Dusza jest straszną rzeczywistością.
Można ją kupić i sprzedać, i zamienić.
Można ją zatruć i udoskonalić.
Każdy z nas ma duszę.
Wiem o tym.
Oscar Wilde Portret Doriana Graya
(przekł. Maria Feldmanowa, wydawnictwo WAB,
Warszawa 2010)
Część pierwsza
1
Niezwykła okazja
Jak dotąd ta lekcja angielskiego w niczym nie różniła się
od innych. Byliśmy gdzieś w połowie Portretu Doriana Graya.
Pani Harris, balansując ryzykownie wielką pupą na krawędzi
drewnianego biurka, wodziła spojrzeniem po sali, szukając na
naszych twarzach siadu zainteresowania lub przynajmniej
zrozumienia. Usiadłam wygodniej na krześle, pozwalając, by
kosmyki włosów, wciąż jeszcze wilgotnych po porannym
spotkaniu z zimową marznącą mżawką, opadły mi na twarz.
Chciałam się ukryć.
Nigdy nie należałam do tych, którzy wyskakują przed
szereg. Zazwyczaj znam właściwe odpowiedzi, ale nie lubię
się popisywać. Odpowiedz dobrze i umocnisz się na pozycji
klasowego lizusa, beznadziejnego wyrzutka. Odpowiedz źle i
będzie jeszcze gorzej - uznają cię za tępego kujona. W obu
przypadkach przegrywasz. Czytałam więc książkę i co jakiś
czas zerkałam na zegar wiszący nad tablicą lub spoglądałam w
okno, za którym styczniowe niebo, białe jak kreda i wietrzne,
wisiało nad kolejnym mroźnym dniem. Evanston, Illinois.
Myśl o tym, że krajobraz śnieżnej tundry rozciągający się aż
po Chicago nie zmieni się do kwietnia, zbytnio mnie nie
martwiła. Wściekłe podmuchy wiatru szalejącego na tej
równinie sprawiały, że nawet osoba tak łatwa do
zdmuchnięcia jak ja czuła się silniejsza, i to sprawiało mi
przyjemność.
- Porozmawiajmy więc o naturze dobra i zła, a także o
hedonizmie - powiedziała nauczycielka.
Wzmianka o hedonizmie sprawiła, że mój wzrok
odruchowo powędrował dwa rzędy do przodu. Jason
Abington, krótko ostrzyżony, w bejsbolowej kurtce z
numerem dziewięć, co zapowiadało ważny mecz w najbliższy
weekend, obgryzał końcówkę niebieskiego długopisu. Mojego
długopisu. Poczułam trzepotanie skrzydełek motyli, które
wykluwały się z poczwarek gdzieś w głębi brzucha. To
właśnie był powód, dla którego zewnętrzna kieszeń mojego
plecaka pęczniała od długopisów. Wiedziona optymizmem
kupiłam całą paczkę. Wyglądało na to, że Jason nigdy nie ma
czym pisać. Tydzień temu poprosił, żebym pożyczyła mu
długopis, a potem zrobił to znowu i jeszcze raz. W ten sposób
zaistniałam w jego życiu jako dostarczycielka materiałów
biurowych. W ławce obok niego siedziało blond stworzenie o
imieniu Courtney, stanowiące jego własność. Courtney bawiła
się jednym ze swoich wyzywających, starannie skręconych
elektryczną lokówką kędziorów. Tego właśnie oczekują od
dziewczyn chłopcy w typie Jasona. Nie spełniam tych
oczekiwań i wiem, że nie spełnię ich nigdy, choćby nawet,
zanim skończę liceum, zaszła we mnie jakaś magiczna
przemiana. Podlegam przemianom, ale nie mam powodów
przypuszczać, że ostateczny rezultat będzie oszałamiający.
Nie zwracałam uwagi na to, co mówi pani Harris, lecz
nagle usłyszałam jej podniesiony głos: „Panno Terra? Haven,
czy słyszysz, co do ciebie mówię?!".
Prawdę mówiąc, nie słyszałam. Pośpiesznie poskładałam
okruchy zdań, które wpadły mi w ucho podczas wykładu,
zastanowiłam się, jak mogło brzmieć pytanie, i
zaryzykowałam najbardziej prawdopodobny wariant
odpowiedzi: „Myślę, że Dorian i lord Henry wierzą, iż należy
podążać za swoimi zmysłami i robić to, co sprawia im
przyjemność, nie licząc się z konsekwencjami i nie
zastanawiając, co jest słuszne, a co nie". Na moich skroniach
pojawiły się krople potu. Jason odwrócił się w ławce.
Poczułam, że inni też na mnie patrzą.
- Dziękuję, bardzo ładnie. - Pani Harris trzymała w ręku
karteczkę, którą odebrała od znudzonej dziewczyny ze starszej
klasy. Dziewczyna właśnie oddalała się, żując gumę. - Ale
mówiłam właśnie, że masz się stawić w gabinecie dyrektorki.
Przy akompaniamencie cichego chóralnego „oooooch"
zebrałam książki i zarzuciłam plecak na ramię. Kiedy
przeciskałam się przejściem między ławkami, podchwyciłam
spojrzenie Jasona. Wciąż obgryzał mój długopis, a jego
spojrzenie pozbawione było wyrazu.
Podczas dwóch i pół roku, które spędziłam w szkole
średniej, ani razu moja noga nie postała w gabinecie
dyrektorki, pani Tollman, bo nie byłam uczennicą TEGO
rodzaju. Nie miałam pojęcia, co może być powodem
wezwania. Słuchałam echa moich kroków na zdeptanym
linoleum i stłumionych głosów dochodzących z mijanych klas
i zastanawiałam się, o co chodzi. Czyżby Joan? Czy spotkało
ją coś złego? Tak to już ze mną jest, że zawsze spodziewam
się najgorszego.
Jednak w moim wypadku takie podejście do życia jest
usprawiedliwione. Tak się dzieje, gdy tak, jak przydarzyło się
to mnie, człowiek zostanie znaleziony u schyłku zimy w
błotnistym rowie na poboczu Lake Shore Drive, a w dodatku
ma tylko pięć lat. Maleńka NN, ledwo żywa, pozbawiona
wspomnień i kogokolwiek, kto by się o nią zatroszczył.
Dziecko wychowane przez dobrą pielęgniarkę, która w końcu
je przygarnęła, dała imię, nazwisko, zapewniła jedzenie i
ubranie. Po takim doświadczeniu niepokój staje się czymś
więcej niż przelotnym uczuciem, jest jak parasol, który rzuca
cień na całe życie. Cień ten gęstnieje za każdym razem, gdy
ktoś nie wraca do domu na czas lub nie dzwoni, mimo że
obiecał.
Stanęłam w drzwiach i pani Tollman spojrzała na mnie zza
okularów do czytania chwiejących się na końcu nosa.
- Proszę usiąść, panno Terra - powiedziała i wyprostowała
się na krześle. - Wygląda na to, że powinnam ci pogratulować.
Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.
- Zawiadomiono nas, że ty oraz dwóch twoich kolegów z
jedenastej klasy zostaliście wybrani do uczestniczenia w
Programie Szkolenia Liderów wdrażanego przez Departament
Edukacji Stanu Illinois.
Zanim ta informacja do mnie dotarła, minęło dobre pół
sekundy.
- Och... dziękuję, to wspaniale - wybąkałam.
Pani Tollman oczekiwała prawdopodobnie większego
entuzjazmu, ale moje myśli zajęte były czymś innym. Robiłam
właśnie przegląd niezliczonych podań i aplikacji, które
składałam w ciągu ostatniego roku. Pisałam do wszystkich
instytucji, które mogłyby zapewnić mi pieniądze na studia lub
pomóc zdobyć stypendium na którejś z wymarzonych uczelni.
Występowałam o stypendia, staże i praktyki, brałam udział w
konkursach na eseje - moja skrzynka e - mailowa pękała w
szwach od korespondencji. Jak dotąd, bez rezultatu.
Dyrektorka zdjęła okulary i obserwowała mnie z lekkim
uśmieszkiem, czekając na właściwą reakcję.
- To brzmi fantastycznie - powiedziałam. - Naprawdę
czuję się zaszczycona. Proszę mi jednak wybaczyć, ale w
ogóle nie pamiętam, żebym składała podanie o udział w takim
programie. - Poczułam, że kąciki ust krzywią mi się w
nerwowym uśmiechu.
Roześmiała się.
- Bo nie składałaś podania. Ten program różni się od
innych. Sami wybierają najzdolniejszych,
najinteligentniejszych uczniów i na jeden semestr oferują im
staże w dobrze prosperujących instytucjach. To nowy,
pilotażowy program w fazie prób. Każdy ze stażystów dostaje
opiekuna, który pełni funkcję nauczyciela i przewodnika. W
ten sposób młodzi ludzie mają szansę zyskać praktyczną
wiedzę i umiejętność poruszania się w świecie biznesu. A co
więcej - okulary wróciły na nos i dyrektorka spojrzała w
prospekt - wygląda na to, że zostaniesz umieszczona w hotelu
Lexington w Chicago. Hotel ten po łatach przerwy znów
zostanie wkrótce otwarty. Jego właścicielka z dnia na dzień
wyrosła na gwiazdę chicagowskiego biznesu. Być może
widziałaś ją w „Tribune" lub wiadomościach telewizyjnych.
To wspaniała propozycja. Piszą, że zapewnią ci wyżywienie i
zakwaterowanie, a za solidną, staroświecką pracę otrzymasz
solidne wynagrodzenie.
Słowa padały zbyt szybko, bym mogła je ogarnąć. Więc
tam mam mieszkać? W hotelu? Praca w pełnym wymiarze
godzin bez żadnych lekcji? „Solidne wynagrodzenie?" Było
tego na tyle dużo, żeby spowodować zawrót głowy. Czy takie
rzeczy w ogóle się zdarzają? A może jednak dobre stopnie, na
które tak ciężko pracowałam, dodatkowe zajęcia, sobotnie
noce spędzone nad książkami, wszystkie starania w ciągu
ostatnich dziesięciu lat doczekają się wreszcie nagrody i
sprawią, że moje wyśnione studia na dobrej i drogiej uczelni
staną się rzeczywistością?
- Wprawdzie semestr już się rozpoczął i termin jest trochę
dziwny, ale myślę, że władze stanowe działają we własnym
tempie. Nie będziemy robili problemów, bo to niezwykła
okazja. - Słowom dyrektorki towarzyszyło klaśnięcie i ruch
głowy sugerujący, że przyszła pora na wyrazy wdzięczności i
radosne okrzyki.
- Dziękuję, pani Tollman. Jestem bardzo wdzięczna. To
wspaniała propozycja. - Moje myśli były już sto mil dalej. Co
na to wszystko powie Joan? Czy w ogóle pozwoli mi jechać?
Jakimi argumentami ją przekonać? Jak przyjmą tę wiadomość
w szpitalu?
- Zaczynasz w przyszłym tygodniu. Wszystko, co
powinnaś wiedzieć, jest tutaj. - Dyrektorka wstała i wręczyła
mi wąską kopertę, a potem zaskoczyła mnie, zamykając moją
bezwładną dłoń w mocnym uścisku. - Haven, spraw, żebyśmy
byli z ciebie dumni.
Nigdy nie widziałam tak wielu osób ustawionych w
półkolu w dyżurce pielęgniarskiej oddziału pediatrycznego.
Musiało ich tu być ze trzy tuziny. Z najdalszych zakamarków
Szpitala Ogólnego w Evanston zbiegły się fartuchy różowe,
niebieskie i zielone, z nadrukami przedstawiającymi
bohaterów bajek Disneya, wszystkie brzęczały wokół mnie jak
pszczoły, pogryzając kawałki tortu z kremem waniliowym
(mojego ulubionego).
Była to, oczywiście, sprawka Joan. Ona sama pochylała
się teraz nad tortem, na którym widniał napis: „Wszystkiego
najlepszego, Haven! Gratulacje! Będziemy tęsknili!".
Uśmiechnięta odkrawała kawałki ciasta precyzyjnie i tak
szybko, jak tylko mogła.
Kilka miesięcy temu skończyła pięćdziesiątkę, ale
zdradzały to jedynie siwe włosy, których nie farbowała. Jej
życie towarzyskie - począwszy od klubu miłośników książki
po wieczory brydżowe - przyprawiało mnie o kompleksy.
Życzyłabym sobie, żeby częściej umawiała się na randki (z
nas dwóch ona nadawała się do tego lepiej), jednak w tej
sprawie wykazywała się uporem. Był to jedyny temat, który ją
irytował. Joan rozwiodła się mniej więcej rok przed tym,
zanim mnie znalazła. Rozwód nastąpił wkrótce potem, gdy
dowiedziała się, że nie może mieć dzieci. Nie lubiła o tym
rozmawiać, ale inne pielęgniarki mówiły coś od czasu do
czasu i dzięki temu złożyłam całą historię z rozproszonych
fragmentów. Koleżanki uważały, że Joan nabawiła się urazu i
próbowały namawiać ją na spotkania z atrakcyjnymi singlami,
niestety niewiele udało im się osiągnąć. Joan miała jednak
mnóstwo przyjaciół. Zawsze wybierała się dokądś na imprezę
albo organizowała coś u siebie. Miałam nadzieję, że nauczę
się kiedyś przyjmować gości w takim stylu. Na razie jednak
robiłam co mogłam, żeby odnaleźć się w roli osoby będącej w
centrum zainteresowania. Nie była to moja ulubiona rola.
Jednak, jak dotąd, szło mi całkiem nieźle. Otaczał mnie tłum
kobiet, które lubiły mnie i dobrze mi życzyły. Ledwo
zdążyłam skosztować tortu, a wylądowałam w objęciach
łososiowego fartucha, podczas gdy ktoś inny klepał mnie po
plecach.
- Naprawdę nie wiem, jak mam o tym powiedzieć moim
pacjentom - mówiła siostra Calloway z kardiologii,
potrząsając szopą jasnych włosów. - Będą niepocieszeni -
Dźgnęła widelcem kawałek ciasta. Doktor Michelle z
pediatrii, moja idolka i najmłodsza lekarka w całym szpitalu,
oraz siwowłosa siostra Sanders, kiwały głowami ponad jej
ramieniem. - Złamiesz im serca - dodała siostra Calloway.
- A te serca i tak są w marnym stanie - zauważyła doktor
Michelle i wszyscy się roześmiali.
Typowy przykład szpitalnego humoru. Niektórzy pacjenci
rzeczywiście nazywali mnie pożeraczką serc. To komplement,
na który mógłby wpaść tylko ktoś po osiemdziesiątce z
poważną wadą wzroku.
Doktor Michelle się uśmiechnęła.
- Będzie nam cię brakowało, Haven. - Sama wyglądała
jak jedna z pacjentek ze swojego oddziału, młoda, energiczna
i, podobnie jak ja, mająca niewiele ponad metr pięćdziesiąt.
Siostra Sanders chlipnęła.
- Czy będziesz chociaż przyjeżdżała na weekendy? Albo
wpadała od czasu do czasu wieczorami?
- Teraz zaczynam się czuć naprawdę głupio -
powiedziałam. - Może powinnam zostać?
Kilka metrów dalej, na drugim końcu dyżurki, Joan
zamachała nożem do ciasta.
- Chyba nie próbujecie wpędzić mojej dziewczynki w
poczucie winy! - wykrzyknęła i ukroiła jeszcze jeden kawałek
tortu, tym razem nareszcie dla siebie. Na stole za nią stała
moja fotografia. Miałam na niej około dziesięciu lat i nosiłam
fartuszek szpitalnej wolontariuszki. Na całym oddziale było
sporo moich zdjęć. Pielęgniarki uważały mnie za swoje
wspólne, przybrane dziecko. Uśmiechałam się z fotografii
stojących na biurkach lub przypiętych do szafek i ze stron
startowych w komputerach. Odkąd pamiętałam, szpital był
moim drugim domem. Joan przyprowadzała mnie tu, gdy
rozpoczęła pracę. Opiekował się mną każdy, kto akurat był
wolny, do czasu, aż podrosłam na tyle, że można mi było
wyznaczać jakieś drobne zadania. Teraz Joan podeszła do nas
z ustami pełnymi ciasta i talerzem w ręku i otoczyła mnie
ramieniem.
- Musimy jej pozwolić rozwinąć skrzydła. Spokojnie,
przyleci z powrotem. - Puściła do mnie oko.
- Wrócę pod koniec czerwca. Nawet nie zdążycie
zauważyć, że wyjechałam - powiedziałam, czując, jak w moim
sercu rozrasta się pustka. - Pójdę teraz pożegnać się ze
wszystkimi.
I poszłam odwiedzić moich ulubieńców. Najtrudniejszy
był ostatni przystanek: pediatria. Przeszłam przez oddział jak
zaklinacz szczurów. Od sali do sali ciągnął za mną rosnący
tłum kolorowych piżamek, a ja rozdzielałam uściski,
pocałunki i obiecywałam, że szybko wrócę. Obchód zakończył
się w pokoju zabaw. Zgromadziliśmy się pod gazetką ścienną,
która biegła przez całą długość sali i obramowana była
jaskrawym szlaczkiem. Znajdowały się tu zdjęcia wszystkich
małych pacjentów. Wystawa, wciąż aktualizowana i
uzupełniana, zaczęła się od drobiazgu, jako produkt uboczny
szkolnych zajęć z fotografii. Spytałam kilkoro dzieciaków, czy
zechcą mi pozować. Zgodziły się i po chwili okazało się, że
wszyscy pragną mieć zdjęcia. Jenny, czternastolatka w
kolorowej bandanie wyjaśniła mi dlaczego. „Na twoich
fotografiach wyglądamy lepiej niż w lustrze". Zapewniłam ją,
że nie używam Photoshopa i że to naprawdę oni.
Najdziwniejsza była jednak reakcja, jaką moje zdjęcia
wywołały w szkole. Większość uczestników zajęć z fotografii
stanowili spryciarze, którzy liczyli na łatwe oceny, oraz
artystyczne typy, z tych, którzy ubierają się na czarno i
wiecznie męczy ich talent. Było też kilkoro takich jak ja, ludzi
ceniących sztukę, nawet jeżeli nie czuli się wybrańcami muz, i
przekonanych, że kadrując zdjęcia i naciskając migawkę,
nikomu nie robią krzywdy. Jednak podczas sesji z małymi
pacjentami coś się zmieniło. Patrzyłam na zdjęcia dzieciaków,
zaglądałam im w oczy i miałam wrażenie, że wiem o nich
wszystko, co wiedzieć należy. W szkole, pod koniec każdego
semestru klasa decydowała, czyje prace zostaną wystawione w
gablocie w holu. Wybrano moje. Za każdym razem, gdy
wchodziłam do szkoły, widziałam grupkę osób stojących
przed gablotą - często takich, które zdają się nigdy na nic nie
zwracać uwagi. Nawet Jason Abington przystanął tam co
najmniej kilka razy, i kiedy przechodziłam (a przechodziłam
dość często) trącił mnie łokciem i powiedział, wskazując
gablotę ruchem głowy: „To twoje? Są naprawdę wporzo".
Nigdy nie przyznałabym się, ile to dla mnie znaczyło. Ale
wiedziałam, że zdjęcia są dobre. Twarze moich modeli
emanowały niezwykłym blaskiem, jakby obiektyw aparatu
przeniknął do ich wnętrza.
Teraz zwróciłam się do moich maluchów:
- Uroczyście powierzam waszej opiece naszą wystawę. -
Stuknęłam palcem w deskę, do której przypięte były
fotografie. - Doktor Michelle zgodziła się uprzejmie robić
nowe zdjęcia. Przypominajcie jej o tym. Niedługo wrócę i
chcę zastać wszystko w najlepszym porządku.
- Ooch, ale ona nie potrafi fotografować. Pamiętasz fotę,
którą strzeliła mi, kiedy cię nie było? Miałam na niej tylko
jedno oko otwarte, a przygotowania zajęły jej godzinę -
jęknęła Jenny.
- No cóż, może od tamtego czasu nabrała trochę wprawy.
A jeżeli nie, sama weź się do robienia zdjęć. - Mrugnęłam do
Jenny. - Będę za wami tęskniła. Przybijcie piątkę, dzieciaki.
Przebiegłam przez salę, klepiąc uniesione miękkie dłonie.
Kiedy opuszczałyśmy szpital, była już noc. Joan
prowadziła samochód podmiejskimi uliczkami sennego
Evanston. Patrzyłam na światła Chicago tworzące na
horyzoncie bladą poświatę. Miasto nie było daleko, a przecież
wydawało się tak odległe od domu i mojego zwykłego
bezpiecznego życia. Ogrzewanie samochodu dyszało żarem i
poczułam chłodne krople potu spływające po skórze pod
kurtką puchową. Westchnęłam.
- Wszystko w porządku? - Joan zerknęła na mnie kątem
oka.
- Chyba tak. - Patrzyłam wprost przed siebie w lodowatą,
aksamitną ciemność. - To było o wiele trudniejsze, niż
myślałam.
- Oczywiście, kochanie. Oni są jak rodzina. Ale po to się
urządza pożegnalne przyjęcia, żeby temu, kto odjeżdża, było
smutno. Taka perwersyjna przyjemność. - Uśmiechnęła się i ja
zrobiłam to samo. - Pamiętaj, że cały czas tutaj jesteśmy.
Niedaleko, więc wszystko będzie dobrze.
- Wiem, jestem tylko trochę... jakby to powiedzieć...
zdenerwowana. - Miałam poczucie winy. Nie chciałam, żeby
Joan się o mnie martwiła. I nie chciałam jej przypominać, że
jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu zdecydowanie
negowała cały plan. Wszystkie punkty programu budziły jej
sprzeciw. „Dlaczego musisz tam mieszkać? Będą cię
potrzebowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Jak
ciężko będziesz musiała pracować? Przecież to tylko godzina
drogi kolejką. Czy oni nie znają ustawy o pracy nieletnich?"
Oczywiście powiedziałam., że program został stworzony
przez Stanowy Departament Edukacji, więc z pewnością nie
wywiozą nas do jakiejś ponurej fabryki. Uczestnictwo w
projekcie to wielkie wyróżnienie, łączy się z prestiżem i
„solidnym wynagrodzeniem" (tu oczy Joan wyszły z orbit).
Wyciągnęłam prospekt od pani Tollman. Były tam wszystkie
informacje na temat hotelu, błyszczące zdjęcia ukazujące
wnętrza ociekające luksusem oraz zbiór wycinków prasowych
przedstawiających niezwykłą kobietę, Aurelię Brown,
jasnowłosą piękność, wpływową i młodą, która miała zostać
moją szefową. Joan nie miała wyjścia, musiała się zgodzić.
Jednak teraz, kiedy piątkowa noc zamknęła się nade mną i
zrozumiałam, że zaczyna się czas intensywnych przygotowań
do wyjazdu, do głosu doszły nerwy.
- Po prostu nie wiem, czego mam się spodziewać -
wyznałam. - Nie wiem, czy mnie tam polubią i czy nadaję się
do tej pracy. I dziwnie się czuję. Nigdy nie wyjeżdżałam na
żadne obozy, a teraz będę mieszkała poza domem. Zawsze
wiedziałam, że kiedyś wyjadę na studia, ale myślałam, że
mam jeszcze cały rok, żeby się do tego przygotować. Czuję
się... wytrącona z równowagi.
Nie potrafiłam ująć tego inaczej. Miałam wrażenie, że
tylko udaję siebie, że gram jakąś rolę i robię to źle w chwili,
która jest punktem zwrotnym w moim życiu.
Światło ulicznych latarń zmieniało bezlistne drzewa w
drapieżne szponiaste potwory. Zadrżałam i odetchnęłam
głęboko.
- Nie przejmuj się. Zostałaś przez nich wybrana. Oni
wiedzą, że jesteś kimś niezwykłym. - Głos Joan działał na
mnie kojąco. - A poza tym pamiętaj, że będzie tam także
Dante. Będziecie się mogli wspierać.
- Wiem. To jedyna rzecz, która ratuje mnie przed paniką.
Wyobraź sobie, jakim kłębkiem nerwów byłabym, gdybym
musiała jechać sama.
- Wyobrażam sobie.
Dante Dennis, od jakichś dziesięciu lat mój powiernik i
najlepszy przyjaciel, był drugim z trójki uczniów jadących do
hotelu Lexington.
Uznałabym to za niezwykły uśmiech losu, gdyby nie fakt,
że w szkole zawsze szliśmy łeb w łeb, rywalizując (w sposób
przyjazny i cywilizowany, rzecz jasna) o pierwsze miejsce w
klasie. Nie zdziwiło mnie więc, kiedy pojawił się w stołówce,
łypiąc tajemniczo spoza gęstych dredów sięgających do
ramion i porwał frytkę z mojej tacki. Usiadł i od razu
przeszedł do rzeczy:
- Nie dostałaś przypadkiem jakiejś wiadomości? - Bo ja
dostałem. I chyba padnę trupem, jeżeli mi nie powiesz, że ty
też. Błagam, powiedz mi, że pakujesz manatki i wyjeżdżasz
do Wietrznego Miasta, aby wziąć udział w bajkowym
programie. - Konspiracyjnie uniósł brwi (góra - dół, góra -
dół). Uczucie ulgi spłynęło na mnie ciepłą falą.
- Czyżbyś miał zamiar zarezerwować pokój w hotelu
Lexington? - spytałam.
- Tak jest! - Dante podskoczył na krześle. - Słuchaj, to
będzie odjazd! No bo kto mieszka w takich hotelach? Tylko
gwiazdy rocka, celebryci i jakieś porąbane gwiazdki filmowe,
które uciekają przed rodzicami. Zmywamy się z tej zapyziałej
szkoły i lądujemy w najwyższych sferach miasta Chicago!
- A czy nie czujesz się trochę...
- Zdenerwowany?
- Właśnie.
- Kto? Ja? No tak. Czuję się. Jestem roztrzęsiony. To
wygląda na cholernie poważną sprawę. Tollman była dziko
podniecona, a ja zrobię wszystko, żeby tego nie schrzanić. Po
takim stażu możemy dostać niesamowite rekomendacje na
każdą uczelnię. Ci ludzie znają wszystkich, mogą nas
umieścić w Northwestern albo w Uniwersytecie
Chicagowskim. Tylko idiota by się nie denerwował. Ale
przecież jesteśmy inteligentni i naprawdę umiemy ciężko
pracować. Wszystko będzie dobrze. Pokazał mi dłoń. Była
sucha.
Odetchnęłam. Dante był człowiekiem obdarzonym
licznymi talentami. Niedawno miażdżącą większością głosów
znowu wygrał wybory do samorządu szkolnego i rokrocznie
organizował sprzedaż przepysznych ciastek własnego wyrobu
na cele charytatywne. Były to najpiękniejsze ciastka, jakie
można sobie wyobrazić, ponieważ Dante miał duszę artysty, a
jego ulubionym tworzywem był lukier. Jednak największym
darem Dantego był talent do uspokajania. Jego obecność
sprawiała, że w chwilach największego wzburzenia
odzyskiwałam równowagę i zdolność racjonalnego myślenia.
Ta cecha mojego przyjaciela ujawniła się już podczas naszego
pierwszego spotkania przed wielu laty.
Byłam wtedy pięciolatką biegającą po korytarzach
oddziału pediatrycznego, niewiedzącą, skąd się wzięła ani
dokąd zmierza. Dantego przywiozła do szpitala jego
przerażona mama i popędziła z nim do gabinetu zabiegowego.
Spadł z drzewa i wylądował na kupie kamieni, które
zgromadził, żeby zbudować z nich twierdzę. Poranił sobie
plecy czymś ostrym i złamał rękę. Ze względu na uszkodzone
ścięgna zatrzymano go w szpitalu na noc. Z zagipsowaną ręką
na temblaku przywędrował do mojego pokoju i
przesiedzieliśmy prawie do rana, opowiadając sobie historie o
duchach. Następnego popołudnia wrócił do domu, ale
odwiedzał mnie regularnie przez cały miesiąc, który
spędziłam w szpitalu. Co kilka dni zjawiał się w holu, ciągnąc
za sobą Ruth, swoją mamę, z rękami pełnymi kolorowych
książeczek, pluszaków lub obrazków, które dla mnie
narysował.
Joan skręciła z drogi na podjazd. Dom nigdy nie wygląda
tak dobrze, jak wtedy, gdy wiemy, że będziemy musieli go
opuścić. Nasz był wysoki i wąski, z fasadą w kolorze
spłowiałego granatu, brązowymi okiennicami i małym
zadaszonym gankiem. Był o wiele za duży dla nas dwóch i
stał niedaleko jeziora Michigan, które teraz było skute lodem,
lecz w lecie stanowiło nasze ulubione miejsce pikników i
kąpieli słonecznych.
- Wejdź do środka, ja jeszcze muszę wziąć parę rzeczy z
bagażnika - powiedziała Joan.
- Mogę ci w czymś pomóc?
- Nie trzeba. Będę za sekundę.
Wbiegłam na schodki najszybciej jak mogłam, walcząc z
porywistym wiatrem i czując, jak lodowate powietrze przenika
mnie do kości. Palce w rękawiczkach przez chwilę walczyły z
kluczami, wreszcie drzwi ustąpiły i twarz ogrzał mi podmuch
ciepłego powietrza.
Zapaliłam światło. W kuchni widocznej poprzez salon
tańczył nad stołem srebrny, błyszczący balon w kształcie cyfry
szesnaście. Czekał też na mnie tort domowej roboty, a także
mała paczuszka owinięta w srebrny papier i obwiązana taką
samą wstążeczką.
Rzuciłam plecak na podłogę i ruszyłam do kuchni,
rozpinając kurtkę i zostawiając ją na krześle. Kiedy
oblizywałam palec z lukru, w drzwiach stanęła Joan.
- Dalszy ciąg atrakcji urodzinowych!
- Pyszne. Wspaniałe. Ale to przecież dopiero w
poniedziałek.
Taką datę przyjęłyśmy z Joan jako dzień moich urodzin,
bo przecież nie wiedziałyśmy, kiedy naprawdę się urodziłam.
Świętowałam więc rocznicę dnia, w którym zostałam
znaleziona i przyniesiona do szpitala, gdzie Joan była
pierwszą osobą, która się mną zaopiekowała, opatrzyła moje
skaleczenia, przemyła zadrapania i sprawdziła, czy nie mam
połamanych kości. A potem sprawiła, że zaczęłam mówić,
chociaż nie miałam niczego do powiedzenia, w każdym razie
niczego, co dostarczyłoby jakichś wyjaśnień.
- Pomyślałam, że skoro już jesteśmy w takim
zabawowym nastroju, powinnyśmy kontynuować. Jak bal, to
bal! - Odłożyła torebkę, zdjęła płaszcz i powiesiła go na
haczyku przy drzwiach.
Wzięłam błyszczącą paczuszkę i lekko nią potrząsnęłam.
- Czy w takim razie mogę to otworzyć?
- Powinnaś! - Joan podeszła do stołu i też zanurzyła palec
w lukrze. - Na co czekasz?
Rozdarłam papier i otworzyłam pudełeczko wyścielone
białym aksamitem. W środku coś migotało.
- Wiem, że nie przepadasz za biżuterią, moja mała
chłopczyco, ale szesnastka to poważna sprawa i pomyślałam,
że może już czas, żebyś dostała coś ładnego - powiedziała
Joan.
Wyjęłam z pudełka wisiorek i owinęłam złoty łańcuszek
wokół palców. Nigdy nie nosiłam biżuterii, kilka sztuk, które
miałam, leżało nietknięte w pudełkach. Ale ten wisiorek był
inny. Nie było to dyndające serduszko, „szczęśliwy kamyk"
ani nic, co przypominałoby wisiorki, jakie widywałam na
szyjach szkolnych koleżanek. Na łańcuszku wisiał klejnot
wielkości opuszka palca o kształcie zbliżonym do harfy:
pojedyncze złote skrzydło pokryte delikatnym reliefem piór.
- Znalazłam to w tamtym sklepie ze starociami, do
którego zawsze próbuję cię zaciągnąć - rzekła Joan.
- Wiem, w tym obok księgarni, do której zawsze zmykam,
gdy za długo marudzisz w antykwariacie.
- No właśnie. I wydało mi się, że ten wisiorek ma z tobą
coś wspólnego, jest niepowtarzalny, podobnie jak ty. -
Pocałowała mnie w czubek głowy. - Spodobało mi się
skrzydło, bo przecież wyjeżdżasz. Odlatujesz, Haven. A przed
tobą całe życie.
- Dziękuję, Joan, jest piękny, naprawdę. - Trzymałam ją
w uścisku kilka sekund dłużej niż zazwyczaj.
Może zdecydujesz się nosić go od czasu do czasu? -
spytała i przygładziła mi włosy.
- Oczywiście. - Odwinęłam łańcuszek z palca. - Pomożesz
mi?
- Będę zaszczycona. - Zapięła łańcuszek, ujęła mnie za
ramiona i odwróciła twarzą do siebie. Następnie starannie
ulokowała skrzydło na właściwym miejscu, tam, gdzie szyja
styka się z obojczykami. - Teraz jest dobrze. Idź i zobacz.
Stanęłam przed dużym łazienkowym lustrem. Mój wzrok
od razu powędrował do wisiorka. W zasadzie wszystkie
elementy mojej powierzchowności były niedoskonałe łub w
najlepszym wypadku przeciętne. Nos zawsze przypominał mi
niedogotowaną kluskę. Włosy, oczy i skóra nie pasowały do
siebie odcieniami: skóra koloru jasnego karmelu,
ciemnobursztynowe oczy i włosy barwy ciemnego miodu, do
tego proste jak druty. Różowe szmatki wiszące luźno na ciele
o chłopięcych kształtach nie poprawiały ogólnego wrażenia.
Tego dnia miałam na sobie bluzkę w serek a pod nią
ciepły podkoszulek z długimi rękawami. Moja ulubiona
bluzka na skutek marnego planowania wylądowała w koszu z
brudną bielizną i ta różowa była jedyną, jaką miałam do
dyspozycji. Wycięcie było odrobinę za głębokie. Patrząc w
lustro, zauważyłam, że widać kawałek blizny - trzy brzydkie
szramy pochylone jak kreski znaczące akcenty i pomarszczone
jak ślady po oparzeniach. Były tuż nad sercem i musiały tak
wystawać przez całe popołudnie. Blizny miały po pięć
centymetrów długości i wraz z trzema podobnymi,
znajdującymi się na łopatce, stanowiły szpetny komplet. Na
tak kiepskiej modelce naszyjnik powinien wydawać się
zupełnie nie na miejscu, jednak w jakiś dziwny sposób
pasował. Lśniąca złota powierzchnia pochwyciła promień
światła i rozlała go na mojej twarzy. Bardzo mi się to
podobało. Pomyślałam, że może wreszcie zaczynam dorastać.
Może to pierwszy znak, że staję się wyrafinowana? Szesnaście
lat! Nagle poczułam się ważna, poważna i dojrzała.
- Jest piękny! - krzyknęłam, nie przestając podziwiać się
w lustrze. - Bardzo ci dziękuję!
2
Dobre rzeczy chodzą trójkami
Poniedziałek, zgodnie ze swoim zwyczajem, nadszedł zbyt
szybko. Tym razem nowy tydzień zaczął się tąpnięciem, które
odczułam aż na dnie żołądka. Weekend to było szaleństwo
pakowania. Miałam wrażenie, że wybieram się na Biegun
Południowy, a nie do południowej dzielnicy Chicago Loop. W
końcu znalazłam się przed imponującą fortecą hotelu
Lexington z dwoma wypchanymi workami marynarskimi.
Moja nowa siedziba mieściła się na rogu Południowej
Michigan Avenue i Dwudziestej Drugiej Ulicy. Ceglany
gigant miał dziesięć pięter. W jednej trzeciej wysokości oraz
na samej górze fasadę przecinały pasy terakoty pokryte
zawijasami skomplikowanego ornamentu. Wąska pionowa
ściana narożnika dźwigała ciężar wykuszowych okien
umieszczonych na każdym piętrze. Pomyślałam, że tam z
pewnością znajdują się najlepsze pokoje. Zawsze marzyłam o
wykuszu. We wszystkich starych filmach romantyczne
bohaterki czytają i marzą w takich właśnie miejscach. U
zbiegu narożnych ścian, na samym ich szczycie, dumnie
prezentowała się trójkątna flaga, sztywna i nieruchoma, jakby
wycięta z blachy. Niżej jarzył się napis LEXINGTON.
- No, to masz niezłe mieszkanko, kochanie - stwierdziła
Joan.
- No... - Budynek oglądany przez okno samochodu budził
respekt. - ...Niezłe. Chyba ujdzie.
Joan podjechała przed główne wejście, które emanowało
obietnicami filmowych romansów i życia w wielkim stylu.
Było obramowane dwiema kolumnami, ocienione
karmazynową markizą i otoczone kamiennym portalem, na
którym umieszczono złociste tarcze z emblematem hotelu,
literami L i H. Obrotowe drzwi, do których prowadziło kilka
stopni pokrytych czerwonym dywanem, zapraszały mnie do
wnętrza. Fasada parteru, w odróżnieniu od wyższych pięter,
utrzymana była w nowoczesnym stylu. Tafle lustrzanego szkła
wprawione w ceglaną ścianę nie pozwalały zajrzeć do środka,
umożliwiały jednak osobom znajdującym się we wnętrzu
obserwowanie ulicy.
- To co, wprowadzasz się? - Joan wysiadła z samochodu i
otworzyła bagażnik. Pchnęłam drzwi od strony pasażera i
dołączyłam do niej.
W ciągu nocy przenikliwy zimowy chłód złagodniał i
powietrze nabrało balsamicznego aromatu, niezwykłego o tej
porze roku. Zdjęłam puchówkę i podwinęłam rękawy.
Dołożyłam wszelkich starań, żeby wyglądać profesjonalnie.
W bluzce zapiętej na wszystkie guziki, czarnych spodniach i
płaskich butach czułam się jednak zbyt zwyczajna, jak na to
niezwykłe miejsce.
Spędziłam sporo czasu, przeglądając w Google informacje
na temat mojej nowej pracodawczyni oraz samego hotelu.
Potwierdziło to moje obawy, że przystosowanie się do stylu i
poziomu życia tego miejsca będzie przekraczać moje
możliwości. Aurelia Brown, którą oglądałam na zdjęciach,
była chodzącą doskonałością. Piękna, inteligentna i bogata,
wyglądała jak spełniony sen każdej dziewczyny, a przy tym
wyglądająca tak młodo, że można ją było wziąć za studentkę.
Pomyślałam, że będę się musiała nauczyć bardzo wielu
rzeczy.
Zarzuciłam worek na ramię i ugięłam się pod jego
ciężarem.
- Daj mi to, kochanie - powiedziała Joan, podnosząc drugi
worek. Odebrała ode mnie ten pierwszy. - Czy chcesz, żebym
weszła tam z tobą? O której przyjeżdża Dante?
- Powinien być już pięć minut temu. - Patrzyłam na
wejście do budynku i czułam, że wali mi serce.
- Cały Dante - mruknęła Joan.
Pokręciłam z uśmiechem głową. Dante zawsze się
spóźniał. To był element jego stylu. I nawet nie można było
się na niego gniewać, ponieważ robił to z rozbrajającym
wdziękiem. Spojrzałam na zegarek. Ósma pięćdziesiąt osiem.
Byliśmy umówieni na dziewiątą.
- Myślę, że poczekam jeszcze minutę. Jest tak ciepło. Ale
ty jedź. Poradzę sobie. Naprawdę.
Wsunęłam zwiniętą kurtkę pod pachę i odebrałam od Joan
worki.
- Jesteś pewna?
Nie byłam, ale mimo to skinęłam głową.
- Chyba mają tu jakiegoś chłopca hotelowego lub kogoś,
kto pomoże ci z bagażem?
- Hotel jest jeszcze nieczynny. A poza tym nie jestem
gościem. I całkiem prawdopodobne, że to właśnie ja skończę
jako chłopiec hotelowy.
- Mam nadzieję, że nie. Jak mogłabyś taszczyć całymi
dniami ciężkie walizy?
- Nie wiem, ale na pewno fajnie bym wyglądała w takiej
małej okrągłej czapeczce.
- Nie pozwól zagonić się do jakiejś niebezpiecznej roboty.
- Wszystko będzie w porządku, Joan. Obiecuję.
- I nie denerwuj się. - Objęła mnie i przez chwilę kołysała
w przód i w tył, a potem pocałowała w czoło.
- Joan, ja się wcale nie denerwuję - zapewniłam.
- Rozumiem, rozumiem, żadnych publicznych
manifestacji uczuć. - Wypuściła mnie z objęć. - Doskonale
sobie poradzisz. W razie czego wskakujesz w kolejkę i już
jesteś w domu. Zadzwonisz?
- Jasne. - Patrzyłam ponad jej ramieniem na szeroką ulicę.
W zasięgu wzroku nie było niczego, co przypominałoby
samochód mamy Dantego.
- No to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Haven.
- Joan wsiadła do auta i pomachała. Dotknęłam naszyjnika.
Joan włączyła się do ruchu, samochód zniknął wśród innych
pojazdów. Zostałam sama. Mimo że dzień był ciepły,
przeszedł mnie dreszcz. W takiej chwili obecność Dantego
byłaby bardzo pożądana, ale Dantego nie było i zbliżała się
dziewiąta. Z oddali dobiegło bicie kościelnych dzwonów.
Zrozumiałam, że zaraz się spóźnię. Nie zrobiłoby to
najlepszego wrażenia. Nie miałam wyboru.
Z ciężkim workiem na każdym ramieniu wspięłam się po
pokrytych czerwonym dywanem schodach do obrotowych
drzwi i weszłam do środka. Rozejrzałam się. Worki upadły na
podłogę a na nich wylądowała kurtka. Hol hotelu Lexington
lśnił nierzeczywistym blaskiem, nieskazitelny i imponujący. A
także pusty. Czarodziejska bezludna przestrzeń, w której
znalazłam się przez nieporozumienie, ponieważ nikt nie
powinien tu wchodzić do czasu, aż nastąpi uroczyste otwarcie
wraz z całym ceremoniałem i pompą należną temu
przybytkowi.
Złoto - czerwony dywan ozdobiony literami L i H
pokrywał całą podłogę i szerokie schody. Na prawo i na lewo
rozchodziły się korytarze, widać było drzwi do tajemniczych
pokoi czekających, żeby ktoś je odkrył. Przede mną stała
kanapa pokryta złotym aksamitem, tak wielka, że mogłoby na
niej usiąść co najmniej dwanaście osób. Ale to, co
najwspanialsze, było nad moją głową. Tysiące pryzmatów
kryształowego żyrandola rozsiewały niezliczone tęcze, a z
wysoka, z dziesiątego piętra, poprzez szklany świetlik w
dachu wlewały się promienie słońca. Na każdym piętrze klatki
schodowej znajdował się podest otoczony barierą sięgającą do
bioder. Można było stamtąd obserwować, co dzieje się w holu
lub patrzeć w niebo przez szklany dach. Usiadłam na złotej
otomanie i spojrzałam w górę na cudowny żyrandol. Ta
AIMEE AGRESTI Olśnienie DLA BRIANA
Dusza jest straszną rzeczywistością. Można ją kupić i sprzedać, i zamienić. Można ją zatruć i udoskonalić. Każdy z nas ma duszę. Wiem o tym. Oscar Wilde Portret Doriana Graya (przekł. Maria Feldmanowa, wydawnictwo WAB, Warszawa 2010)
Część pierwsza
1 Niezwykła okazja Jak dotąd ta lekcja angielskiego w niczym nie różniła się od innych. Byliśmy gdzieś w połowie Portretu Doriana Graya. Pani Harris, balansując ryzykownie wielką pupą na krawędzi drewnianego biurka, wodziła spojrzeniem po sali, szukając na naszych twarzach siadu zainteresowania lub przynajmniej zrozumienia. Usiadłam wygodniej na krześle, pozwalając, by kosmyki włosów, wciąż jeszcze wilgotnych po porannym spotkaniu z zimową marznącą mżawką, opadły mi na twarz. Chciałam się ukryć. Nigdy nie należałam do tych, którzy wyskakują przed szereg. Zazwyczaj znam właściwe odpowiedzi, ale nie lubię się popisywać. Odpowiedz dobrze i umocnisz się na pozycji klasowego lizusa, beznadziejnego wyrzutka. Odpowiedz źle i będzie jeszcze gorzej - uznają cię za tępego kujona. W obu przypadkach przegrywasz. Czytałam więc książkę i co jakiś czas zerkałam na zegar wiszący nad tablicą lub spoglądałam w okno, za którym styczniowe niebo, białe jak kreda i wietrzne, wisiało nad kolejnym mroźnym dniem. Evanston, Illinois. Myśl o tym, że krajobraz śnieżnej tundry rozciągający się aż po Chicago nie zmieni się do kwietnia, zbytnio mnie nie martwiła. Wściekłe podmuchy wiatru szalejącego na tej równinie sprawiały, że nawet osoba tak łatwa do zdmuchnięcia jak ja czuła się silniejsza, i to sprawiało mi przyjemność. - Porozmawiajmy więc o naturze dobra i zła, a także o hedonizmie - powiedziała nauczycielka. Wzmianka o hedonizmie sprawiła, że mój wzrok odruchowo powędrował dwa rzędy do przodu. Jason Abington, krótko ostrzyżony, w bejsbolowej kurtce z numerem dziewięć, co zapowiadało ważny mecz w najbliższy weekend, obgryzał końcówkę niebieskiego długopisu. Mojego
długopisu. Poczułam trzepotanie skrzydełek motyli, które wykluwały się z poczwarek gdzieś w głębi brzucha. To właśnie był powód, dla którego zewnętrzna kieszeń mojego plecaka pęczniała od długopisów. Wiedziona optymizmem kupiłam całą paczkę. Wyglądało na to, że Jason nigdy nie ma czym pisać. Tydzień temu poprosił, żebym pożyczyła mu długopis, a potem zrobił to znowu i jeszcze raz. W ten sposób zaistniałam w jego życiu jako dostarczycielka materiałów biurowych. W ławce obok niego siedziało blond stworzenie o imieniu Courtney, stanowiące jego własność. Courtney bawiła się jednym ze swoich wyzywających, starannie skręconych elektryczną lokówką kędziorów. Tego właśnie oczekują od dziewczyn chłopcy w typie Jasona. Nie spełniam tych oczekiwań i wiem, że nie spełnię ich nigdy, choćby nawet, zanim skończę liceum, zaszła we mnie jakaś magiczna przemiana. Podlegam przemianom, ale nie mam powodów przypuszczać, że ostateczny rezultat będzie oszałamiający. Nie zwracałam uwagi na to, co mówi pani Harris, lecz nagle usłyszałam jej podniesiony głos: „Panno Terra? Haven, czy słyszysz, co do ciebie mówię?!". Prawdę mówiąc, nie słyszałam. Pośpiesznie poskładałam okruchy zdań, które wpadły mi w ucho podczas wykładu, zastanowiłam się, jak mogło brzmieć pytanie, i zaryzykowałam najbardziej prawdopodobny wariant odpowiedzi: „Myślę, że Dorian i lord Henry wierzą, iż należy podążać za swoimi zmysłami i robić to, co sprawia im przyjemność, nie licząc się z konsekwencjami i nie zastanawiając, co jest słuszne, a co nie". Na moich skroniach pojawiły się krople potu. Jason odwrócił się w ławce. Poczułam, że inni też na mnie patrzą. - Dziękuję, bardzo ładnie. - Pani Harris trzymała w ręku karteczkę, którą odebrała od znudzonej dziewczyny ze starszej
klasy. Dziewczyna właśnie oddalała się, żując gumę. - Ale mówiłam właśnie, że masz się stawić w gabinecie dyrektorki. Przy akompaniamencie cichego chóralnego „oooooch" zebrałam książki i zarzuciłam plecak na ramię. Kiedy przeciskałam się przejściem między ławkami, podchwyciłam spojrzenie Jasona. Wciąż obgryzał mój długopis, a jego spojrzenie pozbawione było wyrazu. Podczas dwóch i pół roku, które spędziłam w szkole średniej, ani razu moja noga nie postała w gabinecie dyrektorki, pani Tollman, bo nie byłam uczennicą TEGO rodzaju. Nie miałam pojęcia, co może być powodem wezwania. Słuchałam echa moich kroków na zdeptanym linoleum i stłumionych głosów dochodzących z mijanych klas i zastanawiałam się, o co chodzi. Czyżby Joan? Czy spotkało ją coś złego? Tak to już ze mną jest, że zawsze spodziewam się najgorszego. Jednak w moim wypadku takie podejście do życia jest usprawiedliwione. Tak się dzieje, gdy tak, jak przydarzyło się to mnie, człowiek zostanie znaleziony u schyłku zimy w błotnistym rowie na poboczu Lake Shore Drive, a w dodatku ma tylko pięć lat. Maleńka NN, ledwo żywa, pozbawiona wspomnień i kogokolwiek, kto by się o nią zatroszczył. Dziecko wychowane przez dobrą pielęgniarkę, która w końcu je przygarnęła, dała imię, nazwisko, zapewniła jedzenie i ubranie. Po takim doświadczeniu niepokój staje się czymś więcej niż przelotnym uczuciem, jest jak parasol, który rzuca cień na całe życie. Cień ten gęstnieje za każdym razem, gdy ktoś nie wraca do domu na czas lub nie dzwoni, mimo że obiecał. Stanęłam w drzwiach i pani Tollman spojrzała na mnie zza okularów do czytania chwiejących się na końcu nosa. - Proszę usiąść, panno Terra - powiedziała i wyprostowała się na krześle. - Wygląda na to, że powinnam ci pogratulować.
Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. - Zawiadomiono nas, że ty oraz dwóch twoich kolegów z jedenastej klasy zostaliście wybrani do uczestniczenia w Programie Szkolenia Liderów wdrażanego przez Departament Edukacji Stanu Illinois. Zanim ta informacja do mnie dotarła, minęło dobre pół sekundy. - Och... dziękuję, to wspaniale - wybąkałam. Pani Tollman oczekiwała prawdopodobnie większego entuzjazmu, ale moje myśli zajęte były czymś innym. Robiłam właśnie przegląd niezliczonych podań i aplikacji, które składałam w ciągu ostatniego roku. Pisałam do wszystkich instytucji, które mogłyby zapewnić mi pieniądze na studia lub pomóc zdobyć stypendium na którejś z wymarzonych uczelni. Występowałam o stypendia, staże i praktyki, brałam udział w konkursach na eseje - moja skrzynka e - mailowa pękała w szwach od korespondencji. Jak dotąd, bez rezultatu. Dyrektorka zdjęła okulary i obserwowała mnie z lekkim uśmieszkiem, czekając na właściwą reakcję. - To brzmi fantastycznie - powiedziałam. - Naprawdę czuję się zaszczycona. Proszę mi jednak wybaczyć, ale w ogóle nie pamiętam, żebym składała podanie o udział w takim programie. - Poczułam, że kąciki ust krzywią mi się w nerwowym uśmiechu. Roześmiała się. - Bo nie składałaś podania. Ten program różni się od innych. Sami wybierają najzdolniejszych, najinteligentniejszych uczniów i na jeden semestr oferują im staże w dobrze prosperujących instytucjach. To nowy, pilotażowy program w fazie prób. Każdy ze stażystów dostaje opiekuna, który pełni funkcję nauczyciela i przewodnika. W ten sposób młodzi ludzie mają szansę zyskać praktyczną wiedzę i umiejętność poruszania się w świecie biznesu. A co
więcej - okulary wróciły na nos i dyrektorka spojrzała w prospekt - wygląda na to, że zostaniesz umieszczona w hotelu Lexington w Chicago. Hotel ten po łatach przerwy znów zostanie wkrótce otwarty. Jego właścicielka z dnia na dzień wyrosła na gwiazdę chicagowskiego biznesu. Być może widziałaś ją w „Tribune" lub wiadomościach telewizyjnych. To wspaniała propozycja. Piszą, że zapewnią ci wyżywienie i zakwaterowanie, a za solidną, staroświecką pracę otrzymasz solidne wynagrodzenie. Słowa padały zbyt szybko, bym mogła je ogarnąć. Więc tam mam mieszkać? W hotelu? Praca w pełnym wymiarze godzin bez żadnych lekcji? „Solidne wynagrodzenie?" Było tego na tyle dużo, żeby spowodować zawrót głowy. Czy takie rzeczy w ogóle się zdarzają? A może jednak dobre stopnie, na które tak ciężko pracowałam, dodatkowe zajęcia, sobotnie noce spędzone nad książkami, wszystkie starania w ciągu ostatnich dziesięciu lat doczekają się wreszcie nagrody i sprawią, że moje wyśnione studia na dobrej i drogiej uczelni staną się rzeczywistością? - Wprawdzie semestr już się rozpoczął i termin jest trochę dziwny, ale myślę, że władze stanowe działają we własnym tempie. Nie będziemy robili problemów, bo to niezwykła okazja. - Słowom dyrektorki towarzyszyło klaśnięcie i ruch głowy sugerujący, że przyszła pora na wyrazy wdzięczności i radosne okrzyki. - Dziękuję, pani Tollman. Jestem bardzo wdzięczna. To wspaniała propozycja. - Moje myśli były już sto mil dalej. Co na to wszystko powie Joan? Czy w ogóle pozwoli mi jechać? Jakimi argumentami ją przekonać? Jak przyjmą tę wiadomość w szpitalu? - Zaczynasz w przyszłym tygodniu. Wszystko, co powinnaś wiedzieć, jest tutaj. - Dyrektorka wstała i wręczyła mi wąską kopertę, a potem zaskoczyła mnie, zamykając moją
bezwładną dłoń w mocnym uścisku. - Haven, spraw, żebyśmy byli z ciebie dumni. Nigdy nie widziałam tak wielu osób ustawionych w półkolu w dyżurce pielęgniarskiej oddziału pediatrycznego. Musiało ich tu być ze trzy tuziny. Z najdalszych zakamarków Szpitala Ogólnego w Evanston zbiegły się fartuchy różowe, niebieskie i zielone, z nadrukami przedstawiającymi bohaterów bajek Disneya, wszystkie brzęczały wokół mnie jak pszczoły, pogryzając kawałki tortu z kremem waniliowym (mojego ulubionego). Była to, oczywiście, sprawka Joan. Ona sama pochylała się teraz nad tortem, na którym widniał napis: „Wszystkiego najlepszego, Haven! Gratulacje! Będziemy tęsknili!". Uśmiechnięta odkrawała kawałki ciasta precyzyjnie i tak szybko, jak tylko mogła. Kilka miesięcy temu skończyła pięćdziesiątkę, ale zdradzały to jedynie siwe włosy, których nie farbowała. Jej życie towarzyskie - począwszy od klubu miłośników książki po wieczory brydżowe - przyprawiało mnie o kompleksy. Życzyłabym sobie, żeby częściej umawiała się na randki (z nas dwóch ona nadawała się do tego lepiej), jednak w tej sprawie wykazywała się uporem. Był to jedyny temat, który ją irytował. Joan rozwiodła się mniej więcej rok przed tym, zanim mnie znalazła. Rozwód nastąpił wkrótce potem, gdy dowiedziała się, że nie może mieć dzieci. Nie lubiła o tym rozmawiać, ale inne pielęgniarki mówiły coś od czasu do czasu i dzięki temu złożyłam całą historię z rozproszonych fragmentów. Koleżanki uważały, że Joan nabawiła się urazu i próbowały namawiać ją na spotkania z atrakcyjnymi singlami, niestety niewiele udało im się osiągnąć. Joan miała jednak mnóstwo przyjaciół. Zawsze wybierała się dokądś na imprezę albo organizowała coś u siebie. Miałam nadzieję, że nauczę się kiedyś przyjmować gości w takim stylu. Na razie jednak
robiłam co mogłam, żeby odnaleźć się w roli osoby będącej w centrum zainteresowania. Nie była to moja ulubiona rola. Jednak, jak dotąd, szło mi całkiem nieźle. Otaczał mnie tłum kobiet, które lubiły mnie i dobrze mi życzyły. Ledwo zdążyłam skosztować tortu, a wylądowałam w objęciach łososiowego fartucha, podczas gdy ktoś inny klepał mnie po plecach. - Naprawdę nie wiem, jak mam o tym powiedzieć moim pacjentom - mówiła siostra Calloway z kardiologii, potrząsając szopą jasnych włosów. - Będą niepocieszeni - Dźgnęła widelcem kawałek ciasta. Doktor Michelle z pediatrii, moja idolka i najmłodsza lekarka w całym szpitalu, oraz siwowłosa siostra Sanders, kiwały głowami ponad jej ramieniem. - Złamiesz im serca - dodała siostra Calloway. - A te serca i tak są w marnym stanie - zauważyła doktor Michelle i wszyscy się roześmiali. Typowy przykład szpitalnego humoru. Niektórzy pacjenci rzeczywiście nazywali mnie pożeraczką serc. To komplement, na który mógłby wpaść tylko ktoś po osiemdziesiątce z poważną wadą wzroku. Doktor Michelle się uśmiechnęła. - Będzie nam cię brakowało, Haven. - Sama wyglądała jak jedna z pacjentek ze swojego oddziału, młoda, energiczna i, podobnie jak ja, mająca niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Siostra Sanders chlipnęła. - Czy będziesz chociaż przyjeżdżała na weekendy? Albo wpadała od czasu do czasu wieczorami? - Teraz zaczynam się czuć naprawdę głupio - powiedziałam. - Może powinnam zostać? Kilka metrów dalej, na drugim końcu dyżurki, Joan zamachała nożem do ciasta. - Chyba nie próbujecie wpędzić mojej dziewczynki w poczucie winy! - wykrzyknęła i ukroiła jeszcze jeden kawałek
tortu, tym razem nareszcie dla siebie. Na stole za nią stała moja fotografia. Miałam na niej około dziesięciu lat i nosiłam fartuszek szpitalnej wolontariuszki. Na całym oddziale było sporo moich zdjęć. Pielęgniarki uważały mnie za swoje wspólne, przybrane dziecko. Uśmiechałam się z fotografii stojących na biurkach lub przypiętych do szafek i ze stron startowych w komputerach. Odkąd pamiętałam, szpital był moim drugim domem. Joan przyprowadzała mnie tu, gdy rozpoczęła pracę. Opiekował się mną każdy, kto akurat był wolny, do czasu, aż podrosłam na tyle, że można mi było wyznaczać jakieś drobne zadania. Teraz Joan podeszła do nas z ustami pełnymi ciasta i talerzem w ręku i otoczyła mnie ramieniem. - Musimy jej pozwolić rozwinąć skrzydła. Spokojnie, przyleci z powrotem. - Puściła do mnie oko. - Wrócę pod koniec czerwca. Nawet nie zdążycie zauważyć, że wyjechałam - powiedziałam, czując, jak w moim sercu rozrasta się pustka. - Pójdę teraz pożegnać się ze wszystkimi. I poszłam odwiedzić moich ulubieńców. Najtrudniejszy był ostatni przystanek: pediatria. Przeszłam przez oddział jak zaklinacz szczurów. Od sali do sali ciągnął za mną rosnący tłum kolorowych piżamek, a ja rozdzielałam uściski, pocałunki i obiecywałam, że szybko wrócę. Obchód zakończył się w pokoju zabaw. Zgromadziliśmy się pod gazetką ścienną, która biegła przez całą długość sali i obramowana była jaskrawym szlaczkiem. Znajdowały się tu zdjęcia wszystkich małych pacjentów. Wystawa, wciąż aktualizowana i uzupełniana, zaczęła się od drobiazgu, jako produkt uboczny szkolnych zajęć z fotografii. Spytałam kilkoro dzieciaków, czy zechcą mi pozować. Zgodziły się i po chwili okazało się, że wszyscy pragną mieć zdjęcia. Jenny, czternastolatka w kolorowej bandanie wyjaśniła mi dlaczego. „Na twoich
fotografiach wyglądamy lepiej niż w lustrze". Zapewniłam ją, że nie używam Photoshopa i że to naprawdę oni. Najdziwniejsza była jednak reakcja, jaką moje zdjęcia wywołały w szkole. Większość uczestników zajęć z fotografii stanowili spryciarze, którzy liczyli na łatwe oceny, oraz artystyczne typy, z tych, którzy ubierają się na czarno i wiecznie męczy ich talent. Było też kilkoro takich jak ja, ludzi ceniących sztukę, nawet jeżeli nie czuli się wybrańcami muz, i przekonanych, że kadrując zdjęcia i naciskając migawkę, nikomu nie robią krzywdy. Jednak podczas sesji z małymi pacjentami coś się zmieniło. Patrzyłam na zdjęcia dzieciaków, zaglądałam im w oczy i miałam wrażenie, że wiem o nich wszystko, co wiedzieć należy. W szkole, pod koniec każdego semestru klasa decydowała, czyje prace zostaną wystawione w gablocie w holu. Wybrano moje. Za każdym razem, gdy wchodziłam do szkoły, widziałam grupkę osób stojących przed gablotą - często takich, które zdają się nigdy na nic nie zwracać uwagi. Nawet Jason Abington przystanął tam co najmniej kilka razy, i kiedy przechodziłam (a przechodziłam dość często) trącił mnie łokciem i powiedział, wskazując gablotę ruchem głowy: „To twoje? Są naprawdę wporzo". Nigdy nie przyznałabym się, ile to dla mnie znaczyło. Ale wiedziałam, że zdjęcia są dobre. Twarze moich modeli emanowały niezwykłym blaskiem, jakby obiektyw aparatu przeniknął do ich wnętrza. Teraz zwróciłam się do moich maluchów: - Uroczyście powierzam waszej opiece naszą wystawę. - Stuknęłam palcem w deskę, do której przypięte były fotografie. - Doktor Michelle zgodziła się uprzejmie robić nowe zdjęcia. Przypominajcie jej o tym. Niedługo wrócę i chcę zastać wszystko w najlepszym porządku. - Ooch, ale ona nie potrafi fotografować. Pamiętasz fotę, którą strzeliła mi, kiedy cię nie było? Miałam na niej tylko
jedno oko otwarte, a przygotowania zajęły jej godzinę - jęknęła Jenny. - No cóż, może od tamtego czasu nabrała trochę wprawy. A jeżeli nie, sama weź się do robienia zdjęć. - Mrugnęłam do Jenny. - Będę za wami tęskniła. Przybijcie piątkę, dzieciaki. Przebiegłam przez salę, klepiąc uniesione miękkie dłonie. Kiedy opuszczałyśmy szpital, była już noc. Joan prowadziła samochód podmiejskimi uliczkami sennego Evanston. Patrzyłam na światła Chicago tworzące na horyzoncie bladą poświatę. Miasto nie było daleko, a przecież wydawało się tak odległe od domu i mojego zwykłego bezpiecznego życia. Ogrzewanie samochodu dyszało żarem i poczułam chłodne krople potu spływające po skórze pod kurtką puchową. Westchnęłam. - Wszystko w porządku? - Joan zerknęła na mnie kątem oka. - Chyba tak. - Patrzyłam wprost przed siebie w lodowatą, aksamitną ciemność. - To było o wiele trudniejsze, niż myślałam. - Oczywiście, kochanie. Oni są jak rodzina. Ale po to się urządza pożegnalne przyjęcia, żeby temu, kto odjeżdża, było smutno. Taka perwersyjna przyjemność. - Uśmiechnęła się i ja zrobiłam to samo. - Pamiętaj, że cały czas tutaj jesteśmy. Niedaleko, więc wszystko będzie dobrze. - Wiem, jestem tylko trochę... jakby to powiedzieć... zdenerwowana. - Miałam poczucie winy. Nie chciałam, żeby Joan się o mnie martwiła. I nie chciałam jej przypominać, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu zdecydowanie negowała cały plan. Wszystkie punkty programu budziły jej sprzeciw. „Dlaczego musisz tam mieszkać? Będą cię potrzebowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Jak ciężko będziesz musiała pracować? Przecież to tylko godzina drogi kolejką. Czy oni nie znają ustawy o pracy nieletnich?"
Oczywiście powiedziałam., że program został stworzony przez Stanowy Departament Edukacji, więc z pewnością nie wywiozą nas do jakiejś ponurej fabryki. Uczestnictwo w projekcie to wielkie wyróżnienie, łączy się z prestiżem i „solidnym wynagrodzeniem" (tu oczy Joan wyszły z orbit). Wyciągnęłam prospekt od pani Tollman. Były tam wszystkie informacje na temat hotelu, błyszczące zdjęcia ukazujące wnętrza ociekające luksusem oraz zbiór wycinków prasowych przedstawiających niezwykłą kobietę, Aurelię Brown, jasnowłosą piękność, wpływową i młodą, która miała zostać moją szefową. Joan nie miała wyjścia, musiała się zgodzić. Jednak teraz, kiedy piątkowa noc zamknęła się nade mną i zrozumiałam, że zaczyna się czas intensywnych przygotowań do wyjazdu, do głosu doszły nerwy. - Po prostu nie wiem, czego mam się spodziewać - wyznałam. - Nie wiem, czy mnie tam polubią i czy nadaję się do tej pracy. I dziwnie się czuję. Nigdy nie wyjeżdżałam na żadne obozy, a teraz będę mieszkała poza domem. Zawsze wiedziałam, że kiedyś wyjadę na studia, ale myślałam, że mam jeszcze cały rok, żeby się do tego przygotować. Czuję się... wytrącona z równowagi. Nie potrafiłam ująć tego inaczej. Miałam wrażenie, że tylko udaję siebie, że gram jakąś rolę i robię to źle w chwili, która jest punktem zwrotnym w moim życiu. Światło ulicznych latarń zmieniało bezlistne drzewa w drapieżne szponiaste potwory. Zadrżałam i odetchnęłam głęboko. - Nie przejmuj się. Zostałaś przez nich wybrana. Oni wiedzą, że jesteś kimś niezwykłym. - Głos Joan działał na mnie kojąco. - A poza tym pamiętaj, że będzie tam także Dante. Będziecie się mogli wspierać.
- Wiem. To jedyna rzecz, która ratuje mnie przed paniką. Wyobraź sobie, jakim kłębkiem nerwów byłabym, gdybym musiała jechać sama. - Wyobrażam sobie. Dante Dennis, od jakichś dziesięciu lat mój powiernik i najlepszy przyjaciel, był drugim z trójki uczniów jadących do hotelu Lexington. Uznałabym to za niezwykły uśmiech losu, gdyby nie fakt, że w szkole zawsze szliśmy łeb w łeb, rywalizując (w sposób przyjazny i cywilizowany, rzecz jasna) o pierwsze miejsce w klasie. Nie zdziwiło mnie więc, kiedy pojawił się w stołówce, łypiąc tajemniczo spoza gęstych dredów sięgających do ramion i porwał frytkę z mojej tacki. Usiadł i od razu przeszedł do rzeczy: - Nie dostałaś przypadkiem jakiejś wiadomości? - Bo ja dostałem. I chyba padnę trupem, jeżeli mi nie powiesz, że ty też. Błagam, powiedz mi, że pakujesz manatki i wyjeżdżasz do Wietrznego Miasta, aby wziąć udział w bajkowym programie. - Konspiracyjnie uniósł brwi (góra - dół, góra - dół). Uczucie ulgi spłynęło na mnie ciepłą falą. - Czyżbyś miał zamiar zarezerwować pokój w hotelu Lexington? - spytałam. - Tak jest! - Dante podskoczył na krześle. - Słuchaj, to będzie odjazd! No bo kto mieszka w takich hotelach? Tylko gwiazdy rocka, celebryci i jakieś porąbane gwiazdki filmowe, które uciekają przed rodzicami. Zmywamy się z tej zapyziałej szkoły i lądujemy w najwyższych sferach miasta Chicago! - A czy nie czujesz się trochę... - Zdenerwowany? - Właśnie. - Kto? Ja? No tak. Czuję się. Jestem roztrzęsiony. To wygląda na cholernie poważną sprawę. Tollman była dziko podniecona, a ja zrobię wszystko, żeby tego nie schrzanić. Po
takim stażu możemy dostać niesamowite rekomendacje na każdą uczelnię. Ci ludzie znają wszystkich, mogą nas umieścić w Northwestern albo w Uniwersytecie Chicagowskim. Tylko idiota by się nie denerwował. Ale przecież jesteśmy inteligentni i naprawdę umiemy ciężko pracować. Wszystko będzie dobrze. Pokazał mi dłoń. Była sucha. Odetchnęłam. Dante był człowiekiem obdarzonym licznymi talentami. Niedawno miażdżącą większością głosów znowu wygrał wybory do samorządu szkolnego i rokrocznie organizował sprzedaż przepysznych ciastek własnego wyrobu na cele charytatywne. Były to najpiękniejsze ciastka, jakie można sobie wyobrazić, ponieważ Dante miał duszę artysty, a jego ulubionym tworzywem był lukier. Jednak największym darem Dantego był talent do uspokajania. Jego obecność sprawiała, że w chwilach największego wzburzenia odzyskiwałam równowagę i zdolność racjonalnego myślenia. Ta cecha mojego przyjaciela ujawniła się już podczas naszego pierwszego spotkania przed wielu laty. Byłam wtedy pięciolatką biegającą po korytarzach oddziału pediatrycznego, niewiedzącą, skąd się wzięła ani dokąd zmierza. Dantego przywiozła do szpitala jego przerażona mama i popędziła z nim do gabinetu zabiegowego. Spadł z drzewa i wylądował na kupie kamieni, które zgromadził, żeby zbudować z nich twierdzę. Poranił sobie plecy czymś ostrym i złamał rękę. Ze względu na uszkodzone ścięgna zatrzymano go w szpitalu na noc. Z zagipsowaną ręką na temblaku przywędrował do mojego pokoju i przesiedzieliśmy prawie do rana, opowiadając sobie historie o duchach. Następnego popołudnia wrócił do domu, ale odwiedzał mnie regularnie przez cały miesiąc, który spędziłam w szpitalu. Co kilka dni zjawiał się w holu, ciągnąc za sobą Ruth, swoją mamę, z rękami pełnymi kolorowych
książeczek, pluszaków lub obrazków, które dla mnie narysował. Joan skręciła z drogi na podjazd. Dom nigdy nie wygląda tak dobrze, jak wtedy, gdy wiemy, że będziemy musieli go opuścić. Nasz był wysoki i wąski, z fasadą w kolorze spłowiałego granatu, brązowymi okiennicami i małym zadaszonym gankiem. Był o wiele za duży dla nas dwóch i stał niedaleko jeziora Michigan, które teraz było skute lodem, lecz w lecie stanowiło nasze ulubione miejsce pikników i kąpieli słonecznych. - Wejdź do środka, ja jeszcze muszę wziąć parę rzeczy z bagażnika - powiedziała Joan. - Mogę ci w czymś pomóc? - Nie trzeba. Będę za sekundę. Wbiegłam na schodki najszybciej jak mogłam, walcząc z porywistym wiatrem i czując, jak lodowate powietrze przenika mnie do kości. Palce w rękawiczkach przez chwilę walczyły z kluczami, wreszcie drzwi ustąpiły i twarz ogrzał mi podmuch ciepłego powietrza. Zapaliłam światło. W kuchni widocznej poprzez salon tańczył nad stołem srebrny, błyszczący balon w kształcie cyfry szesnaście. Czekał też na mnie tort domowej roboty, a także mała paczuszka owinięta w srebrny papier i obwiązana taką samą wstążeczką. Rzuciłam plecak na podłogę i ruszyłam do kuchni, rozpinając kurtkę i zostawiając ją na krześle. Kiedy oblizywałam palec z lukru, w drzwiach stanęła Joan. - Dalszy ciąg atrakcji urodzinowych! - Pyszne. Wspaniałe. Ale to przecież dopiero w poniedziałek. Taką datę przyjęłyśmy z Joan jako dzień moich urodzin, bo przecież nie wiedziałyśmy, kiedy naprawdę się urodziłam. Świętowałam więc rocznicę dnia, w którym zostałam
znaleziona i przyniesiona do szpitala, gdzie Joan była pierwszą osobą, która się mną zaopiekowała, opatrzyła moje skaleczenia, przemyła zadrapania i sprawdziła, czy nie mam połamanych kości. A potem sprawiła, że zaczęłam mówić, chociaż nie miałam niczego do powiedzenia, w każdym razie niczego, co dostarczyłoby jakichś wyjaśnień. - Pomyślałam, że skoro już jesteśmy w takim zabawowym nastroju, powinnyśmy kontynuować. Jak bal, to bal! - Odłożyła torebkę, zdjęła płaszcz i powiesiła go na haczyku przy drzwiach. Wzięłam błyszczącą paczuszkę i lekko nią potrząsnęłam. - Czy w takim razie mogę to otworzyć? - Powinnaś! - Joan podeszła do stołu i też zanurzyła palec w lukrze. - Na co czekasz? Rozdarłam papier i otworzyłam pudełeczko wyścielone białym aksamitem. W środku coś migotało. - Wiem, że nie przepadasz za biżuterią, moja mała chłopczyco, ale szesnastka to poważna sprawa i pomyślałam, że może już czas, żebyś dostała coś ładnego - powiedziała Joan. Wyjęłam z pudełka wisiorek i owinęłam złoty łańcuszek wokół palców. Nigdy nie nosiłam biżuterii, kilka sztuk, które miałam, leżało nietknięte w pudełkach. Ale ten wisiorek był inny. Nie było to dyndające serduszko, „szczęśliwy kamyk" ani nic, co przypominałoby wisiorki, jakie widywałam na szyjach szkolnych koleżanek. Na łańcuszku wisiał klejnot wielkości opuszka palca o kształcie zbliżonym do harfy: pojedyncze złote skrzydło pokryte delikatnym reliefem piór. - Znalazłam to w tamtym sklepie ze starociami, do którego zawsze próbuję cię zaciągnąć - rzekła Joan. - Wiem, w tym obok księgarni, do której zawsze zmykam, gdy za długo marudzisz w antykwariacie.
- No właśnie. I wydało mi się, że ten wisiorek ma z tobą coś wspólnego, jest niepowtarzalny, podobnie jak ty. - Pocałowała mnie w czubek głowy. - Spodobało mi się skrzydło, bo przecież wyjeżdżasz. Odlatujesz, Haven. A przed tobą całe życie. - Dziękuję, Joan, jest piękny, naprawdę. - Trzymałam ją w uścisku kilka sekund dłużej niż zazwyczaj. Może zdecydujesz się nosić go od czasu do czasu? - spytała i przygładziła mi włosy. - Oczywiście. - Odwinęłam łańcuszek z palca. - Pomożesz mi? - Będę zaszczycona. - Zapięła łańcuszek, ujęła mnie za ramiona i odwróciła twarzą do siebie. Następnie starannie ulokowała skrzydło na właściwym miejscu, tam, gdzie szyja styka się z obojczykami. - Teraz jest dobrze. Idź i zobacz. Stanęłam przed dużym łazienkowym lustrem. Mój wzrok od razu powędrował do wisiorka. W zasadzie wszystkie elementy mojej powierzchowności były niedoskonałe łub w najlepszym wypadku przeciętne. Nos zawsze przypominał mi niedogotowaną kluskę. Włosy, oczy i skóra nie pasowały do siebie odcieniami: skóra koloru jasnego karmelu, ciemnobursztynowe oczy i włosy barwy ciemnego miodu, do tego proste jak druty. Różowe szmatki wiszące luźno na ciele o chłopięcych kształtach nie poprawiały ogólnego wrażenia. Tego dnia miałam na sobie bluzkę w serek a pod nią ciepły podkoszulek z długimi rękawami. Moja ulubiona bluzka na skutek marnego planowania wylądowała w koszu z brudną bielizną i ta różowa była jedyną, jaką miałam do dyspozycji. Wycięcie było odrobinę za głębokie. Patrząc w lustro, zauważyłam, że widać kawałek blizny - trzy brzydkie szramy pochylone jak kreski znaczące akcenty i pomarszczone jak ślady po oparzeniach. Były tuż nad sercem i musiały tak wystawać przez całe popołudnie. Blizny miały po pięć
centymetrów długości i wraz z trzema podobnymi, znajdującymi się na łopatce, stanowiły szpetny komplet. Na tak kiepskiej modelce naszyjnik powinien wydawać się zupełnie nie na miejscu, jednak w jakiś dziwny sposób pasował. Lśniąca złota powierzchnia pochwyciła promień światła i rozlała go na mojej twarzy. Bardzo mi się to podobało. Pomyślałam, że może wreszcie zaczynam dorastać. Może to pierwszy znak, że staję się wyrafinowana? Szesnaście lat! Nagle poczułam się ważna, poważna i dojrzała. - Jest piękny! - krzyknęłam, nie przestając podziwiać się w lustrze. - Bardzo ci dziękuję!
2 Dobre rzeczy chodzą trójkami Poniedziałek, zgodnie ze swoim zwyczajem, nadszedł zbyt szybko. Tym razem nowy tydzień zaczął się tąpnięciem, które odczułam aż na dnie żołądka. Weekend to było szaleństwo pakowania. Miałam wrażenie, że wybieram się na Biegun Południowy, a nie do południowej dzielnicy Chicago Loop. W końcu znalazłam się przed imponującą fortecą hotelu Lexington z dwoma wypchanymi workami marynarskimi. Moja nowa siedziba mieściła się na rogu Południowej Michigan Avenue i Dwudziestej Drugiej Ulicy. Ceglany gigant miał dziesięć pięter. W jednej trzeciej wysokości oraz na samej górze fasadę przecinały pasy terakoty pokryte zawijasami skomplikowanego ornamentu. Wąska pionowa ściana narożnika dźwigała ciężar wykuszowych okien umieszczonych na każdym piętrze. Pomyślałam, że tam z pewnością znajdują się najlepsze pokoje. Zawsze marzyłam o wykuszu. We wszystkich starych filmach romantyczne bohaterki czytają i marzą w takich właśnie miejscach. U zbiegu narożnych ścian, na samym ich szczycie, dumnie prezentowała się trójkątna flaga, sztywna i nieruchoma, jakby wycięta z blachy. Niżej jarzył się napis LEXINGTON. - No, to masz niezłe mieszkanko, kochanie - stwierdziła Joan. - No... - Budynek oglądany przez okno samochodu budził respekt. - ...Niezłe. Chyba ujdzie. Joan podjechała przed główne wejście, które emanowało obietnicami filmowych romansów i życia w wielkim stylu. Było obramowane dwiema kolumnami, ocienione karmazynową markizą i otoczone kamiennym portalem, na którym umieszczono złociste tarcze z emblematem hotelu, literami L i H. Obrotowe drzwi, do których prowadziło kilka stopni pokrytych czerwonym dywanem, zapraszały mnie do
wnętrza. Fasada parteru, w odróżnieniu od wyższych pięter, utrzymana była w nowoczesnym stylu. Tafle lustrzanego szkła wprawione w ceglaną ścianę nie pozwalały zajrzeć do środka, umożliwiały jednak osobom znajdującym się we wnętrzu obserwowanie ulicy. - To co, wprowadzasz się? - Joan wysiadła z samochodu i otworzyła bagażnik. Pchnęłam drzwi od strony pasażera i dołączyłam do niej. W ciągu nocy przenikliwy zimowy chłód złagodniał i powietrze nabrało balsamicznego aromatu, niezwykłego o tej porze roku. Zdjęłam puchówkę i podwinęłam rękawy. Dołożyłam wszelkich starań, żeby wyglądać profesjonalnie. W bluzce zapiętej na wszystkie guziki, czarnych spodniach i płaskich butach czułam się jednak zbyt zwyczajna, jak na to niezwykłe miejsce. Spędziłam sporo czasu, przeglądając w Google informacje na temat mojej nowej pracodawczyni oraz samego hotelu. Potwierdziło to moje obawy, że przystosowanie się do stylu i poziomu życia tego miejsca będzie przekraczać moje możliwości. Aurelia Brown, którą oglądałam na zdjęciach, była chodzącą doskonałością. Piękna, inteligentna i bogata, wyglądała jak spełniony sen każdej dziewczyny, a przy tym wyglądająca tak młodo, że można ją było wziąć za studentkę. Pomyślałam, że będę się musiała nauczyć bardzo wielu rzeczy. Zarzuciłam worek na ramię i ugięłam się pod jego ciężarem. - Daj mi to, kochanie - powiedziała Joan, podnosząc drugi worek. Odebrała ode mnie ten pierwszy. - Czy chcesz, żebym weszła tam z tobą? O której przyjeżdża Dante? - Powinien być już pięć minut temu. - Patrzyłam na wejście do budynku i czułam, że wali mi serce. - Cały Dante - mruknęła Joan.
Pokręciłam z uśmiechem głową. Dante zawsze się spóźniał. To był element jego stylu. I nawet nie można było się na niego gniewać, ponieważ robił to z rozbrajającym wdziękiem. Spojrzałam na zegarek. Ósma pięćdziesiąt osiem. Byliśmy umówieni na dziewiątą. - Myślę, że poczekam jeszcze minutę. Jest tak ciepło. Ale ty jedź. Poradzę sobie. Naprawdę. Wsunęłam zwiniętą kurtkę pod pachę i odebrałam od Joan worki. - Jesteś pewna? Nie byłam, ale mimo to skinęłam głową. - Chyba mają tu jakiegoś chłopca hotelowego lub kogoś, kto pomoże ci z bagażem? - Hotel jest jeszcze nieczynny. A poza tym nie jestem gościem. I całkiem prawdopodobne, że to właśnie ja skończę jako chłopiec hotelowy. - Mam nadzieję, że nie. Jak mogłabyś taszczyć całymi dniami ciężkie walizy? - Nie wiem, ale na pewno fajnie bym wyglądała w takiej małej okrągłej czapeczce. - Nie pozwól zagonić się do jakiejś niebezpiecznej roboty. - Wszystko będzie w porządku, Joan. Obiecuję. - I nie denerwuj się. - Objęła mnie i przez chwilę kołysała w przód i w tył, a potem pocałowała w czoło. - Joan, ja się wcale nie denerwuję - zapewniłam. - Rozumiem, rozumiem, żadnych publicznych manifestacji uczuć. - Wypuściła mnie z objęć. - Doskonale sobie poradzisz. W razie czego wskakujesz w kolejkę i już jesteś w domu. Zadzwonisz? - Jasne. - Patrzyłam ponad jej ramieniem na szeroką ulicę. W zasięgu wzroku nie było niczego, co przypominałoby samochód mamy Dantego.
- No to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Haven. - Joan wsiadła do auta i pomachała. Dotknęłam naszyjnika. Joan włączyła się do ruchu, samochód zniknął wśród innych pojazdów. Zostałam sama. Mimo że dzień był ciepły, przeszedł mnie dreszcz. W takiej chwili obecność Dantego byłaby bardzo pożądana, ale Dantego nie było i zbliżała się dziewiąta. Z oddali dobiegło bicie kościelnych dzwonów. Zrozumiałam, że zaraz się spóźnię. Nie zrobiłoby to najlepszego wrażenia. Nie miałam wyboru. Z ciężkim workiem na każdym ramieniu wspięłam się po pokrytych czerwonym dywanem schodach do obrotowych drzwi i weszłam do środka. Rozejrzałam się. Worki upadły na podłogę a na nich wylądowała kurtka. Hol hotelu Lexington lśnił nierzeczywistym blaskiem, nieskazitelny i imponujący. A także pusty. Czarodziejska bezludna przestrzeń, w której znalazłam się przez nieporozumienie, ponieważ nikt nie powinien tu wchodzić do czasu, aż nastąpi uroczyste otwarcie wraz z całym ceremoniałem i pompą należną temu przybytkowi. Złoto - czerwony dywan ozdobiony literami L i H pokrywał całą podłogę i szerokie schody. Na prawo i na lewo rozchodziły się korytarze, widać było drzwi do tajemniczych pokoi czekających, żeby ktoś je odkrył. Przede mną stała kanapa pokryta złotym aksamitem, tak wielka, że mogłoby na niej usiąść co najmniej dwanaście osób. Ale to, co najwspanialsze, było nad moją głową. Tysiące pryzmatów kryształowego żyrandola rozsiewały niezliczone tęcze, a z wysoka, z dziesiątego piętra, poprzez szklany świetlik w dachu wlewały się promienie słońca. Na każdym piętrze klatki schodowej znajdował się podest otoczony barierą sięgającą do bioder. Można było stamtąd obserwować, co dzieje się w holu lub patrzeć w niebo przez szklany dach. Usiadłam na złotej otomanie i spojrzałam w górę na cudowny żyrandol. Ta