiedzieć. To był dopiero początek i mogła nie zauważyć objawów, by już zrobić test ciążowy. Z ust wymknął mi się jęk. – Boże… Ever! – Jeśli… się obudzi, z powodu obrażeń, nie tylko głowy, bo te są najpoważniejsze, ale przede wszystkim tułowia, jest mało prawdopodobne, by kiedykolwiek mogła zajść w ciążę. Raz

jeszcze… bardzo mi przykro, panie Monroe. Jej kroki na kafelkach nagle się zatrzymały. Otworzyłem oczy i zobaczyłem Eden stojącą za plecami doktor Miller. Było jasne, że słyszała naszą rozmowę. Kręciła głową, a łzy potokiem spływały po jej policzkach, na dłonie, na usta. Nagle nie mogłem dłużej patrzeć na Eden. Próbowałem odwrócić wzrok, ale widziałem tylko oczy Ever, jadeitowo zielone, jej nos, usta, wargi. Eden podeszła do mnie. – Caden… jak to się stało? – zapytała łamiącym się głosem. Mój brzmiał nawet gorzej. – Nie wiem. To było tak niespodziewane. Wszystko działo się tak szybko. A potem za plecami Eden pojawił się także ich ojciec. Nie mogłem spojrzeć mu w oczy. Czy on też słyszał? O… dziecku? Doktor Miller wróciła z podkładką i długopisem. – Musi pan to podpisać. – Podała mi podkładkę. – Potrzebujemy pańskiej zgody na wykonanie pewnych dodatkowych badań. Pan Eliot wziął podkładkę; myślał, że zwraca się do niego. – Jakich badań? Doktor Miller sięgnęła po podkładkę. – Przykro mi, panie Eliot, ale… mówiłam do pana Monroe. Pozwolił, by wyjęła mu ją z ręki. – Do niego? Dlaczego? Ja jestem jej ojcem, jej prawnym opiekunem. Lekarka spojrzała na mnie i wydawało się, że zrozumiała – że on chyba nie wiedział. Z trudem przełknąłem ślinę. – Dlatego, że jest moją żoną – powiedziałem. – Pobraliśmy się trzy miesiące temu. Jego twarz z wściekłości pokryła się purpurowymi plamami, głos stał się niski, syczący. – Wy… się pobraliście? Jak ona… jak mogła to przede mną zataić? Dlaczego nic mi nie powiedziała?

– Zrobiliśmy to po cichu – wyjaśniłem. – Ever… chciała, żeby tak to się odbyło. – Ale… ale… – Pan Eliot aż się cofnął, gniew walczył w nim z szokiem i zmieszaniem. Eden wzięła go pod rękę. – Chodź, tato. Napijemy się kawy, dobrze? Pozwolił, by go poprowadziła, ale jeszcze odwrócił się i spojrzał na mnie, jakbym mu coś ukradł. Kiedy wyszli, doktor Miller zwróciła się do mnie łagodnie: – Nikt poza panem i pana szwagierką nie wie, że była w ciąży. Może to dla pana istotne. – Dzięki – powiedziałem, a doktor Miller tylko skinęła głową i wyszła. Ever była w ciąży… Mógłbym zostać ojcem. Nigdy nie zajdzie już w ciążę. Prawdopodobnie się nie obudzi. Straciłem ją. A jeśli kiedykolwiek wcześniej myślałem, że byłem załamany, myliłem się. Ever mnie uleczyła, a teraz to, co ocalało z mojej duszy, nieodwracalnie zniszczył wypadek.

kroki w ciemności Eden Tata był wrakiem. Cóż, oczywiście, że był. Jak mógłby nie być? Może „wrak” to złe określenie. Siedział przy stole w kafeterii szpitala William Beaumont w Royal Oak, patrząc w przestrzeń. Jego kawa była nietknięta, nie chciał też nic do jedzenia. Musiałam się trzymać ze względu na niego. Jednak to było cholernie trudne. Moja bliźniaczka zapadła w śpiączkę. Ever… Boże, Ever. Cade, na swoje szczęście, jeszcze jej nie widział. Fizycznie nadal był w złym stanie. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy sam zdawał sobie sprawę, w jak złym. Kawałki metalu poharatały mu prawą rękę, a on pogorszył sprawę, szamocąc się, gdy próbował dostać się do Ever, by wydostać ją z samochodu. Lewą nogę miał złamaną w kilku miejscach, siniaki na całym ciele, a odłamki szkła pokroiły go na kawałeczki. Miał pękniętą czaszkę – dlatego trzymali go w szpitalu cały zeszły tydzień. Miał szczęście, że przeżył. Ever miała szczęście, że przeżyła. Ale Ever… była żywa w najsłabszym tego słowa znaczeniu. Jej serce biło, płuca tłoczyły powietrze – jednak nawet to działo się tylko dzięki urządzeniom. Ale esencja tego, kim była moja siostra, mój najlepszy przyjaciel, moja bliźniaczka, połowa mnie… odeszła. Być może na zawsze. Doznała pęknięcia czaszki, gdy ich samochód wpadł w poślizg i ponad tuzin razy dachował. Miała połamane żebra, zmiażdżony nadgarstek, złamane ramię. Palce prawej dłoni były nietknięte, co oznaczało, że – o ile kiedykolwiek się obudzi i będzie sprawna – nadal będzie mogła malować. Tak wyglądała sytuacja. Ale jakie miała szanse na wyjście ze śpiączki? Żadne. Może pięć procent. Malały, im dłużej pozostawała nieprzytomna. Była w ciąży. Nigdy nie będzie już miała dziecka… jeśli się obudzi.

To zdanie… cholera. Od wypadku minęło niewiele ponad tydzień, a te słowa – „jeśli kiedykolwiek się obudzi” – jak grot włóczni strachu wbijały się w moje serce za każdym razem, gdy je wypowiadałam, myślałam, słyszałam. Dziesięć sylab. Cztery słowa. Dwadzieścia sześć liter. Moja przyszłość stanęła w miejscu. Moje serce rozpadło się na kawałki. Patrzenie na nią sprawiało fizyczny ból. Bandaże, siniaki, rany. Czerń, fiolet i czerwień na nieskazitelnej dotąd skórze. Musieli ogolić jej głowę, żeby załatać dziurę w czaszce. Usiadłam naprzeciw taty, równie zagubiona jak on. – Wiedziałaś? – zapytał szeptem, a jego oczy nagle zabłysły. – O czym wiedziałam? – Rozumiałam co ma na myśli. – O nich. O potajemnym ślubie. Wbiłam wzrok w stolik. – Taak. Ja… byłam ich świadkiem. Jego ciałem targnął szloch; odchylił głowę do tyłu, zakrywając twarz dłońmi. – Dlaczego? Dlaczego trzymaliście mnie z dala? – Ponieważ… ona tego chciała. My… ty byłeś… – Zdrapywałam łuszczący się niebieski lakier z paznokcia lewego kciuka. – Posłuchaj, tato. Nic się nie zmieniło. Między mną i tobą, tobą i Ever, między nami. Jej śpiączka nie zmieni faktu, że cholernie się od nas oddaliłeś – emocjonalnie i fizycznie – przez ten czas, który spędzałeś w pracy. Po śmierci mamy nie chciałyśmy twoich przeklętych pieniędzy, chciałyśmy ciebie, ale ciebie nie było, więc kiedy zakochała się w Cadzie i kiedy zdecydowali się na ślub, nie brali cię pod uwagę. Nie byłeś częścią naszego życia przez lata, poza czekami wysyłanymi pocztą do Cranbrook. – Nie byłem częścią? – Potarł twarz, osuszył oczy rękawem bladoniebieskiej koszuli. – Ja… nie rozumiem. Nawet nie wiedziałem, że spotykała się z tym chłopakiem. Spotkałem waszych chłopców… Boże, chyba ponad sześć miesięcy temu, na waszych urodzinach. A ona nadal była z tym… jak mu na imię, ten bogaty dzieciak. Gra na rogu.

– Billy. Billy Harper. I jest trębaczem. – Nieważne. Sądziłem, że była z nim. – Tato, to skomplikowana historia. Tak naprawdę, sama nie znam większości szczegółów. I czy to naprawdę ma znaczenie? – Tak! – krzyknął, co wystraszyło wszystkich wokół nas. Zniżył głos i pochylił się. – Tak, ma znaczenie. Ma duże znaczenie dla mnie. – Dlaczego? – zapytałam. Nie odpowiedział od razu; wpatrzył się w padający za oknem śnieg. – Jest moją córką. Wyszła za mąż, nawet mi o tym nie mówiąc, nie wspominając o zaproszeniu na ślub. Kto jeszcze na nim był? Jak ona w ogóle poznała tego Cade’a? Westchnęłam. – Tato, ja naprawdę… powinieneś zapytać o to Cade’a. To ich historia, nie moja. A ty nie zasługujesz na odpowiedzi. Jestem tu z tobą, tkwimy w tym razem, ponieważ jesteśmy rodziną. Ale nadal jestem na ciebie wściekła. Byłam wściekła przez ponad siedem lat. Ever także. – Nie mogłam na niego patrzeć. Zdjęłam wieczko z mojego kubka z kawą i pociągnęłam ostrożnie łyk parzącego, gorzkiego czarnego płynu. – Ja także jestem twoją córką. Co ty o mnie wiesz? Czy wiesz, z kim jestem? Kto złamał mi serce, kim są moi przyjaciele? Jakie mam oceny? Cokolwiek? Poruszył się niespokojnie. – W porządku – wyszeptał. – Rozumiem. Rozumiem. Czego ode mnie oczekujesz? Wyglądał na tak zmieszanego, tak zranionego, że prawie mu wybaczyłam. Prawie. – Spróbuj, tato. Chociaż… spróbuj. Nie mogę obiecać, że tak po prostu ci wybaczę i zapomnę, albo że po kilku szczerych rozmowach zapanuje między nami sielanka, ale chociaż… spróbuj. A czy ci się to podoba, czy nie, Cade jest twoim zięciem… i dobrym człowiekiem. Kocha Ever. Ponad życie, jak myślę. Miałam nadzieję, że w moim głosie nie było słychać zazdrości, którą odczuwałam.

Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć mu jednak o poronieniu Ever. Ale nie powiedziałam. Nie ja powinnam przekazać mu tę wiadomość i nie sądziłam, by mógł sobie z nią poradzić W kieszeni zaćwierkał mu telefon, wyjął go, a potem wstał. – Muszę odebrać. Westchnęłam. – Co oznacza, że zamierzasz iść do pracy. – Muszę przynajmniej wyjść na zewnątrz i oddzwonić. Nie mam tutaj zasięgu. – Jak powiedziałam, zamierzasz iść do pracy. – Wstałam, nałożyłam wieczko na kubek z kawą i przewiesiłam przez ramię pasek torebki. – Nieważne. Cześć, tato. Pozwolił mi wyjść z kafeterii, zanim mnie dogonił. – Co chciałabyś, abym zrobił? Nie mogę tak po prostu przestać pracować. – Twoja córka właśnie przestała żyć, tato! Jest w śpiączce! Czy to nie jest ważniejsze niż praca? Odwrócił się, z frustracją mierzwiąc włosy ręką. Miał już lekko posiwiałe skronie, kiedy umarła mama. Teraz jego dawniej czarne włosy były mocno przetykane srebrem. – Wiem, wiem! Jest w śpiączce! Może nigdy z niej nie wyjdzie! Co mam zrobić? Gapiłam się na niego. – Siedź przy niej. Mów do niej. Spędź z nią trochę czasu. Badania wykazują… – Jestem wiceprezesem jednej z największych w tym kraju korporacji, Eden. Mam zobowiązania. Nie mogę tego wszystkiego tak po prostu zostawić i siedzieć przy Ever dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedzę tu już od czterech godzin. Muszę pracować. – Uciec, chciałeś powiedzieć. – Te trzy słowa nigdy nie brzmiały bardziej gorzko. Przepchnął się obok mnie i ruszył korytarzem. Na moje słowa odwrócił się i podbiegł z powrotem.

– Tak! – syknął. – Zadowolona? Tak. Uciekam. Jasne, że to robię. Nie mogę tego znieść. To za dużo. Za dużo. O wiele za dużo. Najpierw wasza matka, a teraz Ever. Tak, chciałbym uciec. Jestem słaby i uciekam. Przykro mi, ale jestem… jestem za słaby. Za słaby. Jego twarz wykrzywił grymas; odwrócił się, roztrzęsiony. – Tato… – zaczęłam, jednak nie dał mi skończyć. Odszedł, załamany. Ja też byłam załamana, ale nie mogłam zostawić Ever. Windą wróciłam do jej pokoju. Usiadłam na krześle, które przyciągnęłam do łóżka. Urządzenia pikały i brzęczały, pompując i wykonując swoją pracę. Zmusiłam się do popatrzenia na nią, chciałbym dostrzec rysy jej twarzy pod ranami. Nie wyglądała jak ona, ani jak ja, ani jak nikt inny. Wyglądała jak ofiara. Ale nią nie była. Była moją bliźniaczką. – Cześć, Ev. – Położyłam rękę na jej dłoni. – Tata wyczynia swoje stare sztuczki. Wiesz, jaki jest. Tym razem było inaczej, zmusiłam go, żeby się przyznał. Wiesz, co mi powiedział? Powiedział, że jest słaby. Że jest świadomy tego, że ucieka. Nie może tego znieść. Tak powiedział. I wiesz co? Kupuję to. Naprawdę. Stracił mamę, a teraz… ty jesteś tutaj. Ale ja też straciłam mamę, a my… jednocześnie straciłyśmy tatę. Co z nami? Co ze mną? Przerwałam, obserwując, jak jej klatka piersiowa unosi się i opada. Przysłuchiwałam się maszynom, zniekształconemu echu komunikatu szpitalnej sieci przywołującej. – Ale ja będę tutaj, dobrze? Każdego dnia. Nie odejdę od twojego boku. Jesteś moją bliźniaczką i będę przy tobie. Nawet, jeśli on się nie pojawi – uśmiechnęłam się dławiąc łzy, które stanęły mi w gardle. – Poza chwilami, gdy będę musiała pójść do domu, by wziąć prysznic i się przebrać. Mam na sobie te ciuchy od trzech dni. Muszę też porozmawiać ze szkołą. O tobie i o naszych zajęciach. Ale wrócę tu, okej? Pocałowałam ją w policzek i wyszłam, przełykając łzy. Nie mogłam się rozpłakać. Nie tutaj, nie w szpitalu. Nie przy niej.

Byłam już przy wyjściu, gdy pomyślałam o Cadzie. Może powinnam sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje? Nie sądzę, by miał tu kogoś bliskiego. Nikt go nie odwiedził ani nie przyniósł mu ubrań. Przystanęłam, by pomyśleć. Potrzebował kogoś, i wyglądało na to, że byłam to ja. Był pogrążony w półśnie, gdy weszłam do jego pokoju; w ustawionym w rogu telewizorze leciała jakaś opera mydlana. – Hej – powiedziałam. – Pomyślałam, że wpadnę i zobaczę, jak się miewasz. – Zabrzmiało niezręcznie. Spróbowałam jeszcze raz. – Chciałam sprawdzić, czy mogłabym ci przynieść coś z domu lub… cokolwiek. Mrugnął kilka razy i przycisnął guzik na konsoli łóżka, aby unieść nieco górną część ciała. – Dz… dzięki. – Jego głos brzmiał niepewnie. – U mnie w porządku. Zrobiłam kolejny krok w jego stronę, nawijając na palce pasek torebki. – Na pewno? Czy możesz… czy jesteś w stanie jeść? Mam na myśli normalne jedzenie. Mogę przynieść ci coś z McDonald’sa albo… a może książkę? – To McDonald’s sprzedaje teraz książki? – zapytał z lekką nutką kpiny w głosie. Wywróciłam oczami. – Nie bądź taki mądry. Wiesz, co mam na myśli. Zachichotał, ale wyglądał na osłabionego. – Myślę, że książka sie przyda. Tu nie ma dosłownie nic poza Dniami naszego życia, lub cokolwiek do cholery to jest. – Coś do jedzenia? – Nie. Nie mogę teraz za dużo jeść. Po prostu… nie jestem głodny. Tak czy siak, dzięki. Karmią mnie tutaj, a jedzenie nie jest takie złe. Wyczułam, że próbuje pominąć temat swojego braku apetytu. Gdy mówił, jego oczy omiatały pokój, prześlizgując się po telewizorze, korytarzu, oknie. Patrzył wszędzie, tylko nie na mnie.

Czułam się niezręcznie, stojąc na środku pokoju i rozmawiając z nim, więc przyciągnęłam krzesło do jego łóżka. – Jak się czujesz, Cade? Tak naprawdę? Nie byłam pewna, dlaczego chcę to wiedzieć, ale musiałam zapytać. Ktoś musiał mu zadać to pytanie. Ktoś musiał się zatroszczyć. – Nie jest źle. Czasem mam zawroty głowy. Ból pojawia się i znika. – Spróbował podnieść prawą rękę, ale mu się nie udało. – To ramię mnie martwi. Moja ręka. Chyba nieźle ją uszkodziłem. Ledwo mogę ją podnieść. Z trudem poruszam nawet palcami. – Tą ręką rysujesz? – Wiedziałam, jakie to było ważne. Gdyby palce mojej lewej ręki – tej, którą przyciskam struny wiolonczeli – uległy kontuzji, gdybym nie mogła ich używać… miałabym kłopoty. Skinął głową. – Tak. Cóż, jestem praworęczny. Prawie wszystko robię prawą ręką. – Ale trochę możesz nią poruszać, prawda? Wbił wzrok w swoją prawą rękę i widziałam, jak się koncentruje, napina, wysila. Palec wskazujący i środkowy drgnęły. – To wszystko. A i to był… cholerny wysiłek. Nie żartował; był zlany potem i cały drżał. – Jest nadzieja, że po rehabilitacji będziesz znowu mógł jej używać. – Tak? Cóż, zobaczymy. Cisza. Nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Nie znałam go, nie tak naprawdę. Byliśmy sobie niemal obcy, mimo że poślubił moją siostrę bliźniaczkę. Czy byłoby zbytnim narzucaniem się spytać, jak sobie radzi emocjonalnie? Jednak mogłam dostrzec odpowiedź w jego oczach. Były udręczone, jednocześnie matowe i bez życia, a mimo to znękane. Próbowałam mu się nie przyglądać, ale pomimo ran na twarzy i bandaża wokół głowy widziałam, dlaczego Ever się w nim zakochała. Jego oczy, nawet pełne tak sprzecznych uczuć, o barwie lśniącego bursztynu,

hipnotyzowały przejrzystością. Miał mocne, ostro zarysowane kości policzkowe, kwadratowy podbródek i kilkudniowy zarost. Był przystojny w surowy i szorstki sposób. Nie ładny, ale bardzo atrakcyjny. Odwróciłam wzrok i wpatrzyłam się w swoje stopy, zakłopotana. Czy właśnie… oceniałam męża Ever? Co się ze mną dzieje? Zerwałam się na równe nogi i odwróciłam. – Powinnam już pójść… – Chcę ją zobaczyć – powiedział w tej samej chwili. Zatrzymałam się. – Ona… jest w złym stanie, Cade. Nie mogłam na niego spojrzeć. – Myślisz, że mnie to obchodzi? Muszę… potrzebuję ją zobaczyć. Westchnęłam. – Pomówię z pielęgniarkami. Odszukałam dyżurną pielęgniarkę i przekazałam jej prośbę Cade’a. Pielęgniarka, kobieta po trzydziestce, o czarnych kręconych włosach i szybkich, efektywnych ruchach, poszła ze mną do jego pokoju. – Nie jestem pewna, czy powinniśmy pana ruszać tak szybko, panie Monroe – powiedziała. – Ja tylko… proszę. Muszę ją zobaczyć. Proszę. Brzmiał… blado. Nie jestem pewna, jak to możliwe, ale tak było. Jakby jego głos był bezkrwistym cieniem tego, czym powinien być. Pielęgniarka wzięła głęboki oddech i skinęła głową. – Zobaczę, co da się zrobić. Dwadzieścia minut później odczepiła różne urządzenia i przewody i zawiesiła je na zamocowanych do łóżka uchwytach. Odblokowała kółka i wypchnęła łóżko z pokoju, prowadząc je korytarzem do wind. Gdy jechaliśmy na piętro Ever, rzuciłam kolejne spojrzenie na Cade’a. Był blady jak płótno. Oparty plecami

o prześcieradła, drżał i miał mocno zamknięte oczy, jakby chronił się przed wirującym wokół światem. Ever, oczywiście, nawet się nie poruszyła. Leżała w łóżku na wznak, na końcu plątaniny rurek. Oczy zamknięte. Posiniaczona i połamana. Każde spojrzenie na nią sprawiało ból. Popatrzyłam na Cade’a. Miał zamknięte oczy, gdy pielęgniarka ustawiła jego łóżko obok łóżka Ever, zablokowała kółka i zostawiła nas samych. Nie od razu je otworzył. Widziałam na jego twarzy walkę, jaką stoczył, chcąc ją zobaczyć, lecz nie chcąc widzieć. W końcu otworzył oczy, a spojrzenie spoczęło na Ever. Zadrżał, a jego twarz wykrzywił grymas. – O Boże – wykrztusił. Palce jego lewej dłoni zwinęły się w pięść, kurczowo ściskając prześcieradło. Odwróciłam wzrok; bezbronność w jego oczach była zbyt intymna, by na nią patrzeć. Wyciągnął do niej lewą rękę, lecz nie mógł dosięgnąć. Jego dłoń spoczęła na metalowej barierce otaczającej łóżko Ever, gdy z wysiłkiem próbował po prostu dotknąć jej ręki. Pochyliłam się nad nim, zdecydowanie zbyt blisko, bo poczułam jego zapach; ujęłam dłoń Ever i uniosłam tak, by mógł pogłaskać ją palcami. Westchnął, wydając żałosny i drżący jęk w chwili, gdy jej dotknął. Trwałam, pochylona nad nim, z zamkniętymi oczami, by uniknąć patrzenia na niego z tak bliska. Ich łóżka stały zbyt ciasno, bym zmieściła się między nimi; od strony wezgłowi nie było miejsca, od strony stóp było zbyt daleko. Byłam świadoma, że moje włosy ocierają się o jego pierś; bliskość zbyt duża, jak na nieznajomych, którymi byliśmy. Kiedy nie mogłam już dłużej wytrzymać w tej pozycji, położyłam dłoń Ever z powrotem na łóżku i odsunęłam się, zaczesując włosy za uszy. Drżałam z powodu dziwnego napięcia tej chwili, kiedy trzymałam jej dłoń, aby mógł jej dotknąć. – Dziękuję – wyszeptał. – Nie ma za co. Po prostu na nią patrzył. Wpatrywał się w nią, a jego myśli

były nieprzeniknione. Niepoznawalne, przynajmniej dla mnie. – Chcesz zostać z nią sam? Odwrócił głowę, by na mnie spojrzeć. – Zostać… sam? Wzruszyłam ramionami. – Żeby… do niej mówić. Zamrugał, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. – Ja z nią rozmawiam. Mówi się, że ludzie w śpiączce mogą nas słyszeć. Że to im pomaga. Jakoś. Więc ja z nią rozmawiam. – Och – zwrócił oczy z powrotem na Ever. – Rozumiem. Opuściłam pokój, ale usłyszałam jeszcze, jak chrząka i zaczyna mówić ledwo słyszalnym głosem. – Cześć Ever. To… ja, Caden. Jestem tutaj. Jego głos zanikł, załamał się, a potem podjął jeszcze jedną próbę: – Tak… tak mi przykro, kochanie. Powinienem… nie powinienem… Lecz znowu głos mu się załamał i słyszałam teraz zdławione odgłosy walki z poczuciem winy, ze łzami. Zamknęłam za sobą drzwi. Obwiniał siebie. Nie mogłam być świadkiem jego żalu bez pogłębiania własnego. Uciekłam do swojego samochodu. Siedziałam w lodowatej ciemności i trzęsłam się, czując jak łzy spływają mi po twarzy, niezdolna ich pohamować. W ciszy jechałam do domu przez gęsto padający śnieg, ze łzami zamarzającymi mi na policzkach, łzami dławiącymi w piersiach, żalem zasklepionym, zduszonym i wypartym. Caden Usłyszałem, jak Eden zamyka drzwi. Byłem jej wdzięczny za to, że wyszła, i czułem ulgę. Gdy tylko zerknąłem na poranione ciało Ever, nie mogłem powstrzymać łez. Moja Ever. Oddychała tak płytko, tak spokojnie. Chciałem, by się poruszyła, obudziła. Musiała się obudzić. Musiała. Obudzi się, prawda? Łzy płynęły mi po twarzy, ale nie dbałem o to, nie

ocierałem ich, tylko na nią patrzyłem, pragnąc, by się obudziła. – Kochanie. Proszę – usłyszałem własny głos. – Obudź się, błagam. Obudź się. Potrzebuję cię. Proszę. Nie poruszyła się, nie drgnęła. Siedziałem tam, nie mając pojęcia, co powinienem mówić, aż wróciła pielęgniarka i odwiozła mnie z powrotem do mojego pokoju, udając, że nie widzi łez. Nie znałem jej imienia, lecz byłem jej wdzięczny za milczenie. Sam w pokoju, siedziałem z zamkniętymi oczami przed wyłączonym telewizorem i próbowałem poruszać palcami prawej ręki. Usiłowałem ignorować jej ból, ból całego mojego ciała. Głowa pulsowała. Noga rwała. Ręka paliła jak ogień. Moje serce pękło. Usnąłem, a gdy się obudziłem, na krześle dla gości siedział dziadek, a obok niego babcia. – Cześć, dzieciaku. – Jego głos był głęboki i szorstki. – Jak się miewasz? Wstał i podszedł do mojego łóżka. Był taki sam jak zawsze: wysoki, władczy, szczupły jak biczysko, o srebrzystych włosach i pooranej bruzdami twarzy. Nacisnąłem przycisk, by unieść górną część łóżka do pozycji siedzącej. Byłem tak słaby, że nie mogłem usiąść o własnych siłach. – Dobrze – powiedziałem. – Gówno prawda – odparł dziadek. – Connor! – zbeształa go babcia. Babcia była podobna do dziadka, siwa, o szczupłym, prostym ciele i ciemnych oczach. – Jestem twoją rodziną, chłopcze. Nie okłamuj mnie. W jego oczach widziałem miłość, chociaż czasem okazywał ją na swój własny, oryginalny sposób. Westchnąłem. – Boli, dziadku. Odwróciłem wzrok i spojrzałem za okno, gdzie dostrzec mogłem jedynie śnieg i inne okna.

– Bardzo. – Wyzdrowiejesz. – Nie o tym mówię. – Wiem. Ale to prawda. Nasze oczy się spotkały. – Nie, nie wyzdrowieję. Nie bez niej. – Naprawdę ją kochasz, hę? Skinąłem głową. – Bardziej, niż mogę to wyrazić. Boże… czuję, jakby mi brakowało powietrza. Ona jest w tamtym pokoju i może się nie obudzić. Ale musi. Naprawdę. Nie może mnie zostawić. Obiecała mi. Dziadek słyszał to, czego nie mogłem wypowiedzieć. Milczał, po prostu stał obok mnie i kiwał głową. Babcia stanęła przy nim. – Mów do niej, Cade. Bądź przy niej. To najlepsze, co możesz zrobić. – To za mało. I… to takie bolesne. Patrzeć na nią, mówić do niej i nie słyszeć jej głosu. – Wiem – powiedziała babcia. – Ale bądź tam dla niej. I bądź z nią, gdy się obudzi. Wydawała się walczyć, zmagać z jakimiś emocjami, których nie rozumiałem. Zawsze była jak dziadek, zrównoważona i solidna. Teraz wyglądała na bliską łez. – Wybacz mi. Odwróciła się gwałtownie i wyszła z pokoju. Popatrzyłem na dziadka zmieszany. – Przez dwa lata spędzała prawie każdy dzień w szpitalnym pokoju – powiedział dziadek cichym głosem. – Ze swoją matką. Była chora, poważnie chora. Zapadła w śpiączkę, tak jak twoja Ever. Babcia była blisko ze swoją mamą, więc to było dla niej… bardzo trudne. – Czy jej stan się poprawił? Prababci? Dziadek pokręcił głową. – Na chwilę. Chodzi o to, że przebywanie w szpitalu jest dla

babci bardzo trudne. – Tak – odparłem. – Znam to uczucie. Spędzałem godziny, dni, tygodnie w szpitalu, kiedy mama zachorowała. Nienawidziłem szpitali. Nienawidziłem bycia w jednym z nich i wiedziałem, że każdy kolejny dzień, każda chwila będzie torturą. Ale zostanę tu z Ever, choćby nie wiem co. – Chciałbym tylko, żebyś wiedział, synu, że będziemy tu z tobą. Jesteśmy z tobą. Jednak dziadek był niespokojny. Widziałem to. Nienawidził ciasnych pomieszczeń, nienawidził siedzieć na krześle, nienawidził zamkniętych ścian i zapachu choroby. – Powinieneś wrócić na ranczo. – Chwyciłem luźny skraj cienkiego, szorstkiego białego koca i przykryłem się. – Gerry i Miguel dadzą sobie radę. – Nie masz tu nic do roboty, dziadku. Niedługo stąd wyjdę, a potem będę… po prostu siedział w pokoju Ever. Nagle poczułem się zmęczony. Znowu. Bardzo zmęczony. Złamane serce było męczące. – Naprawdę, dziadku. Nic mi nie będzie. – Zostaniemy tu przez kilka dni – powiedział w sposób, który zamykał sprawę. Kiwnąłem głową i poczułem, że odpływam.

pocieszenie w strunach EDEN Zamknęłam oczy i przeciągnęłam smyczkiem po strunach. To był nieudany, fałszywy dźwięk, więc uniosłam smyczek. Westchnęłam, wzięłam głęboki oddech i spróbowałam raz jeszcze, uspokajając drżące ręce i ból w piersi. Doskonale. Zaczęłam powoli, grając jedną nutę, potem drugą, trzecią, a potem byłam już w preludium do Suity nr 1 G-dur, granej w stylu Yo-Yo Ma. Jego 6 suit na wiolonczelę solo było mistrzostwem, a kiedy nie wiedziałam, co powinnam zagrać, co powinnam zrobić, zwykle właśnie to grałam. Bach, o tak, ale Yo-Yo Ma specyficznie go interpretuje. W jego tonacji, w sposobie wyrażania emocji poprzez instrument było coś, co trafiało wprost do mojej duszy. Odpłynęłam, a potem zatonęłam we wznoszących się i opadających falach nut, pociągnięciach smyczka i głosie Apolla, mojej wiolonczeli. Pozwoliłam, by muzyka mnie zaczarowała, owładnęła mną, wymazała wszystkie myśli, ból i zmieszanie. To było moje ukojenie: wiolonczela, muzyka, śpiewająca do mnie dźwięcznym głosem, przemawiająca do nut w mojej krwi, elokwencja w moich dłoniach. Uspokajała mnie, chroniła, choć przez kilka chwil, przed bólem, mrokiem, okropnością życia w wielkiej samotności. Poruszałam się i oddychałam w samotnym świecie i tylko Apollo wiedział o moich łzach, czując, jak spadają na jego ramiona. Gromadził je, zabierał i pozwalał, by opadły, nigdy mnie nie osądzając. Pocieszał mnie, kiedy miałam złamane serce. Suita nr 2 d-moll spływała ze strun i przelałam w nią siebie, pozwalając jej płynąć jak rzeka. Niech żal i ból z nią odejdą. Zorientowałam się, że gram allemande ze Suity nr 6 D-dur i rozpłakałam się. To był ulubiony utwór Ever z mojego repertuaru. Grałam to na egzaminie do Cranbrook. Przy końcu wkradł się fałsz, smyczek ześlizgiwał się ze strun, gdy łkałam. Grałam mimo

to, mimo dreszczy, wyczerpującego płaczu, grałam mimo to, dla Ever, ponieważ tylko tak mogłam wyrazić mój żal. Gdy utwór dobiegł końca, pozwoliłam, by smyczek wyśliznął się z moich palców i oparłam twarz o gryf Apolla, walcząc o oddech z dławiącym żalem w mojej piersi i dziesięciotonowym ciężarem udręki w duszy. Prawdę mówiąc, Ever była moim jedynym przyjacielem. W szkole średniej nie zawarłam zbyt wielu przyjaźni, a w Akademii Sztuki Cranbrook żadnej. Byłam zbyt pochłonięta moją wiolonczelą, doskonaleniem każdego nowego utworu, zajęciami i pracami domowymi. Było kilka krótkich prób przyjaźni, zwykle z chłopcami z wydziału muzyki, a i one zwykle przechodziły cykl przyjaźń – seks – Eden zostaje na lodzie. Ever zawsze była przy mnie, jadła ze mną śmieciowe żarcie i zmuszała mnie do spalania go na siłowni, wysłuchiwała, jak klnę na facetów i na to, jaka byłam głupia sądząc, że coś mogłoby się zmienić. Ostatnio byłam całkowicie pochłonięta próbą skomponowania własnego solo na wiolonczelę. Ten projekt szybko zaczął dominować całe moje życie – doskonalenie każdej nuty, każdego ruchu i pociągnięcia. Jednak teraz nie śmiałabym zajmować się koncertem. To wymagało całkowitego skupienia, absolutnego spokoju wewnętrznego. Brakowało mi obu tych rzeczy, brakowało mi poczucia własnego ja. Ledwie widziałam przez łzy, nawet gdy zmusiłam je, by płynęły mniej rzęsiście. Nadal jednak nie mogłam przestać płakać. Kontynuowałam grę. Kolejny utwór, coś, co utkwiło mi w pamięci, a co zwykle grała mama. Nuty zafalowały w powietrzu, zawisły i dołączyły do nich kolejne; całe dziewięć minut wypływających wprost z mojego serca. Kiedy otworzyłam oczy, teraz już prawie suche, w drzwiach do mojego studia, które zostawiłam otwarte, desperacko pragnąc dostać się do wiolonczeli, by wypędzić demony, stał tata. Płakał, przyciskając pięść do ust, wpatrzony we mnie uważnie. Od naszego spotkania w szpitalu upłynęły trzy dni. Znów zniknął, wrócił w pustkę pracoholicznego eskapizmu.

– To… – przerwał, by odchrząknąć i wziąć głęboki oddech. – To był ulubiony utwór twojej mamy. Tysiąc razy mówiła mi jego tytuł, ale i tak nigdy nie mogłem go zapamiętać. Słuchała go, malując, a potem grała raz po raz. – To Sonata na wiolonczelę solo – powiedziałam. – Zoltána Kodály. – Racja. Zamrugał szybko i wszedł do pokoju. – Boże, grasz zupełnie jak ona. Dźwięk… sposób, w jaki grasz, zwłaszcza te vibrata… brzmisz identycznie. Nigdy tego nie słyszałam. Miałam żywe wspomnienia, jak siedzę na podłodze w salonie, gdzie zazwyczaj ćwiczyła, obserwując jej długie czarne włosy, lśniące, falujące i kołyszące się wraz z poruszaniem się łuku smyczka. Pamiętam, że byłam oczarowana dźwiękami, tym, jak zdawała się zatracać w muzyce. Jak wszystko, co czyniło z niej mamę, znikało, a ona stawała się odległa, jakby wyjeżdżała do innego kraju. Chciałam być dokładnie taka sama. Siadywałam na krześle i udawałam, że kołyszę się jak ona. Tym, czego nie pamiętam, było brzmienie jej gry; nie słyszałam go nigdy uszami dorosłej osoby. – Naprawdę? – wykrztusiłam tylko. Zabolało. Skinął głową. – To… niesamowite. Gdy zamknę oczy i słucham twojej gry, słyszę… ją. Wskazał na moją wiolonczelę. – I ten… instrument. Kochała go. Bardzo. Wiesz, że to pamiątka rodzinna? Należała do jej dziadka, a teraz ty ją masz. Widzieć cię z nią, słuchać, jak na niej grasz, w sposób tak przypominający grę twojej matki, jest… słodko-gorzkie. – Była dobra, prawda? – zapytałam. Odrzucił głowę do tyłu i wziął głęboki oddech. – Tak. Bardzo. Grała w orkiestrze symfonicznej Detroit, zanim urodziła ciebie i Ever. Tak się poznaliśmy. Jeden z moich przyjaciół ze studiów zakochał się w fagocistce imieniem Marnie i zaciągnął mnie na koncert, aby móc się z nią umówić na randkę.

Tak się złożyło, że Marnie była jedną z przyjaciółek twojej matki, a ja nie mogłem oderwać od mamy oczu nawet na sekundę. Chodziłem na każdy koncert, na jaki mogłem, aż w końcu zgodziła się ze mną umówić. Rozejrzał się po pokoju, znalazł wolne krzesło i usiadł na nim. – Należała do tych egzotycznych istot, niewiarygodnych wiolonczelistek o silnych, delikatnych dłoniach. Na naszą drugą randkę zabrała mnie na wystawę swoich obrazów. Nie powiedziała mi, że to jej dzieła są wystawiane, chciała po prostu, abym z nią poszedł jako jej para. A ja byłem takim… ignorantem. Znałem się głównie na biznesie i finansach, nie wiedziałem nic o muzyce ani o sztuce. Ona była bardzo wyrobiona. A ja? Wiedziałem jedynie, jak dobrze wyglądać w trzyczęściowym garniturze. Nadal… nie wiem, dlaczego się we mnie zakochała. Nigdy na nią nie zasługiwałem, ale byłem jej wdzięczny, za każdy moment naszego wspólnego życia. Poukładanie sobie tego, znalezienie odpowiedzi, zajęło mi chwilę. – Jejku… Nie wiedziałam o tym. To znaczy, wiedziałam, że ją kochałeś, widziałam to po sposobie, w jaki odnosiliście się do siebie, ale nigdy nie słyszałam, abyś mówił o niej w ten sposób. Wzruszył ramionami, opuścił wzrok i zdjął pyłek z kolana spodni. Dyskretnie otarł oko kciukiem. – Nie rozmawiałem o niej z nikim. Nie od czasu, gdy umarła. Nie w taki sposób. – Może powinieneś? To znaczy… może my powinniśmy? – Być może. – Wskazał na moją wiolonczelę. – Zagrasz jeszcze coś? Proszę. Ustawiłam wiolonczelę we właściwej pozycji, poprawiłam uchwyt na smyczku, zamknęłam oczy i wezwałam muzę. – Pieśń VI Phlipa Glassa i Wendy Sutter. Gdy ostatnia nuta drżała jeszcze w powietrzu między nami, widziałam, jak walczy ze łzami, z natłokiem emocji, które znałam, bo też je odczuwałam, a Bóg wie, że on musiał czuć o wiele

mocniej. Najpierw jego żona, a teraz córka, odeszły. To znaczy, może Ever obudzi się i będzie zdrowa. Może się nigdy nie obudzi. Może obudzi się za dwa miesiące lub za dwa lata, a może nawet za dwadzieścia lat, ale będzie jak pęczek szparagów. Było tysiące „może”, tysiące możliwości, ale właśnie teraz, w tym momencie, wiedzieliśmy tylko, że od nas odeszła. – Nie wiem, co począć, Eden. – Głos taty był słaby, pełen napięcia. – Nie jestem dobry w tych sprawach. Trudno mi być tu z tobą. Mogę szefować firmie. Umiem sprawić, aby cyferki nabrały sensu i podejmować decyzje warte wiele milionów dolarów, ale … jak mógłbym naprawić to, co jest między nami? Przykro mi, Eden. Naprawdę mi przykro. Wybacz mi. Nie mogłam znieść napięcia w jego łamiącym się głosie, żalu i poczucia winy. – Po prostu… spróbuj, tato. To dobry początek. – Siedziałem w swoim biurze, ale po prostu nie mogłem myśleć o niczym innym niż o Ever i o tobie. A nawet o tym biednym chłopcu. Jak on się nazywa? Nawet nie znam jego imienia. – Cade – powiedziałam. – Ma na imię Cade. – Cade jak? – Monroe. Skinął głową. – Więc Ever nazywa się teraz Ever Monroe? – Tak. – Czym on się zajmuje? Popatrzyłam na niego i odłożyłam wiolonczelę z powrotem do futerału. – Dowiedz się tego od niego. Jest teraz twoim zięciem. I potrzebuje wsparcia. Nie ma nikogo. – Nikogo? – zapytał tata. Pokręciłam głową. – Ma tylko Ever i dziadków, o ile wiem. Ale oni są starzy i mieszkają w Kolorado, Wyoming lub w podobnym miejscu. Sądzę, że zostaną tu tylko przez kilka dni.

Objął mnie i to wyszło niezręczne. Nie byłam przytulana przez ojca od… lat. Jego zapach mną wstrząsnął, cofnął mnie do czasów, gdy byłam małą dziewczynką, która siadywała mu na kolanach. Jego zarost podrapał mój policzek, gdy się odsuwał, a zapach wody kolońskiej i jego bliskość sprawiły, że poczułam się znowu jak dziecko, przypominając mi, jaka jestem samotna i przerażona. Musiałam to zwalczyć w sobie: to uczucie gorąca pod powiekami, dławienie w piersi i płomień w sercu. Walczyłam z tym aż do jego wyjścia, a potem usiadłam na krześle i próbowałam powstrzymać kolejny atak płaczu. Nie mogłam żyć bez Ever. Po prostu nie wiedziałam jak. Ona była mną, połową mnie. Myśl o tym, że obudzę się i nie będę mogła do niej zadzwonić, zobaczyć się z nią, przerzucać jej obrazów, gadając z nią, gdy malowała, sprawiała, że miałam ochotę wpełznąć do łóżka i nigdy z niego nie wyjść. Nie rozmawiałyśmy codziennie, ale sama świadomość, że mogłybyśmy, dodawała otuchy. A teraz… już tego nie było. I nie wiedziałam, co robić. Wróciłam więc do szpitala. Musiałam skupić na tym, by nie płakać przez cały czas. Nie wiedziałam po co, ale zabrałam ze sobą moją wiolonczelę. CADEN Dziadek przywiózł mi trochę rzeczy z naszego… z mojego mieszkania. Naszego. Naszego mieszkania. Mogła się nigdy nie obudzić, ale nadal był to jej dom. Przywiózł mi książki do czytania, szkicownik i ołówki, których na razie nie mogłem używać, ładowarkę do telefonu i słuchawki. Jednym z tych dziwacznych zbiegów okoliczności mój telefon przetrwał wypadek nawet bez zadrapania. Z samochodu został kompletnie skasowany, zmiażdżony wrak. Ever była w śpiączce, moja ręka była w strzępach, noga połamana tak, że potrzebowałem rehabilitacji, by móc jej znowu używać, miałem pękniętą czaszkę i poważny wstrząs mózgu. Lecz mój telefon, podłączony do gniazda USB,