Rozdział 1
Kobieta nie pasowała tu zupełnie w nieskazitelnie białej
bluzce i wąskich jasnych spodniach. Długie czarne włosy
opadały ciężką falą na ramiona - jej fryzury nie psuła wil
gotna mgiełka unosząca się w lesie. Miała eleganckie pan
tofle na wysokich obcasach, a mimo to bez wysiłku wspi
nała się górską ścieżką, choć inni dyszeli ciężko w dusz
nym lipcowym upale.
Zatrzymała się w cieniu porośniętej mchem skały na
szczycie stromego podejścia, obojętnie czekając, aż minie
ją tłum turystów. Niektórzy robili zdjęcia wspaniałej pano
ramy, ale zachowywali się tak, jakby nie widzieli stojącej
nieopodal kobiety. No, ale przecież większość ludzi nie wi
dzi zmarłych.
Dylan Alexander też nie miała ochoty ich oglądać.
Ostatni raz widziała martwą kobietę, kiedy miała dwa
naście lat, więc fakt, że po dwudziestu latach znów widzi
ducha, i to w samym środku Czech, trochę ją zaskoczył.
Próbowała zignorować zjawę, ale kiedy ze swymi trze
ma towarzyszkami wspięła się ścieżką na górę, duch wbił
w nią swe ciemne oczy.
Widzisz mnie.
Dylan udała, że nie słyszy szeptu dochodzącego zza
nieruchomych warg. Był jak głos z radia zakłócany szuma
mi elektrostatycznymi. Nie zamierzała przyznać się, że coś
widzi. Tyle czasu minęło od tych dziwacznych spotkań, że
zupełnie zapomniała, jak to jest.
Nigdy nie potrafiła zrozumieć tej swojej dziwnej zdol
ności. I nigdy nie umiała nią kierować. Właśnie tak to było.
Mogła stać na środku cmentarza i nic nie zobaczyć, a po
tem nagle natknąć się na zjawę w górach niedaleko Pragi.
Bo to zawsze były kobiety. Młode, pełne życia, takie
jak ta, która patrzyła na nią w tej chwili. Jej egzotyczne
brązowe oczy pełne były rozpaczy.
Musisz mnie słyszeć.
Mówiła błagalnym tonem z wyraźnym hiszpańskim ak
centem.
- Hej, Dylan! Chodź, zrobię ci zdjęcie przy tej skale.
Dźwięk prawdziwego, rzeczywistego głosu odwró
cił uwagę Dylan od pięknej martwej kobiety stojącej koło
zwietrzałej skały. Janet, przyjaciółka jej matki Sharon, po
grzebała w plecaku i wyciągnęła aparat fotograficzny. Na
pomysł letniej wyprawy do Europy wpadła Sharon. To mia
ła być największa przygoda jej życia, ale w marcu rak ode
zwał się znowu, a ostatni cykl chemioterapii, zakończony
kilka tygodni temu, tak ją osłabił, że nie mogła podróżo
wać. Ostatnio coraz częściej lądowała w szpitalu z zapale
niem płuc. To pod wpływem nalegań matki Dylan wybrała
się do Europy zamiast niej.
- Już - powiedziała Janet, nacisnąwszy mocno migaw
kę. Uwieczniła Dylan i górujące nad nią skały, a niżej zadrze
wioną dolinę. - Twojej mamie spodobałoby się to miejsce,
kotku. Prawda, że przepiękne?
Dylan kiwnęła głową.
- Prześlemy jej dziś zdjęcia e-mailem, jak tylko wróci
my do hotelu.
Poprowadziła swoją grupę dalej, omijając starannie
skałę i szepczącą zjawę. Schodziły górskim grzbietem ku
zwartej grupie sosen. Pod nogami szeleściły im zeszłorocz-
ne liście i zrudziałe igły. Rano padało, a potem zrobiło się
gorąco, a to zniechęciło wielu turystów do wyjścia w góry.
W lesie było cicho i spokojnie... Dylan towarzyszy
ło jednak nieprzyjemne uczucie, że każdy jej krok śledzi
duch.
- Tak się cieszę, że twój szef dał ci wolne tak z dnia
na dzień - odezwała się idąca za nią koleżanka matki. -
Wiem, jak ciężko pracujesz dla tej gazety, musisz wymy
ślać te wszystkie historie...
- Ona ich nie wymyśla, Marie - napomniała ją delikat
nie Janet. - W artykułach Dylan zawsze musi znaleźć się
trochę prawdy, inaczej by ich nie wydrukowali. Prawda,
kotku?
Dylan się skrzywiła.
- Cóż, biorąc pod uwagę, że na pierwszej stronie pi
szemy zwykle o porwaniu przez kosmitów albo o opętaniu
przez diabła, zazwyczaj nie mieszamy faktów i fantazji, by
nie psuć dobrej opowieści. Naszym celem jest rozrywka,
a nie rzetelne informacje.
- Twoja mama mówi, że pewnego dnia zostaniesz sław
ną dziennikarką - powiedziała Marie. - Nową Woodward
albo Bernstein.
- To prawda - przytaknęła Janet. - Pokazała mi ten
artykuł, który napisałaś dla pierwszej gazety, tej w której
pracowałaś zaraz po studiach... no wiesz, ten o tym okrop
nym morderstwie. Pamiętasz, kotku, prawda?
- Tak - odparła Dylan, kierując się ku kolejnej skale,
wznoszącej się wśród drzew. - Pamiętam. Ale to było daw
no temu.
- No cóż, bez względu na to, co teraz robisz, twoja ma
ma jest z ciebie bardzo dumna - dodała Marie. - Wnosisz
do jej życia wiele radości.
Dylan kiwnęła głową.
- Dzięki - wykrztusiła z trudem.
Janet i Marie pracowały z Sharon w schronisku dla
trudnej młodzieży na Brooklynie. Nancy, trzecia uczest
niczka wyprawy, była najlepszą przyjaciółką Sharon jesz
cze z czasów szkolnych. Wszystkie trzy w ciągu ostatnich
miesięcy stały się dla Dylan namiastką rodziny. Trzy życzli
we kobiety, których będzie potrzebować, jeśli straci matkę.
W głębi serca Dylan wiedziała, że to raczej kwestia kie
dy, a nie jeśli.
Od tak dawna były tylko we dwie. Ojca ledwie pamię
tała z dzieciństwa, zresztą i tak nie sprawdził się jako ro
dzic. Jej dwaj starsi bracia też odeszli. Jeden zginął w wy
padku samochodowym, drugi wstąpił do wojska i zerwał
kontakt z rodziną. Kiedy Dylan i jej matka zostały same,
pracowicie poskładały z kawałków swoje życie, wspierały
się nawzajem w chwilach załamania i cieszyły ze wszyst
kich swoich sukcesów.
Nie mogła znieść myśli o tym, jak puste stanie się jej
życie bez matki.
Nancy podeszła bliżej i obdarzyła ją ciepłym, choć
smutnym uśmiechem.
- To wiele znaczy dla Sharon, że pojechałaś za nią na
tę wyprawę. Wiesz, że przeżywasz to wszystko w jej za
stępstwie.
- Wiem. Za nic bym nie zrezygnowała z wyjazdu.
Nie powiedziała ani matce, ani jej koleżankom, że za
wzięcie niemal z dnia na dzień dwóch tygodni urlopu za
płaci zapewne utratą posady. W głębi duszy zupełnie jej to
nie obchodziło. Nienawidziła pracy dla tego taniego szma
tławca. Próbowała sprzedać swojemu szefowi pomysł, że
wróci z Europy z jakąś niezwykłą opowieścią - może o ja
kimś czeskim potworze albo o Drakuli na wakacjach, ale
sprzedawanie bzdur facetowi, który robił to zawodowo,
nie było łatwym zadaniem. Szef dał jej jasno do zrozumie
nia, czego oczekuje: jeśli Dylan wyjedzie, lepiej niech wró-
ci z czymś mocnym, bo inaczej może się w ogóle nie faty
gować.
- Uf, gorąco tu - stwierdziła Janet, zdejmując bejsbo-
lówkę z krótkich, siwych loków i ocierając wierzchem dło
ni czoło. - Czy tylko ja jestem takim mięczakiem, czy ktoś
jeszcze ma ochotę na odpoczynek?
- Mnie się też przyda - zgodziła się Nancy.
Zdjęła plecak i postawiła na ziemi pod wysoką sosną.
Marie dołączyła do nich, schodząc ze ścieżki i pijąc łapczy
wie wodę z butelki.
Dylan wcale nie czuła zmęczenia, miała ochotę iść da
lej. Najwspanialsze widoki znajdowały się jeszcze przed
nimi. Przeznaczyły na góry tylko jeden dzień, więc chciała
go wykorzystać do maksimum.
No i była jeszcze ta piękna martwa kobieta, która stała
teraz na ścieżce przed nimi. Patrzyła na Dylan, na prze
mian to rozwiewała się, to znów materializowała.
Spójrz na mnie.
Dylan odwróciła wzrok. Janet, Marie i Nancy siedziały
na ziemi, zajadając energetyzujące batoniki i orzechy.
- Chcesz trochę? - spytała Janet, wyciągając do Dylan
torebkę z suszonymi owocami i orzechami.
Dylan pokręciła głową.
- Mam zbyt wiele energii, żeby odpoczywać czy jeść.
Jeśli wam to nie przeszkadza, pójdę się rozejrzeć. Zaraz
wrócę.
- Jasne, kotku. Masz młodsze nogi niż my. Tylko uwa
żaj na siebie.
- Oczywiście. Niedługo wrócę.
Ominęła miejsce, gdzie w powietrzu drżał wizerunek ko
biety, zeszła ze szlaku i ruszyła w górę porośniętego lasem
wzniesienia. Szła przez kilka minut, po prostu ciesząc się
spokojem tego miejsca. Było coś prastarego, dziko tajem
niczego w tych sterczących skałach z bazaltu i piaskowca.
Zatrzymała się, żeby zrobić zdjęcie, w nadziei, że uda jej
się uchwycić to piękno i pokazać je matce.
Usłysz mnie.
Początkowo Dylan nie widziała kobiety, słyszała tylko
elektrostatyczny szum towarzyszący jej widmowemu gło
sowi. A potem kątem oka zauważyła coś białego. Kobieta
stała wyżej, na kamieniu, w połowie drogi na stromą grań.
Chodź za mną.
- Fatalny pomysł - mruknęła Dylan, patrząc na zdra
dliwe podejście. Było bardzo strome, a ścieżka mogła oka
zać się niebezpieczna. Choć widok stamtąd musiał być
piękny, naprawdę nie miała ochoty na spotkanie ze swą
zjawiskową przyjaciółką po Drugiej Stronie.
Proszę... pomóż mu.
Komu?
- Komu? - spytała na głos, choć wiedziała, że duch jej
i tak nie usłyszy.
Zjawy nigdy jej nie słyszały, komunikacja odbywała
się wyłącznie w jednym kierunku. Pojawiały się, kiedy
miały na to ochotę, i mówiły, co chciały - jeśli w ogóle
raczyły się odezwać. Potem, ponieważ najprawdopodob
niej nie potrafiły dłużej utrzymać ludzkiego kształtu, po
prostu znikały.
Pomóż mu.
Ubrana na biało kobieta zaczęła się rozpływać. Dylan
osłoniła oczy przed zamglonym słońcem, którego promie
nie przenikały przez korony drzew, usiłując zlokalizować
zjawę. Z lekką obawą ruszyła naprzód, w najtrudniejszych
momentach podejścia przytrzymując się krzaków.
Kiedy wspięła się na grań, gdzie stała zjawa, ta zdąży
ła już zniknąć. Dylan ostrożnie obeszła skałę i stwierdziła,
że jest tu szerzej, niż wydawało się z dołu. Piaskowiec był
zwietrzały i tak ciemny, że dopiero stąd zobaczyła głęboką
pionową szczelinę w skale.
To stamtąd dobiegł znów Dylan odległy, zjawiskowy
szept:
Ocal go.
Rozejrzała się, ale zobaczyła tylko krzaki i skały. Nikogo
tu nie było, nawet zjawy, która zwabiła ją tak wysoko.
Zajrzała do ciemnej szczeliny. Włożyła do niej rękę
i poczuła na skórze chłodne, wilgotne powietrze.
Wewnątrz było cicho i spokojnie.
Jak w grobowcu.
Gdyby była kimś, kto wierzy w potwory z ludowych
opowieści, zapewne uznałaby to miejsce za odpowiednią
kryjówkę dla któregoś z nich. Ale ona nie wierzyła w po
twory, nigdy. Tyle, że czasami widywała martwych ludzi,
którzy zresztą nigdy nie wyrządzili jej żadnej krzywdy,
była osobą niezwykle praktyczną - może nawet trochę
cyniczną.
To tkwiąca w niej dziennikarka domagała się, by spraw
dzić, co kryje się we wnętrzu skały. Jeśliby ufać słowom
zjawy, powinien się tam znajdować ten ktoś, kto potrze
bował pomocy. Może w środku był ktoś ranny? Może ktoś
się zgubił?
Wyciągnęła z kieszeni plecaka małą latarkę, poświeciła
nią w szczelinę. Wokół wejścia zauważyła niewyraźne śla
dy obróbki. Zupełnie jakby ktoś, dawno temu, tę szczelinę
poszerzył.
- Halo? - zawołała w ciemność. - Jest tam kto?
Odpowiedziała jej tylko cisza.
Zdjęła plecak i niosła go teraz w dłoni, w drugiej ścis
kając cienką rączkę latarki. Szczelina była tak wąska, że
ktoś grubszy od niej musiałby się tędy przeciskać bokiem.
Ciasny korytarz za zakrętem zrobił się szerszy. A po
tem nagle Dylan znalazła się we wnętrzu skały. Światło la
tarki skakało niespokojnie po gładkich, kopulastych ścia
nach. Jaskinia była pusta, jedynie zaniepokojone światłem
nietoperze, śpiące dotąd pod sklepieniem, szeleściły cicho
skrzydłami.
Pomieszczenie sprawiało wrażenie wykutego przez
człowieka. Sufit znajdował się na wysokości jakichś sze
ściu metrów, a na ścianach były wymalowane dziwne sym
bole. Przypominały trochę hieroglify: krzyże i splątane ze
sobą, ciekawe geometryczne wzory.
Dylan zbliżyła się do ściany, zaskoczona pięknem tych
rysunków. Poświeciła w prawo i ze zdumieniem stwierdziła,
że wzory znajdują się wszędzie. Zrobiła krok do środka ja
skini i się potknęła. Coś odtoczyło się w ciemność, wydając
pusty odgłos. Oświetliła podłogę i aż sapnęła ze zdumienia.
O cholera!
To była ludzka czaszka. Połyskiwała w ciemności, pa
trząc pustymi oczodołami.
Jeśli temu komuś miała pomóc, najwyraźniej spóźniła
się parę stuleci.
Poświeciła w głąb jaskini, niepewna, czego szuka, ale
zbyt zafascynowana odkryciem, żeby już wyjść. Latarka
oświetliła kolejne kości - Jezu, chyba też ludzkie.
Nie wiadomo skąd, zrobił się przeciąg i ręce Dylan po
kryła gęsia skórka.
I wtedy z ciemności wyłonił się duży, kwadratowy
kamienny blok. Na jego bokach również znajdowały się
kunsztowne malunki.
Nie musiała nawet podchodzić bliżej, żeby się zorien
tować, że jest w krypcie. Gruba pokrywa sarkofagu została
częściowo odsunięta, trochę krzywo, jakby ją odepchnęły
jakieś niezwykle silne ręce.
Czy tam ktoś leży?
Musiała to sprawdzić.
Ostrożnie podeszła bliżej, ściskając latarkę w nagle
spoconej dłoni. Zatrzymała się w odległości kilku kroków
od sarkofagu i poświeciła do środka.
Pusto.
Nie wiadomo dlaczego, przeraziło ją to dużo bardziej,
niż gdyby znalazła tam jakiś straszliwy szkielet.
Nad jej głową przelatywały niespokojnie nietoperze.
Dylan odruchowo się schyliła. Doszła do wniosku, że le
piej się stąd zabierać.
Kiedy się odwróciła, żeby odszukać wyjście, usłyszała
kolejny szelest. To było coś zdecydowanie większego niż
nietoperze. Usłyszała cichy warkot i odgłos osuwających
się luźnych kamieni. Dźwięki dobiegały gdzieś z głębi ja
skini.
O Boże. Może jednak nie jestem tu sama?
Włoski na karku stanęły jej dęba. Nim zdążyła sobie
przypomnieć, że przecież nie wierzy w potwory, serce wa
liło jej w piersi jak młotem.
Zaczęła gwałtownie szukać wyjścia, niemal ogłuszo
na łomotaniem pulsu w uszach. Kiedy wreszcie zobaczy
ła światło dzienne, dygotała jak w febrze. Nogi miała jak
z waty, gdy schodziła z grani i biegła do trzech kobiet, sie
dzących bezpiecznie w południowym słońcu.
Znowu śnił o Evie.
Jakby nie wystarczyło, że go zdradziła za życia, teraz,
po śmierci, nawiedzała go w snach. Nadal piękna, nadal
zdradziecka. Mówiła, jak bardzo jej przykro i o tym, jak
bardzo chce wszystko naprawić.
Same kłamstwa.
Ale wizyty ducha Evy to był tylko jeden z aspektów po
padania w szaleństwo.
Martwa kobieta łkała w jego snach, błagała go o wyba
czenie. Żałowała tego, co zrobiła. Nadal go kochała i obie
cywała kochać go zawsze.
Nie była prawdziwa. To tylko dokuczliwe wspomnienie
z przeszłości, o której z radością by zapomniał.
Musiał drogo zapłacić za zaufanie, jakim obdarzał tę
kobietę. Wybuch w magazynie zmasakrował lewą stronę
jego ciała. Nadal nie wyleczył się z ran, które na pewno za
biłyby zwyczajnego człowieka.
A jego umysł...?
Rozpadał się, kawałek po kawałku, coraz szybciej, od
kąd zaszył się na stokach tej czeskiej góry.
Mógł to wszystko zakończyć. Był przecież członkiem
Rasy, która powstała w wyniku krzyżowania się pocho
dzących z innej planety wampirycznych obcych i ziem
skich kobiet. Wystarczyło tylko wyjść na słońce i po
zwolić, by spaliło go promieniowanie ultrafioletowe.
Rozważał taką możliwość, ale miał do wykonania jeszcze
jedno zadanie: musiał zniszczyć jaskinię i znajdujące się
tu dowody.
Nie wiedział, od jak dawna tu jest. Dni, noce, tygodnie
i miesiące w którymś momencie zlały się ze sobą i pozo
stało tylko dziwne wrażenie zawieszenia w czasie. Nie był
pewien, jak to się stało. Przybył tu ze swymi towarzyszami
z Zakonu. Zamierzali odszukać i zniszczyć prastare zło,
ukryte w tych skałach wieki temu.
Spóźnili się.
Krypta była pusta. Zło zostało już uwolnione.
Zgłosił się na ochotnika, żeby zostać i zniszczyć jaski
nię. Nie chciał wracać z innymi wojownikami do Bostonu.
Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chciał pójść własną dro
gą - może wrócić do Hiszpanii, swojej ojczyzny.
Przynajmniej tak powiedział wojownikom, którzy
przez długi czas byli dla niego jak bracia. Ale nie wykonał
zadania. Opóźniał jego wykonanie, ciągle niezdecydowa
ny, ciągle zadręczając się w myślach.
W głębi serca wiedział, że nie opuści tego grobowca,
ale wciąż odkładał nieuniknione, szukał wymówek, czekał
na właściwy moment. Wiedział, że to tylko wymówki, nic
poza tym. Ale to przez nie godziny zmieniały się w dni,
a dni w tygodnie.
Minęło kilka miesięcy, a on nadal krył się jak nietoperz
w ciemności zalegającej jaskinię. Nie polował już, nie miał
ochoty się pożywiać. Po prostu trwał, świadomy powolne
go zapadania się w piekło, które sam sobie zgotował.
Ale wreszcie musiał osiągnąć dno.
Obok niego, na półce skalnej zawieszonej trzy metry
nad ziemią, stały detonator i mała kostka C-4. Dość, by za
mknąć tę kryptę na zawsze. Zamierzał uruchomić detona
tor dziś w nocy... sam chciał zostać w jaskini.
Dziś to zakończy.
Kiedy ocknął się z letargu, zmysły ostrzegły go o in
truzie; początkowo sądził, że przybyła kolejna zjawa, by
go dręczyć. Wyczuł zapach człowieka - młodej kobiety, są
dząc z piżmowego ciepła jej skóry. Węsząc, otworzył oczy,
wciągnął w płuca jej woń.
Nie, ona nie była częścią tego koszmaru.
To kobieta z krwi i kości, pierwszy człowiek, jaki za
puścił się do tej jaskini, odkąd on tu przybył. Oświetlała
ściany latarką i na chwilę go oślepiła, choć trwał ukryty
nad jej głową. Słyszał jej kroki na kamieniach. Słyszał jej
sapnięcie, kiedy nadepnęła na jeden ze szkieletów, pozo
stawionych przez dawnego mieszkańca krypty.
Rio poprawił się na półce skalnej, poruszył rękami
i nogami, szykując się do skoku na dół. Jego ruch spło
szył nietoperze, śpiące pod sufitem jaskini. Zerwały się
do lotu, ale kobieta została w miejscu. Światło latarki na
dal krążyło po jaskini, a potem spoczęło na otwartym sar
kofagu.
Rio wyczuł, jak jej ciekawość zmienia się w strach.
Nawet jej prymitywny ludzki instynkt zareagował na śpią
ce tu kiedyś zło.
Nie powinna tu wchodzić.
Nie mógł pozwolić, aby zobaczyła coś więcej. Kiedy
poprawiał się na występie skalnym, z gardła wyrwał mu się
warkot. Kobieta go usłyszała i zamarła ze strachu. Światło
latarki zatańczyło na ścianach jak oszalałe. Szukała wyj
ścia.
Nim Rio zebrał się do skoku, już wyszła.
Zniknęła.
Widziała za dużo, ale niedługo nie będzie to miało zna
czenia.
Kiedy zapadnie noc, po krypcie i Riu nie pozostanie
ani śladu.
Rozdział 2
Ukryta krypta ujawnia sekrety starożytnej cywilizacji!"
Dylan skrzywiła się i nacisnęła backspace na klawia
turze swojego laptopa. Potrzebowała innego tytułu dla ar
tykułu, nad którym pracowała - czegoś bardziej chwyt
liwego, czegoś co nie brzmiałoby jak rodem z „National
Geographic". Spróbowała jeszcze raz. To musi być coś, co
krzyczałoby ze stoisk z gazetami równie głośno, jak dra
matyczne wspomnienia z odwyku kolejnej hollywoodzkiej
gwiazdki, publikowane prawie codziennie na pierwszych
stronach gazet.
„Starożytne ofiary z ludzi odkryte na progu zamku
Drakuli!"
Tak, tak lepiej. Drakula to naciągana teoria, wiadomo
przecież, że od Rumunii, gdzie żył żądny krwi Vlad Tepes,
dzieliło Czechy kilkaset kilometrów, ale od czegoś trzeba
zacząć. Dylan wyciągnęła nogi na hotelowym łóżku, po
prawiła komputer na kolanach i zaczęła pisać pierwszą
wersję artykułu.
Po dwóch akapitach utknęła. Po chwili przytrzymała
klawisz backspace i cała strona znów zrobiła się pusta.
Słowa po prostu nie chciały przyjść. Coś przeszkadza
ło jej się skupić. Owszem, zdenerwował ją ten duch w gó
rach, ale tak naprawdę gorszy był telefon do matki. Sharon
usiłowała mówić wesołym i silnym głosem. Opowiadała jej
o rejsie po rzece, który schronisko organizowało za kilka
dni w ramach zbierania funduszy, i o tym jak się cieszy, że
weźmie udział w tej imprezie.
Ostatnio straciła jedną z podopiecznych - dziewczynę
o imieniu Toni, która uciekła z domu, ale zdaniem Sharon
naprawdę mogła wyjść na prostą - i teraz miała pomysł na
nowy program, do którego chciała przekonać założyciela
schroniska, pana Dassy'ego. Miała nadzieję na prywatną
rozmowę z nim, a jak zaznaczała przy wielu okazjach, by
ła nim troszeczkę zauroczona. Nikogo to nie dziwiło, a już
najmniej jej córkę.
Matka często się zakochiwała. Natomiast życie uczu
ciowe Dylan było zupełnie inne. Miała za sobą kilka związ
ków, ale nic poważnego. Zresztą i tak nie pozwoliłaby im
potrwać dłużej. Cyniczna część jej osobowości wątpiła
w całą tę koncepcję „póki śmierć nas nie rozłączy", choć
matka próbowała ją przekonać, że znajdzie to coś, kiedy
się będzie tego najmniej spodziewać.
Sharon była wolnym duchem i miała wielkie ser
ce. Zbyt wielu nic niewartych facetów to wykorzystywa
ło. A jeszcze teraz dotknęła ją ta okropna niesprawiedli
wość losu. A jednak nadal się uśmiechała, nadal walczyła.
Chichotała, zwierzając się Dylan, że kupiła nową sukienkę
na ten rejs po rzece i że wybrała ją ze względu podkreślają
cy figurę krój oraz na kolor, który bardzo przypominał ko
lor oczu pana Dassy'ego. Ale kiedy Dylan ostrzegała mat
kę żartobliwie, żeby nie flirtowała tak otwarcie z podobno
bardzo przystojnym i na dodatek nieżonatym filantropem,
serce jej się krajało.
Sharon starała się zachowywać normalnie, ale Dylan
znała ją za dobrze, żeby nie przejrzeć jej gry. Słyszała za-
dyszkę, której nie można było zrzucić na karb jakości mię
dzynarodowego połączenia z małego czeskiego miasteczka
Jićin, gdzie miały nocować. Choć rozmowa trwała ledwie
dwadzieścia minut, kiedy się żegnały, Sharon sprawiała
wrażenie całkowicie wyczerpanej.
Dylan ciężko westchnęła, zamknęła komputer i poło
żyła go obok siebie na wąskim łóżku. Może, zamiast sie
dzieć w pokoju i pracować, powinna iść do pubu na piwo
z Janet, Marie i Nancy? Nie bardzo miała ochotę na towa
rzystwo, ale im dłużej siedziała sama w maleńkim pokoju
hotelowym, tym dobitniej uświadamiała sobie, jaka jest sa
motna. Cisza sprawiła, że trudno jej było myśleć o czym
kolwiek prócz ostatecznej, straszliwej ciszy, jaka zapadnie
w jej życiu, kiedy matka...
O Boże.
Nie potrafiła nawet pomyśleć tego okropnego słowa.
Zdjęła nogi z łóżka i wstała. Okno na piętrze wycho
dziło na ulicę. Było otwarte, ale Dylan i tak miała wraże
nie, że się dusi. Otworzyła je szerzej i odetchnęła głęboko,
patrząc na przechodzących ulicą ludzi, turystów i miejsco
wych.
I niech ją diabli, jeśli nie było tam również tej ubranej
na biało zjawy.
Stała na środku ulicy, nie zwracając uwagi na prze
chodniów i samochody. Jej postać była półprzezroczy
sta, dużo słabiej zaznaczona niż wcześniej, rozwiewała
się z każdą chwilą bardziej. Ale uporczywie patrzyła na
Dylan. Tym razem nic nie powiedziała, tylko przyglądała
się jej z ponurą rezygnacją, która wywołała w sercu Dylan
dziwny ból.
- Odejdź - powiedziała do zjawy cicho. - Nie wiem,
czego ode mnie chcesz, i naprawdę nie mogę się teraz tobą
zajmować.
Mimowolnie pomyślała drwiąco, że skoro pracuje nad
artykułem na taki temat, może nie powinna spławiać go
ści z Zaświatów. Jej szef, Coleman Hogg byłby zachwyco
ny, gdyby miał w redakcji dziennikarkę, który naprawdę
widzi duchy. Do cholery, ten oportunistyczny drań zapewne
otworzyłby całkiem nowy biznes z nią jako główną atrakcją.
Tak, jasne. Prędzej jej kaktus na ręku wyrośnie.
Tylko raz pozwoliła mężczyźnie wykorzystać ten szcze
gólny, ale nieprzewidywalny dar, z jakim się urodziła i co
z tego wynikło? Nie widziała ojca, odkąd skończyła dwa
naście lat. Ostatnie słowa, jakie Bobby Alexander wypo
wiedział do córki, kiedy na dobre opuszczał miasto, były
pełne pogardy i obrzydzenia.
Było to jedno z najbardziej bolesnych wspomnień
Dylan, ale nauczyło ją jednego: niewielu ludziom można
zaufać, więc jeśli chcesz przeżyć, polegaj na tym, kto jest
dla ciebie najważniejszy. Czyli na sobie.
Ta filozofia dobrze jej służyła, a wyjątek od niej czyniła
tylko dla matki. Sharon Alexander była jej opoką, powier
nicą i jedyną osobą, której naprawdę ufała i na którą za
wsze mogła liczyć. Znała wszystkie sekrety córki, wszyst
kie jej marzenia i nadzieje. Znała również wszystkie jej
kłopoty i obawy... oprócz jednej. Dylan starała się być od
ważna dla Sharon, ponieważ obawiała się jej powiedzieć,
jak bardzo jest przerażona nawrotem raka. Nie chciała się
przyznać do tego strachu ani ubrać go w słowa.
- Cholera - szepnęła z irytacją, kiedy oczy zaczęły ją
piec, ostrzegając o zbliżających się łzach.
Powstrzymała je za pomocą żelaznej woli, którą ćwi
czyła w sobie przez całe życie. Dylan Alexander nie płacze.
Nie płakała od czasu, kiedy jako mała, zdradzona i zrozpa
czona dziewczynka patrzyła, jak jej ojciec odjeżdża w noc.
Nie, rozklejanie się, użalanie się nad sobą i rozpamię
tywanie bólu nigdy nie przyniosły jej nic dobrego. Gniew
był dużo lepszym sposobem na życie. A tam, gdzie gniew
zawodził, należało o wszystkim zapomnieć.
Dylan odwróciła się od okna i wsunęła bose stopy
w zniszczone buty sportowe. Nie chciała zostawiać kom-
putera bez opieki, więc włożyła go do torby na ramię,
chwyciła torebkę i ruszyła odszukać Janet i jej koleżanki.
Może towarzystwo i ploteczki nie będą jednak takie złe?
O zachodzie słońca z leśnego szlaku zniknęła już więk
szość turystów. Kiedy na zewnątrz jaskini zrobiło się cał
kiem ciemno, w okolicy nie było już żywego ducha.
Nikt nie usłyszy wybuchu.
Rio miał do dyspozycji dość C-4, by zawalić wejście do
jaskini, ale nie tyle, żeby całkiem zniszczyć kryptę. Nikolai
dopilnował wszystkiego przed wyjazdem. I dzięki Bogu za
to, ponieważ Rio był pewien, że kiedy przyjdzie właściwa
chwila, jego otępiały umysł nie poradzi sobie ze wszystki
mi szczegółami.
Klął cicho, grzebiąc w cienkich przewodach. Źle wi
dział, wszystko rozpływało mu się przed oczami, co iryto
wało go dodatkowo. Na czole zebrał mu się pot, zwilżając
długie strąki spadające na oczy. Z cichym warkotem otarł
czoło i odgarnął włosy. Popatrzył dzikim wzrokiem na le
żące przed nim jasne kostki materiału wybuchowego.
Czy podłączył już przewody?
Nie pamiętał...
- Skup się, idioto - syknął, wściekły, że coś, co powin
no przychodzić mu bez trudu... i przychodziło, przed tą pa
miętną nocą w magazynie... teraz zabiera mu całe godziny.
A jeśli dodać do tego ogólne osłabienie, spowodowa
ne głodem, prawdziwy z niego cud natury. A raczej niepo
trzebna strata przestrzeni.
Czując nagłą falę nienawiści do samego siebie, wetknął
palec w jedną z kostek C-4 i podłubał w środku.
Dobrze. Przewód jest na miejscu.
Wszystko jedno, że nie pamięta, kiedy go tam umieścił
ani że sprawdzał to już wcześniej, bo było wgniecenie na
innej kostce. Zebrał cały zapas C-4 i zaniósł go w wąskie
wejście do jaskini. Włożył materiał wybuchowy w nisze
wycięte w piaskowcu, tak jak przykazał mu Niko. Potem
wrócił do jaskini po detonator.
Cholera!
Wszystkie druty były poplątane.
Sam je poplątał. Jakim cudem? Kiedy?
- Cholera jasna! - ryknął, oszołomiony nagłą wście
kłością.
Nie mógł myśleć, w głowie kręciło mu się tak bardzo,
że aż ugięły się pod nim kolana. Runął na ziemię, jakby
jego ciało było zrobione z ołowiu. Usłyszał, jak detonator
toczy się gdzieś po kamieniach, ale nie sięgnął po niego.
Ręce miał zbyt ciężkie, a głowę za lekką. Czuł, że opusz
cza go świadomość, a rzeczywistość gdzieś umyka, jakby
jego umysł chciał się uwolnić od tego zniszczonego ciała
i uciec.
Atak mdłości przygiął go mocniej do ziemi. Wiedział,
że jeśli szybko się nie pozbiera, straci przytomność.
To była głupota, że przestał polować kilka tygodni te
mu. Należał do Rasy i potrzebował ludzkiej krwi, by za
chować siły. Krew pomogłaby mu opanować ból i szaleń
stwo. Ale nie ufał już sobie, że nie zabije podczas polo
wania. Był tego bliski zbyt wiele razy, odkąd przybył na tę
ukrytą w lesie grań.
I zdecydowanie za często, kiedy wychodził zaspokoić
głód, widzieli go ludzie z okolicznych wiosek i miasteczek.
A od czasu tej eksplozji w Bostonie jego twarz trudno było
zapomnieć.
Maldecido.
Usłyszał to słowo jakby z daleka. Nie z zewnątrz, ale
z głębin przeszłości, wypowiedziane w języku jego matki.
Manos del diablo.
Comedor de la sangre.
Monstruo.
Rozpoznał te okropne słowa nawet przez mgłę zalega
jącą umysł. Słyszał je od najwcześniejszego dzieciństwa.
Prześladowały go nawet teraz.
Przeklęty.
Diabelskie ręce.
Połykacz krwi.
Potwór.
Taki właśnie był. I kiedyś i teraz. Co za ironia, jego ży
cie skończy się tak, jak się zaczęło, w ukryciu, w mrocz
nych lasach i górach...
- Madre de Dios - szepnął, usiłując bezskutecznie od
szukać detonator. - Proszę... pozwól mi z tym skończyć.
Dylan ledwie odstawiła pusty kufel, kiedy postawiono
przed nią nowy, pełny. To była już trzecia kolejka, odkąd przy
szła do gospody, gdzie siedziały koleżanki jej matki, a towa
rzyszył jej niezwykle szeroki uśmiech młodego barmana.
- Na koszt firmy, drogie panie - oznajmił po angiel
sku z silnym akcentem. Był jednym z nielicznych Czechów
znających jakiś inny obcy język prócz niemieckiego.
- Och, wielkie dzięki! - wykrzyknęła Janet, chicho
cząc i zamieniając pusty kufel na pełen pienistego, bursz
tynowego piwa. - Jesteś kochany, że tak nam opowiadasz
o mieście i stawiasz piwo...! Naprawdę nie musiałeś.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł.
Jego przyjacielskie ciemne oczy spoczęły na chwilę na
Dylan, co mogłaby nawet uznać za komplement, gdyby nie
fakt, że towarzyszące jej kobiety pasowały raczej do klu
bu seniora. Sama Dylan też zapewne była pięć-dziesięć
lat starsza od tego chłopięco przystojnego barmana, ale to
nie powstrzymało jej od wykorzystywania jego wyraźnego
zainteresowania.
Choć nie zamierzała wyłudzać drinków ani umawiać się
na randki. Interesowała ją natomiast opowieść chłopaka
o okolicznych górach oraz miejscowych tradycjach. Młody
Czech wychował się w tych okolicach i spędził mnóstwo
czasu na badaniu okolic, gdzie Dylan wspinała się dziś
rano.
- Tam jest tak pięknie - zachwycała się Nancy. -
Przewodnik nie kłamie, to prawdziwy raj.
- Taki wielki teren - dodała Marie. - Trzeba chyba mie
siąca, żeby zobaczyć tu wszystko. Wielka szkoda, że jutro
wracamy do Pragi.
- Tak, wielka szkoda - potwierdził barman, kierując tę
uwagę do Dylan.
- A jaskinie? - spytała. Chciała zebrać informacje do
swojego artykułu, nie wypytując zbyt natarczywie. Poza
tym przypuszczała, że miejscowi wcale by się nie ucieszy
li, gdyby się dowiedzieli, że zeszła ze szlaku. - Widziałam
na mapie kilka jaskiń, ale zapewne jest ich tu dużo więcej.
Pewnie nawet takie jeszcze nieodkryte, zamknięte dla tu
rystów?
Młody człowiek pokiwał głową.
- O tak. Tu są setki jaskiń i kilka przepaści. Większość
jeszcze nieopisana.
- Dylan widziała dziś w jednej z nich stary sarkofag -
rzuciła od niechcenia Janet, popijając piwo.
Barman zachichotał, na jego twarzy malowało się nie
dowierzanie.
- Sama nie wiem, co widziałam. - Dylan nonszalanc
ko wzruszyła ramionami, nie chcąc się zdradzić, na wypa
dek gdyby naprawdę odkryła coś znaczącego. - Było tam
strasznie ciemno i upał dał mi się we znaki, nie jestem
więc pewna, co naprawdę widziałam.
- W której jaskini byłaś? - zagadnął Czech. - Może ją
znam?
- Och, nie pamiętam, gdzie to dokładnie było. To na
prawdę bez znaczenia.
- Czuła tam obecność - znów wtrąciła się Janet. - Czy
nie tak to określiłaś, kotku? Jakby mroczną obecność, któ
ra się przebudziła, kiedy Dylan była w tej jaskini.
- To nic takiego. - Dylan rzuciła ostrzegawcze spoj
rzenie sympatycznej, ale okropnie gadatliwej przyjaciółce
matki. Ale Janet mrugnęła do niej tylko z błyskiem swatki
w oku. Chłopak pochylił się do niej bliżej.
- Wiesz, mówi się o złu mieszkającym w tych górach -
powiedział z rozbawieniem, zniżając głos. - Wiele starych
legend ostrzega przed diabłami żyjącymi w tych lasach.
- Naprawdę? - spytała, udając rozbawienie.
- O tak. O okropnych potworach, które wyglądają jak
ludzie, ale nimi nie są. Wieśniacy uważają, że mieszkają
wśród potworów.
Dylan zmarszczyła lekko brwi i uniosła kufel.
- Nie wierzę w potwory.
- Ja oczywiście też nie - zapewnił barman. - Ale mój
dziadek tak. I jego dziadek, a także cała reszta rodziny, któ
ra uprawia tu ziemię od setek lat. Mój dziadek miał gospo
darstwo na skraju lasu. Twierdził, że widział jedno z tych
stworzeń, i to zaledwie dwa miesiące temu. Zaatakowało
parobka.
- Naprawdę? - Dylan rzuciła okiem na barmana, cze
kając na pointę.
- Dziadek mówił, że było tuż po zmierzchu. Razem
z Matejem znosili sprzęt do szopy, kiedy nagle dziadek
usłyszał jakieś dziwne dźwięki z pola. Poszedł sprawdzić
i zobaczył, że Matej leży na ziemi, a nad nim pochyla się
jakiś człowiek i przyciska mu usta do szyi. Pił krew z jego
gardła.
- Dobry Boże! - sapnęła Janet. - Ten biedak przeżył?
- Tak, przeżył. Dziadek opowiadał, że kiedy pobiegł
do szopy po jakąś broń, napastnik zniknął. Matej leżał na
ziemi, nie miał żadnych ran, tylko trochę krwi na koszuli.
W ogóle nie pamiętał ataku. Tego człowieka, który go za
atakował, czy diabła, jeśli wierzyć dziadkowi, nikt więcej
nie widział.
Janet klasnęła językiem.
- Krzyżyk na drogę! To zupełnie jak w horrorach, nie
sądzicie?
Nancy i Marie też się przeraziły, wszystkie trzy uwie
rzyły w opowieść Czecha. Dylan pozostała sceptyczna,
choć w głębi duszy zaczęła się zastanawiać, czy jej histo
ria o ukrytej w górach krypcie pełnej ludzkich szczątków
nie byłaby bardziej wyrazista, gdyby dodać do niej relację
z pierwszej ręki o jakimś wampirycznym ataku. Wszystko
jedno, że rzekoma ofiara nic nie pamiętała i nie było fi
zycznych dowodów napaści - jej szef nie zawaha się wy
drukować relacji przesądnego, zapewne niedowidzącego,
prostego starca. Do diabła, drukował już bardziej niepraw
dopodobne historie.
- Sądzisz, że mogłabym porozmawiać z twoim dziad
kiem o tym, co widział?
- Dylan jest dziennikarką - pospieszyła z wyjaśnie
niem Janet. - Mieszka w Nowym Jorku. Byłeś kiedyś
w Nowym Jorku?
- Nie, ale bardzo bym chciał kiedyś pojechać - odparł,
znów patrząc na Dylan. - Naprawdę jesteś dziennikarką?
- Nie, niezupełnie. Może, kiedyś. Teraz piszę o... Chyba
można by to określić mianem rozrywki. - Uśmiechnęła się
do barmana. - Jak sądzisz, twój dziadek zgodzi się ze mną
porozmawiać?
- Niestety nie żyje. W zeszłym miesiącu dostał w nocy
udaru i już się nie obudził.
- Och. - Serce Dylan ścisnęło się z prawdziwego żalu.
Pogoń za sensacją zeszła na drugi plan. - Bardzo mi przy
kro z powodu twojej straty.
Kiwnął sztywno głową.
Rozdział 1 Kobieta nie pasowała tu zupełnie w nieskazitelnie białej bluzce i wąskich jasnych spodniach. Długie czarne włosy opadały ciężką falą na ramiona - jej fryzury nie psuła wil gotna mgiełka unosząca się w lesie. Miała eleganckie pan tofle na wysokich obcasach, a mimo to bez wysiłku wspi nała się górską ścieżką, choć inni dyszeli ciężko w dusz nym lipcowym upale. Zatrzymała się w cieniu porośniętej mchem skały na szczycie stromego podejścia, obojętnie czekając, aż minie ją tłum turystów. Niektórzy robili zdjęcia wspaniałej pano ramy, ale zachowywali się tak, jakby nie widzieli stojącej nieopodal kobiety. No, ale przecież większość ludzi nie wi dzi zmarłych. Dylan Alexander też nie miała ochoty ich oglądać. Ostatni raz widziała martwą kobietę, kiedy miała dwa naście lat, więc fakt, że po dwudziestu latach znów widzi ducha, i to w samym środku Czech, trochę ją zaskoczył. Próbowała zignorować zjawę, ale kiedy ze swymi trze ma towarzyszkami wspięła się ścieżką na górę, duch wbił w nią swe ciemne oczy. Widzisz mnie. Dylan udała, że nie słyszy szeptu dochodzącego zza nieruchomych warg. Był jak głos z radia zakłócany szuma mi elektrostatycznymi. Nie zamierzała przyznać się, że coś
widzi. Tyle czasu minęło od tych dziwacznych spotkań, że zupełnie zapomniała, jak to jest. Nigdy nie potrafiła zrozumieć tej swojej dziwnej zdol ności. I nigdy nie umiała nią kierować. Właśnie tak to było. Mogła stać na środku cmentarza i nic nie zobaczyć, a po tem nagle natknąć się na zjawę w górach niedaleko Pragi. Bo to zawsze były kobiety. Młode, pełne życia, takie jak ta, która patrzyła na nią w tej chwili. Jej egzotyczne brązowe oczy pełne były rozpaczy. Musisz mnie słyszeć. Mówiła błagalnym tonem z wyraźnym hiszpańskim ak centem. - Hej, Dylan! Chodź, zrobię ci zdjęcie przy tej skale. Dźwięk prawdziwego, rzeczywistego głosu odwró cił uwagę Dylan od pięknej martwej kobiety stojącej koło zwietrzałej skały. Janet, przyjaciółka jej matki Sharon, po grzebała w plecaku i wyciągnęła aparat fotograficzny. Na pomysł letniej wyprawy do Europy wpadła Sharon. To mia ła być największa przygoda jej życia, ale w marcu rak ode zwał się znowu, a ostatni cykl chemioterapii, zakończony kilka tygodni temu, tak ją osłabił, że nie mogła podróżo wać. Ostatnio coraz częściej lądowała w szpitalu z zapale niem płuc. To pod wpływem nalegań matki Dylan wybrała się do Europy zamiast niej. - Już - powiedziała Janet, nacisnąwszy mocno migaw kę. Uwieczniła Dylan i górujące nad nią skały, a niżej zadrze wioną dolinę. - Twojej mamie spodobałoby się to miejsce, kotku. Prawda, że przepiękne? Dylan kiwnęła głową. - Prześlemy jej dziś zdjęcia e-mailem, jak tylko wróci my do hotelu. Poprowadziła swoją grupę dalej, omijając starannie skałę i szepczącą zjawę. Schodziły górskim grzbietem ku zwartej grupie sosen. Pod nogami szeleściły im zeszłorocz-
ne liście i zrudziałe igły. Rano padało, a potem zrobiło się gorąco, a to zniechęciło wielu turystów do wyjścia w góry. W lesie było cicho i spokojnie... Dylan towarzyszy ło jednak nieprzyjemne uczucie, że każdy jej krok śledzi duch. - Tak się cieszę, że twój szef dał ci wolne tak z dnia na dzień - odezwała się idąca za nią koleżanka matki. - Wiem, jak ciężko pracujesz dla tej gazety, musisz wymy ślać te wszystkie historie... - Ona ich nie wymyśla, Marie - napomniała ją delikat nie Janet. - W artykułach Dylan zawsze musi znaleźć się trochę prawdy, inaczej by ich nie wydrukowali. Prawda, kotku? Dylan się skrzywiła. - Cóż, biorąc pod uwagę, że na pierwszej stronie pi szemy zwykle o porwaniu przez kosmitów albo o opętaniu przez diabła, zazwyczaj nie mieszamy faktów i fantazji, by nie psuć dobrej opowieści. Naszym celem jest rozrywka, a nie rzetelne informacje. - Twoja mama mówi, że pewnego dnia zostaniesz sław ną dziennikarką - powiedziała Marie. - Nową Woodward albo Bernstein. - To prawda - przytaknęła Janet. - Pokazała mi ten artykuł, który napisałaś dla pierwszej gazety, tej w której pracowałaś zaraz po studiach... no wiesz, ten o tym okrop nym morderstwie. Pamiętasz, kotku, prawda? - Tak - odparła Dylan, kierując się ku kolejnej skale, wznoszącej się wśród drzew. - Pamiętam. Ale to było daw no temu. - No cóż, bez względu na to, co teraz robisz, twoja ma ma jest z ciebie bardzo dumna - dodała Marie. - Wnosisz do jej życia wiele radości. Dylan kiwnęła głową. - Dzięki - wykrztusiła z trudem.
Janet i Marie pracowały z Sharon w schronisku dla trudnej młodzieży na Brooklynie. Nancy, trzecia uczest niczka wyprawy, była najlepszą przyjaciółką Sharon jesz cze z czasów szkolnych. Wszystkie trzy w ciągu ostatnich miesięcy stały się dla Dylan namiastką rodziny. Trzy życzli we kobiety, których będzie potrzebować, jeśli straci matkę. W głębi serca Dylan wiedziała, że to raczej kwestia kie dy, a nie jeśli. Od tak dawna były tylko we dwie. Ojca ledwie pamię tała z dzieciństwa, zresztą i tak nie sprawdził się jako ro dzic. Jej dwaj starsi bracia też odeszli. Jeden zginął w wy padku samochodowym, drugi wstąpił do wojska i zerwał kontakt z rodziną. Kiedy Dylan i jej matka zostały same, pracowicie poskładały z kawałków swoje życie, wspierały się nawzajem w chwilach załamania i cieszyły ze wszyst kich swoich sukcesów. Nie mogła znieść myśli o tym, jak puste stanie się jej życie bez matki. Nancy podeszła bliżej i obdarzyła ją ciepłym, choć smutnym uśmiechem. - To wiele znaczy dla Sharon, że pojechałaś za nią na tę wyprawę. Wiesz, że przeżywasz to wszystko w jej za stępstwie. - Wiem. Za nic bym nie zrezygnowała z wyjazdu. Nie powiedziała ani matce, ani jej koleżankom, że za wzięcie niemal z dnia na dzień dwóch tygodni urlopu za płaci zapewne utratą posady. W głębi duszy zupełnie jej to nie obchodziło. Nienawidziła pracy dla tego taniego szma tławca. Próbowała sprzedać swojemu szefowi pomysł, że wróci z Europy z jakąś niezwykłą opowieścią - może o ja kimś czeskim potworze albo o Drakuli na wakacjach, ale sprzedawanie bzdur facetowi, który robił to zawodowo, nie było łatwym zadaniem. Szef dał jej jasno do zrozumie nia, czego oczekuje: jeśli Dylan wyjedzie, lepiej niech wró-
ci z czymś mocnym, bo inaczej może się w ogóle nie faty gować. - Uf, gorąco tu - stwierdziła Janet, zdejmując bejsbo- lówkę z krótkich, siwych loków i ocierając wierzchem dło ni czoło. - Czy tylko ja jestem takim mięczakiem, czy ktoś jeszcze ma ochotę na odpoczynek? - Mnie się też przyda - zgodziła się Nancy. Zdjęła plecak i postawiła na ziemi pod wysoką sosną. Marie dołączyła do nich, schodząc ze ścieżki i pijąc łapczy wie wodę z butelki. Dylan wcale nie czuła zmęczenia, miała ochotę iść da lej. Najwspanialsze widoki znajdowały się jeszcze przed nimi. Przeznaczyły na góry tylko jeden dzień, więc chciała go wykorzystać do maksimum. No i była jeszcze ta piękna martwa kobieta, która stała teraz na ścieżce przed nimi. Patrzyła na Dylan, na prze mian to rozwiewała się, to znów materializowała. Spójrz na mnie. Dylan odwróciła wzrok. Janet, Marie i Nancy siedziały na ziemi, zajadając energetyzujące batoniki i orzechy. - Chcesz trochę? - spytała Janet, wyciągając do Dylan torebkę z suszonymi owocami i orzechami. Dylan pokręciła głową. - Mam zbyt wiele energii, żeby odpoczywać czy jeść. Jeśli wam to nie przeszkadza, pójdę się rozejrzeć. Zaraz wrócę. - Jasne, kotku. Masz młodsze nogi niż my. Tylko uwa żaj na siebie. - Oczywiście. Niedługo wrócę. Ominęła miejsce, gdzie w powietrzu drżał wizerunek ko biety, zeszła ze szlaku i ruszyła w górę porośniętego lasem wzniesienia. Szła przez kilka minut, po prostu ciesząc się spokojem tego miejsca. Było coś prastarego, dziko tajem niczego w tych sterczących skałach z bazaltu i piaskowca.
Zatrzymała się, żeby zrobić zdjęcie, w nadziei, że uda jej się uchwycić to piękno i pokazać je matce. Usłysz mnie. Początkowo Dylan nie widziała kobiety, słyszała tylko elektrostatyczny szum towarzyszący jej widmowemu gło sowi. A potem kątem oka zauważyła coś białego. Kobieta stała wyżej, na kamieniu, w połowie drogi na stromą grań. Chodź za mną. - Fatalny pomysł - mruknęła Dylan, patrząc na zdra dliwe podejście. Było bardzo strome, a ścieżka mogła oka zać się niebezpieczna. Choć widok stamtąd musiał być piękny, naprawdę nie miała ochoty na spotkanie ze swą zjawiskową przyjaciółką po Drugiej Stronie. Proszę... pomóż mu. Komu? - Komu? - spytała na głos, choć wiedziała, że duch jej i tak nie usłyszy. Zjawy nigdy jej nie słyszały, komunikacja odbywała się wyłącznie w jednym kierunku. Pojawiały się, kiedy miały na to ochotę, i mówiły, co chciały - jeśli w ogóle raczyły się odezwać. Potem, ponieważ najprawdopodob niej nie potrafiły dłużej utrzymać ludzkiego kształtu, po prostu znikały. Pomóż mu. Ubrana na biało kobieta zaczęła się rozpływać. Dylan osłoniła oczy przed zamglonym słońcem, którego promie nie przenikały przez korony drzew, usiłując zlokalizować zjawę. Z lekką obawą ruszyła naprzód, w najtrudniejszych momentach podejścia przytrzymując się krzaków. Kiedy wspięła się na grań, gdzie stała zjawa, ta zdąży ła już zniknąć. Dylan ostrożnie obeszła skałę i stwierdziła, że jest tu szerzej, niż wydawało się z dołu. Piaskowiec był zwietrzały i tak ciemny, że dopiero stąd zobaczyła głęboką pionową szczelinę w skale.
To stamtąd dobiegł znów Dylan odległy, zjawiskowy szept: Ocal go. Rozejrzała się, ale zobaczyła tylko krzaki i skały. Nikogo tu nie było, nawet zjawy, która zwabiła ją tak wysoko. Zajrzała do ciemnej szczeliny. Włożyła do niej rękę i poczuła na skórze chłodne, wilgotne powietrze. Wewnątrz było cicho i spokojnie. Jak w grobowcu. Gdyby była kimś, kto wierzy w potwory z ludowych opowieści, zapewne uznałaby to miejsce za odpowiednią kryjówkę dla któregoś z nich. Ale ona nie wierzyła w po twory, nigdy. Tyle, że czasami widywała martwych ludzi, którzy zresztą nigdy nie wyrządzili jej żadnej krzywdy, była osobą niezwykle praktyczną - może nawet trochę cyniczną. To tkwiąca w niej dziennikarka domagała się, by spraw dzić, co kryje się we wnętrzu skały. Jeśliby ufać słowom zjawy, powinien się tam znajdować ten ktoś, kto potrze bował pomocy. Może w środku był ktoś ranny? Może ktoś się zgubił? Wyciągnęła z kieszeni plecaka małą latarkę, poświeciła nią w szczelinę. Wokół wejścia zauważyła niewyraźne śla dy obróbki. Zupełnie jakby ktoś, dawno temu, tę szczelinę poszerzył. - Halo? - zawołała w ciemność. - Jest tam kto? Odpowiedziała jej tylko cisza. Zdjęła plecak i niosła go teraz w dłoni, w drugiej ścis kając cienką rączkę latarki. Szczelina była tak wąska, że ktoś grubszy od niej musiałby się tędy przeciskać bokiem. Ciasny korytarz za zakrętem zrobił się szerszy. A po tem nagle Dylan znalazła się we wnętrzu skały. Światło la tarki skakało niespokojnie po gładkich, kopulastych ścia nach. Jaskinia była pusta, jedynie zaniepokojone światłem
nietoperze, śpiące dotąd pod sklepieniem, szeleściły cicho skrzydłami. Pomieszczenie sprawiało wrażenie wykutego przez człowieka. Sufit znajdował się na wysokości jakichś sze ściu metrów, a na ścianach były wymalowane dziwne sym bole. Przypominały trochę hieroglify: krzyże i splątane ze sobą, ciekawe geometryczne wzory. Dylan zbliżyła się do ściany, zaskoczona pięknem tych rysunków. Poświeciła w prawo i ze zdumieniem stwierdziła, że wzory znajdują się wszędzie. Zrobiła krok do środka ja skini i się potknęła. Coś odtoczyło się w ciemność, wydając pusty odgłos. Oświetliła podłogę i aż sapnęła ze zdumienia. O cholera! To była ludzka czaszka. Połyskiwała w ciemności, pa trząc pustymi oczodołami. Jeśli temu komuś miała pomóc, najwyraźniej spóźniła się parę stuleci. Poświeciła w głąb jaskini, niepewna, czego szuka, ale zbyt zafascynowana odkryciem, żeby już wyjść. Latarka oświetliła kolejne kości - Jezu, chyba też ludzkie. Nie wiadomo skąd, zrobił się przeciąg i ręce Dylan po kryła gęsia skórka. I wtedy z ciemności wyłonił się duży, kwadratowy kamienny blok. Na jego bokach również znajdowały się kunsztowne malunki. Nie musiała nawet podchodzić bliżej, żeby się zorien tować, że jest w krypcie. Gruba pokrywa sarkofagu została częściowo odsunięta, trochę krzywo, jakby ją odepchnęły jakieś niezwykle silne ręce. Czy tam ktoś leży? Musiała to sprawdzić. Ostrożnie podeszła bliżej, ściskając latarkę w nagle spoconej dłoni. Zatrzymała się w odległości kilku kroków od sarkofagu i poświeciła do środka.
Pusto. Nie wiadomo dlaczego, przeraziło ją to dużo bardziej, niż gdyby znalazła tam jakiś straszliwy szkielet. Nad jej głową przelatywały niespokojnie nietoperze. Dylan odruchowo się schyliła. Doszła do wniosku, że le piej się stąd zabierać. Kiedy się odwróciła, żeby odszukać wyjście, usłyszała kolejny szelest. To było coś zdecydowanie większego niż nietoperze. Usłyszała cichy warkot i odgłos osuwających się luźnych kamieni. Dźwięki dobiegały gdzieś z głębi ja skini. O Boże. Może jednak nie jestem tu sama? Włoski na karku stanęły jej dęba. Nim zdążyła sobie przypomnieć, że przecież nie wierzy w potwory, serce wa liło jej w piersi jak młotem. Zaczęła gwałtownie szukać wyjścia, niemal ogłuszo na łomotaniem pulsu w uszach. Kiedy wreszcie zobaczy ła światło dzienne, dygotała jak w febrze. Nogi miała jak z waty, gdy schodziła z grani i biegła do trzech kobiet, sie dzących bezpiecznie w południowym słońcu. Znowu śnił o Evie. Jakby nie wystarczyło, że go zdradziła za życia, teraz, po śmierci, nawiedzała go w snach. Nadal piękna, nadal zdradziecka. Mówiła, jak bardzo jej przykro i o tym, jak bardzo chce wszystko naprawić. Same kłamstwa. Ale wizyty ducha Evy to był tylko jeden z aspektów po padania w szaleństwo. Martwa kobieta łkała w jego snach, błagała go o wyba czenie. Żałowała tego, co zrobiła. Nadal go kochała i obie cywała kochać go zawsze. Nie była prawdziwa. To tylko dokuczliwe wspomnienie z przeszłości, o której z radością by zapomniał.
Musiał drogo zapłacić za zaufanie, jakim obdarzał tę kobietę. Wybuch w magazynie zmasakrował lewą stronę jego ciała. Nadal nie wyleczył się z ran, które na pewno za biłyby zwyczajnego człowieka. A jego umysł...? Rozpadał się, kawałek po kawałku, coraz szybciej, od kąd zaszył się na stokach tej czeskiej góry. Mógł to wszystko zakończyć. Był przecież członkiem Rasy, która powstała w wyniku krzyżowania się pocho dzących z innej planety wampirycznych obcych i ziem skich kobiet. Wystarczyło tylko wyjść na słońce i po zwolić, by spaliło go promieniowanie ultrafioletowe. Rozważał taką możliwość, ale miał do wykonania jeszcze jedno zadanie: musiał zniszczyć jaskinię i znajdujące się tu dowody. Nie wiedział, od jak dawna tu jest. Dni, noce, tygodnie i miesiące w którymś momencie zlały się ze sobą i pozo stało tylko dziwne wrażenie zawieszenia w czasie. Nie był pewien, jak to się stało. Przybył tu ze swymi towarzyszami z Zakonu. Zamierzali odszukać i zniszczyć prastare zło, ukryte w tych skałach wieki temu. Spóźnili się. Krypta była pusta. Zło zostało już uwolnione. Zgłosił się na ochotnika, żeby zostać i zniszczyć jaski nię. Nie chciał wracać z innymi wojownikami do Bostonu. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chciał pójść własną dro gą - może wrócić do Hiszpanii, swojej ojczyzny. Przynajmniej tak powiedział wojownikom, którzy przez długi czas byli dla niego jak bracia. Ale nie wykonał zadania. Opóźniał jego wykonanie, ciągle niezdecydowa ny, ciągle zadręczając się w myślach. W głębi serca wiedział, że nie opuści tego grobowca, ale wciąż odkładał nieuniknione, szukał wymówek, czekał na właściwy moment. Wiedział, że to tylko wymówki, nic
poza tym. Ale to przez nie godziny zmieniały się w dni, a dni w tygodnie. Minęło kilka miesięcy, a on nadal krył się jak nietoperz w ciemności zalegającej jaskinię. Nie polował już, nie miał ochoty się pożywiać. Po prostu trwał, świadomy powolne go zapadania się w piekło, które sam sobie zgotował. Ale wreszcie musiał osiągnąć dno. Obok niego, na półce skalnej zawieszonej trzy metry nad ziemią, stały detonator i mała kostka C-4. Dość, by za mknąć tę kryptę na zawsze. Zamierzał uruchomić detona tor dziś w nocy... sam chciał zostać w jaskini. Dziś to zakończy. Kiedy ocknął się z letargu, zmysły ostrzegły go o in truzie; początkowo sądził, że przybyła kolejna zjawa, by go dręczyć. Wyczuł zapach człowieka - młodej kobiety, są dząc z piżmowego ciepła jej skóry. Węsząc, otworzył oczy, wciągnął w płuca jej woń. Nie, ona nie była częścią tego koszmaru. To kobieta z krwi i kości, pierwszy człowiek, jaki za puścił się do tej jaskini, odkąd on tu przybył. Oświetlała ściany latarką i na chwilę go oślepiła, choć trwał ukryty nad jej głową. Słyszał jej kroki na kamieniach. Słyszał jej sapnięcie, kiedy nadepnęła na jeden ze szkieletów, pozo stawionych przez dawnego mieszkańca krypty. Rio poprawił się na półce skalnej, poruszył rękami i nogami, szykując się do skoku na dół. Jego ruch spło szył nietoperze, śpiące pod sufitem jaskini. Zerwały się do lotu, ale kobieta została w miejscu. Światło latarki na dal krążyło po jaskini, a potem spoczęło na otwartym sar kofagu. Rio wyczuł, jak jej ciekawość zmienia się w strach. Nawet jej prymitywny ludzki instynkt zareagował na śpią ce tu kiedyś zło. Nie powinna tu wchodzić.
Nie mógł pozwolić, aby zobaczyła coś więcej. Kiedy poprawiał się na występie skalnym, z gardła wyrwał mu się warkot. Kobieta go usłyszała i zamarła ze strachu. Światło latarki zatańczyło na ścianach jak oszalałe. Szukała wyj ścia. Nim Rio zebrał się do skoku, już wyszła. Zniknęła. Widziała za dużo, ale niedługo nie będzie to miało zna czenia. Kiedy zapadnie noc, po krypcie i Riu nie pozostanie ani śladu.
Rozdział 2 Ukryta krypta ujawnia sekrety starożytnej cywilizacji!" Dylan skrzywiła się i nacisnęła backspace na klawia turze swojego laptopa. Potrzebowała innego tytułu dla ar tykułu, nad którym pracowała - czegoś bardziej chwyt liwego, czegoś co nie brzmiałoby jak rodem z „National Geographic". Spróbowała jeszcze raz. To musi być coś, co krzyczałoby ze stoisk z gazetami równie głośno, jak dra matyczne wspomnienia z odwyku kolejnej hollywoodzkiej gwiazdki, publikowane prawie codziennie na pierwszych stronach gazet. „Starożytne ofiary z ludzi odkryte na progu zamku Drakuli!" Tak, tak lepiej. Drakula to naciągana teoria, wiadomo przecież, że od Rumunii, gdzie żył żądny krwi Vlad Tepes, dzieliło Czechy kilkaset kilometrów, ale od czegoś trzeba zacząć. Dylan wyciągnęła nogi na hotelowym łóżku, po prawiła komputer na kolanach i zaczęła pisać pierwszą wersję artykułu. Po dwóch akapitach utknęła. Po chwili przytrzymała klawisz backspace i cała strona znów zrobiła się pusta. Słowa po prostu nie chciały przyjść. Coś przeszkadza ło jej się skupić. Owszem, zdenerwował ją ten duch w gó rach, ale tak naprawdę gorszy był telefon do matki. Sharon usiłowała mówić wesołym i silnym głosem. Opowiadała jej
o rejsie po rzece, który schronisko organizowało za kilka dni w ramach zbierania funduszy, i o tym jak się cieszy, że weźmie udział w tej imprezie. Ostatnio straciła jedną z podopiecznych - dziewczynę o imieniu Toni, która uciekła z domu, ale zdaniem Sharon naprawdę mogła wyjść na prostą - i teraz miała pomysł na nowy program, do którego chciała przekonać założyciela schroniska, pana Dassy'ego. Miała nadzieję na prywatną rozmowę z nim, a jak zaznaczała przy wielu okazjach, by ła nim troszeczkę zauroczona. Nikogo to nie dziwiło, a już najmniej jej córkę. Matka często się zakochiwała. Natomiast życie uczu ciowe Dylan było zupełnie inne. Miała za sobą kilka związ ków, ale nic poważnego. Zresztą i tak nie pozwoliłaby im potrwać dłużej. Cyniczna część jej osobowości wątpiła w całą tę koncepcję „póki śmierć nas nie rozłączy", choć matka próbowała ją przekonać, że znajdzie to coś, kiedy się będzie tego najmniej spodziewać. Sharon była wolnym duchem i miała wielkie ser ce. Zbyt wielu nic niewartych facetów to wykorzystywa ło. A jeszcze teraz dotknęła ją ta okropna niesprawiedli wość losu. A jednak nadal się uśmiechała, nadal walczyła. Chichotała, zwierzając się Dylan, że kupiła nową sukienkę na ten rejs po rzece i że wybrała ją ze względu podkreślają cy figurę krój oraz na kolor, który bardzo przypominał ko lor oczu pana Dassy'ego. Ale kiedy Dylan ostrzegała mat kę żartobliwie, żeby nie flirtowała tak otwarcie z podobno bardzo przystojnym i na dodatek nieżonatym filantropem, serce jej się krajało. Sharon starała się zachowywać normalnie, ale Dylan znała ją za dobrze, żeby nie przejrzeć jej gry. Słyszała za- dyszkę, której nie można było zrzucić na karb jakości mię dzynarodowego połączenia z małego czeskiego miasteczka Jićin, gdzie miały nocować. Choć rozmowa trwała ledwie
dwadzieścia minut, kiedy się żegnały, Sharon sprawiała wrażenie całkowicie wyczerpanej. Dylan ciężko westchnęła, zamknęła komputer i poło żyła go obok siebie na wąskim łóżku. Może, zamiast sie dzieć w pokoju i pracować, powinna iść do pubu na piwo z Janet, Marie i Nancy? Nie bardzo miała ochotę na towa rzystwo, ale im dłużej siedziała sama w maleńkim pokoju hotelowym, tym dobitniej uświadamiała sobie, jaka jest sa motna. Cisza sprawiła, że trudno jej było myśleć o czym kolwiek prócz ostatecznej, straszliwej ciszy, jaka zapadnie w jej życiu, kiedy matka... O Boże. Nie potrafiła nawet pomyśleć tego okropnego słowa. Zdjęła nogi z łóżka i wstała. Okno na piętrze wycho dziło na ulicę. Było otwarte, ale Dylan i tak miała wraże nie, że się dusi. Otworzyła je szerzej i odetchnęła głęboko, patrząc na przechodzących ulicą ludzi, turystów i miejsco wych. I niech ją diabli, jeśli nie było tam również tej ubranej na biało zjawy. Stała na środku ulicy, nie zwracając uwagi na prze chodniów i samochody. Jej postać była półprzezroczy sta, dużo słabiej zaznaczona niż wcześniej, rozwiewała się z każdą chwilą bardziej. Ale uporczywie patrzyła na Dylan. Tym razem nic nie powiedziała, tylko przyglądała się jej z ponurą rezygnacją, która wywołała w sercu Dylan dziwny ból. - Odejdź - powiedziała do zjawy cicho. - Nie wiem, czego ode mnie chcesz, i naprawdę nie mogę się teraz tobą zajmować. Mimowolnie pomyślała drwiąco, że skoro pracuje nad artykułem na taki temat, może nie powinna spławiać go ści z Zaświatów. Jej szef, Coleman Hogg byłby zachwyco ny, gdyby miał w redakcji dziennikarkę, który naprawdę
widzi duchy. Do cholery, ten oportunistyczny drań zapewne otworzyłby całkiem nowy biznes z nią jako główną atrakcją. Tak, jasne. Prędzej jej kaktus na ręku wyrośnie. Tylko raz pozwoliła mężczyźnie wykorzystać ten szcze gólny, ale nieprzewidywalny dar, z jakim się urodziła i co z tego wynikło? Nie widziała ojca, odkąd skończyła dwa naście lat. Ostatnie słowa, jakie Bobby Alexander wypo wiedział do córki, kiedy na dobre opuszczał miasto, były pełne pogardy i obrzydzenia. Było to jedno z najbardziej bolesnych wspomnień Dylan, ale nauczyło ją jednego: niewielu ludziom można zaufać, więc jeśli chcesz przeżyć, polegaj na tym, kto jest dla ciebie najważniejszy. Czyli na sobie. Ta filozofia dobrze jej służyła, a wyjątek od niej czyniła tylko dla matki. Sharon Alexander była jej opoką, powier nicą i jedyną osobą, której naprawdę ufała i na którą za wsze mogła liczyć. Znała wszystkie sekrety córki, wszyst kie jej marzenia i nadzieje. Znała również wszystkie jej kłopoty i obawy... oprócz jednej. Dylan starała się być od ważna dla Sharon, ponieważ obawiała się jej powiedzieć, jak bardzo jest przerażona nawrotem raka. Nie chciała się przyznać do tego strachu ani ubrać go w słowa. - Cholera - szepnęła z irytacją, kiedy oczy zaczęły ją piec, ostrzegając o zbliżających się łzach. Powstrzymała je za pomocą żelaznej woli, którą ćwi czyła w sobie przez całe życie. Dylan Alexander nie płacze. Nie płakała od czasu, kiedy jako mała, zdradzona i zrozpa czona dziewczynka patrzyła, jak jej ojciec odjeżdża w noc. Nie, rozklejanie się, użalanie się nad sobą i rozpamię tywanie bólu nigdy nie przyniosły jej nic dobrego. Gniew był dużo lepszym sposobem na życie. A tam, gdzie gniew zawodził, należało o wszystkim zapomnieć. Dylan odwróciła się od okna i wsunęła bose stopy w zniszczone buty sportowe. Nie chciała zostawiać kom-
putera bez opieki, więc włożyła go do torby na ramię, chwyciła torebkę i ruszyła odszukać Janet i jej koleżanki. Może towarzystwo i ploteczki nie będą jednak takie złe? O zachodzie słońca z leśnego szlaku zniknęła już więk szość turystów. Kiedy na zewnątrz jaskini zrobiło się cał kiem ciemno, w okolicy nie było już żywego ducha. Nikt nie usłyszy wybuchu. Rio miał do dyspozycji dość C-4, by zawalić wejście do jaskini, ale nie tyle, żeby całkiem zniszczyć kryptę. Nikolai dopilnował wszystkiego przed wyjazdem. I dzięki Bogu za to, ponieważ Rio był pewien, że kiedy przyjdzie właściwa chwila, jego otępiały umysł nie poradzi sobie ze wszystki mi szczegółami. Klął cicho, grzebiąc w cienkich przewodach. Źle wi dział, wszystko rozpływało mu się przed oczami, co iryto wało go dodatkowo. Na czole zebrał mu się pot, zwilżając długie strąki spadające na oczy. Z cichym warkotem otarł czoło i odgarnął włosy. Popatrzył dzikim wzrokiem na le żące przed nim jasne kostki materiału wybuchowego. Czy podłączył już przewody? Nie pamiętał... - Skup się, idioto - syknął, wściekły, że coś, co powin no przychodzić mu bez trudu... i przychodziło, przed tą pa miętną nocą w magazynie... teraz zabiera mu całe godziny. A jeśli dodać do tego ogólne osłabienie, spowodowa ne głodem, prawdziwy z niego cud natury. A raczej niepo trzebna strata przestrzeni. Czując nagłą falę nienawiści do samego siebie, wetknął palec w jedną z kostek C-4 i podłubał w środku. Dobrze. Przewód jest na miejscu. Wszystko jedno, że nie pamięta, kiedy go tam umieścił ani że sprawdzał to już wcześniej, bo było wgniecenie na innej kostce. Zebrał cały zapas C-4 i zaniósł go w wąskie
wejście do jaskini. Włożył materiał wybuchowy w nisze wycięte w piaskowcu, tak jak przykazał mu Niko. Potem wrócił do jaskini po detonator. Cholera! Wszystkie druty były poplątane. Sam je poplątał. Jakim cudem? Kiedy? - Cholera jasna! - ryknął, oszołomiony nagłą wście kłością. Nie mógł myśleć, w głowie kręciło mu się tak bardzo, że aż ugięły się pod nim kolana. Runął na ziemię, jakby jego ciało było zrobione z ołowiu. Usłyszał, jak detonator toczy się gdzieś po kamieniach, ale nie sięgnął po niego. Ręce miał zbyt ciężkie, a głowę za lekką. Czuł, że opusz cza go świadomość, a rzeczywistość gdzieś umyka, jakby jego umysł chciał się uwolnić od tego zniszczonego ciała i uciec. Atak mdłości przygiął go mocniej do ziemi. Wiedział, że jeśli szybko się nie pozbiera, straci przytomność. To była głupota, że przestał polować kilka tygodni te mu. Należał do Rasy i potrzebował ludzkiej krwi, by za chować siły. Krew pomogłaby mu opanować ból i szaleń stwo. Ale nie ufał już sobie, że nie zabije podczas polo wania. Był tego bliski zbyt wiele razy, odkąd przybył na tę ukrytą w lesie grań. I zdecydowanie za często, kiedy wychodził zaspokoić głód, widzieli go ludzie z okolicznych wiosek i miasteczek. A od czasu tej eksplozji w Bostonie jego twarz trudno było zapomnieć. Maldecido. Usłyszał to słowo jakby z daleka. Nie z zewnątrz, ale z głębin przeszłości, wypowiedziane w języku jego matki. Manos del diablo. Comedor de la sangre. Monstruo.
Rozpoznał te okropne słowa nawet przez mgłę zalega jącą umysł. Słyszał je od najwcześniejszego dzieciństwa. Prześladowały go nawet teraz. Przeklęty. Diabelskie ręce. Połykacz krwi. Potwór. Taki właśnie był. I kiedyś i teraz. Co za ironia, jego ży cie skończy się tak, jak się zaczęło, w ukryciu, w mrocz nych lasach i górach... - Madre de Dios - szepnął, usiłując bezskutecznie od szukać detonator. - Proszę... pozwól mi z tym skończyć. Dylan ledwie odstawiła pusty kufel, kiedy postawiono przed nią nowy, pełny. To była już trzecia kolejka, odkąd przy szła do gospody, gdzie siedziały koleżanki jej matki, a towa rzyszył jej niezwykle szeroki uśmiech młodego barmana. - Na koszt firmy, drogie panie - oznajmił po angiel sku z silnym akcentem. Był jednym z nielicznych Czechów znających jakiś inny obcy język prócz niemieckiego. - Och, wielkie dzięki! - wykrzyknęła Janet, chicho cząc i zamieniając pusty kufel na pełen pienistego, bursz tynowego piwa. - Jesteś kochany, że tak nam opowiadasz o mieście i stawiasz piwo...! Naprawdę nie musiałeś. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł. Jego przyjacielskie ciemne oczy spoczęły na chwilę na Dylan, co mogłaby nawet uznać za komplement, gdyby nie fakt, że towarzyszące jej kobiety pasowały raczej do klu bu seniora. Sama Dylan też zapewne była pięć-dziesięć lat starsza od tego chłopięco przystojnego barmana, ale to nie powstrzymało jej od wykorzystywania jego wyraźnego zainteresowania. Choć nie zamierzała wyłudzać drinków ani umawiać się na randki. Interesowała ją natomiast opowieść chłopaka
o okolicznych górach oraz miejscowych tradycjach. Młody Czech wychował się w tych okolicach i spędził mnóstwo czasu na badaniu okolic, gdzie Dylan wspinała się dziś rano. - Tam jest tak pięknie - zachwycała się Nancy. - Przewodnik nie kłamie, to prawdziwy raj. - Taki wielki teren - dodała Marie. - Trzeba chyba mie siąca, żeby zobaczyć tu wszystko. Wielka szkoda, że jutro wracamy do Pragi. - Tak, wielka szkoda - potwierdził barman, kierując tę uwagę do Dylan. - A jaskinie? - spytała. Chciała zebrać informacje do swojego artykułu, nie wypytując zbyt natarczywie. Poza tym przypuszczała, że miejscowi wcale by się nie ucieszy li, gdyby się dowiedzieli, że zeszła ze szlaku. - Widziałam na mapie kilka jaskiń, ale zapewne jest ich tu dużo więcej. Pewnie nawet takie jeszcze nieodkryte, zamknięte dla tu rystów? Młody człowiek pokiwał głową. - O tak. Tu są setki jaskiń i kilka przepaści. Większość jeszcze nieopisana. - Dylan widziała dziś w jednej z nich stary sarkofag - rzuciła od niechcenia Janet, popijając piwo. Barman zachichotał, na jego twarzy malowało się nie dowierzanie. - Sama nie wiem, co widziałam. - Dylan nonszalanc ko wzruszyła ramionami, nie chcąc się zdradzić, na wypa dek gdyby naprawdę odkryła coś znaczącego. - Było tam strasznie ciemno i upał dał mi się we znaki, nie jestem więc pewna, co naprawdę widziałam. - W której jaskini byłaś? - zagadnął Czech. - Może ją znam? - Och, nie pamiętam, gdzie to dokładnie było. To na prawdę bez znaczenia.
- Czuła tam obecność - znów wtrąciła się Janet. - Czy nie tak to określiłaś, kotku? Jakby mroczną obecność, któ ra się przebudziła, kiedy Dylan była w tej jaskini. - To nic takiego. - Dylan rzuciła ostrzegawcze spoj rzenie sympatycznej, ale okropnie gadatliwej przyjaciółce matki. Ale Janet mrugnęła do niej tylko z błyskiem swatki w oku. Chłopak pochylił się do niej bliżej. - Wiesz, mówi się o złu mieszkającym w tych górach - powiedział z rozbawieniem, zniżając głos. - Wiele starych legend ostrzega przed diabłami żyjącymi w tych lasach. - Naprawdę? - spytała, udając rozbawienie. - O tak. O okropnych potworach, które wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. Wieśniacy uważają, że mieszkają wśród potworów. Dylan zmarszczyła lekko brwi i uniosła kufel. - Nie wierzę w potwory. - Ja oczywiście też nie - zapewnił barman. - Ale mój dziadek tak. I jego dziadek, a także cała reszta rodziny, któ ra uprawia tu ziemię od setek lat. Mój dziadek miał gospo darstwo na skraju lasu. Twierdził, że widział jedno z tych stworzeń, i to zaledwie dwa miesiące temu. Zaatakowało parobka. - Naprawdę? - Dylan rzuciła okiem na barmana, cze kając na pointę. - Dziadek mówił, że było tuż po zmierzchu. Razem z Matejem znosili sprzęt do szopy, kiedy nagle dziadek usłyszał jakieś dziwne dźwięki z pola. Poszedł sprawdzić i zobaczył, że Matej leży na ziemi, a nad nim pochyla się jakiś człowiek i przyciska mu usta do szyi. Pił krew z jego gardła. - Dobry Boże! - sapnęła Janet. - Ten biedak przeżył? - Tak, przeżył. Dziadek opowiadał, że kiedy pobiegł do szopy po jakąś broń, napastnik zniknął. Matej leżał na ziemi, nie miał żadnych ran, tylko trochę krwi na koszuli.
W ogóle nie pamiętał ataku. Tego człowieka, który go za atakował, czy diabła, jeśli wierzyć dziadkowi, nikt więcej nie widział. Janet klasnęła językiem. - Krzyżyk na drogę! To zupełnie jak w horrorach, nie sądzicie? Nancy i Marie też się przeraziły, wszystkie trzy uwie rzyły w opowieść Czecha. Dylan pozostała sceptyczna, choć w głębi duszy zaczęła się zastanawiać, czy jej histo ria o ukrytej w górach krypcie pełnej ludzkich szczątków nie byłaby bardziej wyrazista, gdyby dodać do niej relację z pierwszej ręki o jakimś wampirycznym ataku. Wszystko jedno, że rzekoma ofiara nic nie pamiętała i nie było fi zycznych dowodów napaści - jej szef nie zawaha się wy drukować relacji przesądnego, zapewne niedowidzącego, prostego starca. Do diabła, drukował już bardziej niepraw dopodobne historie. - Sądzisz, że mogłabym porozmawiać z twoim dziad kiem o tym, co widział? - Dylan jest dziennikarką - pospieszyła z wyjaśnie niem Janet. - Mieszka w Nowym Jorku. Byłeś kiedyś w Nowym Jorku? - Nie, ale bardzo bym chciał kiedyś pojechać - odparł, znów patrząc na Dylan. - Naprawdę jesteś dziennikarką? - Nie, niezupełnie. Może, kiedyś. Teraz piszę o... Chyba można by to określić mianem rozrywki. - Uśmiechnęła się do barmana. - Jak sądzisz, twój dziadek zgodzi się ze mną porozmawiać? - Niestety nie żyje. W zeszłym miesiącu dostał w nocy udaru i już się nie obudził. - Och. - Serce Dylan ścisnęło się z prawdziwego żalu. Pogoń za sensacją zeszła na drugi plan. - Bardzo mi przy kro z powodu twojej straty. Kiwnął sztywno głową.