bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony36 578
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań27 329

Balogh Mary - Huxtoble Quintet 02 - Potem Uwodzenie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Balogh Mary - Huxtoble Quintet 02 - Potem Uwodzenie.pdf

bozena255 EBooki pdf B Balogh Mary Huxtoble Quintet
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 246 stron)

MARY BALOGH POTEM UWODZENIE Przekład Aleksandra Januszewska Tytuł oryginału Then Comes Seduction

1 Jasper Finley, baron Montford, miał dwadzieścia pięć lat. W rzeczy samej właśnie tego dnia obchodził urodziny. A właściwie, poprawił się w myślach, świętował je wczoraj. Opadł ciężko na fotel, rozluźnił węzeł fularu jedną ręką, podczas gdy w drugiej, wyciągniętej niedbale na oparciu trzymał napełniony do połowy kieliszek. Dochodziło dwadzieścia po czwartej nad ranem, jak wskazywał zegar w bibliotece, który spóźniał się cztery minuty; tak było zawsze, odkąd Jasper sięgał pamięcią. Teraz, kiedy sobie o tym przypomniał, postanowił któregoś dnia go wyregulować. Po co zmuszać zegar, żeby był cztery minuty za resztą świata? To niedorzeczność. Kłopot w tym, że gdyby nagle zaczął dobrze wskazywać godzinę, Jasper straciłby zmysł czasu i zawsze przychodził cztery minuty za wcześnie - czy może za późno? - na posiłki. A to wzburzyłoby służbę i wywołało konsternację w kuchni. Lepiej więc zostawić zegar w spokoju. Rozstrzygnąwszy tę istotną kwestię, skupił uwagę na innym temacie. Powinien leżeć w łóżku od godziny albo od dwóch. A jeszcze lepiej, od trzech. Po przyjęciu u lady Hounslow powinien wrócić prosto do rezydencji - tylko że wtedy przyszedłby do domu przed północą i siedział sam w dniu swoich urodzin, co byłoby doprawdy żałosne. Zatem należało wrócić zaraz po wyjściu z klubu White'a jakąś godzinę później. Tak widocznie zrobił, skoro teraz znajdował się tu, w swojej bibliotece. Nie mógł jednak pójść spać, ponieważ, kiedy wyszedł z klubu, paru namolnych dżentelmenów nie chciało się z nim rozstać. Towarzyszyli mu do domu, żeby obchodzić urodziny, które już zdążyły przejść do historii. Przez spowijające jego mózg opary alkoholu - czy raczej gęstą mgłę - usiłował dociec, czy to on ich zaprosił. Diabelnie nietaktowne z ich strony, że przyszli, jeśli tego nie zrobił. Musiał to wyjaśnić. - Pytam - dukał powoli, tak żeby każde słowo brzmiało wyraźnie - czy któryś z was został tu zaproszony? Wszystkim mocno szumiało w głowie. Siedzieli rozwaleni w fotelach - z wyjątkiem Charliego Fielda, który opierał się plecami o kominek i obracał w palcach kieliszek z godną podziwu zręcznością, bo nie uronił ani kropli cennego trunku. - Czy któryś z nas został...? - Charlie ściągnął brwi urażony. - Do diabła, Monty, wręcz zaciągnąłeś nas do siebie. - Za nogawki - dodał sir Isaac Kerby - Wszyscy zbieraliśmy się już do domu, ale kiedy wyszliśmy od White'a, ty nie chciałeś o tym słyszeć, Monty. Upierałeś się, że noc jest jeszcze

dosyć młoda i że człowiek tylko raz w życiu musi odcierpieć dwudzieste piąte urodziny. - Dwadzieścia pięć lat, przyjacielu, to jeszcze nie powód, żeby się nad sobą roztkliwiać - odezwał się wicehrabia Motherham. - Poczekaj, aż dojdziesz do trzydziestki. Wtedy wszystkie krewne z kuzynkami w drugim i trzecim pokoleniu, a nawet czwarta i piąta woda po kisielu zaczną cię nagabywać, żebyś ożenił się i zapełnił swój własny pokój dziecięcy. Jasper, krzywiąc się, uciskał skronie kciukiem i środkowym palcem. - Boże uchowaj! - Bóg ci nie pomoże, Monty - mruknął wicehrabia. Miał trzydzieści jeden lat i był żonaty od roku. Zona, stanąwszy na wysokości zadania, powiła mu przed miesiącem syna. - Damy w rodzinie nie dadzą ci żyć. To istne diablice. - Do - syć - odezwał się sir Isaac, przepychając z heroicznym wysiłkiem to słowo przez wargi. - Dosyć tego ponuractwa. Napij się jeszcze, Motherham, i głowa do góry. - Darujmy sobie ceremonie. - Jasper machnął ręką w stronę kredensu z imponującym zestawem butelek i karafek, których zawartość wydawała się poważnie naruszona. Dobry Boże, wszyscy z pewnością mieli już mocno w czubie, kiedy zjawili się tu dwie czy trzy godziny temu. - Nie mogę wstać, żeby ci nalać, Motherham. Coś się stało z moimi nogami. Wątpię, żebym się na nich utrzymał. - To, czego mężczyzna potrzebuje na dwudzieste piąte urodziny, to coś, co by go podniosło na duchu - oświadczył Charlie. - Jakiejś przygody. Czegoś ekscy - tu - tiu... Co to za słowo, do czorta? Jakiegoś wyzwania. - Wyzwania? Masz na myśli coś szalonego? - Jasper ożywił się wyraźnie. - Jakiś zakład? - dodał z nadzieją. - Do diabła! - Charlie podniósł dłoń, żeby chwycić się półki nad kominkiem, o którą się opierał. - Musisz, Monty, nająć architekta, żeby się przyjrzał tej podłodze. Nie powinna się tak chwiać. To szalenie niebezpieczne. - Siadaj, Charlie - poradził sir Isaac. - Spiłeś się jak bela, staruszku. Robi mi się niedobrze od samego patrzenia, jak się kołyszesz. - Spiłem się? - zdziwił się Charlie. - Cóż za ulga. Myślałem, że to podłoga. - Podszedł chwiejnie do najbliższego krzesła i opadł na nie, bardzo zadowolony. - A zatem, co Monty ma zrobić tym razem? Ścigać się? - Ścigałem się do Brighton i z powrotem zaledwie dwa tygodnie temu, Charlie - przypomniał mu Jasper - i byłem pięćdziesiąt osiem minut przed ustalonym czasem. Teraz musi być coś zupełnie innego. Coś nowego.

- Picie? - podpowiedział Motherham. - Upiłem Welby'ego, że upadł pod stół w zeszłą sobotę - stwierdził Jasper - a nie ma... czy nie było w tym mieście nikogo, kto by miał taką mocną głowę jak Welby. Mój Boże, moja głowa chyba spuchła i urosła dwa razy. Szyja nie jest w stanie jej utrzymać. Czy wygląda tak, jakby była dwa razy większa? - To gorzała, Monty - skwitował Charlie. - Rano będzie wydawać się jeszcze większa... to jest, głowa. Moja też, nie wspominając o żołądku. - Już jest rano - zauważył Jasper. - Powinniśmy być w łóżku. - Ale nie razem, Monty - wybełkotał sir Isaac. - Moglibyśmy wywołać skandal. W odpowiedzi na ten mizerny dowcip rozległ się ryk śmiechu, - po czym panowie skrzywili się jak na dany znak. - Agatha Strangelove - wymamrotał Hal Blackstone, który dopiero się ocknął. Przez ostatnie pół godziny drzemał wciśnięty głęboko w skórzany fotel i nie brał udziału w rozmowie. - Co z nią, Hal? - zapytał łagodnie sir Isaac. Agatha Strangelove była tancerką w operze. Miała bujne jasne loki, usta jak pączek róży, nogi aż po szyję i była apetycznie zaokrąglona we właściwych miejscach - jak ktoś zauważył, kiedy przed miesiącem czy dwoma ukazała się po raz pierwszy na scenie; mężczyźni, którzy usłyszeli tę uwagę, rozumieli ją doskonale. Była też bardzo oszczędna w rozdzielaniu łask dżentelmenom, chociaż ci po każdym występie tłoczyli się wokół jej garderoby. - Monty powinien pójść z nią do łóżka - stwierdził Hal. - W ciągu najwyżej tygodnia. Zapadło milczenie. - Zrobił to w drugim tygodniu jej pobytu w mieście - oznajmił po chwili sir Isaac, wciąż łagodnym głosem, jakby zwracał się do chorego. - Zapomniałeś, Hal? Zapisano to w księdze zakładów u White'a w poniedziałek w nocy, z tygodniowym terminem, a Monty miał ją w nocy we wtorek, środę i czwartek, i w dzień zresztą też, aż oboje padli z wyczerpania. - A niech to. - Hal pokiwał głową. - Tak było. Musiałem się spić. Monty, już godzinę temu należało nas odesłać do domu. - Czy ja ciebie w ogóle zaprosiłem? Albo któregokolwiek z was? Za nic nie mogę sobie przypomnieć. W Londynie panuje widać w tym roku większa nuda niż zwykle. Trudno wymyślić coś naprawdę interesującego czy oryginalnego. Zakładał się już o wszystko, niech to diabli. A miał dopiero dwadzieścia pięć lat. Ktoś podobno powiedział, że jeśli lord Montford zamierza naprawdę się wyszumieć, to wywoła

huragan, który spustoszy połowę kraju. Jeszcze mu się nie udało, czyż nie? Inaczej nie warto by było żyć. - A co z cnotliwą damą? - Charlie nie zawahał się narazić na niebezpieczeństwo rozkołysanej podłogi, żeby przejść przez pokój do kredensu i znów nalać sobie trunku. - Cnotliwa dama? - Jasper odstawił pusty kieliszek na stolik obok. Uznał, że ma dość, tyle że pewnie miał już dość, zanim wyszedł od White'a. - Piekielnie nudna, kimkolwiek jest. - Uwiedź ją - Charlie nie ustępował. - Och, coś takiego. - Hal zapadał znów w drzemkę, ale wybudził się, uznawszy, że rozmowa przybrała interesujący obrót. - Którą cnotliwą damę? - Najcnotliwszą, jaka nam przyjdzie do głowy - odparł Charlie z zadowoleniem, wracając bezpiecznie do krzesła. - Młodą i śliczną dziewicę. Nowicjuszkę na salonach i o nienagannej reputacji. Niewinną jak lilia i tak dalej. - Ach tak. - Hal, na którego skierowały się wszystkie oczy, nie wiedział, co powiedzieć. Jednak zdołał się już całkiem obudzić. Motherham zachichotał. - To byłoby dla ciebie coś nowego, Monty. Świetne osiągnięcie na drodze znakomitej kariery hulaki i rozpustnika. - Podniósł kieliszek, jakby wznosząc toast. - Nie zrobiłby tego - oświadczył zdecydowanie sir Isaac; wyprostował się na krześle, odstawiając kieliszek. Są pewne granice w tej zabawie, nawet dla Monty'ego. Nie mógłby uwieść niewinnej panienki z wielu powodów, które długo by wymieniać, a tego nie zrobię, bo tak się dziwnie składa, że język odmawia mi posłuszeństwa. Poza tym, prawdopodobnie nie uwiódłby jej, nawet jeśli postanowiłby spróbować. Nie należało ujmować tego w ten sposób. Żaden przyzwoity dżentelmen ani nawet notoryczny hulaka nie pomyślałby o uwiedzeniu niewinnej dziewczyny. Nie o wszystko można się zakładać, choć ograniczeń było niewiele. Oczywiście, im więcej trunku, tym bardziej śmiałe zakłady zawierano. Jasper sobie nie żałował - wypił tyle, ile zdołał, nie tracąc przytomności. A ktoś tu stwierdził, że nie potrafiłby czegoś zrobić, nawet gdyby próbował. - Podaj jej imię - powiedział. - O, do diabła! - Ho, ho! Monty. - Wspaniale, przyjacielu! Zachęta podziałała. Zaczęli wymieniać nazwiska młodych dam, które debiutowały w tym sezonie. Sporo ich się pojawiło. Po przedyskutowaniu, choć bez udziału Jaspera, uznano

jednak, iż żadna się nie nadaje - z tego czy innego powodu. Panna Bota była daleką kuzynką Isaaca. Lady Anna Marie Roache miała zaręczyć się z bratem żony przyjaciela brata Hala Blackstona - czy coś w tym rodzaju. Twarz panny Hendy szpeciły pryszcze, więc trudno ją uznać za piękną... I tak dalej. A potem padło imię Katherine Huxtable. - Kuzynka Cona Huxtable'a? - zapytał sir Isaac. - Lepiej nie. Zawetowałby ją natychmiast, gdyby był w mieście i siedział tu dziś z nami. To by mu się nie spodobało, o nie. - Wcale by go to nie obeszło - sprzeciwił się Motherham. - Cona nie łączy z kuzynami głęboka miłość, z oczywistych powodów. Gdyby miał szczęście urodzić się legalnie, tytuł hrabiego Merton należałby teraz do niego, a nie do tego szczeniaka. Panna Katherine Huxtable to siostra Mertona - dodał na wypadek, gdyby któryś z przyjaciół nie wiedział. - I tak jest za stara - stwierdził zdecydowanie Hal. - Musi mieć dwudziestkę co najmniej. - Ale trudno o damę bardziej niewinną, Hal - zauważył Motherham. - Jej brat dopiero co, zupełnie niespodziewanie, odziedziczył tytuł. Podobno cała rodzina, klepiąc biedę, mieszkała w chatce w jakiejś zapadłej wiosce, o której nikt nie słyszał. I nagle okazuje się, że dama jest siostrą hrabiego i debiutuje podczas londyńskiego sezonu. Powiadam, że jest niewinna, jak nowo narodzona owieczka. A nawet bardziej. - Z pewnością posiada też wiejskie cnoty - powiedział Charlie, wzdrygając się teatralnie. - Purytańską moralność i żelazne zasady. Chodząca cnotliwość. Nawet Monty ze swoją urodą, wdziękiem i talentami uwodzicielskimi nie miałby u tej damy żadnych szans. Było by okrucieństwem z naszej strony, żeby na nią postawić. Tego także nie należało mówić. Żadne wyzwanie nie podniecało tak, jak niemożliwy do wygrania zakład. Coś takiego, rzecz jasna, nie wchodziło w grę, ale zwycięstwo w podobnych okolicznościach stanowiło dla Jaspera treść życia. - To ta ze złotymi włosami? - zagadnął. - Wysoka, smukła, o zachęcającym uśmiechu i niezgłębionych błękitnych oczach. - Odął wargi, przywołując jej obraz przed oczami. Była piękna. Przyjaciele ryknęli śmiechem. - Oho! Monty - odezwał się sir Isaac. - Już ci wpadła w oko? A może ostrzysz sobie na nią zęby, bo jest niewinna, no i to siostra Mertona, co? - Myślałem - rzekł Jasper, unosząc brew - że celem ma być uwiedzenie damy, a nie ślub.

- Głosuję zatem za panną Katherine Huxtable jako tą, która ma zostać uwiedziona - obwieścił Hal. - To, oczywiście, niemożliwe. Takie kobiety jak ona może skusić tylko małżeństwo. A nawet to mogłoby nie pomóc, gdybyś to ty, Monty, bez obrazy, przyjacielu, poprosił o jej rękę. Twoja reputacja odstrasza niewiniątka. Ten jeden raz mam pewność, że coś zyskam na tym zakładzie. To prawdziwa inwestycja. - Przez uwiedzenie - odezwał się znów sir Isaac - rozumiemy akt miłosny, czyż nie? Spojrzeli na niego, jakby wyrosła mu druga głowa. - Ukradkowy całus czy klaps w pośladek nie stanowiłyby dla Monty'ego godnego wyzwania - zauważył Hal - nawet gdyby ów całus czy klaps spotkały się z aprobatą damy. Oczywiście, że chodzi nam o akt miłosny. Ale nie gwałt, rzecz jasna. To się rozumie samo przez się. - Więc po co o tym mówić, Hal? - Jasper uświadomił sobie, że wszyscy są bardzo, bardzo pijani i jutro tego pożałują - czy też wtedy, gdy w ciągu następnych paru dni wytrzeźwieją. Uświadomił sobie także, że żaden z nich, nawet na trzeźwo, nie wycofałby się z zakładu, który zostanie za chwilę przyjęty i wkrótce wpisany do księgi zakładów w jednym z klubów, gdzie każdy dżentelmen, gotów ryzykować gotówką, będzie mógł się do niego przyłączyć. Nie mieli w zwyczaju wycofywać się z zakładu. On na pewno nie. Mogłoby się wydawać, pomyślał w rzadkiej chwili moralnego niepokoju, że mają nieco wypaczone pojęcie honoru. Ale do diabła z sumieniem i honorem. Był zbyt pijany, żeby dręczyć umysł tak trudnymi pojęciami. - Stawiamy zatem zakład - podsumował Motherham - że Monty uwiedzie pannę Katherine Huxtable i posiądzie ją w ciągu... Miesiąca? Dwóch tygodni? - Dwóch tygodni - zdecydował Charlie. - Wynik przyjmujemy na słowo. Dyskusja przeszła na finansowe szczegóły zakładu. - Zgoda, Monty? - zapytał Motherham, kiedy wszystko zostało uzgodnione. - Zgoda. - Machnął ręką niedbale. - Panna Katherine Huxtable sprawi mi tę przyjemność i pójdzie ze mną do łóżka w ciągu następnych dwóch tygodni. Można dodać, że jej także to sprawi przyjemność. Parsknęli śmiechem. Jasper ziewnął szeroko. Wiele już różnych zakładów zawierał i zawsze wygrywał. Ale teraz stało przed nim wyzwanie zupełnie inne niż wszystkie poprzednie. Bardzo interesujące. I znacznie trudniejsze.

Uwiedzenie Agathy Strangelove do takich nie należało. W zasadzie można by powiedzieć, że role się odwróciły, chociaż trudno uznać, iż został uwiedziony. Panna Katherine Huxtable, siostra młodego hrabiego Merton, była obdarzona niezwykłą urodą. Widział ją już parę razy tej wiosny i nawet przyglądał się dziewczynie ukradkiem. Jej starsza siostra poślubiła niedawno wicehrabiego Lyngate, oficjalnego opiekuna Mertona - i zapewne również panny Huxtable. Interesujące. Groźny człowiek, Lyngate. Podobnie jak Con Huxtable. Jasper nie był wcale taki pewien jak Motherham, że Con nienawidził swoich kuzynów - a przynajmniej tej kuzynki. Spotkali się kiedyś, gdy Con obwoził po mieście ją i drugą młodą damę - i co ciekawe - nie zatrzymał się, żeby je przedstawić. Prawdopodobnie bronił ich niewinności - jak pasterz chroniący owieczki przed wilkiem. Con nie pochwaliłby tego zakładu, zdając sobie sprawę z jego nieuniknionego wyniku, który był przecież z góry wiadomy. Co ledwie dodało smaczku całej sprawie, bo Con, rzecz jasna, należał do grona przyjaciół. Jasper zauważył, że goście zbierają się do odejścia. Cieszył się, że jest u siebie w domu, choć nawet myśl, żeby wstać i powlec się na górę do łóżka, sprawiała mu przykrość. Musiał jednak podjąć ten wysiłek, inaczej jego kamerdyner zjawi się tu w ciągu pół godziny z potężnym lokajem czy dwoma, żeby go wnieść do sypialni. To już raz się zdarzyło i Jasper czuł się upokorzony. Może o to chodziło Cockingowi. Nie chciał, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Tak więc przed upływem pół godziny, pożegnawszy przyjaciół, udał się chwiejnym krokiem na piętro, gdzie, pomimo późnej - albo wczesnej, w zależności od punktu widzenia - godziny czekał na niego pokojowiec. - Cóż, Cocking - powiedział, pozwalając rozebrać się jak dziecko - to były urodziny, o których lepiej zapomnieć. - Tak jak o większości urodzin - zgodził się kamerdyner. Tyle że Jasper nie zapomni o tych urodzinach, o kolejnym, naprawdę trudnym zakładzie. Nigdy nie przegrał zakładu. Ale tym razem? Przez chwilę po odejściu służącego, kiedy Jasper przeszedł przez pokój, żeby otworzyć okno, nie mógł sobie przypomnieć, o co się założył. Ale nawet wtedy miał niepokojące wrażenie, że będzie tego żałować.

Zwykle nie przyglądał się zbyt uważnie pannom na wydaniu. Bywały wśród nich piękności, lecz istniało też niebezpieczeństwo zwabienia w pułapkę matrymonialną, wbrew temu, co ktoś powiedział niedawno - że Jasper odstrasza niewinne dziewczęta. Był jednak bogatym, utytułowanym dżentelmenem, a to wystarczało, żeby darować mu większość grzechów. Pannie Katherine Huxtable rzucił niejedno spojrzenie. Zachwyciła go nie tylko urodą. Zjawiskowo urocza, o delikatnych, arystokratycznych rysach twarzy, wprost emanowała pełnym prostoty, naturalnym wdziękiem. I te jej oczy. Nigdy nie patrzył w nie z bliska, ale i tak zawładnęły jego wyobraźnią. Zastanawiał się nawet, co się w nich kryje. Aż sam dziwił się temu. Nie miał zwyczaju zagłębiać się w swoje wnętrze, a tym bardziej w cudze. Być może pociągało go także to, że dama była spokrewniona z Conem Huxtable'em, a ten nie raczył mu jej przedstawić. A teraz ma ją uwieść w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Oczywiście należało przez to rozumieć akt miłosny. Do diabła! Przystał na takie warunki zakładu. To była trzeźwiąca myśl - jak najbardziej dosłownie. Gramoląc się na łóżko, przeszedł ze stanu głębokiego oszołomienia w przykry stan fizycznej niemocy - głowa pękała mu z bólu i męczyły go mdłości. Pewnego dnia przestanie pić. I zakładać się. I oddawać się szaleństwom młodości czy jak to nazwać; wolałby zapomnieć, od jak dawna to robił. Pewnego dnia... Ale jeszcze nie teraz, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat. I musiał wygrać zakład, zanim zacznie zmieniać swoje życie. Nigdy dotąd nie przegrał.

2 Katherine Huxtable sprzyjało szczęście. Myślała o tym, spacerując pewnego ranka ze swoją siostrą Vanessą, lady Lyngate, po londyńskim Hyde Parku. Zaledwie przed paroma miesiącami mieszkała razem z najstarszą siostrą Margaret i młodszym bratem Stephenem w skromnej chacie w małej wsi Throckbridge w Shropshire. Vanessa, wówczas wdowa Dew, mieszkała z teściami w pobliskim Rundle Park. Katherine przez parę dni w tygodniu uczyła dzieci w wiejskiej szkole. Żyli godnie, lecz ubogo, pieniędzy starczało tylko na jedzenie i ubranie, bo Meg odkładała na edukację Stephena. A potem nagle wszystko się zmieniło. Wicehrabia Lyngate, w owym czasie zupełnie im nieznany, zjawił się we wsi w dniu świętego Walentego, przynosząc niezwykłe i niespodziewane wieści, że Stephen jest nowym hrabią Merton i właścicielem Warren Hall w Hampshire oraz innych rozległych włości, a także ogromnego majątku. Dawne życie stało się tylko wspomnieniem. Przenieśli się do Warren Hall, rezydencji z parkiem, siedziby Stephena, zabierając ze sobą Vanessę. A potem Vanessa poślubiła wicehrabiego Lyngate. Pojechali do Londynu, na prezentację przed królową, żeby wziąć udział w bogatym w wydarzenia wiosennym sezonie. Tak więc ona i Vanessa spacerowały w parku, jakby nie miały innych zajęć. To było takie szokująco dekadenckie - i niezaprzeczalnie przyjemne. Nagle okazało się, że posiadają wiele nowych i cudownych rzeczy - pieniądze, bezpieczeństwo, modne stroje, nowych znajomych; na wszystkie rozrywki nie starczało czasu. A przed Katherine otworzyła się perspektywa świetnej przyszłości u boku jednego ze znakomitych dżentelmenów, którzy okazywali jej zainteresowanie. W wieku dwudziestu lat wciąż pozostawała wolna, choć cieszyła się ogromnym powodzeniem. Nigdy jeszcze się nie zakochała. W Londynie też miała wielu admiratorów i niektórych nawet szczerze lubiła. Właśnie przyznała, odpowiadając na pytanie Vanessy, że wśród znajomych dżentelmenów nie ma nikogo wyjątkowego. - Chcesz, żeby ktoś taki zjawił się w twoim życiu? - W głosie Vanessy brzmiała nutka powątpiewania. - Oczywiście, że chcę. - Katherine westchnęła. - W tym rzecz, Nessie. Musi być wyjątkowy. Dochodzę jednak do wniosku, że chyba nie ma kogoś takiego, że gonię za marzeniem. Wiedziała jednak, że romantyczna miłość jest możliwa. Vanessa bardzo kochała

pierwszego męża, Hedleya Dewa, a Katherine była niemal pewna, że lorda Lyngate siostra też darzyła wielkim uczuciem. - Albo być może - przyznała - jest ktoś taki, ale ja nie potrafię go rozpoznać. Może to moja wina. Może nie jestem stworzona do namiętnej miłości czy czułego romansu... Vanessa poklepała ją pocieszająco po ramieniu i się roześmiała. - Oczywiście, że jest taki mężczyzna - powiedziała - i oczywiście rozpoznasz go, kiedy na niego trafisz i poczujesz to wszystko, o czym marzysz. Albo może potem, kiedy odnajdziecie się, tak jak ja i Elliot. Pobraliśmy się, zanim zrozumiałam, jak bardzo go kocham, a właściwie, że w ogóle go kocham. Dopiero co sama to odkryłam i nie jestem pewna, czy dowiedziawszy się o tym, biedak nie przeraziłby się śmiertelnie. - O Boże. To nie brzmi zachęcająco, Nessie. Choć jestem pewna, że lord Lyngate nie zna strachu. Spojrzały na siebie i zachichotały. Całkiem możliwe, że wina leży nie po jej stronie, myślała Katherine w nadchodzących dniach i tygodniach. Może zbyt przywiązywałam się do wyobrażenia o tym, jak ten mój mężczyzna powinien wyglądać i jak się zachowywać. Może szukam miłości w niewłaściwych miejscach. W bezpiecznych miejscach. A jeśli miłość w ogóle nie jest bezpieczna? To zaskakujące i w istocie raczej niepokojące pytanie postawiła sobie pewnego wieczoru w ogrodach Vauxhall. Margaret i Stephen wrócili niedawno do Warren Hall. Margaret, ponieważ przygnębiła ją wiadomość, choć nigdy by się do tego nie przyznała, że Crispin Dew, od wielu lat jej ukochany, ożenił się z Hiszpanką, kiedy jego regiment stacjonował na Półwyspie. Stephen dlatego, że jako siedemnastolatek nie mógł w pełni uczestniczyć w życiu socjety; wrócił zatem, żeby się uczyć i przygotować do studiów w Oksfordzie, które miał rozpocząć jesienią. Vanessa i lord Lyngate pojechali z nimi, by spędzić parę dni w Finchley Park, swoim domu w pobliżu Warren Hall. Katherine towarzyszyłaby im z radością, ale przekonali ją, żeby została w Londynie na resztę sezonu. Tak więc zamieszkała w rezydencji Moreland przy Cavendish Square z matką wicehrabiego Lyngate i jego młodszą siostrą, Cecily, która także debiutowała w tym sezonie. Wicehrabina matka, lady Lyngate, obiecała otoczyć Katherine macierzyńską troską. Ale jej oko nie było może tak bystre, jak powinno, stwierdziła Katherine podczas wieczoru, kiedy obie z Cecily wzięły udział w przyjęciu wydanym przez lorda Beaton i jego siostrę, pannę Flaxley, w ogrodach Vauxhall. Ich matka miała czuwać nad młodymi ludźmi, a

wicehrabina matka, lady Lyngate, postanowiła odpocząć. Towarzystwo składało się z ośmiu młodych osób, nie licząc lady Beaton. Wśród nich znajdował się nie kto inny, jak lord Montford. Katherine już wiedziała, że to niebezpieczny londyński hulaka. Ostrzeżenie padło z ust jego przyjaciela, a zatem kogoś, kto wiedział, co mówi - Constantine'a Huxtable'a, jej czarującego i przystojnego kuzyna, półkrwi Greka, którego poznała niedawno, kiedy przeprowadziła się z rodziną do Warren Hall. Constantine wziął ją i jej kuzynkę, Cecily, pod swoje skrzydła w Londynie, oprowadzał je po mieście, pokazując im najciekawsze miejsca, zapoznawał z ludźmi, których uznał za odpowiednich. Żadna przyzwoitka nie okazałaby się surowsza, choć Katherine podejrzewała, że Con znał wiele osób o nie najlepszej reputacji i być może nawet się z nimi przyjaźnił. Na przykład z lordem Montford. Ów dżentelmen zbliżył się do nich kiedyś, gdy odbywali przejażdżkę po parku, wołając do Constantine'a, jakby uważał go za co najmniej dobrego znajomego. A Constantine ledwie skinął mu głową i odjechał, nie zatrzymując się, żeby dokonać prezentacji. Zdaniem Katherine zachował się niezbyt grzecznie. Baron Montford był wyjątkowo przystojny, ale w jego sposobie bycia dało się zauważyć pewną nonszalancję i jakby lekceważący stosunek do otoczenia. Nawet gdyby Constantine nie ostrzegł jej przed nim po tym przypadkowym spotkaniu, Katherine nie miała wątpliwości, iż jedno spojrzenie przekonałoby ją, że od kogoś takiego lepiej trzymać się z daleka. Poza urodą, niedbałą elegancją kosztownego stroju, umiejętnościami jeździeckimi - te wszystkie cechy posiadało wielu dżentelmenów, których poznała w ostatnich tygodniach - było w nim jeszcze coś dziwnego. Coś, czego nie potrafiła nazwać. Gdyby znała słowo „seksapil”, wiedziałaby, że jej umysł właśnie tego określenia poszukuje na próżno. Seksapil emanował z niego wszystkimi porami skóry. Otaczała go także aura niebezpieczeństwa. - Jeśli zauważę, że któraś z was choćby zerka w jego stronę - powiedział Constantine, gdy lord Montford przejechał obok, a on wyjaśnił kuzynkom, kim był ten człowiek i dlaczego ich nie przedstawił - osobiście odprowadzę winowajczynię do domu, zamknę w pokoju, połknę klucz i będę trzymać straż przed jej drzwiami aż do nadejścia lata. Uśmiechał się do nich, mówiąc to, one też były rozbawione, ale zrozumiały, że zrobiłby coś okropnego, gdyby w jakiś sposób zawarły znajomość z tym dżentelmenem. To tylko, rzecz jasna, wzmogło zainteresowanie Katherine - wbrew jej woli. Zauważyła, że rzuca lordowi Montford zaciekawione spojrzenia przy każdym spotkaniu, a ponieważ obracali się w tych samych kręgach towarzyskich, okazji nie brakowało.

Był jeszcze przystojniejszy, niż pamiętała z pierwszego spotkania w parku. Wysoki, ale nie nadmiernie wysoki, szczupły, lecz nie chudy, miał pięknie umięśnione ciało. Gęste ciemnobrązowe włosy nosił dłuższe, niż nakazywała moda, a jeden zbłąkany kosmyk zawsze spadał mu na czoło po prawej stronie. Ciemne oczy patrzyły sennie, choć może to nie najlepsze słowo. Wydawały się senne, ponieważ często je mrużył, ale Katherine stwierdziła, że pod przymkniętymi powiekami kryją się bystre, żywe oczy. Spotkała nawet jego spojrzenie i musiała odwrócić wzrok, udając, że wcale mu się nie przyglądała. Za każdym razem serce biło jej mocniej w piersi. Nie chciała, aby przyłapano ją na przypatrywaniu się temu mężczyźnie. Baron sprawiał wrażenie aroganta. Często unosił jedną brew i patrzył kpiąco; pięknie zarysowane wargi miał zwykle lekko odęte, jakby myślał o czymś niestosownym. Podobno posiadał ogromny majątek. Ale strażnicy moralności w łonie socjety nie ubiegali się o jego towarzystwo. Constantine nie przesadził, gdy mówił, że to nieokiełznany szaleniec, rozpustnik i hulaka, że podejmuje najbardziej wariackie, niebezpieczne zakłady. Wiele matek, nawet tych szczególnie ambitnych i gotowych na wszystko, aby tylko wydać za mąż swoje córki, unikały go jak trędowatego. Może zresztą unikały w obawie, że spojrzy na nie kpiąco, unosząc prawą brew, a one poczują się jak pyłek u jego stóp, zaś myśl, że mógłby zalecać się do ich córek - czy choćby poprosić je do tańca - wyda się zupełnie nie na miejscu. Nigdy nie tańczył. Wiele dam obchodziło lorda Montford z daleka jeszcze z innego powodu. Miał zwyczaj rozbierania ich wzrokiem, jeśli patrzyły zbyt śmiało w jego stronę. Katherine wiedziała, że to prawda - widziała, jak to robił, na szczęście nigdy jej coś takiego nie spotkało. Fascynował ją, taka była prawda. Nie to, żeby miała ochotę coś z tą fascynacją zrobić. Ale łapała się czasem na tym, że zastanawia się, jak by to było, gdyby... Zawsze przerywała te rozważania, zanim postawiła sobie pytanie, co miało nastąpić po „gdyby”. A teraz znalazła się w nielicznym gronie wybranych osób, wśród których i on się znalazł, musiała więc znosić jego bliskość przez cały wieczór. Wicehrabim matka, lady Lyngate przeraziłaby się, gdyby o tym wiedziała, ponieważ Cecily też uczestniczyła w przyjęciu, a miała zaledwie osiemnaście lat i dopiero co ukończyła szkołę. Constantine wpadłby we wściekłość, tyle że przebywał teraz poza Londynem. Niedawno zakupił posiadłość w Gloucestershire i pojechał ją obejrzeć. Pani domu też nie wydawała się

zachwycona, wnosząc po jej kwaśnej minie. Katherine współczuła lady Beaton, ponieważ ta nie była przecież niczemu winna. Co mogła uczynić, kiedy postawiono ją przed faktem dokonanym, a nie chciała zachować się grubiańsko? Panna Rachel Finley, również obecna, była bliską przyjaciółką panny Flaxley oraz, mimo sporej różnicy wieku, dobrą znajomą Cecily i Katherine. Naturalnie więc, że ją zaproszono, wraz z narzeczonym, panem Goodingiem. Ale panu Goodingowi przytrafiło się nieszczęście: rano, wysiadając z powozu, skręcił kostkę i nie był w stanie chodzić. Nie zmieniając planów na wieczór, panna Finley zrobiła to, co mogła w tak krótkim czasie. Poprosiła brata, lorda Montford, żeby jej towarzyszył, a on uprzejmie się zgodził. Gościom nie pozostało nic innego, jak tylko zachowywać się tak, jakby było najzwyklejszą rzeczą na świecie dzielić lożę w Vauxhall ze sławetnym londyńskim hulaką. Katherine zastanawiała się, dlaczego zgodził się przyjść z siostrą. Nie wyglądało, by kierowały nim silne braterskie uczucia, a w dodatku w takim towarzystwie jak to przebywał rzadko. Żaden z obecnych tu dżentelmenów nie należał do ścisłego kręgu jego przyjaciół; wszyscy zerkali na niego niemal z podziwem, co może było lepsze od otwartej wrogości. A może nie. Dlaczego dżentelmen miałby podziwiać hulakę i lekkoducha? Robił wrażenie trochę znudzonego, ale i rozbawionego, jakby wspominał jakiś dowcip, nienadający się do powtórzenia w tym gronie. I cóż to musiał być za żart! Wielkie nieba! Cecily naprawdę zdjęta strachem zaczęła się energicznie wachlować. - Co mamy robić? - szepnęła do Katherine, kiedy lord Montford pojawił się z panną Finley u boku. - Con powiedział... Oczywiście, nic nie mogły zrobić. - Musimy odprężyć się i cieszyć wieczorem - odparła szeptem Katherine - w bezpiecznym towarzystwie lady Beaton. To nieprawdopodobne, żeby lord Montford uprowadził którąś z nich w jakieś odludne miejsce, licząc, że pofolguje rozpalonym zmysłom. Ta myśl rozbawiła Katherine; uznała, że zamiast bać się, lepiej skorzystać z okazji i przyjrzeć się bliżej mimo wszystko tajemniczemu dżentelmenowi. Lord Montford usadowił się obok lady Beaton, starając się ją oczarować - z widocznym powodzeniem. Dama już nie była spięta, śmiała się, jej policzki poróżowiały; postukiwała go nawet wachlarzem w ramię. Inni także poddali się urokowi chwili, zaczęli swobodnie gawędzić i rozglądać dookoła. Żadne miejsce nie miało więcej uroku w ciepły letni wieczór niż Vauxhall na południowym brzegu Tamizy.

Lord Montford mówił cichym, łagodnym głosem człowieka o dużej kulturze. Śmiał się melodyjnie. Katherine obserwowała go ukradkiem z drugiego końca loży, póki jej na tym nie przyłapał. Spojrzał na nią nagle, kiedy gryzła truskawkę. Patrzył na nią wprost, choć przez chwilę zatrzymał wzrok na truskawce w jej ustach, zauważając także nerwowy ruch języka, kiedy oblizała wargi, żeby sok nie pociekł jej po brodzie. Patrzył, jak podnosi serwetkę i ociera usta, a potem je oblizuje; obserwował Katherine z uwagą, co wprawiło ją w zakłopotanie. O Boże, w ogóle nie powinnam na niego patrzeć, pomyślała, spuszczając oczy. Więcej tego nie zrobi. Mógłby pomyśleć, że wywarł na niej wrażenie albo że z nim flirtuje czy też coś równie upokarzającego. Żałowała, że nie ma przy niej Margaret. - Czy nie zgodzi się pani ze mną, panno Huxtable? - zapytał nagłe, kiedy podnosiła do ust kolejną truskawkę. Ręka z owocem zawisła w powietrzu. Zdziwiła się, że pamięta jej imię, choć panna Finley przedstawiła ich sobie przed niecałą godziną. Mogła zachować się w jedyny rozsądny sposób - powiedzieć mu, zgodnie z prawdą, że nie przysłuchiwała się tej rozmowie. Zmieszała się jednak. - Tak, w istocie - odparła. Spojrzał na nią z rozbawieniem, podczas gdy lady Beaton wydawała się nieco zaskoczona. Udzieliła niewłaściwej odpowiedzi. - Czy też może... Nagle pomyślała, że byłoby niezwykle łatwo zakochać się po uszy w kimś takim jak lord Montford. W kimś niebezpiecznym. A może to nie musiał być ktoś taki jak lord Montford, w kim mogłaby się zakochać, gdyby była na tyle głupia, żeby sobie na to pozwolić. Może to mógłby być właśnie on. Dziwny dreszcz przeszył jej ciało. To wtedy przyszło jej do głowy, że być może miłość nie jest bezpieczna. Ze być może próby znalezienia jej w bezpiecznych miejscach sprawiały, że nie mogła jej znaleźć. Ze być może nigdy jej nie znajdzie, jeśli nie... Nie skoczy w ciemność? Bardzo niebezpieczną ciemność? Patrzył jej w oczy dłużej, niż to było potrzebne, po czym wrócił do rozmowy z lady Beaton i wieczór toczył się dalej bez niespodzianek. Lord Beaton tańczył z Katherine na parkiecie przed lożami, kiedy zjedli kolację, a potem, z jeszcze jedną parą poszli na krótki spacer aleją oświetloną zawieszonymi na gałęziach drzew kolorowymi lampionami, mijając grupki innych uczestników zabawy. Lord Beaton należał do najwytrwalszych wielbicieli Katherine. Przy odrobinie zachęty

zacząłby się zapewne poważnie do niej zalecać. Taki związek przyniósłby wiele korzyści, bo przecież do niedawna była tylko wiejską nauczycielką, nawet jeśli miała za ojca dżentelmena i wnuka hrabiego. Nigdy nie udzieliła mu zachęty. Lubiła lorda Beatona. Jasnowłosy, przystojny, dobroduszny i... cóż, odrobinę nudny. Nie kojarzył się w żaden sposób z niebezpieczeństwem. Uświadomiła sobie, że takie podejście stawia w gorszym świetle ją niż jego. Stałość charakteru powinna najsilniej za nim przemawiać. Dlaczego uznała nagle, że jednak wolałaby kogoś niebezpiecznego? Czy też, że mogłaby bardziej niż lubić pewnego niebezpiecznego dżentelmena? Należało tylko mieć nadzieję, że życie nie zweryfikuje tej niedorzecznej teorii. A jednak tak się stało. Tańczyli, jedli, rozmawiali, a potem udali się na spacer, żeby wypełnić czas przed pokazem sztucznych ogni. Szli wszyscy razem główną aleją, prowadząc lekką, przyjemną konwersację - póki Katherine nie została potrącona przez jakiegoś pijanego spacerowicza, który nie był w stanie iść w prostej linii; ustąpiła mu szybko z drogi i wtedy lord Montford podał jej ramię. - W tak ryzykownej podróży potrzeba godnego zaufania nawigatora - powiedział. - A pan jest takim nawigatorem? - Bardziej prawdopodobne wydawało się, że właśnie on stwarzał zagrożenie w tej podróży. Nie wiedziała, czy powinna przyjąć jego ramię; bez wyraźnego powodu zabrakło jej tchu. - Z pewnością tak. Zaprowadzę panią bezpiecznie do portu, panno Huxtable. To uroczyste przyrzeczenie. Uśmiechnął się promiennie. Wydawał się szczery i godny zaufania. Dżentelmen w każdym calu, ochraniał ją przed zbyt rozbawionym tłumem. - W takim razie - odwzajemniła uśmiech - zgadzam się. Dziękuję, baronie. Wsunęła rękę pod jego ramię i poczuła się głupio - tak jakby nigdy w życiu nie postąpiła w sposób równie śmiały, nie zrobiła nic równie niebezpiecznego i podniecającego. Ramię miał twarde jak skała. I ciepłe. Oczywiście, że ciepłe. Czego się spodziewała? Ze będzie spacerować z trupem? Czuła zapach jego mydła do golenia czy też wody kolońskiej, subtelną, piżmową woń, której nie znała. Bardzo... męski zapach. Tak jak on sam. Był uosobieniem męskości. Czuła, że ta męskość otacza ją dokoła, odcina od świata. Znów zabrakło jej powietrza. Zachowuje się jak głupia gąska tylko dlatego, że przystojny, czarujący dżentelmen - o

bardzo złej reputacji - zwrócił na nią uwagę i podał jej ramię, żeby przeprowadzić ją przez tłum. Ośmieszyła się. - Musi pani tęsknić za młodym Mertonem, siostrami i Lyngate'em, kiedy wyjechali na wieś - odezwał się miłym głosem, przyciągając ją odrobinę mocniej do siebie. Nie przestraszyła się. On zapewniał jej ochronę w tłoku. Czuła się zupełnie bezpiecznie. A jednak, nie wiadomo dlaczego, serce waliło jej w piersi. Czy on ją znał? Wiedział, kim byli ona i członkowie jej rodziny? Wiedział, że Meg i Stephen wrócili do Warren Hall, że Vanessa i lord Lyngate udali się do Finchley Park? Odwróciła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Była niepokojąco blisko. - Czy jest pani smutna, tęskniąc za nimi? - zapytał. - Czy też odczuwa pani ulgę, że jest wreszcie wolna? W jego oczach dostrzegła kpinę. Przyznawała mu trochę racji. Zapewne wiedział, że rodzina nie pozwoliłaby jej zbliżyć się do niego bez opieki na odległość czterdziestu jardów. Naturalnie nikt nie musiał jej pilnować. Dobry Boże, co za pomysł! Miała dwadzieścia lat. - Nie potrzebuję brata i sióstr, żeby zachowywać się, jak powinnam - odparła z wyższością. Roześmiał się cicho. To wystarczyło, żeby dreszcz przeszedł jej po plecach. - Ani Cona? Szydziłem z niego, że zamienił się w niańkę, odkąd pani, a także panna Wallace pojawiły się w mieście, tak bezlitośnie, że podkulił ogon i uciekł na wieś. - Nigdzie nie uciekł. Pojechał na wieś, żeby obejrzeć nową posiadłość. Jest w Gloucestershire. - Tak czy inaczej - przysunął do niej nieco bliżej głowę - nie ma go, a także pani brata, sióstr i szwagra. To zabrzmiało tak, jakby od dawna spiskował, żeby pozbyć się jej rodziny, bo wtedy mogliby umówić się na schadzkę. Ale to nie była schadzka. Nie wiedziała nawet, że go tu spotka. Nie wiedziała, że... Nagle poczuła się tak, jak na sekretnej schadzce. - Mieszkam w rezydencji Moreland - wyjaśniła - pod opieką wicehrabiny matki, lady Lyngate. - Ach! Damy, która jest nieobecna dzisiejszego wieczoru? - Jestem tu... - zaczęła urażonym tonem, ale przerwała, kiedy roześmiał się cicho. - ...pod opieką lady Beaton, która nie zauważyła nawet, jak się wydaje, że odłączyliśmy się od towarzystwa.

I tak było. Minęło ich wiele osób, oddzielając od reszty. Widziała, jak w oddali powiewają błękitne pióra kapelusza lady Beaton. - Panno Huxtable - przysunął głowę jeszcze bliżej i patrzył Katherine w oczy - czy nie miewa pani choćby najmniejszej pokusy, żeby przeżyć przygodę? Poflirtować z niebezpieczeństwem? Oblizała wargi i stwierdziła, że nawet język ma suchy. Czyżby czytał w jej myślach? - Nie, oczywiście, że nie. Nigdy. - Kłamczucha. - Oczy mu się śmiały. - Co takiego? - obruszyła się. - Wszyscy pragną przygody w życiu. Każdy chciałby poczuć dreszcz emocji. Nawet damy, którym wpojono najwłaściwsze reguły postępowania. - To niezwykle oburzające - powiedziała bez przekonania. Spuściła oczy, ale czuła na sobie jego spojrzenie, wpatrywał się w nią, jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy, poznać każde pragnienie, każdą myśl. Roześmiał się znowu. - Rzeczywiście, to oburzające. Przesadziłem. Znam wiele osób, które chyba wolałyby umrzeć aniżeli spróbować czegoś, co choćby trochę pachniało przygodą. Pani jednak do takich nie należy. - Skąd ta pewność? - Sama nie wiedziała, dlaczego wdaje się z nim w dyskusję. - Ponieważ zadała pani pytanie, zamiast patrzeć na mnie tak, jak by nie miała pani pojęcia, o czym mówię. Broni się pani. W duchu przyznaje mi pani rację, ale boi się do tego przyznać. - Naprawdę? - Starała się maskować emocje oschłym, chłodnym tonem. - Jakiej to przygody pragnę? Z jakim niebezpieczeństwem miałabym flirtować? Zbyt późno pożałowała swoich słów. Znów przysunął do niej głowę. - Mnie, ze mną - odparł cicho. Przeszedł ją dreszcz. Wszyscy mieli rację co do barona. Constantine się nie mylił. Intuicja też jej nie zawiodła. To naprawdę bardzo niebezpieczny człowiek. Powinna natychmiast go zostawić i pobiec do innych ile sił w nogach. Ale nie ruszyła się z miejsca. - To... bzdura - powiedziała. Prawdę mówiąc, takie niebezpieczeństwo ją pociągało. W tym wypadku zresztą nie widziała powodu do obaw. Znajdowali się na głównej alei w Vauxhall, otoczeni ludźmi, nawet jeśli reszta towarzystwa oddalała się z każdą minutą. Niebezpieczeństwo było iluzją.

- Mam na myśli pani najgłębsze, najmroczniejsze pragnienia, panno Huxtable - mówił, kiedy milczała. - Oczywiście żadna prawdziwa dama nigdy nie kieruje się nimi w swoim postępowaniu. A szkoda. Byłyby znacznie bardziej interesujące i szczęśliwsze, gdyby zachowywały się inaczej. Patrzyła na niego wielkimi oczami. Piorunowała go wzrokiem, przynajmniej taką miała nadzieję. Policzki jej płonęły, podobnie jak całe ciało. Serce biło tak mocno, że niemal je słyszała. - Pani też - ciągnął. - Ciekaw jestem, panno Huxtable, czy przyszło pani kiedyś do głowy, że jest pani kobietą zdolną do wielkiej namiętności? Pewnie nie, dobrze wychowane damy nie mają takich myśli, a śmiem twierdzić, że jak dotąd nie spotkała pani nikogo, kto byłby w stanie wydobyć z pani prawdę. Zapewniam panią, że tak jest. - Wcale nie - szepnęła spłoszona. Nie odpowiedział. Przymknął powieki, ale oczy mu się śmiały. Szatańskie oczy. Uosobienie grzechu. Zupełnie niespodziewanie parsknęła śmiechem. Na cały głos. Uświadomiła sobie ze zdumieniem i pewnym zakłopotaniem, że bawi ją ta sytuacja. Wiedziała, że będzie przez wiele dni czy nawet tygodni wracać wyobraźnią do tego wieczoru. Nigdy go nie zapomni. Rozmawiała i dotykała osławionego lorda Montford. A on flirtował z nią w niebywale niestosowny sposób. Przerażenie nie sparaliżowało jej, obrażona cnota nie odebrała mowy; śmiała się i odpowiadała na jego pytania. Zatrzymali się. Choć wciąż rękę miała wsuniętą pod jego ramię, stali niemal twarzą w twarz, bardzo blisko. Tłum przepływał wokół nich. - Och, jak to nieładnie z pana strony - powiedziała śmiało. - Usiłował pan zbić mnie z tropu. Celowo manewrował pan tak, żebym zaprzeczyła zdecydowanie, iż posiadam cechę, do której wszyscy pragniemy być zdolni. - Namiętność? Jest pani zatem do niej zdolna, panno Huxtable? Przyznaje pani? Jakie to smutne, że dobre wychowanie tłumi u damy wszelkie zewnętrzne oznaki takiego usposobienia. - Ale jest to coś, co powinna okazywać jedynie własnemu mężowi. - Poczuła się zakłopotana swoimi słowami. - Niech zgadnę. - Spoglądał na nią z rozbawieniem. - Pani ojciec był pastorem i wychowała się pani, czy to słuchając kazań, czy to na ich lekturze. Otworzyła usta i szybko zamknęła. Pomyślała tylko, że trudno znaleźć na to dowcipną odpowiedź. Ten mężczyzna trafnie ją ocenił.

- Dlaczego konwersujemy w ten sposób? - zapytała o jakieś pięć minut za późno. - To bardzo niestosowne, jak pan doskonale wie. A do dzisiejszego wieczoru nawet nie widzieliśmy się na oczy. - No, panno Huxtable, to już jawne kłamstwo i oby nie smażyła się pani za nie w piekle. Nie tylko że spoglądała pani na mnie przed dzisiejszym wieczorem, ale robiła to celowo i więcej niż przy jednej okazji. Domyślam się, że ostrzeżenie Cona... nie wątpię, że ostrzegł panią przede mną... odniosło skutek przeciwny do zamierzonego, co człowiek tak doświadczony powinien był przewidzieć. Zanim jednak oburzy się pani i narazi duszę na potępienie kolejnymi kłamstwami, przyznaję, że skoro jestem świadom, iż pani obserwowała mnie, ja także musiałem obserwować panią. Jednak w przeciwieństwie do pani nie zaprzeczam. Patrzyłem na panią z coraz większą przyjemnością. Musi pani zdawać sobie sprawę, że jest śliczna, tak więc nie zanudzę pani opowieściami o jej urodzie. Choć zrobię to, jeśli pani sobie życzy. Uniósł brwi, patrząc jej prosto w oczy. Katherine uzmysłowiła sobie, że wypłynęła na zbyt głęboką wodę i sytuacja staje się groźna. Ale, co dziwne, nie miała jeszcze ochoty wracać w bezpieczne rejony. On naprawdę z nią flirtował. I zwrócił na nią uwagę wcześniej, tak jak ona na niego. Ganiła siebie, że jej to pochlebia. Jakby czekała na takie zaloty. - Pozwolę sobie zauważyć, że nie przestrzega pan zasad uprzejmej konwersacji. - Bo nie uciekam się do kłamstw i hipokryzji w imię mdłej uprzejmości? Ma pani rację. Nie widzę potrzeby, aby nie nazywać rzeczy po imieniu. Przypuszczam, że właśnie dlatego wiele osób z eleganckiego towarzystwa mnie unika. - Być może jest to jeden z powodów - zauważyła. - Są inne. Uśmiechnął się i patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Była mu za to wdzięczna. Spojrzenie miał... Och, jak to opisać? Zniewalające? - To była ostra i nieprzyjemna odpowiedź, panno Huxtable. Wcale nie uprzejma. Zagryzła lekko dolną wargę, a potem się uśmiechnęła. - Zawadzamy wszystkim, którzy przechodzą tą aleją - zmienił temat. - Czy możemy pójść dalej? - Oczywiście. - Spojrzała przed siebie. Znajomych nie było już widać. Powinni iść szybkim krokiem, żeby ich dogonić. A zatem to krótkie, dziwne interludium dobiegło końca? I tak być powinno. Powinna czuć z tego powodu większe zadowolenie, niż w istocie czuła. On jednak nie poprowadził jej w stronę przyjaciół. Ani też nie zawrócił w stronę loży. Skierował ją wąską ścieżką odchodzącą od głównej alei.

- Skrót - szepnął. Znaleźli się wśród drzew, w ciemności, z dala od ludzi. Na gałęziach nie wisiały lampiony. Sprawy, jak pomyślała Katherine, przybierały niebezpieczny obrót. Ani przez chwilę nie wierzyła, że to krótsza droga. Powinna okazać stanowczość, zażądać, żeby szli główną aleją, tam było bezpiecznie. W gruncie rzeczy mogła wrócić sama. Z pewnością nie zatrzymałby jej siłą. Dlaczego więc tego nie zrobiła? Poszła za nim w ciemność, rozjaśnioną tylko bladym światłem księżyca i gwiazd. Nigdy nie zaznała smaku przygody czy też podniecenia nieznanym. Ani fascynacji mężczyzną, z którym zakazano jej się zadawać. Niebezpiecznym mężczyzną, któremu przynajmniej teraz nie potrafiła się oprzeć.

3 Panna Katherine Huxtable była, jak spodziewał się Jasper, uosobieniem niewinności. Niebezpiecznym niewiniątkiem. Cudownie ślicznym. Promieniała tajemniczym, zaskakująco miłym urokiem. Mimo swojej naiwności nie była gąską, o czym zdążył się już przekonać. Co, rzecz jasna, nie miało najmniejszego znaczenia. Piękne błękitne oczy Katherine przykuwały jego uwagę także dlatego, że wciąż nie wiedział, co się w nich kryje - nieoczekiwanie pojawiły się w nich wesołe ogniki, a śmiech unosił kąciki jej miękkich, stworzonych do pocałunków ust. Włosy w pospolitym odcieniu ciemny blond przetykane były pasmami złota, przez co zyskiwały zachwycający naturalny blask. Wolał kobiety o bujnych kształtach, jeśli mógł wybierać, ale dziewczęco wiotka i szczupła Katherine urzekła go świeżością i naturalnym wdziękiem. To było szczęśliwe zrządzenie losu, że Rachel została zaproszona na przyjęcie w Vauxhall - cztery noce po jego urodzinach - i że miała znaleźć się na nim także panna Katherine Huxtable - bez towarzystwa członków swojej rodziny. Rozpytując dyskretnie, dowiedział się, że wyjechali na wieś, a młodą damę zostawili pod opieką matki Lyngate'a. Wykorzystał tę sytuację i mimo braku zaproszenia pojawił się na przyjęciu. Przekonanie oburzonego Goodinga, żeby zwichnął kostkę, gdy wysiadał rano z powozu, kosztowało go całych pięćdziesiąt gwinei. Łatwiej przyszło mu skłonić starszą siostrę, żeby błagała go o zastąpienie Goodinga i uwierzyła nawet, iż ten pomysł wyszedł od niej. Podziękowała mu wylewnie zadowolona, że nie straci wieczoru w Vauxhall, choć ubolewała, że nie będzie tam narzeczonego. Pragnęła korzystać z londyńskich atrakcji. Miała dwadzieścia sześć lat, a to był dopiero jej drugi sezon. - Od czego są bracia - powiedział wielkodusznie, ściskając jej ramię - jeśli nie od tego, żeby pomagać siostrom? A o Goodinga nie musisz się martwić, zapewniono mnie, że uraz nie był poważny. Niedługo będzie zdrów jak ryba i zatańczy z tobą na następnym wielkim balu. Wszystko ułożyło się po jego myśli, chociaż wymagało trochę zachodu, no i musiał mocno potrząsnąć sakiewką. Trudno o bardziej romantyczne miejsce niż Vauxhall - dla wrażliwych dam - i korzystniejsze do ich uwiedzenia. Najtrudniejsza chwila już minęła. Katherine nie sprzeciwiała się, kiedy zboczyli z głównej alei. Młode damy naprawdę powinny być lepiej wyedukowane, więcej wiedzieć o

niebezpieczeństwach, które na nie czyhają. Jeśli będzie miał kiedyś córki - jeśli? - włączy to jako przedmiot obowiązkowy w programie ich nauki. Czytanie, pisanie, kaligrafia, haft, taniec, malowanie akwarelą, geografia oraz co grozi niewinnej panience z dala od przyzwoitki. Ujął mocniej pod ramię pannę Huxtable, ale kiedy weszli na dróżkę, jeszcze węższą i bardziej oddaloną od alei, objął dziewczynę w pasie, tak żeby mogli iść obok siebie. Zachowaliby się najrozsądniej, przechodząc ścieżką gęsiego, ale kto tu był rozsądny? Z pewnością nie panna Huxtable. Nie wytknęła mu, że to nie wygląda na krótszą drogę. Nie protestowała też przeciwko jego dotykowi. Wydawała się spięta, ale tylko przez chwilę, potem się odprężyła. - Mmm... Używa pani perfum, których zapachu nie znam. Mówił prawdę. - To nie perfumy - odparła. - Nigdy ich nie używam. Tak musi pachnieć mydło, którym myłam włosy dziś rano. Uśmiechnął się na tę naiwną odpowiedź. I nieświadomą zachętę. Zatrzymał się. Przysunął twarz do jej głowy i wdychał zapach włosów. Poczuł na nosie ich jedwabistą miękkość. - Ach. Rzeczywiście. Kto by pomyślał, że zwykłe mydło może pachnieć tak... zmysłowo. Czuł, że zadrżała. - Zawsze go używam. - Czy mogę udzielić pani rady? - Obrócił ją lekko, tak że musiała podnieść dłoń do jego piersi, by zachować stosowną odległość między nimi. - Proszę nigdy nie zmieniać przyzwyczajenia. To mydło ma ciekawszą woń niż niejedne perfumy. - Och. Naprawdę pan tak myśli? - Myślę, panno Huxtable - zapewnił żarliwie. Przeciągnął kciukiem po kostkach palców i położył sobie jej dłoń na ramieniu, przytrzymując, a drugą ręką przyciągnął dziewczynę do siebie. - Chociaż czasami wolę tego nie robić. Wybieram coś przyjemniejszego. Schylił głowę, żeby musnąć wargami jej ciepłą, miękką skórę między ramieniem a szyją, a potem dotknął językiem wrażliwej skóry za uchem; Katherine wciągnęła gwałtownie powietrze; wtuliła się w niego mocniej, kiedy dmuchnął leciutko w muszlę ucha, a potem zamknął wargami jej usta. Wargi miała zaciśnięte i lekko obrzmiałe; pomyślał, że to pewnie jej pierwszy

pocałunek. Drżała na całym ciele, kurczowo zaciskając dłonie na jego ramionach. Pocałował ją delikatnie, dotknął ust językiem, a kiedy rozchyliły się, wsunął go do środka. Wciągnęła wolno powietrze przez usta, nieświadoma jak bardzo go to podnieciło. Smakowała truskawkami, winem i kobietą. Otoczył ramieniem jej szczupłą talię, a drugą dłoń położył na pośladkach. - Piękna. - Wciąż ją całował. - Piękna, piękna. Miała zamknięte oczy. Przycisnęła usta do jego ust. - Nie powinniśmy tego robić - szeptał. - Nie powinnaś być tu ze mną. Właśnie ze mną. Ostrzegano cię. Otworzyła oczy, a chociaż stali w zupełnym mroku, wydawało mu się, że widzi w nich ufność i oddanie. - Sama wyrabiam sobie zdanie o ludziach. Ach! Szalona. Naiwna. Ogarnęła go dziwna czułość. - Naprawdę? - Muskał jej wargi lekkimi jak piórko pocałunkami. - Jesteś taka piękna. Całował namiętnie Katherine. Gdy rozchyliła usta, wsunął w nie język. Jęknęła cicho, otaczając go ciasno ramionami. - Wodzisz mnie na pokuszenie - wymruczał. Zeszli ze ścieżki, oparł ją plecami o gładki pień drzewa. W oddali, przy głównym pawilonie, orkiestra zagrała walca, rozległy się śmiechy i nawoływania. Pieścił ją dłońmi i wargami, powoli, delikatnie, niemal z czcią, tak aby nie przestraszyła się nagle i nie uciekła. Domyślał się, że przeżywa silne i sprzeczne emocje, w tym strach i poczucie winy. Domyślał się także, że jej brak doświadczenia w sprawach ciała skłoni ją do tego, żeby go nie powstrzymywać jeszcze przez chwilę i jeszcze dłużej - aż poczuje, iż jest za późno, by mu przeszkodzić, nie robiąc z siebie niemądrej gęsi. On musiał tylko wyczuć ten moment i poczekać, aż minie. A wtedy spełni jej marzenia o zakazanych zmysłowych doznaniach. Wszystkie kobiety, które posiadł, dały mu ogromną przyjemność, ale stawiał sobie za punkt honoru im także sprawić rozkosz - nawet jeśli chodziło o zakład. Zsunął suknię z jej ramion, obnażając piersi. Pieścił je delikatnie. Były małe, lecz jędrne, ciepłe, cudownie jedwabiste w dotyku. Sutki miała twarde jak kamyki. Wplotła palce w jego włosy, przyciskając głowę do drzewa. Oddychała głęboko i głośno. Naprawdę powinno się zrobić perfumy z tego mydła. Można by zbić na tym fortunę. Całował i szeptał czułe słowa, uniósł jej suknię i dotknął gładkiej skóry smukłych nóg.

Wsunął kolano między jej uda, aż rozchyliła je szerzej, nie broniąc dostępu do najbardziej intymnego miejsca swojej kobiecości. Jęknęła cicho, kiedy tam sięgnął, a on znieruchomiał na chwilę, całując jej usta. - Ach - szepnął. - Jakaś ty śliczna. Naprawdę go zachwyciła. Skończona piękność bez skazy. O niewinności dziecka i zmysłowym uroku kobiety. Pieścił ją delikatnie. Była gorąca i wilgotna. Gotowa na miłość. Nieprzytomna z pożądania. Być może także świadoma, że jest za późno, by zachować się tak, jak powinna, tak jak zachowywała się bez wątpienia zawsze, póki nie wpadła w sidła doświadczonego uwodziciela. Pieścił ją jedną dłonią, muskając językiem usta, drugą rozpiął guziki wieczornych bryczesów. Nagie ciało dotknęło nagiego ciała. Już niedługo... Naprawdę jej pragnął. Chodziło nie tylko o uwiedzenie. To nie było zimne wyrachowanie. Kogo usiłował oszukać? Pomyślał tak w chwili, kiedy potrzebował takiego zatracenia jak ona. Oczami wyobraźni zobaczył, jak następnego dnia wkracza do klubu po wygraną. Wystarczyło pięć dni, żeby spełnił warunki zakładu. Diabelnie zręczny zdobywca kobiet. Żadne szaleństwo go nie odstręcza, żaden akt rozpusty nie dość wyuzdany dla barona Montford, pieszczotliwie zwanego Montym przez pełnych podziwu przyjaciół. Zawsze zwycięski. Ujrzał także obraz Katherine Huxtable, która uświadamia sobie, co zrobiła; skompromitowana, samotna i opuszczona, kolejna ofiara pozbawionego sumienia rozpustnika. Uważa, że tylko siebie może o to winić. Ostrzegano ją, nawet on sam ją ostrzegł. Oczywiście nie ona zawiniła. Jakże niewinna dziewczyna mogła mierzyć się z jego doświadczeniem? Poczuł nagle gniew. W takich chwilach nigdy nie przeżywał podobnych rozterek. Był hulaką bez żadnych zasad moralnych. I miał zakład do wygrania. - Panno Huxtable - powiedział zdumiewająco naturalnym głosem - będzie mnie pani kosztować kilkaset gwinei. Nie mówiąc już o tym, że stanie się pośmiewiskiem. - Co? - wykrztusiła piskliwie. - Tyle będzie mnie kosztować, że odmówię sobie tej przyjemności i nie posiądę pani, żeby zaspokoić żądzę. - Wymawiał starannie każde słowo, tak aby dobrze go zrozumiała.