Prolog
Brudnoszarą ulicą miasteczka, mijając zakurzone widmowe pudełka domów z popękanymi
sypiącymi się elewacjami, złowieszczymi ciemnymi wyrwami okien, mijając rozbite
zniekształcone i od lat rdzewiejące wraki samochodów, mijając pochylone w różne strony słupy
ulicznych latarni ze smętnie kołyszącymi się na wietrze przewodami, posuwała się karawana.
Potężne ciężarówki, rycząc mocnymi dieslami, jechały ostrożnie, sondując drogę między
stertami śmieci, kawałków cegieł, które wykruszyły się ze ścian domów, zerwanych przez wiatr
łupkowych dachówek.
Z przodu, w patrolu bojowym, jechał transporter opancerzony, kolumnę zamykał tigr
z wielkokalibrowym karabinem maszynowym na dachu, a na flankach uwijały się ruchliwe
quady z uzbrojonymi po zęby jeźdźcami – podróże przez bezkresne przestrzenie niegdyś
wielkiego i potężnego imperium od wielu już lat nie były bezpieczne. Chętnych do złupienia
karawany mogłoby się znaleźć aż za dużo, gdyby ta nie miała tak imponujących środków
ochrony.
Handel zajmował ważne miejsce na liście dochodów organizacji, do której należała
karawana, ta jednaktym razem przyjechała do miasta nie w celach kupieckich.
W naczepach ciężarówek nie było niczego przeznaczonego na sprzedaż, choć to, co leżało
w zielonych skrzyniach z różnokolorowymi oznaczeniami, było teraz najcenniejszym
i najbardziej chodliwym towarem na rozległych terenach pokrytego promieniotwórczymi
ruinami kraju. Broń i amunicja, ciężkie kamizelki kuloodporne i hełmy, środki ochrony
indywidualnej – tego wszystkiego karawana miała pod dostatkiem, ale za sprzedaż choćby
jednego naboju winnego czekała natychmiastowa i okrutna kara – w organizacji panowała
surowa dyscyplina.
Gwarant jej przestrzegania, człowiek, od którego słowa zależało w karawanie wszystko, jechał
w ostatnim samochodzie. Ciężkie spojrzenie, uparte fałdy na czole, opuszczone kąciki ust –
wszystko świadczyło o tym, że jego charakter był zdecydowany, twardy i nieugięty. Bo jaki mógł
być dowódca Pierwszej Brygady Uderzeniowej Bractwa Przybrzeżnego, brygady wykonującej
zadania, które były ponad siły pozostałych oddziałów ugrupowania?
A zadania te były poważne i postawił je przed nim osobiście sam Naczelny, i dlatego trzeba
było je wykonać w dowolny, skuteczny sposób – w tym przypadku cel całkowicie uświęcał środki.
– Do punktu docelowego pójdziesz okrężną drogą. Zrobisz łuk, współrzędne poznasz w sztabie.
– Człowiek, który siedział w gabinecie Naczelnego, słuchał jego poleceń wydawanych w cztery
oczy. – Jest tam jedna mała… wspólnota. Nie wiem, czy jeszcze żyją, czy dawno wymarli,
sprawdzisz. Powyzdychali, i pięknie. No, a jeśli nie… – Naczelny podniósł się ciężko
z masywnego mahoniowego krzesła, opierając się zbielałymi kłykciami o zielone sukno stołu. – To
im pomożesz. Skutecznie. W pień, żeby nikogo nie zostało. Rozumiesz zadanie?
Człowiek zerwał się, wyciągając się jak struna pod mrocznym spojrzeniem, podniósł rękę do
daszka czapki.
Naczelny kiwnął głową.
– Wykonać. I jeszcze jedno… jeśli to zrobisz, gwarantuję ci stanowisko mojego zastępcy. Nie
zrobisz… – jego wzrokzrobił się cięższy – to sam wiesz.
Człowiek wiedział. Niewykonanie rozkazu bojowego było w Bractwie karane okrutnie
i bezlitośnie. Śmiercią. A to było polecenie samego Naczelnego! Ogromna odpowiedzialność, ale
też niebywała nagroda w razie sukcesu.
Naczelny zawsze działał jednocześnie za pomocą kija i marchewki. Jako wytrawny
psycholog rozumiał pewnie, że człowieka trzeba postawić przed wyborem. Albo idziesz w górę,
na szczyt, albo spadasz w dół. Trzeciej możliwości nie ma. Bo jeśli wybierzesz trzecią drogę –
cichą, spokojną wegetację bez walki, bez dążenia do wznoszenia się w swoim rozwoju coraz
wyżej – nie będziesz już Brygadzie potrzebny. Pod leżącym kamieniem woda nie płynie.
Człowiek zgadzał się z tą mądrą maksymą. I ani trochę nie wątpił, że postawione przed nim
zadania były na jego siły, w końcu właśnie w takich misjach specjalizowała się Pierwsza
Uderzeniowa.
Wykonać rozkaz i otrzymać zasłużoną nagrodę.
Za wszelką cenę.
Innego wyjścia po prostu nie miał.
I dlatego karawana przybyła do miasta.
Żeby zabijać.
1 | Goście
Ranekbył pochmurny.
Daniła siedział w swojej zwykłej kryjówce, w dworcowej wieży zegarowej, spoglądając to
na wschodzące słońce, próbujące się przebić przez brudnopopielate chmury, to na przylegający
do dworca plac. Chłodny pochmurny dzień – poszczęściło się. Szkoda tylko, że nie jemu – kończy
się zmiana. Długo latem nie wysiedzisz w OP-1 i masce przeciwgazowej pod palącymi
promieniami słońca, kiedy temperatura dochodzi czasem do czterdziestki. Przydałby się
demron1, w nim nie jest tak duszno, ale Rodionycz od samego początku zabronił Dodonowi je
wydawać. Demronów jest pięć na cały Schron, a żeby kupić taki do prywatnego użytku, trzeba
by dać w barterze wagon piątki albo siódemki2. Zresztą wała znajdziesz, w końcu to burżujskie
skafandry. A w OP-1, cóż… duchota. Niby każda kryjówka jest wyposażona w niewielki daszek,
ale jaki z niego pożytek… Powietrze nagrzewa się jeszcze przed południem, a ty siedzisz cały
dzień w gumie jak w saunie. Po całym ciele, poczynając od głowy, pot leje się strumieniem
i żadne sposoby na zbieranie go w rodzaju bluzy pod skafandrem ochronnym nie pomagają.
Żeby chociaż zdjąć maskę przeciwgazową, wystawić twarz na wiatr, żeby osuszył pot – ale nie.
Promieniowanie.
W letnich miesiącach przez takie właśnie parne dni Daniła tracił jakieś dziesięć kilogramów
wagi, chudnąc do rozmiaru 54 – wszystko wypływało z wodą. Wprawdzie odsłaniała się taka
rzeźba, że oczu nie można oderwać. Sześciopak, widoczne włókna… Iriszka z Olgą rzucały się na
niego jak dzikie! Daniła uśmiechnął się lubieżnie, przypominając sobie niektóre szczegóły takich
nocy. Było jednak ciężko. Schodzisz rano po całej dobie i bywa, że w woderach od OP-1
chlupocze, jakbyś człapał przez bagno.
A przecież nic się na to nie poradzi, warta to warta. Nie opuścisz stanowiska bojowego.
Odejdziesz choćby na minutę – a co, jak w tym czasie zaatakują psy? Albo wyrodki? Albo
jeszcze coś gorszego! Wyskoczy zza nasypu od strony strefy przemysłowej stado jakichś
dwudziestu mord i będzie co sił w łapach walić w stronę dworca. Więc lepiej nie przegapić!
Kiedyś wybijali je z dużej odległości kałachami, ale z czasem te dranie zrobiły się sprytne
i znacznie zwinniejsze. Teraz najczęściej nie tylko nie ustrzelisz ich z kałacha, ale nie zdejmiesz
łatwo takiego ze snajperki. Po tym pierwszym razie, kiedy stado, mimo ognia, dopadło obrońców
Schronu i porwało trzech żołnierzy, Rodionycz nie pożałował tuszonki i ropy, ale wyhandlował
u wojskowych cztery miotacze płomieni i kilka butli z mieszanką zapalającą. Zasadniczo nie brał
ani rysi3, ani trzmieli4, lecz stare, opracowane jeszcze w powojennych sowieckich czasach,
stacjonarne miotacze ognia TPO-50. W magazynach wojskowych zachowało się ich jakieś
dziesięć sztuk w różnym stopniu zdatnych do użytku. A nie strzelały one kapsułami z napalmem,
takjakte nowoczesne, lecz pluły strumieniem ognia na jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Od tej pory
zrobiło się łatwiej… Przedzierające się psy czekało naprawdę gorące przyjęcie – jedna salwa
potrafiła spalić nawet pół sfory.
Wieżyczka wznosiła się na dobre trzy metry nad dachem dworca, dzięki czemu plac
i wszystkie drogi prowadzące do budynku były widoczne jak na dłoni. Kiedyś cały ten teren był
usiany wielkimi ułomkami betonu, które w trakcie bombardowania przyleciały od strony terenów
fabrycznych i z czasem nauczyły się za nimi kryć nie tylko psy, ale i większe mutanty. Potem
plac oczyszczono – za cenę życia dwóch ludzi – i teraz kontrolowanie strzeżonego sektora stało się
bez porównania łatwiejsze. Siedzisz sobie, popatrujesz na nasyp i ruiny. Gdyby nagle zaczął się
atak, będziesz miał od groma czasu – bo ile go trzeba, żeby złapać kałacha albo WSS, do wyboru,
i przygotować powitanie z otwartymi ramionami? Parę chwil, nie więcej. Do tego niebezpieczne
były tylko dwa kierunki: zachodni, od strony strefy przemysłowej, i wschodni, od strony miasta.
Z południa zwartą ścianą podchodziły do placu rozrośnięte zarośla lilaku, których pokonanie bez
skafandra z aparatem oddechowym o zamkniętym obiegu było niemożliwe. Część północną
upodobał sobie gigantyczny drapieżny powój, rozciągnął pędy długości trzydziestu metrów
i całkowicie pokrył niewielki budynek dworca autobusowego. Zresztą siła ognia też była
wystarczająca do obrony: w rogach stały kordy – cekaemy kalibru 12,7 milimetra – no, a jeśli
robiła się kompletna bryndza, to z parteru pomogą miotacze ognia albo KPW5. Z nimi to w ogóle
nie ma żartów, czternaście milimetrów to nie w kij dmuchał, praktycznie mała armata
automatyczna. Jeśli kula trafi chociażby w kończynę – oderwie na amen. Chociaż Rodionycz
zakazał walić z nich do drobnych celów – zapasowych luf i nabojów było tyle co nic i nie
wyhandluje się nic od wojskowych, bo oszczędzają.
Daniła po raz kolejny obrzucił wzrokiem ochraniany sektor, szczególnie uważnie
przyglądając się nasypowi kolejowemu odległemu o jakieś sto metrów od dworca i położonym
za nim ruinom budynku dyrekcji fabryki. Czysto. Słońce dalej kryło się za chmurami, przy czym
te otulały je coraz grubszą warstwą – zdaje się, że będzie padać. Dzisiejsza zmiana zdecydowanie
miała fart.
„A wczoraj w ciągu dnia to dopiero przypiekało! Początek lata, a praży nie na żarty, jak
gdyby to nie było Środkowe Powołże, tylko jakaś południowa Kalifornia. – Daniła uśmiechnął się
w duchu do swoich myśli. – Jeśli tu jest teraz taki upał, to co się musi u nich wyprawiać w tej
zakichanej Kalifornii? W końcu nie tylko nam się dostało, u tamtych pewnie też nie było wesoło.
Wychwalana tarcza antyrakietowa nie mogła zatrzymać Satana, a przecież przed Początkiem
zaczęli też pracować nad Ikarem…”
Takie upały, nietypowe dla środkowej Rosji, zapanowały po Początku nie od razu, lecz
stopniowo. Ludzie zastanawiali się, w czym leży przyczyna, i jedna z najbardziej
rozpowszechnionych hipotez mówiła o efekcie cieplarnianym i dziurach wypalonych przez
termojądrówki w tarczy ozonowej planety. Wcześniej, w pierwszych latach, niebo było zasnute
szarą mgłą, świeciło tylko blade słońce. W powietrzu unosił się jeszcze popiół po
bombardowaniach. I chociaż nie nadeszła zima nuklearna, przepowiadana kiedyś przez
jajogłowych, temperatura na powierzchni w letnich miesiącach rzadko sięgała choćby dziesięciu
stopni, o czym zaświadczały termometry umieszczone przy wewnętrznych wrotach
hermetycznych Schronu. Chociaż w tamtych czasach nikt nawet nosa nie wysuwał na zewnątrz.
Nie to im było w głowie. No i bali się – na górze było przecież dziko, pusto. Smutno. Do tego
przecież radiacja. Bez skafandra ochronnego nie pociągniesz nawet kilku godzin, a w Schronie
było wtedy ledwie z dziesięć OP-1 i pięć kradzionych jednowarstwowych demronów. Dopiero
potem, kiedy ich przypiliło, zaczęli powolutku wyłazić…
Spokojny bieg myśli przerwał kamyk, który przyleciał z dołu, z dachu dworca. Daniła jeszcze
raz popatrzył na okolicę, wychylił się przez worki z piaskiem i spojrzał w dół.
– Hej tam, na wieży! Zmiana przyszła! – Wan Li stał na dole w swoim dziecięcym
kombinezonie. – Długo czekasz?
– Wchodź.
W swoim czasie Chińczyk musiał solidnie się natrudzić, żeby zdobyć pasujący OP-1.
W Schronie nie było skafandrów ochronnych w rozmiarze 1, u wojskowych też nie znalazło się
nic na wymianę. Trzeba było zamówić u kramarza z przechodzącej obok karawany handlowej.
Zamówił latem, a potem jeszcze pół roku czekał, aż karawana będzie wracać. W rozmiarze 2
Chińczyk się plątał, wściekając się i klnąc, rozśmieszając ludzi dookoła i obniżając gotowość
bojową zmiany. Przez to czasem bywało nawet tak, że nie wyznaczano mu dyżurów, a to
stanowiło dla domowego budżetu Kalkulatora dotkliwy finansowy cios – miał trójkę dzieci i tyle
samo żon. I weź to teraz utrzymaj. Jak on się wtedy modlił, żeby OP-1 od kramarza w końcu
przyszedł – coś nie do opisania. I do Chrystusa, i do swojego Buddy. Do Allacha pewnie też. Może
i do jakiegoś Sziwy… I poszczęściło mu się. OP-1 okazał się trochę za duży, ale to było tylko na
plus – zimą mógł włożyć pod kurtkę dodatkowy waciak. Zimy teraz to też nie przelewki – kreska
spada nawet do minus czterdziestu.
Kiedy Li wchodził na górę, Daniła pozbierał swoje manele porozkładane po niszach w osłonie
stanowiska z worków z piaskiem: trzy zapasowe magazynki do kałacha, jeden do wintorieza6, dwie
żłobkowane „efki”7, lornetka, monokular noktowizyjny i apteczka antyradiacyjna. Rozlokował
wszystko w kieszeniach kamizelki, wziął kałacha i WSS, powiesił snajperkę za plecami, automat –
na piersi. Nic nie poradzisz, takie porządki. Stalkerom, których stanowiska bojowe znajdowały się
na powierzchni, „Regulamin służby wartowniczej” opracowany osobiście przez pułkownika
Rodionowa, nakazywał obowiązkowo, oprócz służbowej giwery, mieć na stanowisku broń osobistą,
jeśli ktoś takową posiadał. Chociaż jaki z ciebie stalker bez własnej giwery? Takie rzeczy jak broń
zdobywa się czasem za cenę krwi. Dlatego Daniła, oprócz ogryzka8, nosił swój WSS, a do tego
jeszcze piernacza9 w kaburze udowej. Chociaż karabinu używał dość rzadko, woląc w przypadku
wyższej konieczności walić z kałacha – amunicja do dziewiątki była deficytowa nawet
w magazynach u wojskowych, w odróżnieniu od piątki czy nawet siódemki. W jego własnych
zapasach nabojów tych zostało tylko ze czterdzieści sztuk SP-510. Karabin Wana był w takiej
sytuacji znacznie praktyczniejszy – siódemkę można było dostać bez problemu. Gwarantowana
żywotność też nie była bez znaczenia. Pięć tysięcy wystrzałów z wintorieza – i to przy
regularnym czyszczeniu – przeciwko dziesięciu tysiącom z kałacha. Jest różnica? Do tego
w praktyce, jeśli o kałacha dbać i czyścić go regularnie, to da radę zrobić i dwadzieścia tysięcy.
I chociaż Daniła wystrzelał jakdotąd około tysiąca naboi, starał się jednakoszczędzać karabin.
Chińczykpojawił się, rozpromieniony niczym miedziany czajnik, co było widać nawet przez
okrągłe szkła maski przeciwgazowej. Zdawało się, że nawet maska mu się uśmiecha, przyjaźnie
merdając trąbą jakmały cyrkowy słonik.
– Czołem, Dobrynia! – Li zdjął z ramienia karabin i zdecydowanym ruchem położył go na
workach.
Ten ruch zawsze wywoływał u Daniły atak homerycznego śmiechu, który dusił w sobie ze
wszystkich sił, żeby nie obrazić Chińczyka: malutki Wan był niemal wzrostu swojej armaty. Bo
czy to nie świetny dowcip – SWD miało sto dwadzieścia centymetrów długości, a jego właściciel
pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. I kiedy z poważną miną umieszczał swoją bazookę
w otworze strzelniczym między workami, to był dopiero widok. Zabójca, kurczę pieczone…
Chociaż trzeba przyznać, że Kalkulator był snajperem z darem od Boga.
– Siemasz, Wania! – Daniła po raz ostatni popatrzył na plac, tłumiąc wyrywający się na
zewnątrz rechot. – Cóż, chyba ci się dzisiaj udało…
Wan zmrużył oczy i pokiwał głową, przez co trąba jego maski zamerdała jeszcze mocniej.
– Deszcz by się jeszcze przydał… Dobra, idź, cała zmiana już tam na ciebie czeka.
Daniła skinął głową i przytrzymując karabin, ruszył wąską drabinką w dół.
Saszka – jego najlepszy przyjaciel – razem z siódemką żołnierzy patrolu wracającego
z nocnej zmiany czekał w podziemiu przy wrotach hermetycznych. Pełnił zwykle służbę na
parterze, przy jednym z dwóch KPW rozstawionych tam na wyposażonych w kółka
stanowiskach, więc o obronę tego poziomu Daniła był spokojny. Obserwował kiedyś, jaksamotny
Saszka przez kilka minut potrzebnych, by GSR11 wcisnęła się w swoje OP-1 i wyszła ze Schronu,
bronił głównego wejścia na dworzec, dosłownie szatkując napływające hordy psów jak kapustę.
Zbita w jedną masę sfora rwała się do wejścia i Saszka bił mierzonymi krótkimi seriami, żeby nie
przegrzać lufy. Wielkokalibrowe pociski bez trudu przechodziły przez kilka psich ciał naraz,
rozszarpując je na strzępy, przebijając łby i odrywając kończyny. Tym razem mutanty miały
bardzo silny gon, a może coś je przestraszyło, bo kiedy po starciu policzyli posiekane ciała, wynik
przekroczył setkę…
– No, co z tobą, Dan, długo jeszcze mamy na ciebie czekać?! Poszedłby człowiekspać!
Pozostali poparli go pełnym wyrzutu pomrukiem.
Daniła machnął ręką, chociaż zdawał sobie sprawę, że pretensje były słuszne. Po trwającej
dobę warcie rzeczywiście chciało się spać, a według Regulaminu wejście i wyjście ze Schronu
było dozwolone tylko przez zmianę w pełnym składzie. Jeśli oczywiście nie zadziałała siła wyższa
i obyło się bez strat. I słusznie: kiedy na powierzchni wszystko świeci gammą12, dodatkowe
otwieranie i zamykanie wrót było zwyczajnie szkodliwe. A za takie działanie należała się surowa
kara.
Kiedyś z podziemi dworca do Schronu prowadziły trzy osobne, odizolowane od siebie śluzy,
każda z nich była wyposażona w zewnętrzną i wewnętrzną hermetyczną zaporę. Ale po tym, jak
potrzeba zaczęła wypychać mieszkańców na powierzchnię, okazało się, że śluzy nie dają
dostatecznej ochrony przed przynoszonym na skafandrach radioaktywnym pyłem. No bo tak,
zdejmiesz kombinezon w przedsionku… Ale i tak otworzysz potem wewnętrzne wrota. A tam jest
już przestrzeń mieszkalna. I pył z leżącego w przedsionku OP-1 wlatuje prosto do niej. Tak to
naznosili na pierwszy poziom różnego świństwa. A poza tym po wyjściu na zewnątrz trzeba gdzieś
ten kombinezon oczyścić! Ale gdzie? Widocznie, projektując i budując Schron, nikt nie brał pod
uwagę, że ludzie będą łazić wte i wewte, i nie przewidział pomieszczenia do czyszczenia
i odkażania. Tak więc z trzech zewnętrznych hermetycznych zapór trzeba było zostawić tylko
prawą, z trzech wewnętrznych – lewą, a z przedsionka do przedsionka przebić przejścia i postawić
w nich wrota przeniesione z innych pomieszczeń na pierwszym poziomie. Teraz pierwsza śluza
była przeznaczona na podstawowe czyszczenie skafandra, broni i całej reszty przynoszonej
z powierzchni. Człowiek wchodził pod prysznic wprost w stroju ochronnym, zmywając na
betonową posadzkę radioaktywny pył przyniesiony z ulicy, potem zdejmował OP-1, ubranie
i zostawiając to wszystko na podłodze, przechodził przez drugą śluzę. Tutaj już mył się sam,
oprócz tego drugi przedsionek był przeznaczony do dokładniejszego czyszczenia i odkażania. Zaś
w trzecim siedziała dobra babcia, która wydawała mu jego własne ubranie, zdjęte i oddane do
przechowania przed wyjściem na powierzchnię. Jeśli chodzi o broń i skafander – jeśli był to
sprzęt prywatny – żołnierz był zobowiązany czyścić go sam pod okiem człowieka od ochrony
chemiczno-radiologicznej. Służbowy czyścili specjalnie wyznaczeni przez Dodona ludzie. Tak to
właśnie było, prosto i skutecznie.
– Słyszałeś nowiny? – Saszka podniósł oparty o drzwi pręt zbrojeniowy, zastukał w zaporę
umówionym sygnałem. – Wczoraj miał wartę wujaszek German. No i mówi, że niby od strony
wojskowych poszła żółta rakieta. Nad ranem, w samym środku psiej wachty. Czyli tak, żebyśmy
nie zauważyli, wartownicy zwykle wtedy przysypiają…
– No i co? – Daniła wzruszył ramionami i przeszedł przez otwarte drzwi. – Wojskowi często
dziwaczą. Pamiętasz, jak kilka lat temu wszczęli wojnę? Walili z tamtej strony, jakby stado psów
na nich napadło. A kiedy wysłaliśmy do nich grupę zwiadowczą, to się okazało, że wartownicy po
prostu nażarli się Tarenu13 z apteczek i nie na żarty ich trzepnęło. Nie rozumiem, jak oni z taką
dyscypliną w ogóle jeszcze żyją.
Saszka prychnął.
– Pamiętam, tak było – wmieszał się do rozmowy Michałycz, dowódca zmiany, ostrożnie,
żeby nie wzbijać niepotrzebnie pyłu, ściągając pończochy OP-1. – Jeszcze na kacu omal nie
położyli nam całego oddziału zwiadowczego. Mój Timocha wtedy dowodził. Mówi, że gdyby
podeszli od strony bramy, a nie boczną uliczką, to skosiliby wszystkich. A tak naszym udało się
wskoczyć z powrotem w uliczkę i się wycofać.
– A pamiętasz, jak Rodionycz nie wpuszczał potem ich handlarzy przez dwa tygodnie?
Wyklinał ich na czym świat stoi. Nigdy wcześniej nie słyszałem u niego takich konstrukcji
słownych. – Saszka uśmiechnął się krzywo. – Chociaż tamci próbowali podejść na wszelkie
sposoby, ceny nawet opuścili, a on ni cholery.
– A czego byś chciał? – Michałycz wzruszył ramionami. – Wojacy też chcą żreć i pić. I też
potrzebują ropy. Skąd mają to brać, jak nie od nas? Karawany chodzą rzadko, nie utrzymasz się
z nich.
Stalkerzy zostawili kombinezony na podłodze i przeszli do drugiego przedsionka. Tu było
wilgotno, z konewek zawieszonych w rządku pod sufitem kapała woda. Po męczącej, dusznej
gumie skafandrów i masek przeciwgazowych chłód przedsionka był mocno orzeźwiający, aż
odechciało się spać. A od lejącej się z konewek lodowatej wody senność całkowicie minęła,
jakby nigdy jej nie było.
– No, i co tam z tą sygnałówką? – Daniła włączył wodę i nie bez drżenia wszedł pod parzącą
zimnem strugę. – Eeech! Ale dobra!
– A co ma być… – Saszka też pisnął, wchodząc pod prysznic. – German od razu zameldował
Rodionyczowi. Co tam sobie nasz pułkownik postanowił, Germanowi nie powiedział. A potem
wyszliśmy na naszą zmianę, więc też niczego nie wiem. Może dziś do wieczora coś się wyjaśni…
Po przejściu przez trzecią komorę i otrzymaniu od dyżurującej dziś Pietrowny czystych
ubrań żołnierze weszli na pierwszy poziom i nie zatrzymując się, ruszyli w stronę klatki schodowej
prowadzącej na drugi.
Na pierwszym poziomie praktycznie nikt nie mieszkał. Zanim odkryto, że z przedsionków do
pomieszczeń mieszkalnych dostaje się radioaktywny pył, minęło sporo czasu i poziom radiacji
zdążył porządnie wzrosnąć. Jednak udało im się z tym problemem poradzić – przesiedlili ludzi na
dolne, głębiej położone poziomy, gdzie promieniowanie z góry nie było już takie mocne.
Natomiast poziom najwyższy oczyszczono płynem dezaktywacyjnym – wtedy w magazynach
było go jeszcze pod dostatkiem. Poziom promieniowania mocno się obniżył, ale i te pół rentgena,
które wskazywał licznik Geigera, mógł poważnie zaszkodzić ludzkiemu zdrowiu, gdyby mieli tu
żyć bez ochrony przez dłuższy czas. Teraz piętro było praktycznie niezamieszkane, znajdowały się
tam tylko pomieszczenia techniczne i służbowe, takie jakmaszynownia, zbrojownia czy mała sala
gimnastyczna, oraz wszelkiego rodzaju magazyny produktów niespożywczych. Poza tym
w pomieszczeniu położonym nieopodal wejścia dyżurowała GSR w sile dziewięciu ludzi, na
wypadek, gdyby na powierzchni zaistniała wyższa konieczność. Jednym słowem, na pierwszym
poziomie ludzie przebywali teraz względnie krótko. Oprócz tego w niektórych segmentach
mieszkali ci, którym radiacja była już niestraszna. Mutanty.
W warunkach skażenia promieniotwórczego bardzo trudno jest pozostać czystym, nie złapać
dawki choćby dziesięciu czy dwudziestu rentgenów. Mieszkali tu w większości ci, których rodzice
w swoim czasie byli w większym lub mniejszym stopniu wystawieni na działanie
promieniowania. Nie, nie wypędzano ich ze wspólnoty, nie przesiedlano z drugiego czy trzeciego
poziomu – tam też mieszkało całkiem sporo mutantów. Mieli swobodny dostęp do całego Schronu
i nikt już na nich krzywo nie patrzył i nie nawoływał do likwidacji wyrodków jak dziesięć,
piętnaście lat wcześniej, kiedy mutacje były w zasadzie pojedyncze. Mieszkali tu po prostu ci,
którzy nie mogli już egzystować w absolutnie czystej, niezanieczyszczonej przestrzeni.
Minimalny poziom radiacji był im potrzebny do życia tak samo jak powietrze czy woda
zwykłym ludziom. W warunkach promieniowania czuli się doskonale, a niektórzy z nich przez
krótki czas mogli bez szkody dla siebie wytrzymać dawkę, od której normalny człowiek zapadłby
na chorobę popromienną trzeciego, czwartego stopnia. Spędziwszy poza strefą skażoną choćby
parę godzin, większość z nich zaczynała się uskarżać na ataki mdłości, słabość, drgawki i zawroty
głowy.
Ogólnie rzecz biorąc, mutanty stanowiły niemal jedną piątą ludności Schronu. Były to
w większości dzieci i z każdym rokiem rodziło się takich dzieci coraz więcej, chociaż trzeba
przyznać, że ich mutacje nie zawsze były negatywne, a nierzadko całkiem przydatne. Zdarzały
się na przykład takie, które pozwalały widzieć w ciemnościach znacznie lepiej, niż potrafili zwykli
ludzie, lub powodowały, że zmutowany stawał się kilka razy większy i silniejszy od normalnego
człowieka. Był też chłopak, który niczym radar rejestrował wszystkie ruchy na dużym dystansie
dookoła. Tak go właśnie nazywali – Sławka-Lokalizator. Inny z kolei potrafił bez żadnego
dozymetru określić poziom promieniowania z dokładnością do dziesiątej części rentgena.
Oczywiście takie korzystne mutacje były dość rzadkie, zazwyczaj za te czy inne dodatkowe
możliwości organizmu trzeba było płacić – a cena bywała czasem zbyt wysoka.
Drugi poziom jeszcze spał. Stalkerzy zeszli po kręconych schodach, pożegnali się i rozeszli do
swoich segmentów mieszkalnych – po bezsennej nocy należałoby jednak odpocząć chociaż ze
cztery godzinki. Jutro znów dobowy dyżur, w GSR – a tam to już jak się uda. Jeśli będzie cisza
i spokój, to można spać do woli. A co, jeśli ogłoszą alarm? A dużo się nawojujesz bez spania?
Segment mieszkalny Daniły stanowił pokoik pięć na trzy z wydzielonym malutkim
przedpokojem przy wejściu. Daniła przestał mieścić się w tej klitce, odkąd skończył czternaście
lat. Zaczepiał teraz potężnymi barami a to o wieszak z ubraniami, a to o szafę z mundurem, a to
o sejf z bronią. Wcześniej, oprócz przewracającego się wieszaka, spadały na niego suszące się na
sznurku pod sufitem skarpetki, kalesony albo gruda14 dziadka. Potem, kiedy dziadek zginął
w potyczce z wojskowymi, ze sznurka często zaczęły spadać majteczki i biustonosze albo rajstopy
i pończochy. W zależności od tego, kto suszył bieliznę: starsza żona Iriszka czy młodsza, Olga. Tak
i teraz, wystarczyło, że Daniła zamknął drzwi i wyprostował się, a szyję natychmiast oplotły mu
dwa czarne zwisające z góry nylonowe węże, a na dodatek na głowę spadł mu czerwony stanik.
Daniła zaklął. Niby nie był taki wysoki, nie dociągnął nawet do metra osiemdziesięciu, a tu taki
numer. Widać sufity w segmentach były niskie… Kiedy się rozbierał, nie włączał lampy –
zostawił przymknięte drzwi, żeby przez szparę wpadało z korytarza choć trochę światła.
Zdejmując ubranie najciszej, jak się dało, i starając się nie obudzić zajączków – tak nazywał
w duchu okropnie tchórzliwe żony – Daniła zdjął starą, wytartą do niemożliwości grudę, zamknął
drzwi, wymacał w ciemności łóżko i wczołgał się pod kołdrę.
* * *
Wielożeństwo wkroczyło w życie Schronu wprawdzie stopniowo, ale trwale i solidnie. Nie
wkroczyło nawet, ale wbiło się jak lodołamacz. Walka z mutantami z powierzchni przerzedzała
szeregi obrońców. Ubywało to jednego żołnierza, to dwóch, a nawet i pięciu, sześciu ludzi naraz.
Chociaż, dzięki Bogu, coś takiego zdarzało się dość rzadko. Do tego jeszcze na samym Początku
z jakiegoś powodu było tak, że do Schronu trafiło znacznie więcej kobiet niż mężczyzn. I teraz na
nieco ponad setkę dorosłych mieszkańców płci męskiej przypadało w Schronie prawie trzysta
kobiet i dzieci. Żywicieli rodzin było katastrofalnie mało. Minimalne racje żywnościowe
otrzymywali oczywiście wszyscy pracujący, ale czy człowiek długo przetrwa, dostając na
wyżywienie pół kilo suszonych grzybów i sto gramów cukru dziennie? Trzeba oczywiście oddać
sprawiedliwość, że boczniak to pożywny grzyb i zupełnie wystarczy do normalnej egzystencji,
bez uczucia głodu, szczególnie gdy ugotuje się z niego zupę – ale przecież nie da się jeść ciągle
samych grzybów. Chciałoby się i kaszy, i makaronu, i uprzyjemnić życie skondensowanym
mlekiem, i skosztować tuszonki. I mleko w proszku, które surowa Szuflada wydawała tylko dla
dzieci do lat trzech, można jednak było dostać za naboje… Na przykład od handlarzy z karawan.
Ci chętnie przyjmowali jako zapłatę za swój towar nie tylko złoto czy kamyczki, ale i naboje,
które po Początku stały się podstawowym środkiem kupna i sprzedaży. Złota i klejnotów nigdy
w Schronie nie było, za to amunicja się zdarzała i zarabiało się ją tylko za pracę związaną
z zapewnieniem bezpieczeństwa społeczności – za męską pracę. Fakt, niektóre kobiety próbowały
dostać się do ochrony na powierzchni, ale pułkownik, który już na samym początku uznał, że do
powstałego ustroju społecznego najbardziej pasuje wielożeństwo, twardo kontynuował swoją
politykę i kategorycznie zabronił wydawania kobietom broni. A więc skąd wziąć środki na życie?
Kiedy jest mąż, chodzi na dyżury, i „piątka” czy „siódemka” jest w domu nierzadkim gościem.
Jeszcze lepiej, jeśli mąż jest stalkerem. Tym naboje w ogóle się nie kończą – to jedną rzecz
przyniosą z powierzchni, to drugą… Trzecia część trafia oczywiście do wspólnego budżetu, jaksię
już utarło, a resztę opchnie się karawanom albo wojskowym, albo zda Szufladzie do magazynu –
i już w rodzinnym budżecie dzwonią „kulki”. Jest to oczywiście ryzyko, ale jak mówi stalkerskie
powiedzenie: kto nie ryzykuje, ten tuszonki nie zobaczy. A jeśli kobieta zostanie sama, i to
z małym dzieckiem? Jakie ma wyjście? Można oczywiście coś sprzedać, jeśli ma się coś
w zanadrzu. Ale przecież nie da się ciągle sprzedawać, wcześniej czy później trzeba będzie
głodować, doić rodziców. Albo wrócić do standardowych racji. A co z dzieciaczkiem? Nie
wyjaśni mu się przecież, że skoro tatuś nie żyje, to może się pożegnać z dostatnim życiem
i przywitać z głodowaniem i wegetacją. A ten chce czekoladkę i mleko skondensowane, i jeszcze
jakieś słodycze…
Zresztą co tam naboje czy jedzenie! A instynkty?! Jeśli dziewczyna jest już w odpowiednim
wieku, a wszyscy faceci i chłopcy dookoła są zajęci? Co teraz – ma usychać sama do końca
świata? Kiedy ona chce miłości, romantyzmu, rodziny, dziecka, wreszcie zwykłego seksu!
A zamężne baby pilnują swoich chłopów, jeszcze jak! Rzucają się na konkurentki jak harpie, kilka
razy niemal doszło do zabójstwa! Z początku przecież wielu facetów robiło skoki w bok. I jaktu nie
robić, jak każda wolna kobieta z radością wpuści cię do łóżka? Niektórzy w ogóle się
rozbisurmanili: to z jedną się kładli, to z drugą – istna rozpusta. Jakie było wyjście? Do
wojskowych już się nie pójdzie, jak to bywało wcześniej, oni też mieli komplet, a do tego
ograniczoną przestrzeń życiową. Dokąd tu iść?
Początekdał sam pułkownik, dołączając do swojej rodziny żonę i syna towarzysza poległego
w jednej z awantur. To posłużyło za impuls, wzór dla pozostałych. Zresztą okazało się, że nie
wszyscy w Schronie są chrześcijanami, było kilka osób wyznających islam dopuszczający
wielożeństwo. Ci też dali przykład. Kobiety oczywiście z początku z tym walczyły. I to jeszcze jak
się piekliły! Zorganizowały nawet zebranie tylko dla kobiet. Obradowały na trzecim poziomie
w Sali Rady i od razu zaczęły dziwaczyć – wygoniły facetów i zamknęły drzwi między drugim
a trzecim poziomem. Ci stali przed drzwiami zmieszani i zakłopotani, nie wiedząc, co robić.
Przyszedł Rodionycz, postał chwilę, śmiejąc się, popatrzył na tłoczących się towarzyszy:
– Co, wojują nasze baby?
Żywiciele rodzin milczeli, drapali się po głowach.
– Nie cykajcie, chłopy, nasze baby nie są głupie. Za to współczujące. Zrozumieją…
I miał rację. Obrady trwały pół dnia. Kiedy kobiety się zbierały, wszystkie były wściekłe,
złe, rozwrzeszczane, a wychodziły spokojne i jakby… uległe. Potulne. Wyciszone. Wykrzyczały
się i uspokoiły. Mężczyźni zrozumieli, że burza minęła.
Od tej pory tak właśnie się utarło – monogamia stała się równie rzadkim zjawiskiem jak
kiedyś poligamia. A i same kobiety stopniowo przyznały, że łatwiej w ten sposób prowadzić
gospodarstwo i wychowywać dzieci. Ostatecznie nawet czekać na powrót męża z patrolu było we
dwójkę czy trójkę jakoś łatwiej. I normalnym zjawiskiem stała się sytuacja, kiedy wychodzący
na powierzchnię żołnierz brał towarzysza na boki mówił:
– Wiesz… jakby co… no… zadbasz o moich, dobra?
Jedynym, który z początku sprzeciwiał się wielożeństwu, był ojciec Kiriłł. Jakże to – przecież
to rozwiązłość! Rozpusta! Surowo zabroniona przez chrześcijaństwo! Jednaki on, mądry człowiek,
wkrótce zrozumiał, że nie ma innego wyjścia, i nie trzymał się kurczowo dogmatów. Do tego
przyznał, choć niechętnie, że w Starym Testamencie nieraz jest mowa o poligamicznych
małżeństwach. Lamech, potomek Adama w szóstym pokoleniu, miał dwie żony – Adę i Sillę.
Dwie żony – Rachelę i Leę – miał wnuk Abrahama, Jakub… Ale największym kobieciarzem był
syn Dawida, król Salomon, który jakinformuje Biblia, miał siedemset żon i trzysta nałożnic. Choć
słynął z pobożności – taki numer… Oczywiście Stary Testament wprost nie pozwalał na
posiadanie dwóch żon… ale też nie zabraniał… Krótko mówiąc, słaby jest człowiek, a Bóg tę jego
słabość znosi. No, a jeśli znosi Bóg, to i ojciec Kiriłł nie będzie marudzić. Dlatego kiedy przyszedł
do niego Daniła i oznajmił, że oprócz Irinki bierze sobie drugą żonę Olgę, nic nie powiedział,
westchnął tylko, ale małżeństwo zarejestrował. Bo co miał robić? Cały Schron już wiedział, co się
stało z Sieriogą…
Siergiej zginął z głupoty. Był w ich trójce najmłodszy i najbardziej zarozumiały. Młodość
szumiała mu w głowie i sprawiała, że zadzierał nosa. Kilka lat temu, kiedy oddział wyszedł na
pamiętny rajd w poszukiwaniu witamin – w Schronie zaczęła się wtedy poważna epidemia
szkorbutu i doktor Ojboli pośpiesznie wysłał stalkerów do CSR-u15 – Sierioga polazł nie tam, gdzie
trzeba. Wbrew rozkazowi, chociaż doskonale słyszał, jak Daniła wrzeszczał, żeby stał w miejscu.
No, i doigrał się – w szczelinie, przez którą się pchał, licząc na to, że dostanie się do budynku
szpitala, siedział gorynycz. Wyskoczył, chwycił Siergieja za głowę i zaciągnął do dziury,
towarzysze nie zdążyli nawet drgnąć. Nie udało się też wyciągnąć wtedy ciała – szczelina była
głęboka, a do tego skręcała tak, że mutant mógł uderzać mackami, sam pozostając w ukryciu i nie
wychodząc zza rogu. Iść tam byłoby samobójstwem. Aryjczyk już prawie wszedł i potwór
o mało nie wciągnął i jego, a na dodatek plunął w ślad za nim. Dobrze, że nie trafił – ślina
gorynycza to nic przyjemnego. Ograniczyli się do wrzucenia do dziury paru „efek”. Sierioga był
w składzie oddziału krótko, zaledwie pół roku, ale pozostawił po sobie dobre wspomnienia. Był
wprawdzie zarozumialcem, ale w trudnych chwilach Daniła i Saszka mogli na niego liczyć jakna
siebie samych, nie zawiódł ich ani razu.
I stało się tak, że Daniła wziął Olgę do siebie – Saszka mieszkał już wtedy z dwiema żonami,
a Daniła miał tylko Iriszkę. Dość trudno ją było przekonać – charakterna i zaborcza nie zamierzała
znosić przy mężu nikogo innego. Jednak strasznie chciała mieć dziecko i Daniła to wykorzystał.
Sam, ze względu na mutacje, był bezpłodny, a Oldze zostało po Sieriodze miesięczne niemowlę.
Choćby jedno dziecko w rodzinie, mimo że nie swoje własne – to też radość… Iriszka jednak
niedługo się nim cieszyła. Po śmierci męża Olga straciła mleko. Próbowali rozcieńczać dziecku
mleko w proszku albo karmić zagęszczonym – płakało, jadło mało, a potem w ogóle przestało. I po
kilku miesiącach umarło. To był straszny czas. Daniła nawet teraz, dwa lata po tym, wzdrygał się
na jego wspomnienie. Olga zległa, była jedną nogą na tym świecie, drugą na tamtym. Iriszka
przez kilka miesięcy krzątała się przy niej jak przy małym dziecku, wyciągała ją z grobu, jak
mogła. I właśnie w tych ciemnych i strasznych miesiącach zaprzyjaźniły się, i to tak, że stały się
papużkami nierozłączkami. Jaka tu może być zazdrość, kiedy obok, po drugiej stronie męża, leży
nie konkurentka, lecz jakby rodzona siostra. Wysoką cenę trzeba było zapłacić za tę przyjaźń. Ech,
życie, życie…
* * *
Nie dali się Danile wyspać. Ledwie zaczął zapadać w sen – pukanie do drzwi. Iriszka odwróciła
się, uniosła na łokciach, namacała w ciemności męża.
– Jesteś tu? Kogo tam licho niesie? Nie dadzą pospać po zmianie! Przez całą noc kroiłyśmy
grzyby… Otworzysz?
Daniła pocałował ją w gorący od snu policzek, zsunął kołdrę.
– Otworzę, śpij.
– Tylko nie zapalaj światła, obudzisz Olgę…
Budzenie Olgi zawsze było dużym problemem, ale Daniła dotarł jednakdo drzwi po omacku,
uchylił je i wyjrzał na zewnątrz. Na korytarzu stał Dimka Ślepy – chłopaczek w wieku około
dwunastu lat, pełniący w Schronie obowiązki kogoś w rodzaju listonosza. Dimka był niewidomy
od urodzenia – wina radiacji. Ale mimo że zamiast oczu w oczodołach łzawiły mu drżące,
zamglone, galaretowate groszki, w rozkładzie korytarzy i przejść orientował się doskonale. Chodził,
dotykając jedną ręką ściany, a trzymaną w drugiej laską badał drogę, śmiało wyrywał naprzód
i odkąd skończył trzy lata, ani razu nie pomylił drogi.
– Dobry, wujku Daniło! Pułkownikcię wzywa! – wypalił.
Dimka jakimś swoim wewnętrznym zmysłem zawsze bezbłędnie odgadywał, kto przed nim
stoi. Daniła był zdumiony – jaką trzeba mieć wrażliwość, żeby wyczuwać kilka metrów
otaczającej cię przestrzeni i zawsze wiedzieć, co się dzieje dookoła?!
– Czołem, Dimka! Dobra, przekaż, że zaraz będę.
Daniła zamknął drzwi i westchnął z irytacją. Rodionycz nie był wprawdzie jego przełożonym
– stalker to wolny ptak, sam jest sobie dowódcą decydującym o przydziale i rodzaju działań – ale
lepiej było nie ignorować jego wezwania. Byłoby to w stosunku do nauczyciela nieuprzejme,
musi iść. Wyglądało na to, że ze snem trzeba się pożegnać.
W pomieszczeniu roboczym, oprócz gospodarza, siedzieli już German i zastępca dowódcy do
spraw zaopatrzenia Syczyn. Przez swoją graniczącą z obsesją chciwość i skąpstwo ten ostatni
dostał przezwisko Pluszkin16. Daniła, który kiedyś w dzieciństwie wysłuchał nieśmiertelnego
utworu Gogola na lekcji literatury, całkowicie się z tą ksywką zgadzał.
Daniła zapukał, wszedł, zamknął za sobą drzwi. Skinął głową, witając obu gości, popatrzył na
Rodionycza.
– Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku. – Tak się jakoś utarło, że najczęściej zwracał się do
Rodionycza właśnie w takiej formie, a nie po imieniu i otczestwie. – Wzywał mnie pan?
– A, Dańka! – Pułkownik pozostawił sobie jednak prawo nazywać swojego
dwudziestojednoletniego wychowanka tak, jak kiedy ten miał lat dziesięć i piętnaście. – Ty też
bądź zdrów. Chodź no tutaj, mamy do pogadania.
Daniła wszedł, usiadł u szczytu dużego stołu, naprzeciw Rodionycza, popatrzył pytająco na
pułkownika.
– Od strony wojskowych poszła wczoraj rakieta – zaczął po żołniersku, bez wstępów,
przywódca Schronu. – Żółta. Cholera wie, co się tam u nich stało, może coś z tarenem, tak jak
wtedy, ale nie zaszkodzi popatrzeć. Pójdziesz z Sańką?
– Dlaczego my? – zdziwił się Daniła. – Przecież to zwyczajna sytuacja. Niech pan wyśle
któregoś z partyzantów. Jutro mamy dyżur w GSR, a potem od razu idziemy na rajd.
– Zwyczajna jak zwyczajna. – Pułkownik wstał, zrobił parę kroków między stołem a ścianą,
na której wisiała mapa dzielnicy, znów usiadł. – GSR-em się nie przejmuj, zwolnimy was, jeśli
będzie trzeba. Dokąd się na ten rajd wybierasz? Nie przeszedłbyś koło wojskowych?
– Na razie nie wiem. – Daniła uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Może pójdziemy do
fabryki, może na podstację, a może pobuszujemy po mieście. Wciąż jeszcze jest pełno miejsc,
do których nikt nie chodził.
– Daj spokój, Dobrynin! – odezwał się Pluszkin. – Wszyscy wiedzą, że porządny stalker trasę
ma z góry obmyśloną!
– Wszyscy wiedzą, że porządny stalker nie mówi przed rajdem o swojej trasie. – Daniła
mocno podkreślił słowo „porządny”. – Tak więc proszę wybaczyć, towarzyszu Pluszkin, ale to nie
pański zakichany interes!
Daniła nie trawił tego typa. Ciągle tylko kantuje! Nie skontrolujesz go, to na pewno zrobi cię
w wała, i to jeszcze taki moment wybierze, że się nie pokapujesz! Ile go kosztowała choćby
sytuacja, kiedy ten bydlak zamiast skrzynki z taśmami nabojowymi do KPW podsunął mu pudło
wypchane pustymi łuskami, a Saszka to przegapił. Skrzynka przeleżała dwa tygodnie pod
cekaemem bez otwierania – w taśmie była jeszcze amunicja. A potem, kiedy na warcie Saszki
psy znów zaatakowały i skrzynkę trzeba było otworzyć, okazało się, że w środku jest figa
z makiem… Po skończeniu zmiany Saszka omal wtedy Pluszkina nie zatłukł. „Poplątało mu się”,
patrzcie go! Dobrze, że wmieszał się Rodionycz, bo ocalił swojego zastępcę przed
przedwczesnym zgonem pod podeszwą stalkerskiego glana.
Pulchna fizjonomia Syczyna zrobiła się purpurowa.
– Dobrynin! Poprosiłbym o…
– A chrzań się!
– Spokój! – wydał cichą komendę pułkownik. – Po co was tu zaprosiłem, żebyście psy na
sobie wieszali? Jeśli nie chcesz specjalnie, to może zajrzycie po drodze, zbaczając ciut z waszej
trasy? Nadłożycie trochę drogi, wpadniecie, popatrzycie co i jak…
I jak tu człowiekowi wyjaśnić, że w jego i Saszki zasadach nie mieści się zbaczanie
z zaplanowanej marszruty bez palącej konieczności? Rodionycz to wojskowy do szpiku kości,
chociaż armii jako takiej już od dawna nie ma, stara się zawsze załadować do pełna: i to zrób,
i tamto, i jeszcze o tym nie zapomnij, a na dokładkę weź tamto. I przyczep sobie do dupy mały
wózeczek, żeby dwa razy nie chodzić. A najważniejsze to dlaczego właśnie oni, co to za
fanaberie? Droga od Schronu do jednostki została wytoczona jeszcze licho wie kiedy, psy rzadko
się na niej trafiają, wyrodki też – dawno się już nauczyły. A miksery i kuropaty w lasku, przez
który prowadzi ścieżka, przez ten cały czas widzieli tylko parę razy. Dla kuropatów jest tam za
ciasno, nie mają miejsca, żeby się rozpędzić, potrzebują swobody ruchów, a dla mikserów jest
tam za niska radiacja, a one lubią promieniowanie. Ścieżka do wojskowych to tylko jakieś półtora
kilometra spokojnej drogi. Posłać by tam na przykład Czebuczę z paroma ludźmi. Czebucza nie
jest stalkerem, a partyzantem, ale nie boi się chodzić po powierzchni, tym bardziej znaną ścieżką.
Daniła westchnął:
– Towarzyszu pułkowniku, bardziej sensownie będzie, jeśli powie pan, co tak pana przypiliło,
żeby właśnie mnie i Saszkę do tego zaprząc. Nie lubimy pracować na ślepo, a panu wyraźnie coś
wystaje zza pazuchy.
German zarechotał, Pluszkin zacisnął usta z dezaprobatą. Rodionycz uśmiechnął się
półgębkiem.
– Moja szkoła… Dobra, German, opowiedz.
Wujek Saszki, siwy już, ale wciąż jeszcze krzepki stalker, opadł swoim potężnym ciałem na
oparcie krzesła. Drewno żałośnie skrzypnęło.
– Dwa tygodnie temu przyszli handlarze wojskowych…
Daniła skinął głową. Nic nowego. Straganiarze od wojskowych przychodzili raz na dwa, trzy
tygodnie. Mieli na sprzedaż naboje, co gorsze sztuki broni, rozmaite lekarstwa, też nie pierwszej
świeżości. Wymieniali je na wodę, na jedzenie – grzyby i kaszę. Po dobre giwery i amunicję
trzeba było albo przychodzić do nich, gnąc się w ukłonach, i kupować trzy razy drożej, albo
zdobywać samemu. Niektórzy zresztą próbowali – w wojskowych magazynach. Chociaż tam już
wychodziło różnie – wojskowi mieli celnych strzelców wyposażonych w gruby kaliber.
– No i jeden z nich siedział u nas w „Tawernie”. – German uśmiechnął się krzywo. – Wlał
w siebie kilka kielonków i niechcący chlapnął, jakoby Chorąży spodziewał się dużej karawany ze
wschodu w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Tak więc akurat dokładnie wczoraj ta karawana
mogła przyjść. I sygnał był przeznaczony właśnie dla niej, coś w stylu „droga wolna”.
– A co z tego wynika dla nas?
– A to, że Chorąży zwykle trąbi nam o przybyciu karawany zawczasu. I z tej okazji zaczyna
podbijać ceny, targuje się, bo karawany przywożą mu wodę i żarcie. Zaopatruje się na dwa
miesiące, gad jeden, i przez cały ten czas wypruwa z nas żyły, winduje ceny trzy razy.
Tak, to był znany fakt. Schron w jednostce wojskowej był niewielki, obliczony na tysiąc osób,
nie więcej. I nie było tam znowu tak dużo zapasów. Uratowało ich to, że ukryło się tam zaledwie
około stu ludzi, z których faceci stanowili tylko nieco ponad połowę. Jakoś pociągnęli, mocno
oszczędzając. Do tego w dwudziestym dziewiątym roku coś im się stało ze studnią, woda ledwo
ciekła. Tak więc wojskowi przez cały rok siedzieli prawie bez wody – litr dziennie na osobę. Masz
do wyboru – myć się czy pić. A w trzydziestym, kiedy Rodionycz wyprowadził młodzież na
pierwszy wielodniowy rajd, nakryli ich. Co prawda, najpierw próbowali walczyć, nawet wezwali
ze Schronu posiłki – ale gdzie mieli się pchać przeciwko pieczeniegom, kordom i trzmielom?
Daniła został wtedy po raz pierwszy ranny w walce, ale jego dziadkowi się nie poszczęściło
i zginął.
A jednak German miał rację: wojskowi spekulanci po przyjściu karawany rzeczywiście
podnosili ceny minimum o dwieście procent. I trzeba było się z tym pogodzić – amunicja była
potrzebna teraz, a nie za dwa miesiące. Rodionycz próbował, co prawda, kupować na zapas, żeby
starczało jej na okres, kiedy wojskowi mieli paliwo, żarcie i wodę, ale Chorąży też głupi nie był.
Po drugim takim zakupie zabawa się skończyła i barter zaczął podlegać surowym ograniczeniom
– wojskowi woleli nie zaopatrywać się w towary w oknach między karawanami po to, żeby
potem zedrzeć z dworcowych potrójną cenę. I chociaż dworcowi tak samo mogliby kupować
broń i naboje od przyjezdnych straganiarzy, to jaki by to miało sens? Ich ceny w ogóle
szybowały pod niebo. Do tego w magazynach u wojskowych towar był nowiutki, nasmarowany,
nieużywany, zachowały się nawet pieczęci na skrzynkach. A przyjezdni? Sprzeda ci taki pukawkę,
a jutro nie będzie po nim śladu. Pojutrze pukawka przestanie działać. I gdzie tego straganiarza
szukać? Może już nigdy tędy nie iść…
– Dobrze. Przypuśćmy, że coś w tym jest. – Daniła zamyślił się i zabębnił palcami po blacie
stołu. – Chociaż wciąż nie rozumiem. No, przyszła do niego karawana… Albo i nie… Co nam do
tego? Mam na myśli Schron.
German obejrzał się na Rodionycza.
– Ha, przyjacielu! – Pułkownik chytrze zmrużył oczy. – To się już nazywa strategiczne
planowanie. Czy ci na przykład wiadomo, co to za karawana przyszła? Z czym? Jaki ma ładunek?
Dlaczego po kryjomu, z pominięciem nas? Nic nie wiem, a chciałbym. Bo odpowiadam za ludzi.
Wszystkich, którzy tu mieszkają. Co Owczarence strzeli do głowy, kto go tam wie? A może
postanowił nas wytruć, więc zamówił u straganiarzy jakiś fosgen?
– No, to już jest paranoja, towarzyszu pułkowniku – powiedział z przekonaniem Daniła. – Po
co im to?
– A dlatego, że zapasy w ich magazynach nie są wieczne! – wtrącił się siedzący do tej pory
spokojnie Syczyn. – I nie wiemy, ile ich tam zostało. Może wyprzedają już ostatki, a co będą żreć,
kiedy skończą im się naboje i broń?
Daniła zamyślił się. Chociaż nie wierzył w taki rozwój wydarzeń, przedstawione przez
pułkownika niejasności były niepokojące. Może rzeczywiście warto sprawdzić?
– Co mamy zrobić?
– Macie przeniknąć do jednostki i przyjrzeć się temu ładunkowi.
Daniła spojrzał pytająco na pułkownika.
– Jakmam to rozumieć? Dowiadywać się u każdego napotkanego, czy jak?
Tamten rozłożył ręce:
– A jak? Po prostu. Jak was uczyłem? Zwiad. Nikogo nie zabijać bez potrzeby, nie dać się
zauważyć. Potrzebujemy informacji o ładunku i tyle. Na pewno wprowadzili pojazdy do
jednostki, nieraz tam bywałeś, zorientujesz się. Najprawdopodobniej są na parkingu.
Daniła aż zaniemówił ze zdziwienia. To dopiero zadanko!
– To pan walnął z grubej rury, Siergieju Pietrowiczu… Czyli „wpadniecie”? „Nadłożycie
trochę drogi, popatrzycie, co i jak”, tak? „Przenikniecie”, jasne… Czy ja muszę panu opowiadać,
jakwojskowi pilnują swojego terenu?! O cekaemach na wieżyczkach pan czasem nie zapomniał?
A o pieskach na perymetrze? Iść wąwozem to niebezpieczna sprawa, nie mam zbytniej ochoty
złapać malarii, a na cmentarzu od wschodu już parę miesięcy temu zaczaił się mikser! A pan
proponuje, żebyśmy tak jakoś mimochodem „wpadli”, „przeniknęli” i „popatrzyli”?! Jak pan to
sobie wyobraża?!
Pułkownikwzruszył ramionami, spokojnie patrząc na wzburzonego wychowanka.
– Nie wiem. Ty i Sania to jedna z naszych najlepszych par. To wy zdecydujecie. Tylko jedno
jest pewne, trzeba to zrobić! – Pułkownik podniósł się, nachylił do Daniły przez stół i patrząc mu
w oczy, powiedział wolno, jakby przeżuwając słowa: – Za dużo tu niezrozumiałych rzeczy! Sam
oceń: karawana przeszła obok nas, nie zatrzymując się na handel! To raz. Dlaczego? I to przeszła
skrycie, pewnie nawet nadłożyli drogi, nie poszli traktem, żebyśmy nie usłyszeli silników! To dwa.
Znów dlaczego? Żółtą sygnałówkę wypuścili o świcie, liczyli na to, że nie zauważymy jej na tle
wschodzącego słońca! Zresztą nie było też słychać wystrzału. To już trzeba specjalnie
kombinować, bo o rakietnicach z tłumikiem nie słyszałem! To trzy. Pytanie, co przed nami
ukrywają, skąd ta tajemniczość? Przecież gdyby nie ten handlarz, niczego byśmy nie
podejrzewali. Nawet gdybyśmy zauważyli rakietę, nie nadalibyśmy temu znaczenia. No,
wojskowi walnęli rakietę, i co z tego? Zdarza się! Krótko mówiąc, trzeba popatrzeć! Rozumiesz?
Trzeba! Bo przecież mogę też ogłosić w Schronie stan wojenny! Wtedy już na pewno się nie
wykręcicie…
– Nie ogłosi pan, towarzyszu pułkowniku – odpowiedział z zadumą Daniła. – Uda się panu
przekonać ludzi tylko w razie bezpośredniego zagrożenia, a tak, tylko na podstawie podejrzeń, nikt
się nawet nie ruszy, sam pan wie.
– Jakie to się kumate zrobiło… Psycholog, jego mać! – Wzrok Rodionycza nagle stracił
surowość, pojawiło się w nim nawet jakieś zmęczenie. – Jakdługo mam cię jeszcze namawiać?!
– Nie trzeba mnie namawiać. – Daniła machnął ręką. – Faktycznie coś to nieciekawie
wygląda, jaksię bliżej przyjrzeć. Dobra, jaktrzeba, to coś się wymyśli. Kiedy mamy iść?
– Wczoraj.
– Rozumiem. Wyjdziemy dziś wieczorem, niech pan tylko da odespać.
– Demrony?
– Bardzo chętnie, towarzyszu pułkowniku!
– Zdałeś już monokular? Potrzebny ci? Czy weźmiesz NSPUM?17
– Niech pan mnie nie kusi, Siergieju Pietrowiczu. – Celownik noktowizyjny do ulubionego
karabinu był od dawna marzeniem Daniły. – Na razie mam monokular.
– Dobrze, w takim razie go nie oddawaj. Tylko uważaj, ostrożnie z nim! Mamy ich tylko
dziesięć. Albo jednakweź celowniknoktowizyjny… Zajdź do Nikołaja Iwanowicza, wyda ci.
Daniła spojrzał z ukosa na Syczyna – no jasne, wyda…
– Proszę się nie przejmować, towarzyszu pułkowniku. Nie pierwszy raz będziemy korzystać.
– Którędy pójdziecie?
– Na razie nie wiem, trzeba się zastanowić.
– No, to zastanawiaj się.
Daniła wstał. Równocześnie zerwał się ze swojego miejsca Syczyn i zaczął się krzątać:
– No i pięknie, no i dobrze! Jak już się dogadaliśmy, to ja chyba pójdę! Mam dziś jeszcze
mnóstwo spraw…
– Siadaj. – Pułkownik oparł się leniwie i popatrzył drwiąco na swojego zastępcę. – Nie obraź
się, Nikołaju Iwanowiczu, ale czasem faktycznie przypominasz mi Pluszkina. Jak masz komuś
płacić, to żal duszę ściska.
Syczyn jakby opadł, osunął się na krzesło. Zaczął mamrotać pod nosem.
– Ale przecież, Siergieju Pietrowiczu, to przecież wszystko służbowe! Oszczędzam! Potem
będzie potrzebne, a tu nie ma…
Daniła, który zbierał się już do wyjścia, zatrzymał się, przenosząc nic nierozumiejący wzrok
z jednego na drugiego. Rodionycz podrapał się po podbródku, popatrzył na swojego wychowanka.
– Wychodzi na to, Dańka, że zepsułem wam wyprawę, tak?
– Coś w tym rodzaju. – Daniła rozłożył ręce. – Ale za poważny pan tu obraz narysował…
– To nic, zrekompensuję wam to. Zdaje się, że zagiąłeś parol na letniego Leszego?
Daniła poczuł, jak jego twarz mimowolnie rozpływa się w uśmiechu. Peleryn maskujących
Leszy było w magazynie raptem kilka sztuk i wydawano je tylko na osobiste polecenie
pułkownika. A ich kupno było tylko marzeniem. Co prawda, w magazynach jednostki też takie
były, ale wojskowi za dużo żądali, aż trzy skrzynki tuszonki. Nie było go stać.
– Była taka sytuacja…
– Słyszysz, Iwanowicz? Przekaż Szufladzie, żeby dała mu jednego Leszego.
– Siergieju Pietrowiczu! – zajęczał Pluszkin. – Przecież tych letnich zostały nam tylko trzy!
A jaksię jeszcze przydadzą, a my je zmarnujemy…
– Oddaj, oddaj, bez kamuflażu będzie słabo. No, i za trudne zadanie należy się dobra nagroda.
– Takjest… – Na zmarkotniałego Pluszkina żal było patrzeć.
– Saszkę przyślesz, jaksię wyśpi, niech sam powie, czego mu potrzeba. No co, zadowolony?
Daniła wciąż jeszcze stał z uśmiechem od ucha do ucha na twarzy.
– Zadowolony! Dziękuję, towarzyszu pułkowniku!
– No, dobrze, dobrze. Powodzenia, chłopaki!
* * *
Idąc korytarzami Schronu do Saszki, Daniła głęboko się zamyślił. Zadanie, które dostali, było
poważne.
Cel: niepostrzeżenie przeniknąć na teren jednostki, znaleźć ciężarówki należące do karawany,
obejrzeć ładunek. Wrócić, zameldować. Warunki: obiekt jest bardzo dobrze chroniony. Betonowy
płot z kolczatką, na rogach i co każde sto metrów wieżyczki. Na wieżyczkach kordy z trzmielami.
Za murem drugie ogrodzenie z drutu kolczastego. Między tymi dwoma płotami biegają pieski. Jak
ci wojskowi je łapią, czym wabią – nikt w Schronie tego nie wiedział. Po terenie jednostki na
pewno chodziły patrole, chociaż nie powinno ich być dużo – wojskowi mieli kłopoty kadrowe. Od
północy do samego płotu podchodzi las i wąwóz. W lesie jest pełno wszelakiego paskudztwa, nie
mówiąc już o wąwozie, w którym aż się roi od komarów wielkości połowy pięści i kleszczy
o rozmiarach dłoni, które przegryzają OP-1 jednym chapsnięciem. Wprawdzie demrony są
z mocniejszego materiału, ale nie warto ryzykować – lepiej już napotkać dwa miksery, niż złapać
malarię… Od wschodu mamy cmentarz. W zasadzie jest szansa niezauważalnie się tamtędy
podkraść, ale poprzednim razem, kiedy Daniła i Sańka tam poszli, dostali nauczkę. Wiadoma
rzecz, z mikserem nie ma żartów. Próbowali wykryć mutanta, który siedział chyba w okolicy
jeziorka, ale gdzie tam! Nie zauważy się takiego w ciemności bez noktowizora między gęsto
ustawionymi płotkami i nagrobkami, kiedy do tego po podejściu łeb z wysiłku ciężki jak kowadło.
Dlatego trzeba było wycofać się z niczym. I jakw takich warunkach mamy przeniknąć na obiekt?
Saszka spał kamiennym snem. Marinka, starsza żona, z początku nie chciała Daniły wpuścić
do środka. Trzeba było ryknąć. Z pokoju dobiegł w odpowiedzi ryk – coś w rodzaju „kto mnie
budzi?!” – i w drzwiach wyrósł Sańka: rozczochrana głowa na wysokości dwóch metrów, wąskie
zaspane oczy, satynowe majtki w groszki. Utkwił niezadowolony wzrokw towarzyszu broni:
– Co ty, Dańka, odbiło ci? Dopiero co się położyłem!
– Ty się położyłeś, a ja w ogóle nie spałem. Pozdrowienia od Rodionycza, zajdź do niego po
południu.
– A co?
– Podrzucił nam robotę. W nocy wychodzimy.
– Co on… – Sańka niewybrednie zrobił palcem kółko przy skroni. – A jutrzejsza GSR?
– Zwalnia nas. Krótko mówiąc, zdrzemnij się teraz, ale po południu idź do niego. Potem zejdź
do Bumbuma, powiedz, żeby do wieczora zmajstrował coś mocno błyskowo-hukowego.
A później dawaj do mnie, też się teraz położę na pięć godzinek.
Saszka wzruszył ramionami:
– W porządku. Do zobaczenia…
Drzwi się zamknęły, Daniła odwrócił się i pomaszerował do siebie. Teraz wreszcie mógł
odpocząć.
1 Demron-W – w 2008 roku firma Radiation Shield Technologies (RST) opracowała środek
ochrony indywidualnej, łączący funkcje kamizelki kuloodpornej, ochrony przeciwchemicznej
i przeciwpromiennej. Dzięki takiej kombinacji funkcji ochronnych materiał ten skutecznie chroni
przed kulami, odłamkami, materiałami wybuchowymi, „brudnymi” bombami i innymi
zagrożeniami chemicznymi i radiacyjnymi. Demron-W składa się z kilku warstw materiałów
mających różne właściwości ochronne. Wierzchnia warstwa zapewnia demronowi-
W ogniotrwałość i odporność na środki chemiczne. Między warstwami tkaniny znajduje się
warstwa polimerowego nanomateriału, który jest antyradiacyjny. Skuteczność ochrony tego
materiału odpowiada warstwie ołowiu grubości 20 cm. Nanomateriały wykorzystuje też osłona
przed uderzeniami i pociskami.
Już w 2009 ochrony z demronu produkowano w formie kamizelek kuloodpornych, skafandrów
i fartuchów dla personelu pracującego przy urządzeniach rentgenowskich. Technologię demron
wykorzystują obecnie NATO, NASA, Gwardia Narodowa i Marynarka Wojenna USA (przyp.
aut.).
2 „Piątka”, „siódemka” – potoczne określenie amunicji kalibru odpowiednio 5,45 i 7,62 (przyp.
aut.).
3 RPO Ryś – rakietowy miotacz ognia piechoty. Wszedł w skład uzbrojenia w 1975 roku. W końcu
lat osiemdziesiątych minionego wieku RPO Ryś zamieniono na nowocześniejszy miotacz ognia
RPO-A Trzmiel (przyp. aut.).
4 RPO Trzmiel – rakietowy miotacz ognia piechoty. Przeznaczony do rażenia ukrytych punktów
ogniowych przeciwnika, pojazdów lekko opancerzonych i samochodów oraz niszczenia żywej siły
przeciwnika. Odległość skuteczna miotacza ognia z celownikiem dioptrycznym wynosi 200
metrów (przyp. aut.).
5 KPW – wielkokalibrowy (14,5 milimetra) karabin maszynowy Władimirowa. Karabin
zaprojektowany przez S.W. Władimirowa. Skonstruowany w 1944 roku i wprowadzony do
uzbrojenia w 1949 roku. Skutecznie łączy szybkostrzelność cekaemu z przebijalnością rusznicy
przeciwpancernej i jest przeznaczony do walki z lekko opancerzonymi celami, stanowiskami
ogniowymi i żywą siłą przeciwnika znajdującą się za lekkimi osłonami, jest wykorzystywany
także jako cekaem przeciwlotniczy. Dzięki udanym rozwiązaniom balistycznym osiągana
w praktyce przebijalność pancerza przez pocisk przeciwpancerny przy strzelaniu na dystansach
rzędu 500–800 metrów KPW daje prawdopodobne przebicie pancerza czołowego i zniszczenie
podstawowych transporterów opancerzonych przeciwnika, w tym najbardziej
rozpowszechnionego transportera M113 (USA) (przyp. aut.).
6 WSS Wintoriez – specjalny karabin wyborowy Wintoriez. Wytłumiony karabin snajperski
przeznaczony dla pododdziałów specjalnego przeznaczenia (przyp. aut.).
7 „Efka” – potoczna nazwa F-1, ręcznego przeciwpiechotnego granatu obronnego. Granat jest
przeznaczony do rażenia żywej siły w boju obronnym. Ze względu na znaczny promień rozrzutu
odłamków (do 200 metrów) rzucanie jest możliwe tylko z ukrycia (przyp. aut.).
8 „Ogryzek”, „skrót” – gwarowa nazwa AKS-74U, który jak wiadomo, ma skróconą lufę (przyp.
aut.).
9 OC-33 Piernacz – pistolet automatyczny kalibru 9 milimetrów. W porównaniu z pistoletem
Stieczkina APS ma mniejsze tempo strzelania, natomiast jest prostszy i wygodniejszy w użyciu.
Posiada tryby strzelania pojedynczy i automatyczny (przyp. aut.).
10 SP-5, SP-6 – seria specjalnych nabojów kalibru 9x39 milimetrów, obejmująca modyfikacje
SP-5, SP-6, PAB-9. Naboje tych modyfikacji są wykorzystywane w WSS Wintoriez, Wał, AK-9,
Tytuł oryginału Метро 2033: Право на силу Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2012 Copyright © Denis Szabałow, 2012 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Przekład z języka rosyjskiego Paweł Podmiotko Projekt okładki Ilja Jackiewicz Plan na okładce Leonid Dobkacz, Ilja Wołkow Projekt logotypu serii JacekDoroszenko, www.doroszenko.com Redakcja Danuta Porębska, Tomasz Porębski, Piotr Mocniak Korekta Pracownia 12A Konwersja Tomasz Brzozowski Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN-13: 978-83-65315-32-8 Insignis Media ul. Szlak77/228–229, 31-153 Kraków
telefon / fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl, www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media
Prolog Brudnoszarą ulicą miasteczka, mijając zakurzone widmowe pudełka domów z popękanymi sypiącymi się elewacjami, złowieszczymi ciemnymi wyrwami okien, mijając rozbite zniekształcone i od lat rdzewiejące wraki samochodów, mijając pochylone w różne strony słupy ulicznych latarni ze smętnie kołyszącymi się na wietrze przewodami, posuwała się karawana. Potężne ciężarówki, rycząc mocnymi dieslami, jechały ostrożnie, sondując drogę między stertami śmieci, kawałków cegieł, które wykruszyły się ze ścian domów, zerwanych przez wiatr łupkowych dachówek. Z przodu, w patrolu bojowym, jechał transporter opancerzony, kolumnę zamykał tigr z wielkokalibrowym karabinem maszynowym na dachu, a na flankach uwijały się ruchliwe quady z uzbrojonymi po zęby jeźdźcami – podróże przez bezkresne przestrzenie niegdyś wielkiego i potężnego imperium od wielu już lat nie były bezpieczne. Chętnych do złupienia karawany mogłoby się znaleźć aż za dużo, gdyby ta nie miała tak imponujących środków ochrony. Handel zajmował ważne miejsce na liście dochodów organizacji, do której należała karawana, ta jednaktym razem przyjechała do miasta nie w celach kupieckich. W naczepach ciężarówek nie było niczego przeznaczonego na sprzedaż, choć to, co leżało w zielonych skrzyniach z różnokolorowymi oznaczeniami, było teraz najcenniejszym i najbardziej chodliwym towarem na rozległych terenach pokrytego promieniotwórczymi ruinami kraju. Broń i amunicja, ciężkie kamizelki kuloodporne i hełmy, środki ochrony indywidualnej – tego wszystkiego karawana miała pod dostatkiem, ale za sprzedaż choćby jednego naboju winnego czekała natychmiastowa i okrutna kara – w organizacji panowała surowa dyscyplina. Gwarant jej przestrzegania, człowiek, od którego słowa zależało w karawanie wszystko, jechał w ostatnim samochodzie. Ciężkie spojrzenie, uparte fałdy na czole, opuszczone kąciki ust – wszystko świadczyło o tym, że jego charakter był zdecydowany, twardy i nieugięty. Bo jaki mógł być dowódca Pierwszej Brygady Uderzeniowej Bractwa Przybrzeżnego, brygady wykonującej zadania, które były ponad siły pozostałych oddziałów ugrupowania? A zadania te były poważne i postawił je przed nim osobiście sam Naczelny, i dlatego trzeba było je wykonać w dowolny, skuteczny sposób – w tym przypadku cel całkowicie uświęcał środki.
– Do punktu docelowego pójdziesz okrężną drogą. Zrobisz łuk, współrzędne poznasz w sztabie. – Człowiek, który siedział w gabinecie Naczelnego, słuchał jego poleceń wydawanych w cztery oczy. – Jest tam jedna mała… wspólnota. Nie wiem, czy jeszcze żyją, czy dawno wymarli, sprawdzisz. Powyzdychali, i pięknie. No, a jeśli nie… – Naczelny podniósł się ciężko z masywnego mahoniowego krzesła, opierając się zbielałymi kłykciami o zielone sukno stołu. – To im pomożesz. Skutecznie. W pień, żeby nikogo nie zostało. Rozumiesz zadanie? Człowiek zerwał się, wyciągając się jak struna pod mrocznym spojrzeniem, podniósł rękę do daszka czapki. Naczelny kiwnął głową. – Wykonać. I jeszcze jedno… jeśli to zrobisz, gwarantuję ci stanowisko mojego zastępcy. Nie zrobisz… – jego wzrokzrobił się cięższy – to sam wiesz. Człowiek wiedział. Niewykonanie rozkazu bojowego było w Bractwie karane okrutnie i bezlitośnie. Śmiercią. A to było polecenie samego Naczelnego! Ogromna odpowiedzialność, ale też niebywała nagroda w razie sukcesu. Naczelny zawsze działał jednocześnie za pomocą kija i marchewki. Jako wytrawny psycholog rozumiał pewnie, że człowieka trzeba postawić przed wyborem. Albo idziesz w górę, na szczyt, albo spadasz w dół. Trzeciej możliwości nie ma. Bo jeśli wybierzesz trzecią drogę – cichą, spokojną wegetację bez walki, bez dążenia do wznoszenia się w swoim rozwoju coraz wyżej – nie będziesz już Brygadzie potrzebny. Pod leżącym kamieniem woda nie płynie. Człowiek zgadzał się z tą mądrą maksymą. I ani trochę nie wątpił, że postawione przed nim zadania były na jego siły, w końcu właśnie w takich misjach specjalizowała się Pierwsza Uderzeniowa. Wykonać rozkaz i otrzymać zasłużoną nagrodę. Za wszelką cenę. Innego wyjścia po prostu nie miał. I dlatego karawana przybyła do miasta. Żeby zabijać.
1 | Goście Ranekbył pochmurny. Daniła siedział w swojej zwykłej kryjówce, w dworcowej wieży zegarowej, spoglądając to na wschodzące słońce, próbujące się przebić przez brudnopopielate chmury, to na przylegający do dworca plac. Chłodny pochmurny dzień – poszczęściło się. Szkoda tylko, że nie jemu – kończy się zmiana. Długo latem nie wysiedzisz w OP-1 i masce przeciwgazowej pod palącymi promieniami słońca, kiedy temperatura dochodzi czasem do czterdziestki. Przydałby się demron1, w nim nie jest tak duszno, ale Rodionycz od samego początku zabronił Dodonowi je wydawać. Demronów jest pięć na cały Schron, a żeby kupić taki do prywatnego użytku, trzeba by dać w barterze wagon piątki albo siódemki2. Zresztą wała znajdziesz, w końcu to burżujskie skafandry. A w OP-1, cóż… duchota. Niby każda kryjówka jest wyposażona w niewielki daszek, ale jaki z niego pożytek… Powietrze nagrzewa się jeszcze przed południem, a ty siedzisz cały dzień w gumie jak w saunie. Po całym ciele, poczynając od głowy, pot leje się strumieniem i żadne sposoby na zbieranie go w rodzaju bluzy pod skafandrem ochronnym nie pomagają. Żeby chociaż zdjąć maskę przeciwgazową, wystawić twarz na wiatr, żeby osuszył pot – ale nie. Promieniowanie. W letnich miesiącach przez takie właśnie parne dni Daniła tracił jakieś dziesięć kilogramów wagi, chudnąc do rozmiaru 54 – wszystko wypływało z wodą. Wprawdzie odsłaniała się taka rzeźba, że oczu nie można oderwać. Sześciopak, widoczne włókna… Iriszka z Olgą rzucały się na niego jak dzikie! Daniła uśmiechnął się lubieżnie, przypominając sobie niektóre szczegóły takich nocy. Było jednak ciężko. Schodzisz rano po całej dobie i bywa, że w woderach od OP-1 chlupocze, jakbyś człapał przez bagno. A przecież nic się na to nie poradzi, warta to warta. Nie opuścisz stanowiska bojowego. Odejdziesz choćby na minutę – a co, jak w tym czasie zaatakują psy? Albo wyrodki? Albo jeszcze coś gorszego! Wyskoczy zza nasypu od strony strefy przemysłowej stado jakichś dwudziestu mord i będzie co sił w łapach walić w stronę dworca. Więc lepiej nie przegapić! Kiedyś wybijali je z dużej odległości kałachami, ale z czasem te dranie zrobiły się sprytne i znacznie zwinniejsze. Teraz najczęściej nie tylko nie ustrzelisz ich z kałacha, ale nie zdejmiesz łatwo takiego ze snajperki. Po tym pierwszym razie, kiedy stado, mimo ognia, dopadło obrońców
Schronu i porwało trzech żołnierzy, Rodionycz nie pożałował tuszonki i ropy, ale wyhandlował u wojskowych cztery miotacze płomieni i kilka butli z mieszanką zapalającą. Zasadniczo nie brał ani rysi3, ani trzmieli4, lecz stare, opracowane jeszcze w powojennych sowieckich czasach, stacjonarne miotacze ognia TPO-50. W magazynach wojskowych zachowało się ich jakieś dziesięć sztuk w różnym stopniu zdatnych do użytku. A nie strzelały one kapsułami z napalmem, takjakte nowoczesne, lecz pluły strumieniem ognia na jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Od tej pory zrobiło się łatwiej… Przedzierające się psy czekało naprawdę gorące przyjęcie – jedna salwa potrafiła spalić nawet pół sfory. Wieżyczka wznosiła się na dobre trzy metry nad dachem dworca, dzięki czemu plac i wszystkie drogi prowadzące do budynku były widoczne jak na dłoni. Kiedyś cały ten teren był usiany wielkimi ułomkami betonu, które w trakcie bombardowania przyleciały od strony terenów fabrycznych i z czasem nauczyły się za nimi kryć nie tylko psy, ale i większe mutanty. Potem plac oczyszczono – za cenę życia dwóch ludzi – i teraz kontrolowanie strzeżonego sektora stało się bez porównania łatwiejsze. Siedzisz sobie, popatrujesz na nasyp i ruiny. Gdyby nagle zaczął się atak, będziesz miał od groma czasu – bo ile go trzeba, żeby złapać kałacha albo WSS, do wyboru, i przygotować powitanie z otwartymi ramionami? Parę chwil, nie więcej. Do tego niebezpieczne były tylko dwa kierunki: zachodni, od strony strefy przemysłowej, i wschodni, od strony miasta. Z południa zwartą ścianą podchodziły do placu rozrośnięte zarośla lilaku, których pokonanie bez skafandra z aparatem oddechowym o zamkniętym obiegu było niemożliwe. Część północną upodobał sobie gigantyczny drapieżny powój, rozciągnął pędy długości trzydziestu metrów i całkowicie pokrył niewielki budynek dworca autobusowego. Zresztą siła ognia też była wystarczająca do obrony: w rogach stały kordy – cekaemy kalibru 12,7 milimetra – no, a jeśli robiła się kompletna bryndza, to z parteru pomogą miotacze ognia albo KPW5. Z nimi to w ogóle nie ma żartów, czternaście milimetrów to nie w kij dmuchał, praktycznie mała armata automatyczna. Jeśli kula trafi chociażby w kończynę – oderwie na amen. Chociaż Rodionycz zakazał walić z nich do drobnych celów – zapasowych luf i nabojów było tyle co nic i nie wyhandluje się nic od wojskowych, bo oszczędzają. Daniła po raz kolejny obrzucił wzrokiem ochraniany sektor, szczególnie uważnie przyglądając się nasypowi kolejowemu odległemu o jakieś sto metrów od dworca i położonym za nim ruinom budynku dyrekcji fabryki. Czysto. Słońce dalej kryło się za chmurami, przy czym te otulały je coraz grubszą warstwą – zdaje się, że będzie padać. Dzisiejsza zmiana zdecydowanie miała fart. „A wczoraj w ciągu dnia to dopiero przypiekało! Początek lata, a praży nie na żarty, jak gdyby to nie było Środkowe Powołże, tylko jakaś południowa Kalifornia. – Daniła uśmiechnął się w duchu do swoich myśli. – Jeśli tu jest teraz taki upał, to co się musi u nich wyprawiać w tej zakichanej Kalifornii? W końcu nie tylko nam się dostało, u tamtych pewnie też nie było wesoło. Wychwalana tarcza antyrakietowa nie mogła zatrzymać Satana, a przecież przed Początkiem zaczęli też pracować nad Ikarem…”
Takie upały, nietypowe dla środkowej Rosji, zapanowały po Początku nie od razu, lecz stopniowo. Ludzie zastanawiali się, w czym leży przyczyna, i jedna z najbardziej rozpowszechnionych hipotez mówiła o efekcie cieplarnianym i dziurach wypalonych przez termojądrówki w tarczy ozonowej planety. Wcześniej, w pierwszych latach, niebo było zasnute szarą mgłą, świeciło tylko blade słońce. W powietrzu unosił się jeszcze popiół po bombardowaniach. I chociaż nie nadeszła zima nuklearna, przepowiadana kiedyś przez jajogłowych, temperatura na powierzchni w letnich miesiącach rzadko sięgała choćby dziesięciu stopni, o czym zaświadczały termometry umieszczone przy wewnętrznych wrotach hermetycznych Schronu. Chociaż w tamtych czasach nikt nawet nosa nie wysuwał na zewnątrz. Nie to im było w głowie. No i bali się – na górze było przecież dziko, pusto. Smutno. Do tego przecież radiacja. Bez skafandra ochronnego nie pociągniesz nawet kilku godzin, a w Schronie było wtedy ledwie z dziesięć OP-1 i pięć kradzionych jednowarstwowych demronów. Dopiero potem, kiedy ich przypiliło, zaczęli powolutku wyłazić… Spokojny bieg myśli przerwał kamyk, który przyleciał z dołu, z dachu dworca. Daniła jeszcze raz popatrzył na okolicę, wychylił się przez worki z piaskiem i spojrzał w dół. – Hej tam, na wieży! Zmiana przyszła! – Wan Li stał na dole w swoim dziecięcym kombinezonie. – Długo czekasz? – Wchodź. W swoim czasie Chińczyk musiał solidnie się natrudzić, żeby zdobyć pasujący OP-1. W Schronie nie było skafandrów ochronnych w rozmiarze 1, u wojskowych też nie znalazło się nic na wymianę. Trzeba było zamówić u kramarza z przechodzącej obok karawany handlowej. Zamówił latem, a potem jeszcze pół roku czekał, aż karawana będzie wracać. W rozmiarze 2 Chińczyk się plątał, wściekając się i klnąc, rozśmieszając ludzi dookoła i obniżając gotowość bojową zmiany. Przez to czasem bywało nawet tak, że nie wyznaczano mu dyżurów, a to stanowiło dla domowego budżetu Kalkulatora dotkliwy finansowy cios – miał trójkę dzieci i tyle samo żon. I weź to teraz utrzymaj. Jak on się wtedy modlił, żeby OP-1 od kramarza w końcu przyszedł – coś nie do opisania. I do Chrystusa, i do swojego Buddy. Do Allacha pewnie też. Może i do jakiegoś Sziwy… I poszczęściło mu się. OP-1 okazał się trochę za duży, ale to było tylko na plus – zimą mógł włożyć pod kurtkę dodatkowy waciak. Zimy teraz to też nie przelewki – kreska spada nawet do minus czterdziestu. Kiedy Li wchodził na górę, Daniła pozbierał swoje manele porozkładane po niszach w osłonie stanowiska z worków z piaskiem: trzy zapasowe magazynki do kałacha, jeden do wintorieza6, dwie żłobkowane „efki”7, lornetka, monokular noktowizyjny i apteczka antyradiacyjna. Rozlokował wszystko w kieszeniach kamizelki, wziął kałacha i WSS, powiesił snajperkę za plecami, automat – na piersi. Nic nie poradzisz, takie porządki. Stalkerom, których stanowiska bojowe znajdowały się na powierzchni, „Regulamin służby wartowniczej” opracowany osobiście przez pułkownika Rodionowa, nakazywał obowiązkowo, oprócz służbowej giwery, mieć na stanowisku broń osobistą, jeśli ktoś takową posiadał. Chociaż jaki z ciebie stalker bez własnej giwery? Takie rzeczy jak broń
zdobywa się czasem za cenę krwi. Dlatego Daniła, oprócz ogryzka8, nosił swój WSS, a do tego jeszcze piernacza9 w kaburze udowej. Chociaż karabinu używał dość rzadko, woląc w przypadku wyższej konieczności walić z kałacha – amunicja do dziewiątki była deficytowa nawet w magazynach u wojskowych, w odróżnieniu od piątki czy nawet siódemki. W jego własnych zapasach nabojów tych zostało tylko ze czterdzieści sztuk SP-510. Karabin Wana był w takiej sytuacji znacznie praktyczniejszy – siódemkę można było dostać bez problemu. Gwarantowana żywotność też nie była bez znaczenia. Pięć tysięcy wystrzałów z wintorieza – i to przy regularnym czyszczeniu – przeciwko dziesięciu tysiącom z kałacha. Jest różnica? Do tego w praktyce, jeśli o kałacha dbać i czyścić go regularnie, to da radę zrobić i dwadzieścia tysięcy. I chociaż Daniła wystrzelał jakdotąd około tysiąca naboi, starał się jednakoszczędzać karabin. Chińczykpojawił się, rozpromieniony niczym miedziany czajnik, co było widać nawet przez okrągłe szkła maski przeciwgazowej. Zdawało się, że nawet maska mu się uśmiecha, przyjaźnie merdając trąbą jakmały cyrkowy słonik. – Czołem, Dobrynia! – Li zdjął z ramienia karabin i zdecydowanym ruchem położył go na workach. Ten ruch zawsze wywoływał u Daniły atak homerycznego śmiechu, który dusił w sobie ze wszystkich sił, żeby nie obrazić Chińczyka: malutki Wan był niemal wzrostu swojej armaty. Bo czy to nie świetny dowcip – SWD miało sto dwadzieścia centymetrów długości, a jego właściciel pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. I kiedy z poważną miną umieszczał swoją bazookę w otworze strzelniczym między workami, to był dopiero widok. Zabójca, kurczę pieczone… Chociaż trzeba przyznać, że Kalkulator był snajperem z darem od Boga. – Siemasz, Wania! – Daniła po raz ostatni popatrzył na plac, tłumiąc wyrywający się na zewnątrz rechot. – Cóż, chyba ci się dzisiaj udało… Wan zmrużył oczy i pokiwał głową, przez co trąba jego maski zamerdała jeszcze mocniej. – Deszcz by się jeszcze przydał… Dobra, idź, cała zmiana już tam na ciebie czeka. Daniła skinął głową i przytrzymując karabin, ruszył wąską drabinką w dół. Saszka – jego najlepszy przyjaciel – razem z siódemką żołnierzy patrolu wracającego z nocnej zmiany czekał w podziemiu przy wrotach hermetycznych. Pełnił zwykle służbę na parterze, przy jednym z dwóch KPW rozstawionych tam na wyposażonych w kółka stanowiskach, więc o obronę tego poziomu Daniła był spokojny. Obserwował kiedyś, jaksamotny Saszka przez kilka minut potrzebnych, by GSR11 wcisnęła się w swoje OP-1 i wyszła ze Schronu, bronił głównego wejścia na dworzec, dosłownie szatkując napływające hordy psów jak kapustę. Zbita w jedną masę sfora rwała się do wejścia i Saszka bił mierzonymi krótkimi seriami, żeby nie przegrzać lufy. Wielkokalibrowe pociski bez trudu przechodziły przez kilka psich ciał naraz, rozszarpując je na strzępy, przebijając łby i odrywając kończyny. Tym razem mutanty miały bardzo silny gon, a może coś je przestraszyło, bo kiedy po starciu policzyli posiekane ciała, wynik przekroczył setkę… – No, co z tobą, Dan, długo jeszcze mamy na ciebie czekać?! Poszedłby człowiekspać!
Pozostali poparli go pełnym wyrzutu pomrukiem. Daniła machnął ręką, chociaż zdawał sobie sprawę, że pretensje były słuszne. Po trwającej dobę warcie rzeczywiście chciało się spać, a według Regulaminu wejście i wyjście ze Schronu było dozwolone tylko przez zmianę w pełnym składzie. Jeśli oczywiście nie zadziałała siła wyższa i obyło się bez strat. I słusznie: kiedy na powierzchni wszystko świeci gammą12, dodatkowe otwieranie i zamykanie wrót było zwyczajnie szkodliwe. A za takie działanie należała się surowa kara. Kiedyś z podziemi dworca do Schronu prowadziły trzy osobne, odizolowane od siebie śluzy, każda z nich była wyposażona w zewnętrzną i wewnętrzną hermetyczną zaporę. Ale po tym, jak potrzeba zaczęła wypychać mieszkańców na powierzchnię, okazało się, że śluzy nie dają dostatecznej ochrony przed przynoszonym na skafandrach radioaktywnym pyłem. No bo tak, zdejmiesz kombinezon w przedsionku… Ale i tak otworzysz potem wewnętrzne wrota. A tam jest już przestrzeń mieszkalna. I pył z leżącego w przedsionku OP-1 wlatuje prosto do niej. Tak to naznosili na pierwszy poziom różnego świństwa. A poza tym po wyjściu na zewnątrz trzeba gdzieś ten kombinezon oczyścić! Ale gdzie? Widocznie, projektując i budując Schron, nikt nie brał pod uwagę, że ludzie będą łazić wte i wewte, i nie przewidział pomieszczenia do czyszczenia i odkażania. Tak więc z trzech zewnętrznych hermetycznych zapór trzeba było zostawić tylko prawą, z trzech wewnętrznych – lewą, a z przedsionka do przedsionka przebić przejścia i postawić w nich wrota przeniesione z innych pomieszczeń na pierwszym poziomie. Teraz pierwsza śluza była przeznaczona na podstawowe czyszczenie skafandra, broni i całej reszty przynoszonej z powierzchni. Człowiek wchodził pod prysznic wprost w stroju ochronnym, zmywając na betonową posadzkę radioaktywny pył przyniesiony z ulicy, potem zdejmował OP-1, ubranie i zostawiając to wszystko na podłodze, przechodził przez drugą śluzę. Tutaj już mył się sam, oprócz tego drugi przedsionek był przeznaczony do dokładniejszego czyszczenia i odkażania. Zaś w trzecim siedziała dobra babcia, która wydawała mu jego własne ubranie, zdjęte i oddane do przechowania przed wyjściem na powierzchnię. Jeśli chodzi o broń i skafander – jeśli był to sprzęt prywatny – żołnierz był zobowiązany czyścić go sam pod okiem człowieka od ochrony chemiczno-radiologicznej. Służbowy czyścili specjalnie wyznaczeni przez Dodona ludzie. Tak to właśnie było, prosto i skutecznie. – Słyszałeś nowiny? – Saszka podniósł oparty o drzwi pręt zbrojeniowy, zastukał w zaporę umówionym sygnałem. – Wczoraj miał wartę wujaszek German. No i mówi, że niby od strony wojskowych poszła żółta rakieta. Nad ranem, w samym środku psiej wachty. Czyli tak, żebyśmy nie zauważyli, wartownicy zwykle wtedy przysypiają… – No i co? – Daniła wzruszył ramionami i przeszedł przez otwarte drzwi. – Wojskowi często dziwaczą. Pamiętasz, jak kilka lat temu wszczęli wojnę? Walili z tamtej strony, jakby stado psów na nich napadło. A kiedy wysłaliśmy do nich grupę zwiadowczą, to się okazało, że wartownicy po prostu nażarli się Tarenu13 z apteczek i nie na żarty ich trzepnęło. Nie rozumiem, jak oni z taką dyscypliną w ogóle jeszcze żyją.
Saszka prychnął. – Pamiętam, tak było – wmieszał się do rozmowy Michałycz, dowódca zmiany, ostrożnie, żeby nie wzbijać niepotrzebnie pyłu, ściągając pończochy OP-1. – Jeszcze na kacu omal nie położyli nam całego oddziału zwiadowczego. Mój Timocha wtedy dowodził. Mówi, że gdyby podeszli od strony bramy, a nie boczną uliczką, to skosiliby wszystkich. A tak naszym udało się wskoczyć z powrotem w uliczkę i się wycofać. – A pamiętasz, jak Rodionycz nie wpuszczał potem ich handlarzy przez dwa tygodnie? Wyklinał ich na czym świat stoi. Nigdy wcześniej nie słyszałem u niego takich konstrukcji słownych. – Saszka uśmiechnął się krzywo. – Chociaż tamci próbowali podejść na wszelkie sposoby, ceny nawet opuścili, a on ni cholery. – A czego byś chciał? – Michałycz wzruszył ramionami. – Wojacy też chcą żreć i pić. I też potrzebują ropy. Skąd mają to brać, jak nie od nas? Karawany chodzą rzadko, nie utrzymasz się z nich. Stalkerzy zostawili kombinezony na podłodze i przeszli do drugiego przedsionka. Tu było wilgotno, z konewek zawieszonych w rządku pod sufitem kapała woda. Po męczącej, dusznej gumie skafandrów i masek przeciwgazowych chłód przedsionka był mocno orzeźwiający, aż odechciało się spać. A od lejącej się z konewek lodowatej wody senność całkowicie minęła, jakby nigdy jej nie było. – No, i co tam z tą sygnałówką? – Daniła włączył wodę i nie bez drżenia wszedł pod parzącą zimnem strugę. – Eeech! Ale dobra! – A co ma być… – Saszka też pisnął, wchodząc pod prysznic. – German od razu zameldował Rodionyczowi. Co tam sobie nasz pułkownik postanowił, Germanowi nie powiedział. A potem wyszliśmy na naszą zmianę, więc też niczego nie wiem. Może dziś do wieczora coś się wyjaśni… Po przejściu przez trzecią komorę i otrzymaniu od dyżurującej dziś Pietrowny czystych ubrań żołnierze weszli na pierwszy poziom i nie zatrzymując się, ruszyli w stronę klatki schodowej prowadzącej na drugi. Na pierwszym poziomie praktycznie nikt nie mieszkał. Zanim odkryto, że z przedsionków do pomieszczeń mieszkalnych dostaje się radioaktywny pył, minęło sporo czasu i poziom radiacji zdążył porządnie wzrosnąć. Jednak udało im się z tym problemem poradzić – przesiedlili ludzi na dolne, głębiej położone poziomy, gdzie promieniowanie z góry nie było już takie mocne. Natomiast poziom najwyższy oczyszczono płynem dezaktywacyjnym – wtedy w magazynach było go jeszcze pod dostatkiem. Poziom promieniowania mocno się obniżył, ale i te pół rentgena, które wskazywał licznik Geigera, mógł poważnie zaszkodzić ludzkiemu zdrowiu, gdyby mieli tu żyć bez ochrony przez dłuższy czas. Teraz piętro było praktycznie niezamieszkane, znajdowały się tam tylko pomieszczenia techniczne i służbowe, takie jakmaszynownia, zbrojownia czy mała sala gimnastyczna, oraz wszelkiego rodzaju magazyny produktów niespożywczych. Poza tym w pomieszczeniu położonym nieopodal wejścia dyżurowała GSR w sile dziewięciu ludzi, na wypadek, gdyby na powierzchni zaistniała wyższa konieczność. Jednym słowem, na pierwszym poziomie ludzie przebywali teraz względnie krótko. Oprócz tego w niektórych segmentach
mieszkali ci, którym radiacja była już niestraszna. Mutanty. W warunkach skażenia promieniotwórczego bardzo trudno jest pozostać czystym, nie złapać dawki choćby dziesięciu czy dwudziestu rentgenów. Mieszkali tu w większości ci, których rodzice w swoim czasie byli w większym lub mniejszym stopniu wystawieni na działanie promieniowania. Nie, nie wypędzano ich ze wspólnoty, nie przesiedlano z drugiego czy trzeciego poziomu – tam też mieszkało całkiem sporo mutantów. Mieli swobodny dostęp do całego Schronu i nikt już na nich krzywo nie patrzył i nie nawoływał do likwidacji wyrodków jak dziesięć, piętnaście lat wcześniej, kiedy mutacje były w zasadzie pojedyncze. Mieszkali tu po prostu ci, którzy nie mogli już egzystować w absolutnie czystej, niezanieczyszczonej przestrzeni. Minimalny poziom radiacji był im potrzebny do życia tak samo jak powietrze czy woda zwykłym ludziom. W warunkach promieniowania czuli się doskonale, a niektórzy z nich przez krótki czas mogli bez szkody dla siebie wytrzymać dawkę, od której normalny człowiek zapadłby na chorobę popromienną trzeciego, czwartego stopnia. Spędziwszy poza strefą skażoną choćby parę godzin, większość z nich zaczynała się uskarżać na ataki mdłości, słabość, drgawki i zawroty głowy. Ogólnie rzecz biorąc, mutanty stanowiły niemal jedną piątą ludności Schronu. Były to w większości dzieci i z każdym rokiem rodziło się takich dzieci coraz więcej, chociaż trzeba przyznać, że ich mutacje nie zawsze były negatywne, a nierzadko całkiem przydatne. Zdarzały się na przykład takie, które pozwalały widzieć w ciemnościach znacznie lepiej, niż potrafili zwykli ludzie, lub powodowały, że zmutowany stawał się kilka razy większy i silniejszy od normalnego człowieka. Był też chłopak, który niczym radar rejestrował wszystkie ruchy na dużym dystansie dookoła. Tak go właśnie nazywali – Sławka-Lokalizator. Inny z kolei potrafił bez żadnego dozymetru określić poziom promieniowania z dokładnością do dziesiątej części rentgena. Oczywiście takie korzystne mutacje były dość rzadkie, zazwyczaj za te czy inne dodatkowe możliwości organizmu trzeba było płacić – a cena bywała czasem zbyt wysoka. Drugi poziom jeszcze spał. Stalkerzy zeszli po kręconych schodach, pożegnali się i rozeszli do swoich segmentów mieszkalnych – po bezsennej nocy należałoby jednak odpocząć chociaż ze cztery godzinki. Jutro znów dobowy dyżur, w GSR – a tam to już jak się uda. Jeśli będzie cisza i spokój, to można spać do woli. A co, jeśli ogłoszą alarm? A dużo się nawojujesz bez spania? Segment mieszkalny Daniły stanowił pokoik pięć na trzy z wydzielonym malutkim przedpokojem przy wejściu. Daniła przestał mieścić się w tej klitce, odkąd skończył czternaście lat. Zaczepiał teraz potężnymi barami a to o wieszak z ubraniami, a to o szafę z mundurem, a to o sejf z bronią. Wcześniej, oprócz przewracającego się wieszaka, spadały na niego suszące się na sznurku pod sufitem skarpetki, kalesony albo gruda14 dziadka. Potem, kiedy dziadek zginął w potyczce z wojskowymi, ze sznurka często zaczęły spadać majteczki i biustonosze albo rajstopy i pończochy. W zależności od tego, kto suszył bieliznę: starsza żona Iriszka czy młodsza, Olga. Tak i teraz, wystarczyło, że Daniła zamknął drzwi i wyprostował się, a szyję natychmiast oplotły mu dwa czarne zwisające z góry nylonowe węże, a na dodatek na głowę spadł mu czerwony stanik.
Daniła zaklął. Niby nie był taki wysoki, nie dociągnął nawet do metra osiemdziesięciu, a tu taki numer. Widać sufity w segmentach były niskie… Kiedy się rozbierał, nie włączał lampy – zostawił przymknięte drzwi, żeby przez szparę wpadało z korytarza choć trochę światła. Zdejmując ubranie najciszej, jak się dało, i starając się nie obudzić zajączków – tak nazywał w duchu okropnie tchórzliwe żony – Daniła zdjął starą, wytartą do niemożliwości grudę, zamknął drzwi, wymacał w ciemności łóżko i wczołgał się pod kołdrę. * * * Wielożeństwo wkroczyło w życie Schronu wprawdzie stopniowo, ale trwale i solidnie. Nie wkroczyło nawet, ale wbiło się jak lodołamacz. Walka z mutantami z powierzchni przerzedzała szeregi obrońców. Ubywało to jednego żołnierza, to dwóch, a nawet i pięciu, sześciu ludzi naraz. Chociaż, dzięki Bogu, coś takiego zdarzało się dość rzadko. Do tego jeszcze na samym Początku z jakiegoś powodu było tak, że do Schronu trafiło znacznie więcej kobiet niż mężczyzn. I teraz na nieco ponad setkę dorosłych mieszkańców płci męskiej przypadało w Schronie prawie trzysta kobiet i dzieci. Żywicieli rodzin było katastrofalnie mało. Minimalne racje żywnościowe otrzymywali oczywiście wszyscy pracujący, ale czy człowiek długo przetrwa, dostając na wyżywienie pół kilo suszonych grzybów i sto gramów cukru dziennie? Trzeba oczywiście oddać sprawiedliwość, że boczniak to pożywny grzyb i zupełnie wystarczy do normalnej egzystencji, bez uczucia głodu, szczególnie gdy ugotuje się z niego zupę – ale przecież nie da się jeść ciągle samych grzybów. Chciałoby się i kaszy, i makaronu, i uprzyjemnić życie skondensowanym mlekiem, i skosztować tuszonki. I mleko w proszku, które surowa Szuflada wydawała tylko dla dzieci do lat trzech, można jednak było dostać za naboje… Na przykład od handlarzy z karawan. Ci chętnie przyjmowali jako zapłatę za swój towar nie tylko złoto czy kamyczki, ale i naboje, które po Początku stały się podstawowym środkiem kupna i sprzedaży. Złota i klejnotów nigdy w Schronie nie było, za to amunicja się zdarzała i zarabiało się ją tylko za pracę związaną z zapewnieniem bezpieczeństwa społeczności – za męską pracę. Fakt, niektóre kobiety próbowały dostać się do ochrony na powierzchni, ale pułkownik, który już na samym początku uznał, że do powstałego ustroju społecznego najbardziej pasuje wielożeństwo, twardo kontynuował swoją politykę i kategorycznie zabronił wydawania kobietom broni. A więc skąd wziąć środki na życie? Kiedy jest mąż, chodzi na dyżury, i „piątka” czy „siódemka” jest w domu nierzadkim gościem. Jeszcze lepiej, jeśli mąż jest stalkerem. Tym naboje w ogóle się nie kończą – to jedną rzecz przyniosą z powierzchni, to drugą… Trzecia część trafia oczywiście do wspólnego budżetu, jaksię już utarło, a resztę opchnie się karawanom albo wojskowym, albo zda Szufladzie do magazynu – i już w rodzinnym budżecie dzwonią „kulki”. Jest to oczywiście ryzyko, ale jak mówi stalkerskie powiedzenie: kto nie ryzykuje, ten tuszonki nie zobaczy. A jeśli kobieta zostanie sama, i to z małym dzieckiem? Jakie ma wyjście? Można oczywiście coś sprzedać, jeśli ma się coś w zanadrzu. Ale przecież nie da się ciągle sprzedawać, wcześniej czy później trzeba będzie głodować, doić rodziców. Albo wrócić do standardowych racji. A co z dzieciaczkiem? Nie
wyjaśni mu się przecież, że skoro tatuś nie żyje, to może się pożegnać z dostatnim życiem i przywitać z głodowaniem i wegetacją. A ten chce czekoladkę i mleko skondensowane, i jeszcze jakieś słodycze… Zresztą co tam naboje czy jedzenie! A instynkty?! Jeśli dziewczyna jest już w odpowiednim wieku, a wszyscy faceci i chłopcy dookoła są zajęci? Co teraz – ma usychać sama do końca świata? Kiedy ona chce miłości, romantyzmu, rodziny, dziecka, wreszcie zwykłego seksu! A zamężne baby pilnują swoich chłopów, jeszcze jak! Rzucają się na konkurentki jak harpie, kilka razy niemal doszło do zabójstwa! Z początku przecież wielu facetów robiło skoki w bok. I jaktu nie robić, jak każda wolna kobieta z radością wpuści cię do łóżka? Niektórzy w ogóle się rozbisurmanili: to z jedną się kładli, to z drugą – istna rozpusta. Jakie było wyjście? Do wojskowych już się nie pójdzie, jak to bywało wcześniej, oni też mieli komplet, a do tego ograniczoną przestrzeń życiową. Dokąd tu iść? Początekdał sam pułkownik, dołączając do swojej rodziny żonę i syna towarzysza poległego w jednej z awantur. To posłużyło za impuls, wzór dla pozostałych. Zresztą okazało się, że nie wszyscy w Schronie są chrześcijanami, było kilka osób wyznających islam dopuszczający wielożeństwo. Ci też dali przykład. Kobiety oczywiście z początku z tym walczyły. I to jeszcze jak się piekliły! Zorganizowały nawet zebranie tylko dla kobiet. Obradowały na trzecim poziomie w Sali Rady i od razu zaczęły dziwaczyć – wygoniły facetów i zamknęły drzwi między drugim a trzecim poziomem. Ci stali przed drzwiami zmieszani i zakłopotani, nie wiedząc, co robić. Przyszedł Rodionycz, postał chwilę, śmiejąc się, popatrzył na tłoczących się towarzyszy: – Co, wojują nasze baby? Żywiciele rodzin milczeli, drapali się po głowach. – Nie cykajcie, chłopy, nasze baby nie są głupie. Za to współczujące. Zrozumieją… I miał rację. Obrady trwały pół dnia. Kiedy kobiety się zbierały, wszystkie były wściekłe, złe, rozwrzeszczane, a wychodziły spokojne i jakby… uległe. Potulne. Wyciszone. Wykrzyczały się i uspokoiły. Mężczyźni zrozumieli, że burza minęła. Od tej pory tak właśnie się utarło – monogamia stała się równie rzadkim zjawiskiem jak kiedyś poligamia. A i same kobiety stopniowo przyznały, że łatwiej w ten sposób prowadzić gospodarstwo i wychowywać dzieci. Ostatecznie nawet czekać na powrót męża z patrolu było we dwójkę czy trójkę jakoś łatwiej. I normalnym zjawiskiem stała się sytuacja, kiedy wychodzący na powierzchnię żołnierz brał towarzysza na boki mówił: – Wiesz… jakby co… no… zadbasz o moich, dobra? Jedynym, który z początku sprzeciwiał się wielożeństwu, był ojciec Kiriłł. Jakże to – przecież to rozwiązłość! Rozpusta! Surowo zabroniona przez chrześcijaństwo! Jednaki on, mądry człowiek, wkrótce zrozumiał, że nie ma innego wyjścia, i nie trzymał się kurczowo dogmatów. Do tego przyznał, choć niechętnie, że w Starym Testamencie nieraz jest mowa o poligamicznych małżeństwach. Lamech, potomek Adama w szóstym pokoleniu, miał dwie żony – Adę i Sillę. Dwie żony – Rachelę i Leę – miał wnuk Abrahama, Jakub… Ale największym kobieciarzem był syn Dawida, król Salomon, który jakinformuje Biblia, miał siedemset żon i trzysta nałożnic. Choć
słynął z pobożności – taki numer… Oczywiście Stary Testament wprost nie pozwalał na posiadanie dwóch żon… ale też nie zabraniał… Krótko mówiąc, słaby jest człowiek, a Bóg tę jego słabość znosi. No, a jeśli znosi Bóg, to i ojciec Kiriłł nie będzie marudzić. Dlatego kiedy przyszedł do niego Daniła i oznajmił, że oprócz Irinki bierze sobie drugą żonę Olgę, nic nie powiedział, westchnął tylko, ale małżeństwo zarejestrował. Bo co miał robić? Cały Schron już wiedział, co się stało z Sieriogą… Siergiej zginął z głupoty. Był w ich trójce najmłodszy i najbardziej zarozumiały. Młodość szumiała mu w głowie i sprawiała, że zadzierał nosa. Kilka lat temu, kiedy oddział wyszedł na pamiętny rajd w poszukiwaniu witamin – w Schronie zaczęła się wtedy poważna epidemia szkorbutu i doktor Ojboli pośpiesznie wysłał stalkerów do CSR-u15 – Sierioga polazł nie tam, gdzie trzeba. Wbrew rozkazowi, chociaż doskonale słyszał, jak Daniła wrzeszczał, żeby stał w miejscu. No, i doigrał się – w szczelinie, przez którą się pchał, licząc na to, że dostanie się do budynku szpitala, siedział gorynycz. Wyskoczył, chwycił Siergieja za głowę i zaciągnął do dziury, towarzysze nie zdążyli nawet drgnąć. Nie udało się też wyciągnąć wtedy ciała – szczelina była głęboka, a do tego skręcała tak, że mutant mógł uderzać mackami, sam pozostając w ukryciu i nie wychodząc zza rogu. Iść tam byłoby samobójstwem. Aryjczyk już prawie wszedł i potwór o mało nie wciągnął i jego, a na dodatek plunął w ślad za nim. Dobrze, że nie trafił – ślina gorynycza to nic przyjemnego. Ograniczyli się do wrzucenia do dziury paru „efek”. Sierioga był w składzie oddziału krótko, zaledwie pół roku, ale pozostawił po sobie dobre wspomnienia. Był wprawdzie zarozumialcem, ale w trudnych chwilach Daniła i Saszka mogli na niego liczyć jakna siebie samych, nie zawiódł ich ani razu. I stało się tak, że Daniła wziął Olgę do siebie – Saszka mieszkał już wtedy z dwiema żonami, a Daniła miał tylko Iriszkę. Dość trudno ją było przekonać – charakterna i zaborcza nie zamierzała znosić przy mężu nikogo innego. Jednak strasznie chciała mieć dziecko i Daniła to wykorzystał. Sam, ze względu na mutacje, był bezpłodny, a Oldze zostało po Sieriodze miesięczne niemowlę. Choćby jedno dziecko w rodzinie, mimo że nie swoje własne – to też radość… Iriszka jednak niedługo się nim cieszyła. Po śmierci męża Olga straciła mleko. Próbowali rozcieńczać dziecku mleko w proszku albo karmić zagęszczonym – płakało, jadło mało, a potem w ogóle przestało. I po kilku miesiącach umarło. To był straszny czas. Daniła nawet teraz, dwa lata po tym, wzdrygał się na jego wspomnienie. Olga zległa, była jedną nogą na tym świecie, drugą na tamtym. Iriszka przez kilka miesięcy krzątała się przy niej jak przy małym dziecku, wyciągała ją z grobu, jak mogła. I właśnie w tych ciemnych i strasznych miesiącach zaprzyjaźniły się, i to tak, że stały się papużkami nierozłączkami. Jaka tu może być zazdrość, kiedy obok, po drugiej stronie męża, leży nie konkurentka, lecz jakby rodzona siostra. Wysoką cenę trzeba było zapłacić za tę przyjaźń. Ech, życie, życie… * * *
Nie dali się Danile wyspać. Ledwie zaczął zapadać w sen – pukanie do drzwi. Iriszka odwróciła się, uniosła na łokciach, namacała w ciemności męża. – Jesteś tu? Kogo tam licho niesie? Nie dadzą pospać po zmianie! Przez całą noc kroiłyśmy grzyby… Otworzysz? Daniła pocałował ją w gorący od snu policzek, zsunął kołdrę. – Otworzę, śpij. – Tylko nie zapalaj światła, obudzisz Olgę… Budzenie Olgi zawsze było dużym problemem, ale Daniła dotarł jednakdo drzwi po omacku, uchylił je i wyjrzał na zewnątrz. Na korytarzu stał Dimka Ślepy – chłopaczek w wieku około dwunastu lat, pełniący w Schronie obowiązki kogoś w rodzaju listonosza. Dimka był niewidomy od urodzenia – wina radiacji. Ale mimo że zamiast oczu w oczodołach łzawiły mu drżące, zamglone, galaretowate groszki, w rozkładzie korytarzy i przejść orientował się doskonale. Chodził, dotykając jedną ręką ściany, a trzymaną w drugiej laską badał drogę, śmiało wyrywał naprzód i odkąd skończył trzy lata, ani razu nie pomylił drogi. – Dobry, wujku Daniło! Pułkownikcię wzywa! – wypalił. Dimka jakimś swoim wewnętrznym zmysłem zawsze bezbłędnie odgadywał, kto przed nim stoi. Daniła był zdumiony – jaką trzeba mieć wrażliwość, żeby wyczuwać kilka metrów otaczającej cię przestrzeni i zawsze wiedzieć, co się dzieje dookoła?! – Czołem, Dimka! Dobra, przekaż, że zaraz będę. Daniła zamknął drzwi i westchnął z irytacją. Rodionycz nie był wprawdzie jego przełożonym – stalker to wolny ptak, sam jest sobie dowódcą decydującym o przydziale i rodzaju działań – ale lepiej było nie ignorować jego wezwania. Byłoby to w stosunku do nauczyciela nieuprzejme, musi iść. Wyglądało na to, że ze snem trzeba się pożegnać. W pomieszczeniu roboczym, oprócz gospodarza, siedzieli już German i zastępca dowódcy do spraw zaopatrzenia Syczyn. Przez swoją graniczącą z obsesją chciwość i skąpstwo ten ostatni dostał przezwisko Pluszkin16. Daniła, który kiedyś w dzieciństwie wysłuchał nieśmiertelnego utworu Gogola na lekcji literatury, całkowicie się z tą ksywką zgadzał. Daniła zapukał, wszedł, zamknął za sobą drzwi. Skinął głową, witając obu gości, popatrzył na Rodionycza. – Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku. – Tak się jakoś utarło, że najczęściej zwracał się do Rodionycza właśnie w takiej formie, a nie po imieniu i otczestwie. – Wzywał mnie pan? – A, Dańka! – Pułkownik pozostawił sobie jednak prawo nazywać swojego dwudziestojednoletniego wychowanka tak, jak kiedy ten miał lat dziesięć i piętnaście. – Ty też bądź zdrów. Chodź no tutaj, mamy do pogadania. Daniła wszedł, usiadł u szczytu dużego stołu, naprzeciw Rodionycza, popatrzył pytająco na pułkownika. – Od strony wojskowych poszła wczoraj rakieta – zaczął po żołniersku, bez wstępów,
przywódca Schronu. – Żółta. Cholera wie, co się tam u nich stało, może coś z tarenem, tak jak wtedy, ale nie zaszkodzi popatrzeć. Pójdziesz z Sańką? – Dlaczego my? – zdziwił się Daniła. – Przecież to zwyczajna sytuacja. Niech pan wyśle któregoś z partyzantów. Jutro mamy dyżur w GSR, a potem od razu idziemy na rajd. – Zwyczajna jak zwyczajna. – Pułkownik wstał, zrobił parę kroków między stołem a ścianą, na której wisiała mapa dzielnicy, znów usiadł. – GSR-em się nie przejmuj, zwolnimy was, jeśli będzie trzeba. Dokąd się na ten rajd wybierasz? Nie przeszedłbyś koło wojskowych? – Na razie nie wiem. – Daniła uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Może pójdziemy do fabryki, może na podstację, a może pobuszujemy po mieście. Wciąż jeszcze jest pełno miejsc, do których nikt nie chodził. – Daj spokój, Dobrynin! – odezwał się Pluszkin. – Wszyscy wiedzą, że porządny stalker trasę ma z góry obmyśloną! – Wszyscy wiedzą, że porządny stalker nie mówi przed rajdem o swojej trasie. – Daniła mocno podkreślił słowo „porządny”. – Tak więc proszę wybaczyć, towarzyszu Pluszkin, ale to nie pański zakichany interes! Daniła nie trawił tego typa. Ciągle tylko kantuje! Nie skontrolujesz go, to na pewno zrobi cię w wała, i to jeszcze taki moment wybierze, że się nie pokapujesz! Ile go kosztowała choćby sytuacja, kiedy ten bydlak zamiast skrzynki z taśmami nabojowymi do KPW podsunął mu pudło wypchane pustymi łuskami, a Saszka to przegapił. Skrzynka przeleżała dwa tygodnie pod cekaemem bez otwierania – w taśmie była jeszcze amunicja. A potem, kiedy na warcie Saszki psy znów zaatakowały i skrzynkę trzeba było otworzyć, okazało się, że w środku jest figa z makiem… Po skończeniu zmiany Saszka omal wtedy Pluszkina nie zatłukł. „Poplątało mu się”, patrzcie go! Dobrze, że wmieszał się Rodionycz, bo ocalił swojego zastępcę przed przedwczesnym zgonem pod podeszwą stalkerskiego glana. Pulchna fizjonomia Syczyna zrobiła się purpurowa. – Dobrynin! Poprosiłbym o… – A chrzań się! – Spokój! – wydał cichą komendę pułkownik. – Po co was tu zaprosiłem, żebyście psy na sobie wieszali? Jeśli nie chcesz specjalnie, to może zajrzycie po drodze, zbaczając ciut z waszej trasy? Nadłożycie trochę drogi, wpadniecie, popatrzycie co i jak… I jak tu człowiekowi wyjaśnić, że w jego i Saszki zasadach nie mieści się zbaczanie z zaplanowanej marszruty bez palącej konieczności? Rodionycz to wojskowy do szpiku kości, chociaż armii jako takiej już od dawna nie ma, stara się zawsze załadować do pełna: i to zrób, i tamto, i jeszcze o tym nie zapomnij, a na dokładkę weź tamto. I przyczep sobie do dupy mały wózeczek, żeby dwa razy nie chodzić. A najważniejsze to dlaczego właśnie oni, co to za fanaberie? Droga od Schronu do jednostki została wytoczona jeszcze licho wie kiedy, psy rzadko się na niej trafiają, wyrodki też – dawno się już nauczyły. A miksery i kuropaty w lasku, przez który prowadzi ścieżka, przez ten cały czas widzieli tylko parę razy. Dla kuropatów jest tam za ciasno, nie mają miejsca, żeby się rozpędzić, potrzebują swobody ruchów, a dla mikserów jest
tam za niska radiacja, a one lubią promieniowanie. Ścieżka do wojskowych to tylko jakieś półtora kilometra spokojnej drogi. Posłać by tam na przykład Czebuczę z paroma ludźmi. Czebucza nie jest stalkerem, a partyzantem, ale nie boi się chodzić po powierzchni, tym bardziej znaną ścieżką. Daniła westchnął: – Towarzyszu pułkowniku, bardziej sensownie będzie, jeśli powie pan, co tak pana przypiliło, żeby właśnie mnie i Saszkę do tego zaprząc. Nie lubimy pracować na ślepo, a panu wyraźnie coś wystaje zza pazuchy. German zarechotał, Pluszkin zacisnął usta z dezaprobatą. Rodionycz uśmiechnął się półgębkiem. – Moja szkoła… Dobra, German, opowiedz. Wujek Saszki, siwy już, ale wciąż jeszcze krzepki stalker, opadł swoim potężnym ciałem na oparcie krzesła. Drewno żałośnie skrzypnęło. – Dwa tygodnie temu przyszli handlarze wojskowych… Daniła skinął głową. Nic nowego. Straganiarze od wojskowych przychodzili raz na dwa, trzy tygodnie. Mieli na sprzedaż naboje, co gorsze sztuki broni, rozmaite lekarstwa, też nie pierwszej świeżości. Wymieniali je na wodę, na jedzenie – grzyby i kaszę. Po dobre giwery i amunicję trzeba było albo przychodzić do nich, gnąc się w ukłonach, i kupować trzy razy drożej, albo zdobywać samemu. Niektórzy zresztą próbowali – w wojskowych magazynach. Chociaż tam już wychodziło różnie – wojskowi mieli celnych strzelców wyposażonych w gruby kaliber. – No i jeden z nich siedział u nas w „Tawernie”. – German uśmiechnął się krzywo. – Wlał w siebie kilka kielonków i niechcący chlapnął, jakoby Chorąży spodziewał się dużej karawany ze wschodu w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Tak więc akurat dokładnie wczoraj ta karawana mogła przyjść. I sygnał był przeznaczony właśnie dla niej, coś w stylu „droga wolna”. – A co z tego wynika dla nas? – A to, że Chorąży zwykle trąbi nam o przybyciu karawany zawczasu. I z tej okazji zaczyna podbijać ceny, targuje się, bo karawany przywożą mu wodę i żarcie. Zaopatruje się na dwa miesiące, gad jeden, i przez cały ten czas wypruwa z nas żyły, winduje ceny trzy razy. Tak, to był znany fakt. Schron w jednostce wojskowej był niewielki, obliczony na tysiąc osób, nie więcej. I nie było tam znowu tak dużo zapasów. Uratowało ich to, że ukryło się tam zaledwie około stu ludzi, z których faceci stanowili tylko nieco ponad połowę. Jakoś pociągnęli, mocno oszczędzając. Do tego w dwudziestym dziewiątym roku coś im się stało ze studnią, woda ledwo ciekła. Tak więc wojskowi przez cały rok siedzieli prawie bez wody – litr dziennie na osobę. Masz do wyboru – myć się czy pić. A w trzydziestym, kiedy Rodionycz wyprowadził młodzież na pierwszy wielodniowy rajd, nakryli ich. Co prawda, najpierw próbowali walczyć, nawet wezwali ze Schronu posiłki – ale gdzie mieli się pchać przeciwko pieczeniegom, kordom i trzmielom? Daniła został wtedy po raz pierwszy ranny w walce, ale jego dziadkowi się nie poszczęściło i zginął. A jednak German miał rację: wojskowi spekulanci po przyjściu karawany rzeczywiście podnosili ceny minimum o dwieście procent. I trzeba było się z tym pogodzić – amunicja była
potrzebna teraz, a nie za dwa miesiące. Rodionycz próbował, co prawda, kupować na zapas, żeby starczało jej na okres, kiedy wojskowi mieli paliwo, żarcie i wodę, ale Chorąży też głupi nie był. Po drugim takim zakupie zabawa się skończyła i barter zaczął podlegać surowym ograniczeniom – wojskowi woleli nie zaopatrywać się w towary w oknach między karawanami po to, żeby potem zedrzeć z dworcowych potrójną cenę. I chociaż dworcowi tak samo mogliby kupować broń i naboje od przyjezdnych straganiarzy, to jaki by to miało sens? Ich ceny w ogóle szybowały pod niebo. Do tego w magazynach u wojskowych towar był nowiutki, nasmarowany, nieużywany, zachowały się nawet pieczęci na skrzynkach. A przyjezdni? Sprzeda ci taki pukawkę, a jutro nie będzie po nim śladu. Pojutrze pukawka przestanie działać. I gdzie tego straganiarza szukać? Może już nigdy tędy nie iść… – Dobrze. Przypuśćmy, że coś w tym jest. – Daniła zamyślił się i zabębnił palcami po blacie stołu. – Chociaż wciąż nie rozumiem. No, przyszła do niego karawana… Albo i nie… Co nam do tego? Mam na myśli Schron. German obejrzał się na Rodionycza. – Ha, przyjacielu! – Pułkownik chytrze zmrużył oczy. – To się już nazywa strategiczne planowanie. Czy ci na przykład wiadomo, co to za karawana przyszła? Z czym? Jaki ma ładunek? Dlaczego po kryjomu, z pominięciem nas? Nic nie wiem, a chciałbym. Bo odpowiadam za ludzi. Wszystkich, którzy tu mieszkają. Co Owczarence strzeli do głowy, kto go tam wie? A może postanowił nas wytruć, więc zamówił u straganiarzy jakiś fosgen? – No, to już jest paranoja, towarzyszu pułkowniku – powiedział z przekonaniem Daniła. – Po co im to? – A dlatego, że zapasy w ich magazynach nie są wieczne! – wtrącił się siedzący do tej pory spokojnie Syczyn. – I nie wiemy, ile ich tam zostało. Może wyprzedają już ostatki, a co będą żreć, kiedy skończą im się naboje i broń? Daniła zamyślił się. Chociaż nie wierzył w taki rozwój wydarzeń, przedstawione przez pułkownika niejasności były niepokojące. Może rzeczywiście warto sprawdzić? – Co mamy zrobić? – Macie przeniknąć do jednostki i przyjrzeć się temu ładunkowi. Daniła spojrzał pytająco na pułkownika. – Jakmam to rozumieć? Dowiadywać się u każdego napotkanego, czy jak? Tamten rozłożył ręce: – A jak? Po prostu. Jak was uczyłem? Zwiad. Nikogo nie zabijać bez potrzeby, nie dać się zauważyć. Potrzebujemy informacji o ładunku i tyle. Na pewno wprowadzili pojazdy do jednostki, nieraz tam bywałeś, zorientujesz się. Najprawdopodobniej są na parkingu. Daniła aż zaniemówił ze zdziwienia. To dopiero zadanko! – To pan walnął z grubej rury, Siergieju Pietrowiczu… Czyli „wpadniecie”? „Nadłożycie trochę drogi, popatrzycie, co i jak”, tak? „Przenikniecie”, jasne… Czy ja muszę panu opowiadać, jakwojskowi pilnują swojego terenu?! O cekaemach na wieżyczkach pan czasem nie zapomniał? A o pieskach na perymetrze? Iść wąwozem to niebezpieczna sprawa, nie mam zbytniej ochoty
złapać malarii, a na cmentarzu od wschodu już parę miesięcy temu zaczaił się mikser! A pan proponuje, żebyśmy tak jakoś mimochodem „wpadli”, „przeniknęli” i „popatrzyli”?! Jak pan to sobie wyobraża?! Pułkownikwzruszył ramionami, spokojnie patrząc na wzburzonego wychowanka. – Nie wiem. Ty i Sania to jedna z naszych najlepszych par. To wy zdecydujecie. Tylko jedno jest pewne, trzeba to zrobić! – Pułkownik podniósł się, nachylił do Daniły przez stół i patrząc mu w oczy, powiedział wolno, jakby przeżuwając słowa: – Za dużo tu niezrozumiałych rzeczy! Sam oceń: karawana przeszła obok nas, nie zatrzymując się na handel! To raz. Dlaczego? I to przeszła skrycie, pewnie nawet nadłożyli drogi, nie poszli traktem, żebyśmy nie usłyszeli silników! To dwa. Znów dlaczego? Żółtą sygnałówkę wypuścili o świcie, liczyli na to, że nie zauważymy jej na tle wschodzącego słońca! Zresztą nie było też słychać wystrzału. To już trzeba specjalnie kombinować, bo o rakietnicach z tłumikiem nie słyszałem! To trzy. Pytanie, co przed nami ukrywają, skąd ta tajemniczość? Przecież gdyby nie ten handlarz, niczego byśmy nie podejrzewali. Nawet gdybyśmy zauważyli rakietę, nie nadalibyśmy temu znaczenia. No, wojskowi walnęli rakietę, i co z tego? Zdarza się! Krótko mówiąc, trzeba popatrzeć! Rozumiesz? Trzeba! Bo przecież mogę też ogłosić w Schronie stan wojenny! Wtedy już na pewno się nie wykręcicie… – Nie ogłosi pan, towarzyszu pułkowniku – odpowiedział z zadumą Daniła. – Uda się panu przekonać ludzi tylko w razie bezpośredniego zagrożenia, a tak, tylko na podstawie podejrzeń, nikt się nawet nie ruszy, sam pan wie. – Jakie to się kumate zrobiło… Psycholog, jego mać! – Wzrok Rodionycza nagle stracił surowość, pojawiło się w nim nawet jakieś zmęczenie. – Jakdługo mam cię jeszcze namawiać?! – Nie trzeba mnie namawiać. – Daniła machnął ręką. – Faktycznie coś to nieciekawie wygląda, jaksię bliżej przyjrzeć. Dobra, jaktrzeba, to coś się wymyśli. Kiedy mamy iść? – Wczoraj. – Rozumiem. Wyjdziemy dziś wieczorem, niech pan tylko da odespać. – Demrony? – Bardzo chętnie, towarzyszu pułkowniku! – Zdałeś już monokular? Potrzebny ci? Czy weźmiesz NSPUM?17 – Niech pan mnie nie kusi, Siergieju Pietrowiczu. – Celownik noktowizyjny do ulubionego karabinu był od dawna marzeniem Daniły. – Na razie mam monokular. – Dobrze, w takim razie go nie oddawaj. Tylko uważaj, ostrożnie z nim! Mamy ich tylko dziesięć. Albo jednakweź celowniknoktowizyjny… Zajdź do Nikołaja Iwanowicza, wyda ci. Daniła spojrzał z ukosa na Syczyna – no jasne, wyda… – Proszę się nie przejmować, towarzyszu pułkowniku. Nie pierwszy raz będziemy korzystać. – Którędy pójdziecie? – Na razie nie wiem, trzeba się zastanowić. – No, to zastanawiaj się.
Daniła wstał. Równocześnie zerwał się ze swojego miejsca Syczyn i zaczął się krzątać: – No i pięknie, no i dobrze! Jak już się dogadaliśmy, to ja chyba pójdę! Mam dziś jeszcze mnóstwo spraw… – Siadaj. – Pułkownik oparł się leniwie i popatrzył drwiąco na swojego zastępcę. – Nie obraź się, Nikołaju Iwanowiczu, ale czasem faktycznie przypominasz mi Pluszkina. Jak masz komuś płacić, to żal duszę ściska. Syczyn jakby opadł, osunął się na krzesło. Zaczął mamrotać pod nosem. – Ale przecież, Siergieju Pietrowiczu, to przecież wszystko służbowe! Oszczędzam! Potem będzie potrzebne, a tu nie ma… Daniła, który zbierał się już do wyjścia, zatrzymał się, przenosząc nic nierozumiejący wzrok z jednego na drugiego. Rodionycz podrapał się po podbródku, popatrzył na swojego wychowanka. – Wychodzi na to, Dańka, że zepsułem wam wyprawę, tak? – Coś w tym rodzaju. – Daniła rozłożył ręce. – Ale za poważny pan tu obraz narysował… – To nic, zrekompensuję wam to. Zdaje się, że zagiąłeś parol na letniego Leszego? Daniła poczuł, jak jego twarz mimowolnie rozpływa się w uśmiechu. Peleryn maskujących Leszy było w magazynie raptem kilka sztuk i wydawano je tylko na osobiste polecenie pułkownika. A ich kupno było tylko marzeniem. Co prawda, w magazynach jednostki też takie były, ale wojskowi za dużo żądali, aż trzy skrzynki tuszonki. Nie było go stać. – Była taka sytuacja… – Słyszysz, Iwanowicz? Przekaż Szufladzie, żeby dała mu jednego Leszego. – Siergieju Pietrowiczu! – zajęczał Pluszkin. – Przecież tych letnich zostały nam tylko trzy! A jaksię jeszcze przydadzą, a my je zmarnujemy… – Oddaj, oddaj, bez kamuflażu będzie słabo. No, i za trudne zadanie należy się dobra nagroda. – Takjest… – Na zmarkotniałego Pluszkina żal było patrzeć. – Saszkę przyślesz, jaksię wyśpi, niech sam powie, czego mu potrzeba. No co, zadowolony? Daniła wciąż jeszcze stał z uśmiechem od ucha do ucha na twarzy. – Zadowolony! Dziękuję, towarzyszu pułkowniku! – No, dobrze, dobrze. Powodzenia, chłopaki! * * * Idąc korytarzami Schronu do Saszki, Daniła głęboko się zamyślił. Zadanie, które dostali, było poważne. Cel: niepostrzeżenie przeniknąć na teren jednostki, znaleźć ciężarówki należące do karawany, obejrzeć ładunek. Wrócić, zameldować. Warunki: obiekt jest bardzo dobrze chroniony. Betonowy płot z kolczatką, na rogach i co każde sto metrów wieżyczki. Na wieżyczkach kordy z trzmielami. Za murem drugie ogrodzenie z drutu kolczastego. Między tymi dwoma płotami biegają pieski. Jak ci wojskowi je łapią, czym wabią – nikt w Schronie tego nie wiedział. Po terenie jednostki na pewno chodziły patrole, chociaż nie powinno ich być dużo – wojskowi mieli kłopoty kadrowe. Od
północy do samego płotu podchodzi las i wąwóz. W lesie jest pełno wszelakiego paskudztwa, nie mówiąc już o wąwozie, w którym aż się roi od komarów wielkości połowy pięści i kleszczy o rozmiarach dłoni, które przegryzają OP-1 jednym chapsnięciem. Wprawdzie demrony są z mocniejszego materiału, ale nie warto ryzykować – lepiej już napotkać dwa miksery, niż złapać malarię… Od wschodu mamy cmentarz. W zasadzie jest szansa niezauważalnie się tamtędy podkraść, ale poprzednim razem, kiedy Daniła i Sańka tam poszli, dostali nauczkę. Wiadoma rzecz, z mikserem nie ma żartów. Próbowali wykryć mutanta, który siedział chyba w okolicy jeziorka, ale gdzie tam! Nie zauważy się takiego w ciemności bez noktowizora między gęsto ustawionymi płotkami i nagrobkami, kiedy do tego po podejściu łeb z wysiłku ciężki jak kowadło. Dlatego trzeba było wycofać się z niczym. I jakw takich warunkach mamy przeniknąć na obiekt? Saszka spał kamiennym snem. Marinka, starsza żona, z początku nie chciała Daniły wpuścić do środka. Trzeba było ryknąć. Z pokoju dobiegł w odpowiedzi ryk – coś w rodzaju „kto mnie budzi?!” – i w drzwiach wyrósł Sańka: rozczochrana głowa na wysokości dwóch metrów, wąskie zaspane oczy, satynowe majtki w groszki. Utkwił niezadowolony wzrokw towarzyszu broni: – Co ty, Dańka, odbiło ci? Dopiero co się położyłem! – Ty się położyłeś, a ja w ogóle nie spałem. Pozdrowienia od Rodionycza, zajdź do niego po południu. – A co? – Podrzucił nam robotę. W nocy wychodzimy. – Co on… – Sańka niewybrednie zrobił palcem kółko przy skroni. – A jutrzejsza GSR? – Zwalnia nas. Krótko mówiąc, zdrzemnij się teraz, ale po południu idź do niego. Potem zejdź do Bumbuma, powiedz, żeby do wieczora zmajstrował coś mocno błyskowo-hukowego. A później dawaj do mnie, też się teraz położę na pięć godzinek. Saszka wzruszył ramionami: – W porządku. Do zobaczenia… Drzwi się zamknęły, Daniła odwrócił się i pomaszerował do siebie. Teraz wreszcie mógł odpocząć. 1 Demron-W – w 2008 roku firma Radiation Shield Technologies (RST) opracowała środek ochrony indywidualnej, łączący funkcje kamizelki kuloodpornej, ochrony przeciwchemicznej i przeciwpromiennej. Dzięki takiej kombinacji funkcji ochronnych materiał ten skutecznie chroni przed kulami, odłamkami, materiałami wybuchowymi, „brudnymi” bombami i innymi zagrożeniami chemicznymi i radiacyjnymi. Demron-W składa się z kilku warstw materiałów mających różne właściwości ochronne. Wierzchnia warstwa zapewnia demronowi- W ogniotrwałość i odporność na środki chemiczne. Między warstwami tkaniny znajduje się warstwa polimerowego nanomateriału, który jest antyradiacyjny. Skuteczność ochrony tego materiału odpowiada warstwie ołowiu grubości 20 cm. Nanomateriały wykorzystuje też osłona przed uderzeniami i pociskami.
Już w 2009 ochrony z demronu produkowano w formie kamizelek kuloodpornych, skafandrów i fartuchów dla personelu pracującego przy urządzeniach rentgenowskich. Technologię demron wykorzystują obecnie NATO, NASA, Gwardia Narodowa i Marynarka Wojenna USA (przyp. aut.). 2 „Piątka”, „siódemka” – potoczne określenie amunicji kalibru odpowiednio 5,45 i 7,62 (przyp. aut.). 3 RPO Ryś – rakietowy miotacz ognia piechoty. Wszedł w skład uzbrojenia w 1975 roku. W końcu lat osiemdziesiątych minionego wieku RPO Ryś zamieniono na nowocześniejszy miotacz ognia RPO-A Trzmiel (przyp. aut.). 4 RPO Trzmiel – rakietowy miotacz ognia piechoty. Przeznaczony do rażenia ukrytych punktów ogniowych przeciwnika, pojazdów lekko opancerzonych i samochodów oraz niszczenia żywej siły przeciwnika. Odległość skuteczna miotacza ognia z celownikiem dioptrycznym wynosi 200 metrów (przyp. aut.). 5 KPW – wielkokalibrowy (14,5 milimetra) karabin maszynowy Władimirowa. Karabin zaprojektowany przez S.W. Władimirowa. Skonstruowany w 1944 roku i wprowadzony do uzbrojenia w 1949 roku. Skutecznie łączy szybkostrzelność cekaemu z przebijalnością rusznicy przeciwpancernej i jest przeznaczony do walki z lekko opancerzonymi celami, stanowiskami ogniowymi i żywą siłą przeciwnika znajdującą się za lekkimi osłonami, jest wykorzystywany także jako cekaem przeciwlotniczy. Dzięki udanym rozwiązaniom balistycznym osiągana w praktyce przebijalność pancerza przez pocisk przeciwpancerny przy strzelaniu na dystansach rzędu 500–800 metrów KPW daje prawdopodobne przebicie pancerza czołowego i zniszczenie podstawowych transporterów opancerzonych przeciwnika, w tym najbardziej rozpowszechnionego transportera M113 (USA) (przyp. aut.). 6 WSS Wintoriez – specjalny karabin wyborowy Wintoriez. Wytłumiony karabin snajperski przeznaczony dla pododdziałów specjalnego przeznaczenia (przyp. aut.). 7 „Efka” – potoczna nazwa F-1, ręcznego przeciwpiechotnego granatu obronnego. Granat jest przeznaczony do rażenia żywej siły w boju obronnym. Ze względu na znaczny promień rozrzutu odłamków (do 200 metrów) rzucanie jest możliwe tylko z ukrycia (przyp. aut.). 8 „Ogryzek”, „skrót” – gwarowa nazwa AKS-74U, który jak wiadomo, ma skróconą lufę (przyp. aut.). 9 OC-33 Piernacz – pistolet automatyczny kalibru 9 milimetrów. W porównaniu z pistoletem Stieczkina APS ma mniejsze tempo strzelania, natomiast jest prostszy i wygodniejszy w użyciu. Posiada tryby strzelania pojedynczy i automatyczny (przyp. aut.). 10 SP-5, SP-6 – seria specjalnych nabojów kalibru 9x39 milimetrów, obejmująca modyfikacje SP-5, SP-6, PAB-9. Naboje tych modyfikacji są wykorzystywane w WSS Wintoriez, Wał, AK-9,