bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony33 382
  • Obserwuję42
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań25 531

Brashares Ann - Stowarzyszenie Wędrujących Dzinsów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Brashares Ann - Stowarzyszenie Wędrujących Dzinsów.pdf

bozena255 EBooki pdf B Brashares Ann
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 335 osób, 118 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

Ann Bra​sha​res STO​WA​RZY​SZE​NIE WĘDRUJĄCYCH DŻINSÓW Przełożyła Pau​li​na Bra​iter

Tytuł ory​gi​nału: The Si​ster​ho​od of the Tra​ve​ling Pants Text co​py​ri​ght © 2001 by 17th Stre​et Pro​duc​tions, an Al​loy Com​pa​ny, and Ann Bra​sha​res. All ri​ghts re​se​rved. Ori​gi​nal​ly pu​bli​shed in hard​co​ver in the Uni​ted Sta​tes of Ame​ri​ca by De​la​cor​te Press, New York, in 2001. This trans​la​tion pu​bli​shed by ar​ran​ge​ment with Ran​dom Ho​use Chil​dren’s Bo​oks, a di​vi​sion of Ran​dom Ho​use LLC. Co​py​ri​ght © for the Po​lish edi​tion by Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal, MMXIV Co​py​ri​ght © for the Po​lish trans​la​tion by Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal, MMXIV Wy​da​nie II War​sza​wa

Spis treści Dedykacja Podziękowania Prolog Epilog Przypisy

Dla praw​dzi​wej Jodi An​der​son

Po​dzięko​wa​nia Chciałabym po​dziękować Wen​dy Log​gii, Be​ver​ly Ho​ro​witz, Le​slie Mor​gen​- ste​in, Jo​sho​wi Ban​ko​wi, Rus​sel​lo​wi Gor​do​no​wi, Lau​ren Mon​chik, Mar​ci Sen​ders i oczy​wiście Jodi An​der​son, mo​jej praw​dzi​wej mu​zie. Chciałabym też po​dziękować Ja​co​bo​wi Col​lin​so​wi, Jane Easton Bra​sha​res i Wil​lia​mo​wi Bra​sha​resowi, a także wspo​mnieć ciepło Sama, Na​tha​nie​la i ma​lu​cha, który wkrótce przyj​dzie na świat.

Nie każdy błądzi, kto wędru​je. – J.R.R. Tol​kien

Pro​log Była so​bie kie​dyś pew​na para spodni. Całkiem zwy​czaj​nych dżinsów – rzecz ja​sna nie​bie​skich, ale nie no​wych, sztyw​nych, o nie​ska​zi​tel​nym ko​lo​rze, ta​- kich, ja​kie wkłada się w pierw​szy dzień szkoły. Ich łagod​ny złama​ny błękit lek​ko wy​blakł na ko​la​nach i sie​dze​niu; na dole no​gaw​ki były nie​co wystrzępio​ne. Nim tra​fiły do nas, do​brze im się wiodło. To było widać. Szma​tek​sy pod wie​lo​ma względami są jak schro​ni​ska dla zwierząt: stan ich miesz​kańców zależy głównie od po​przed​nich właści​cie​li. Na​sze spodnie nie przy​po​mi​nały zner​wi​co​wa​ne​go szcze​niacz​ka po​rzu​co​ne​go przez ro​dziców i ja​zgoczącego roz​pacz​li​wie od rana do nocy. Były ra​czej jak pies do​rosły – ko​cha​ny przez do​mow​ników, którzy jed​nak mu​sie​li prze​pro​wa​dzić się do cia​sne​go miesz​- kania w blo​ku albo może do Ko​rei (czy to na pew​no była Ko​rea?), gdzie lu​- dzie ja​dają psy. Od razu po​znałam, że spodnie nie po​ja​wiły się w na​szym życiu z po​wo​du ja​kiejś ka​ta​stro​fy. Przeżyły ko​lejną nie​uchronną życiową trans​for​mację. Bo taki bywa los spodni. Dżinsy miały w so​bie szla​chet​ność i skrom​ność. Nie rzu​cały się w oczy. Można było tyl​ko zerknąć na nie, mrucząc: „Ach tak, spodnie” albo przyj​- rzeć się im dokład​niej, do​ce​niając piękno i złożoność barw i szwów. Nie do​- ma​gały się za​chwytów. Wy​star​czyło im, że mogą w spo​ko​ju spełniać swą pod​sta​wową funkcję – okry​wać tyłek, nie spra​wiając, by wy​da​wał się grub​- szy, niż jest w isto​cie. Spodnie zna​lazłam na przed​mieściach Geo​r​ge​town, w skle​pie z używa​ny​mi ciu​cha​mi wciśniętym pomiędzy skle​pik z wodą (nie wiem jak wy, ale ja mam ją za dar​mo z kra​nu) i de​li​ka​te​sy ze zdrową żywnością (na​zy​wają się Tak!, ile​kroć więc o nich wspo​mi​na​my – a sta​ra​my się to robić jak najczęściej – ko​rzy​sta​my z oka​zji, by krzyknąć wnie​bogłosy: „Tak!”). Wy​- brałam się wte​dy na za​ku​py z Leną, jej młodszą siostrą Ef​fie i ich mamą. Ef​- fie chciała kupić su​kienkę na bal dru​giej kla​sy. Czer​wo​ny wo​rek na ramiączkach od Blo​oming​da​le’a to nie jej styl. Ef​fie mu​siała mieć coś w sty​- lu vin​ta​ge. Kupiłam spodnie głównie dla​te​go, że mat​ka Leny nie cier​pi szma​teksów.

Za​wsze twier​dzi, że używa​ne ciu​chy są dla bie​daków. – To jest brud​ne, Ef​fie – po​wta​rzała za każdym ra​zem, gdy córka ściągała coś z wie​sza​ka. Przy​znaję ze wsty​dem, że w głębi du​cha zga​dzałam się z panią Ka​li​ga​ris. Tęskniłam za bez​oso​bową ste​ryl​nością zwykłych sklepów, ale prze​cież mu​- siałam coś kupić. Spodnie leżały nie​win​nie na półce obok kasy. Pomyślałam, że przy​najm​niej wyglądają na upra​ne. No i kosz​to​wały tyl​ko trzy do​la​ry i czter​dzieści dzie​więć centów. Na​wet ich nie przy​mie​rzyłam – prawdę mówiąc, nie trak​to​wałam poważnie tego za​ku​pu. Mój tyłek ma dość szczególne wy​ma​ga​nia. Ef​fie wy​brała so​bie krótką kieckę w sty​lu lat osiem​dzie​siątych zupełnie nie​na​dającą się na bal, a Lena zna​lazła zno​szo​ne mo​ka​sy​ny, które wyglądały jak spa​dek po czy​imś pra​dziad​ku. Lena ma wiel​kie sto​py, roz​- miar chy​ba z osiem i pół; tyl​ko one są w niej nie​do​sko​nałe. Na wi​dok tych butów wzdrygnęłam się – używa​ne ciu​chy są osta​tecz​nie do przyjęcia, ale buty? Ich prze​cież nie da się uprać! Po po​wro​cie do domu scho​wałam spodnie na dnie sza​fy i na​tych​miast o nich za​po​mniałam. Wyciągnęłam je do​pie​ro w przed​dzień na​sze​go roz​sta​nia przed wa​ka​cja​- mi. Ja je​chałam do Ka​ro​li​ny Południo​wej, do ojca, Lena i Ef​fie wyjeżdżały na dwa mie​siące do dziadków do Gre​cji, Brid​get – na obóz fut​bo​lo​wy w Baja Ca​li​for​nia. (Ta miej​sco​wość, jak się oka​zało, nie leży wca​le w Ka​li​for​nii, tyl​ko w Mek​sy​ku. Ale nu​mer, co?). Tib​by zo​sta​wała w domu. Po raz pierw​- szy miałyśmy spędzić wa​ka​cje osob​no i chy​ba wszyst​kie czułyśmy się z tego po​wo​du co naj​mniej nie​swo​jo. W po​przed​nie wa​ka​cje za​pi​sałyśmy się na kurs hi​sto​rii Ame​ry​ki, bo Lena twier​dziła, że w le​cie dają lep​sze stop​nie. W jej przy​pad​ku to się spraw​- dziło. Rok wcześniej pra​co​wałyśmy jako młod​sze opie​kun​ki na obo​zie Wy​so​- kich So​sen na wschod​nim wy​brzeżu w sta​nie Ma​ry​land. Brid​get uczyła pływa​nia i gry w piłkę nożną, Lena – ręko​dzieła i pla​sty​ki, a Tib​by oczy​- wiście tra​fiła do kuch​ni. Ja po​ma​gałam w pro​wa​dze​niu kółka dra​ma​tycz​ne​- go, dopóki dwójka upior​nych dzie​więcio​latków całko​wi​cie nie wy​pro​wa​- dziła mnie z równo​wa​gi. Wte​dy po​sa​dzo​no mnie w se​kre​ta​ria​cie i ka​za​no przy​kle​jać znacz​ki. Pew​nie z miej​sca by mnie wy​wa​lo​no, ale nasi ro​dzi​ce słono zapłaci​li za to, żebyśmy mogły tam pra​co​wać. Wcześniej​sze lata zle​wają się w pamięci: mie​szan​ka olej​ku, kre​mu do opa​la​nia i nie​na​wiści do swo​ich ciał (ja mam duże pier​si, Tib​by jest płaska jak de​ska) na ba​se​nie w Roc​kwo​od. Moja skóra robiła się ciem​niej​sza, ale

włosy, wbrew obiet​ni​com, ani trochę nie jaśniały. A przed​tem... sama nie wiem, co robiłyśmy. Tib​by przez jakiś czas pra​co​- wała w po​mo​cy społecz​nej i bu​do​wała kwa​te​run​ko​we domy dla naj​- uboższych. Brid​get brała lek​cje te​ni​sa. Lena i Ef​fie plu​skały się bez końca w swo​im ba​se​nie. Ja, no cóż... głównie oglądałam te​le​wizję. Za​wsze jed​nak uda​wało nam się spędzić ra​zem co naj​mniej kil​ka go​dzin dzien​nie, a w week​en​dy byłyśmy nie​rozłączne. Oto wa​ka​cje, które szczególnie wryły się nam w pamięć: te, kie​dy ro​dzi​ce Leny zbu​do​wali ba​sen; te, gdy Brid​get za​cho​ro​wała na ospę wietrzną i za​ra​ziła nas wszyst​kie. I te, gdy wy​pro​wa​- dził się mój oj​ciec. Z ja​kiejś przy​czy​ny lato było za​wsze szczególną porą w na​szym życiu. Lena i ja cho​dzi​my do szkoły pu​blicz​nej, Brid​get – do pry​wat​nej spor​to​wej, a Tib​by – do szkoły eks​pe​ry​men​tal​nej, małej nie​sa​mo​wi​tej szkółki, w której dzie​cia​ki za​miast w ław​kach siedzą w fo​te​lach, a na​uczy​cie​le nie sta​wiają ocen. Tyl​ko la​tem na​sze dro​gi się scho​dziły. Uro​dzi​ny każdej z nas przy​pa​- dały właśnie wte​dy, la​tem też działy się naj​ważniej​sze rze​czy; je​dy​nym wyjątkiem był rok, gdy zmarła mama Brid​get – wy​da​rzyło się to zimą, w cza​sie świąt Bożego Na​ro​dze​nia. Zaczęłyśmy spędzać czas ra​zem, nim jesz​cze przyszłyśmy na świat. Wszyst​kie czte​ry uro​dziłyśmy się w okre​sie sie​dem​na​stu dni pod ko​niec lata; pierw​sza, pod ko​niec sierp​nia, Lena, a ja ostat​nia – w połowie września. To nie przy​pa​dek, lecz zrządze​nie losu. La​tem przed na​szym uro​dze​niem na​sze mat​ki za​pi​sały się na zajęcia ae​ro​- bi​ku dla ciężar​nych (wy​obrażacie so​bie?!) w klu​bie u Gil​dy. Były grupą wrześniową (Lena trochę się po​spie​szyła). W tam​tych cza​sach mnóstwo lu​- dzi upra​wiało ae​ro​bik. Inne uczest​nicz​ki kur​su ro​dziły do​pie​ro zimą, a „wrześnio​we” miały już ogrom​ne brzu​chy; in​struk​tor​ka oba​wiała się, że każda z nich może eks​plo​do​wać w do​wol​nym mo​men​cie. Zmie​niała więc dla nich pro​gram zajęć. – Wrześnio​we! – krzy​czała; tak przy​najm​niej twier​dzi moja mama. – Tyl​- ko czte​ry powtórki. Uważaj​cie! Uważaj​cie! In​struk​tor​ka ae​ro​bi​ku miała na imię April. Mat​ka mówi, że wszyst​kie szcze​rze jej nie zno​siły. Wrześnio​we zaczęły spo​ty​kać się po zajęciach. Na​rze​kały na spuch​nięte sto​py, na to, że czują się gru​be, plot​ko​wały o April. Gdy się w końcu uro​- dziłyśmy – cu​dow​nym zrządze​niem losu same dziew​czyn​ki, no i na dokładkę brat bliźniak Brid​get – stwo​rzyły własne kółko młodych ma​tek. Sa​dzały nas ra​zem na ko​cy​ku i na​rze​kały na nie​wy​spa​nie i na to, że nadal są okrop​nie

gru​be. Po ja​kimś cza​sie kółko się roz​padło, lecz każdego lata, gdy miałyśmy rok, dwa i trzy, na​sze mat​ki wciąż za​bie​rały nas do Roc​kwo​od. Sikałyśmy do bro​dzi​ka i wza​jem​nie pod​kra​dałyśmy so​bie za​baw​ki. Po​tem przy​jaźń łącząca na​sze mat​ki znacz​nie się roz​luźniła. Nie znam przy​czy​ny – przy​pusz​czam, że pochłonęły je ważne życio​we spra​wy. Niektóre wróciły do pra​cy, na​to​miast ro​dzi​ce Tib​by prze​nieśli się da​le​ko na farmę – aż przy Roc​kvil​le Pike. Możliwe, że tak na​prawdę na​szych ma​tek nie łączyło nic oprócz ciąży. Gdy​by się za​sta​no​wić, two​rzyły dziw​ny zespół: mama Tib​by była młodym ra​dy​kałem; mama Leny – am​bitną Gre​czynką (stu​dio​wała na​uki społecz​ne); mama Brid​get to piękność z Ala​ba​my; a moja – Por​to​ry​kan​ka udręczo​na kłopo​ta​mi małżeński​mi. Przez jakiś czas jed​nak spra​wiały wrażenie przy​jaciółek. Na​wet to pamiętam. Obec​nie na​sze mat​ki nie uważają przy​jaźni za rzecz ko​nieczną, na pew​no mniej ważną od mężów, dzie​ci, ka​rie​ry za​wo​do​wej, domu i pie​niędzy. Jej miej​sce w hie​rar​chii war​tości przy​pa​da gdzieś między ogródko​wy​mi gril​la​- mi i mu​zyką. Ale z nami jest in​a​czej. Mama po​wta​rza mi: – Za​cze​kaj tyl​ko, aż za​cznie​cie oglądać się za chłopa​ka​mi. Wkrótce będzie​cie ze sobą ry​wa​li​zo​wać. Ale się myli. Nie po​zwo​li​my, by coś ta​kie​go nas znisz​czyło. W końcu przy​jaźń na​szych ma​tek prze​niosła się z nich na córki. Zupełnie jak małżonków po roz​wo​dzie – nie łączyło ich nic prócz dzie​ci i przeszłości. Prawdę mówiąc, na​sze mat​ki źle się czuły ra​zem – zwłasz​cza po tym, co się stało z mamą Brid​get. Jak​by za​wiodły się na so​bie i chciały to ukryć. Po pro​stu sta​rają się nie wcho​dzić so​bie w drogę. Te​raz my je​steśmy „wrześnio​wy​mi”. Praw​dzi​wy​mi wrześnio​wy​mi. Je​- steśmy dla sie​bie naj​ważniej​sze. Nie mu​si​my mówić o tym głośno, ale tak jest. Cza​sa​mi mamy wrażenie, że za​miast czte​rech odrębnych osób two​rzy​my jedną całość o różnych ob​li​czach. Mi​strzy​ni spor​tu Brid​get, chodząca piękność Lena, bun​tow​nicz​ka Tib​by i ja, Car​men... kto? Złośnica. Ale i ta, której naj​bar​dziej zależy na tym, abyśmy trzy​mały się ra​zem. Wie​cie, na czym po​le​ga nasz se​kret? To bar​dzo pro​ste. My się ko​cha​my. Je​steśmy dla sie​bie miłe. Nie ma​cie pojęcia, ja​kie to rzad​kie. Mat​ka twier​dzi, że to nie może trwać wiecz​nie, ale ja myślę in​a​czej. Dżinsy stały się sym​bo​lem na​szej przy​jaźni; są ro​dza​jem przy​sięgi, że nie​za​- leżnie od tego, co się sta​nie, będzie​my za​wsze trzy​mać się ra​zem. To jed​nak także wy​zwa​nie. Nie możemy po​zo​stać na za​wsze w Be​thes​dzie w sta​nie Ma​ry​land ukry​te w kli​ma​ty​zo​wa​nych do​mach. Przy​rzekłyśmy so​bie, że

któregoś dnia wy​ru​szy​my w świat i spraw​dzi​my parę rze​czy. Mogę uda​wać, że od razu do​ce​niłam dżinsy i uwie​rzyłam w ich moc, albo po​wie​dzieć uczci​wie, że omal ich nie wy​rzu​ciłam. Wyjaśnie​nie jed​nak tego, jak doszło do na​ro​dzin Wędrujących Dżinsów, wy​ma​ga cof​nięcia się do przeszłości.

Szczęście nig​dy nie daje; ono tyl​ko pożycza. – STA​RE PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE

– Czy mogłabyś za​mknąć tę wa​lizkę? – po​pro​siła Tib​by. – Nie​do​brze mi się robi na jej wi​dok. Car​men zerknęła na płócienną wa​lizę nie​przy​zwo​icie roz​wa​loną pośrod​- ku łóżka. Na​gle pożałowała, że nie ma no​wej bie​li​zny. Gum​ka w jej naj​lep​- szej pa​rze sa​ty​no​wych maj​tek za​czy​nała się strzępić. – Mnie to do​pie​ro robi się nie​do​brze – wes​tchnęła Lena. – Jesz​cze na​wet nie zaczęłam się pa​ko​wać, a prze​cież le​ci​my o siódmej. Car​men za​trzasnęła wie​ko wa​liz​ki, usiadła na dy​wa​nie i zajęła się zmy​- wa​niem gra​na​to​we​go la​kie​ru z pa​znok​ci u nóg. – Leno, mogłabyś nie wy​ma​wiać przy mnie tego słowa? – Tib​by zakołysała się na skra​ju łóżka Car​men. – Rzy​gać mi się chce, jak je słyszę. – Którego? – spy​tała Brid​get. – Pa​ko​wać? Le​ci​my? O siódmej? Tib​by za​sta​no​wiła się przez mo​ment. – Wszyst​kich. – Och, Tibs! – Car​men złapała przy​ja​ciółkę za nogę. – Będzie do​brze, zo​- ba​czysz. Tib​by cofnęła stopę. – U cie​bie owszem. Ty wyjeżdżasz. Całe lato będziesz wci​nać żar​cie z gril​- la, od​pa​lać pe​tar​dy i w ogóle. Poglądy Tib​by na te​mat tego, co robi się w Ka​ro​li​nie Południo​wej, były bar​dzo oso​bli​we, lecz Car​men wie​działa, że nie należy się z nią spie​rać. Lena mruknęła ze współczu​ciem. Tib​by odwróciła się do niej gwałtow​nie. – Tyl​ko bez litości, proszę! Lena odchrząknęła. – Wca​le się nie li​tuję – po​wie​działa szyb​ko, nie​zgod​nie z prawdą. – Prze​stań. – Brid​get upo​mniała Tib​by. – Nie​po​trzeb​nie użalasz się nad sobą. – Wca​le nie – od​pa​liła tam​ta. W obron​nym geście uniosła skrzyżowa​ne dłonie, jak​by osłaniała się przed ata​kiem Brid​get. – Tyl​ko mnie nie po​cie​- szaj​cie. To nie fair. Po​zwa​lam wam mnie po​cie​szać je​dy​nie wte​dy, gdy wam jest to po​trzeb​ne. – Nie po​cie​szałam cię – bro​niła się Brid​get, choć właśnie to robiła. Car​men znacząco uniosła brwi. – Hej, Tibs, jeśli pożresz się ze wszyst​ki​mi, może nie będziesz tęsknić za nami ani my za tobą? – Car​ma! – Tib​by ze​rwała się z miej​sca, ce​lując pal​cem pro​sto w nią. – Przej​rzałam cię! Ro​bisz mi psy​cho​ana​lizę! Nie! Nie! Nie zga​dzam się!

Car​men za​ru​mie​niła się moc​no. – Nie​praw​da – od​parła ci​cho. Cała trójka umilkła, skar​co​na. – O rany, Tib​by, czy w ogóle możemy coś po​wie​dzieć? – spy​tała Brid​get. Tib​by za​sta​na​wiała się przez chwilę. – Możecie po​wie​dzieć... – Ro​zej​rzała się po po​ko​ju. Miała łzy w oczach i Car​men wie​działa, że przy​ja​ciółka nie chce, by je do​strzegły. – Możecie po​- wie​dzieć... – Wzrok Tib​by spoczął na spodniach leżących na wierz​chu sto​su ciuchów na komódce Car​men. – Możecie po​wie​dzieć: „Hej, Tib​by, chciałabyś te por​t​ki?”. Zdu​mio​na Car​men uniosła głowę. Zakręciła zmy​wacz, po​deszła do ko​mo​- dy i pod​niosła spodnie. Tib​by zwy​kle po​do​bały się ciu​chy brzyd​kie albo dzi​- wacz​ne. Ale to były zwykłe dżinsy. – O te ci cho​dzi? Spodnie były trochę pomięte i załama​ne w trzech miej​scach. Tib​by z nadąsaną miną przy​taknęła. – O te. – Na​prawdę je chcesz? – Car​men nie miała za​mia​ru wspo​mi​nać, że i tak za​mie​rzała je wy​rzu​cić. Zy​ska więcej punktów, jeśli będzie uda​wać, że jej na nich zależy. – Mhm. Tib​by wyraźnie ocze​ki​wała do​wo​du al​tru​istycz​nej miłości. Fakt, miała do tego pra​wo. Przy​ja​ciółki od​la​tują ju​tro na wspa​niałe wa​ka​cje, a ona roz​po​- czy​na ka​rierę w skle​pie Wal​l​ma​na w ma​low​ni​czej Be​thes​dzie za pensję o pięć centów wyższą od płacy mi​ni​mal​nej. – Są two​je. – Car​men z ser​decz​nym uśmie​chem wręczyła jej dżinsy. Tib​by gwałtow​nie przy​tu​liła je do sie​bie, a następnie lek​ko oklapła. Nie spo​dzie​wała się, że tak szyb​ko wy​gra. Lena przyj​rzała się spodniom. – To te kupiłaś w szma​tek​sie obok Tak!, praw​da? – Tak! – od​krzyknęła Car​men. Tib​by rozłożyła dżinsy. – Są eks​tra. Na​gle spodnie wydały się Car​men ja​kieś inne. Te​raz, gdy komuś się spodo​bały, wyglądały znacz​nie le​piej. – Chy​ba po​win​naś je przy​mie​rzyć, nie? – pod​sunęła Lena, jak za​wsze prak​tycz​na. – Jeśli pa​sują na Car​men, nie będą do​bre na cie​bie. Car​men i Tib​by spoj​rzały na nią nie​przy​chyl​nie, nie​pew​ne, która po​win​-

na się ob​ra​zić. – O co wam cho​dzi? – Brid​get po​spie​szyła na od​siecz Le​nie. – Je​steście zupełnie in​a​czej zbu​do​wa​ne. To chy​ba oczy​wi​ste. – Ja​sne. – Tib​by z radością wy​ko​rzy​stała okazję, by znów zacząć się dąsać. Szyb​ko zdjęła wy​blakłe brązowe bojówki, zo​stając w różowych bawełnia​- nych majt​kach. Aby dodać dra​ma​ty​zmu całej sce​nie, odwróciła się ple​ca​mi do przy​ja​ciółek i naciągnęła dżinsy. Za​sunęła za​mek, zapięła gu​zik i obróciła się z po​wro​tem. – Tada! Lena obej​rzała ją uważnie. – Su​per. – Tib​by, ale z cie​bie la​ska! – dodała Brid​get. Tib​by sta​rała się za wszelką cenę ukryć uśmiech. Po​deszła do lu​stra i obej​rzała się z boku. – Myśli​cie, że do​brze leżą? – To na​prawdę moje spodnie? – spy​tała Car​men. Tib​by miała wąskie bio​dra i – jak na tak drobną syl​wetkę – długie nogi. Spodnie opa​dały jej poniżej pasa, czu​le opi​nając pupę. Uka​zy​wały kawałek białego płaskie​go brzu​cha i zgrab​ny wklęsły pępek. – Wyglądasz jak dziew​czy​na – dodała Brid​get. Tib​by nie za​prze​czyła. Po​dob​nie jak przy​ja​ciółki do​sko​na​le wie​działa, że tyl​ko w zbyt ob​szer​nych por​t​kach wy​da​je się chu​da i nie​zgrab​na. Dżinsy marsz​czyły się lek​ko na dole, ale na Tib​by wyglądało to do​brze. – No nie wiem – po​wie​działa na​gle Tib​by ja​kimś dziw​nie nie​pew​nym to​- nem. – Może wy też je przy​mierz​cie. – Po​wo​li roz​pi​nała su​wak. – Tib​by, ty chy​ba osza​lałaś! – rzu​ciła Car​men. – Te dżinsy cię ko​chają. Pragną two​je​go ciała i umysłu. Na​gle Car​men od​kryła, że te​raz pa​trzy na nie zupełnie in​a​czej. Tib​by rzu​ciła spodnie Le​nie. – Łap! Przy​mierz. – Ale cze​mu? Miały być two​je – za​pro​te​sto​wała Lena. Tib​by wzru​szyła ra​mio​na​mi. – Po pro​stu je przy​mierz. Car​men do​strzegła, że Lena zer​ka na spodnie z pew​nym za​in​te​re​so​wa​- niem. – Cze​mu nie? No, da​lej, Lena. Lena spoj​rzała na dżinsy z de​spe​racją. Zrzu​ciła własne dre​li​chy

i naciągnęła spodnie. Sta​ran​nie zapięła roz​po​rek, przygładziła ma​te​riał na bio​drach i do​pie​ro po​tem odwróciła się do lu​stra. Brid​get odjęło mowę. – Len​ny, nie​do​brze mi się robi – wes​tchnęła Tib​by. – Jezu, Leno – rzu​ciła Car​men. „Prze​pra​szam, Jezu!” – dodała na​tych​miast w myślach. – To na​prawdę ładne dżinsy – Lena zniżyła głos nie​mal do szep​tu. Przy​ja​ciółki przy​wykły do uro​dy Leny, lecz resz​ta świa​ta uważała ją za oszałamiającą piękność. Miała oliw​kową śródziem​no​morską cerę i opa​lała się na piękny ko​lor; mogła się również po​chwa​lić lśniącymi ciem​ny​mi włosa​mi i wiel​ki​mi ocza​mi mniej więcej bar​wy łodyżki se​le​ra. Jej twarz była tak piękna, tak de​li​kat​na, że Car​men czuła cza​sem ucisk w żołądku na jej wi​dok. Kie​dyś Car​men wy​znała Tib​by, iż mar​twi się, że jakiś reżyser fil​- mo​wy za​uważy Lenę i ją im po​rwie. Oka​zało się, że Tib​by też nie​raz o tym myślała. Wyjątko​wo pięknych lu​dzi łączy coś z ludźmi wyjątko​wo dziw​ny​- mi. Kie​dy le​piej się ich po​zna​je, za​po​mi​na się o wyglądzie. Dżinsy opi​nały wąską talię Leny i jej zgrab​ne bio​dra. Przy​le​gały też do ud, a no​gaw​ki kończyły się dokład​nie tam, gdzie za​czy​nały sto​py. Gdy postąpiła dwa kro​ki naprzód, ma​te​riał pod​kreślał każdy ruch mięśni. Car​men pa​trzyła ze zdu​mie​niem. Jak bar​dzo te dżinsy różniły się od nie​- cie​ka​wych dre​lichów Leny! – Bar​dzo sek​sow​ne – skwi​to​wała Brid​get. Lena jesz​cze raz zerknęła w lu​stro. Za​wsze, kie​dy przeglądała się w lu​- strze, przy​bie​rała dziw​nie nie​zgrabną po​stawę, po​chy​lając głowę do przo​- du. – Chy​ba są za cia​sne. – Żar​tu​jesz? – warknęła Tib​by. – Są piękne. Wyglądają mi​lion razy le​piej niż two​je zwykłe wory. Lena odwróciła się do Tib​by. – To miał być kom​ple​ment? – Poważnie. Mu​sisz je wziąć. Je​steś w nich jak... od​mie​nio​na. Lena zaczęła maj​stro​wać przy pa​sku. Nie lubiła roz​ma​wiać o swo​im wyglądzie. – Za​wsze je​steś piękna – dodała Car​men. – Ale Tib​by ma rację, wyglądasz w nich... in​a​czej. Lena zsunęła dżinsy. – Bee musi je zmie​rzyć. – Muszę?

– Tak, mu​sisz – po​twier​dziła Lena. – Jest za wy​so​ka – za​uważyła Tib​by. – Spróbuj – upie​rała się Lena. – Nie po​trze​buję więcej dżinsów – oznaj​miła Brid​get. – Mam chy​ba z dzie​- więć par. – A co? Bo​isz się? – za​drwiła Car​men. Ta​kie wy​zwa​nia za​wsze działały na Brid​get. Spro​wo​ko​wa​na chwy​ciła spodnie. Zrzu​ciła własne ciem​no​nie​bie​skie dżinsy, kopnęła je w kąt i włożyła tam​te. Z początku próbowała pod​ciągnąć je aż do ta​lii, unosząc zbyt wy​so​ko, lecz gdy tyl​ko je puściła, spodnie opadły wdzięcznie na bio​- dra. – Di-du-di-du – zaśpie​wała Car​men me​lo​dyjkę z hor​ro​ru. Brid​get odwróciła się, patrząc na swo​je poślad​ki. – Co? – Wca​le nie są za krótkie. Ide​al​ne! – zawołała Lena. Tib​by prze​krzy​wiła głowę, uważnie przyglądając się Brid​get. – Wy​da​jesz się nie​mal... drob​na, Bee. Nie wyglądasz wca​le jak ama​zon​ka. – Niech żyją ko​cha​ne przy​ja​ciółki – prychnęła Lena i się zaśmiała. Brid​get była wy​so​ka, miała sze​ro​kie ra​mio​na, długie nogi i wiel​kie dłonie. Na pierw​szy rzut oka można ją było wziąć za potężnie zbu​do​waną, lecz talię i bio​dra miała zdu​mie​wająco wąskie. – Ra​cja – po​twier​dziła Car​men. – Leżą na to​bie le​piej niż te, które zwy​kle no​sisz. Brid​get po​ru​szyła przed lu​strem poślad​ka​mi. – Rze​czy​wiście, wyglądają do​brze – stwier​dziła. – O rany, chy​ba się w nich za​ko​chałam. – Masz ślicz​ny mały tyłeczek – za​uważyła Car​men. Tib​by się roześmiała. – Oto słowa królo​wej tyłków. – W jej oczach zabłysła złośliwa iskier​ka. – Hej, wie​cie, jak się prze​ko​nać, czy te dżinsy są na​prawdę ma​gicz​ne? – Jak? – spy​tała Car​men. Tib​by po​ma​chała stopą w po​wie​trzu. – Ty je przy​mierz. Wiem, że należą do cie​bie i tak da​lej, ale po pro​stu prze​pro​wa​dzam doświad​cze​nie na​uko​we. Nie​możliwe, żeby te spodnie pa​so​- wały także na cie​bie. Car​men przy​gryzła po​li​czek od wewnątrz. – Masz coś do za​rzu​ce​nia mo​jej pu​pie? – Och, Car​ma. Wiesz, że ci jej za​zdroszczę. Po pro​stu nie sądzę, by udało

ci się w nie wcisnąć – wyjaśniła rze​czo​wo Tib​by. Brid​get i Lena po​ki​wały głowa​mi. Na​gle Car​men po​czuła lęk, że dżinsów, które tak cu​dow​nie pod​kreślały kształty przy​ja​ciółek, nie zdoła prze​pchnąć przez uda. Nie była wca​le pulch​- na, lecz pupę odzie​dzi​czyła po przod​kach z Por​to​ry​ko. Jej poślad​ki były wdzięczne i zwy​kle szczy​ciła się nimi, lecz tu i te​raz, wo​bec dzinsów i trzech wąskich w bio​drach przy​ja​ciółek, nie miała ocho​ty czuć się jak gru​bas. – Nie, nie chcę ich – oznaj​miła i wstała, go​to​wa zmie​nić te​mat. Trzy pary oczu za​wisły na dżin​sach. – Ależ tak – po​wie​działa Brid​get. – Mu​sisz przy​mie​rzyć. – Proszę, Car​men – przyłączyła się Lena. Car​men do​strzegła w oczach przy​ja​ciółek zbyt wie​le wy​cze​ki​wa​nia, by nie ustąpić. – No do​brze, ale nie spo​dzie​waj​cie się, że będą na mnie pa​so​wały. Je​stem pew​na, że nie. – Car​men, to two​je spodnie – za​uważyła Brid​get. – Ja​sne, spry​cia​ro, ale na​wet ich nie mie​rzyłam. – Car​men po​wie​działa to z na​ci​skiem, wy​klu​czając dal​sze ko​men​ta​rze. Zrzu​ciła własne sze​ro​kie por​t​ki i naciągnęła dżinsy. Nie za​trzy​mały się jej na udach. Bez pro​blemów przeszły przez bio​dra. Zapięła je. – I co? Nie była jesz​cze go​to​wa, by spoj​rzeć w lu​stro. Mil​cze​nie. – No i? – Czuła się jak dzi​woląg. – No co? Aż tak źle? – Ze​brała się na od​- wagę, aby spoj​rzeć w oczy Tib​by. – Co jest? – Ja... Ja tyl​ko... – Tib​by urwała. – O rany! – wes​tchnęła ci​cho Lena. Car​men skrzy​wiła się i odwróciła wzrok. – Po pro​stu je zdejmę i uda​my, że nic ta​kie​go nig​dy się nie zda​rzyło – oznaj​miła Car​men, ru​mie​niąc się gwałtow​nie. Brid​get zna​lazła w końcu od​po​wied​nie słowa. – Car​men, nie o to cho​dzi. Spójrz tyl​ko na sie​bie. Ależ z cie​bie la​ska! Od​- lot! Su​per​mo​del​ka. Car​men oparła dłoń na bio​drze i zro​biła kwaśną minę. – W to aku​rat wątpię. – Poważnie. Spójrz w lu​stro – za​dy​ry​go​wała Lena. – To ma​gicz​ne spodnie. Car​men przej​rzała się w lu​strze. Naj​pierw z da​le​ka, po​tem z bli​ska.

Z przo​du i z tyłu. Płyta, której słuchały, już daw​no się skończyła, ale żadna z dziew​czyn tego nie za​uważyła. Gdzieś w domu dzwo​nił te​le​fon, nie pod​niosły słuchaw​- ki. Na zwy​kle ru​chli​wej uli​cy pa​no​wała ci​sza. W końcu Car​men ode​tchnęła głęboko. – To rze​czy​wiście ma​gicz​ne spodnie. To Brid​get wpadła na ten po​mysł. Od​kry​cie ma​gicz​nych spodni aku​rat tego dnia, przed roz​poczęciem pierw​szych wa​ka​cji, które spędzą od​dziel​nie, zasługi​wało na wi​zytę u Gil​dy. Tib​by zor​ga​ni​zo​wała je​dze​nie i za​brała ka​- merę, Car​men za​pew​niła ki​czo​watą mu​zykę z lat osiem​dzie​siątych, Lena za​- dbała o at​mos​ferę. Brid​get przy​niosła duże spin​ki i dżinsy. Kwe​stię ro​dziców załatwiły, jak zwykły to czy​nić za​wsze: Car​men po​wie​- działa ma​mie, że idzie do Leny, Lena, że idzie do Tib​by, Tib​by, że idzie do Brid​get, Brid​get zaś po​pro​siła bra​ta, by powtórzył ojcu, że będzie u Car​men. Brid​get tak wie​le cza​su spędzała u przy​ja​ciółek, że Per​ry pew​nie w ogóle nie prze​ka​zał wia​do​mości, a jeśli na​wet, ojcu ani w głowie było się przej​mo​- wać. Tak jed​nak na​ka​zy​wał ry​tuał. Spo​tkały się po​now​nie za kwa​drans dzie​siąta przy wy​lo​cie Wi​scon​sin Ave​nue. Sala była ciem​na i za​mknięta – oczy​wiście; po to właśnie za​brały spin​ki. Wszyst​kie pa​trzyły, wstrzy​mując od​dech, jak Brid​get fa​cho​wo otwie​- ra za​mek. Przez ostat​nie trzy lata robiły to przy​najm​niej raz do roku, lecz sam akt włama​nia nig​dy nie prze​stał być eks​cy​tujący. Na szczęście właści​- cie​le lo​ka​lu nie dba​li o ochronę. Zresztą, co można było stamtąd ukraść? Śmierdzące nie​bie​skie ma​te​ra​ce? Pudło za​rdze​wiałych ciężarków z przed​po​- to​po​wych czasów? Za​mek szczęknął, klam​ka się obróciła i dziew​czy​ny wbiegły po scho​dach na pierw​sze piętro, z roz​mysłem odro​binę roz​hi​ste​ry​zo​wa​ne. Lena rozłożyła koce i świe​ce. Tib​by od​pa​ko​wała posiłek – su​ro​we słod​kie cia​sto prze​cho​wy​- wa​ne w tu​bie w lodówce, tru​skaw​ko​we her​bat​ni​ki z różowym lu​krem, twar​- de chrup​ki se​ro​we, kwaśne żelki w kształcie długich ro​baków i kil​ka bu​te​lek świeżych soków. Car​men puściła mu​zykę, na początek starą okropną pio​- senkę Pau​li Ab​dul; tym​cza​sem Brid​get zaczęła pod​ska​ki​wać przed wyłożoną lu​stra​mi ścianą. – To chy​ba miej​sce two​jej mamy, Len​ny – zawołała, skacząc po wy​pa​czo​- nych de​skach. – Bar​dzo za​baw​ne – od​parła Lena. Ist​niało słynne zdjęcie przed​sta​wiające czte​ry mamy w stro​jach do ae​ro​bi​-

ku z lat osiem​dzie​siątych. Stoją obok sie​bie ze sterczącymi brzu​cha​mi. Mama Leny ma zde​cy​do​wa​nie naj​większy. Tuż po uro​dze​niu Lena ważyła więcej niż Brid​get i jej brat Per​ry ra​zem. – Go​to​we? – Car​men przykręciła mu​zykę i uro​czyście położyła dżinsy pośrod​ku koca. Lena wciąż za​pa​lała świe​ce. – Bee, chodź tu! – zawołała Car​men. Roześmia​na Brid​get nie prze​sta​wała oglądać się w lu​strach. Gdy cała czwórka wresz​cie się ze​brała i Brid​get dała spokój ae​ro​bi​ko​wi, Car​men zaczęła: – Ostat​nie​go wie​czo​ru przed „dia​sporą” – urwała na krótko, by każda mogła należycie do​ce​nić po​wagę tego słowa – na​tknęłyśmy się na coś zde​- cy​do​wa​nie ma​gicz​ne​go. – Car​men po​czuła łasko​ta​nie pod sto​pa​mi. – Ma​gia prze​ja​wia się w różny sposób. Dziś przy​była do nas pod po​sta​cią spodni. Pro​po​nuję za​tem, by dżinsy te były własnością każdej z nas, by jeździły do miejsc, do których my jeździ​my, i by nas łączyły w okre​sie roz​sta​nia. – Złóżmy przy​sięgę na Wędrujące Dżinsy! – wy​krzyknąwszy to, Brid​get w pod​nie​ce​niu chwy​ciła ręce Leny i Tib​by. To Brid​get i Car​men za​wsze urządzały ce​re​mo​nie utrwa​lające przy​jaźń. Tib​by i Lena zwy​kle za​cho​wy​wały się tak, jak​by tuż obok czy​ha​li ka​me​- rzyści. – Od te​raz je​steśmy Sto​wa​rzy​sze​niem Wędrujących Dżinsów – uro​czyście po​wie​działa Brid​get, gdy utwo​rzyły krąg. – Dziś ob​da​rza​my dżinsy miłością wszyst​kich członkiń na​sze​go sto​wa​rzy​sze​nia, by każda z nas mogła je za​- brać, dokądkol​wiek po​je​dzie. W wiel​kim wy​so​kim po​miesz​cze​niu mi​go​tało światło świec. Lena miała bar​dzo poważną minę. Twarz Tib​by wyraźnie zdra​dzała, że dziew​czy​na z czymś wal​czy. Car​men nie miała pojęcia, czy cho​dzi o śmiech, czy łzy. – Po​win​nyśmy spi​sać reguły – za​pro​po​no​wała Lena. – Żebyśmy wie​- działy, co zro​bić ze spodnia​mi, kto je do​sta​nie i kie​dy. Wszyst​kie się zgo​dziły, że to do​bry po​mysł. Brid​get powędro​wała do biu​- ra, by za chwilę wrócić wy​po​sażona w pa​pier li​sto​wy i długo​pis. Zjadły przekąski, Tib​by zro​biła zdjęcie, uwiecz​niając tę chwilę dla przyszłych po​ko​leń, i zajęły się spi​sy​wa​niem re​gu​la​mi​nu – ma​ni​fe​stu, jak na​zwała to Car​men. – Czuję się jak je​den z ojców założycie​li – oznaj​miła z poważną miną. Lenę mia​no​wa​no pro​to​ko​lantką, bo miała najład​niej​szy cha​rak​ter pi​sma.

Usta​le​nie reguł za​brało im nie​co cza​su. Lena i Car​men chciały się sku​pić na za​sa​dach związa​nych z przy​jaźnią, na tym, by po​zo​sta​wać w kon​tak​cie przez całe łato i pil​no​wać, żeby spodnie krążyły między nimi. Tib​by wolała spi​sać najróżniej​sze rze​czy, które można robić w dżin​sach (albo też których nie wol​no robić, na przykład dłubać w no​sie). Brid​get wpadła na po​mysł za​- pi​sy​wa​nia na spodniach let​nich wspo​mnień. Gdy w końcu uzgod​niły, cze​go mają do​ty​czyć za​sa​dy, i wy​brały dzie​sięć naj​ważniej​szych, Lena od​czy​tała stwo​rzoną ad hoc listę obej​mującą pełną gamę su​ge​stii – od szcze​rych i otwar​tych po niemądre. Car​men wie​działa, że będą ich prze​strze​gać. Po​tem roz​ma​wiały o tym, jak długo każda z nich będzie mogła mieć dżinsy u sie​bie, nim odeśle je następnej. Po​sta​no​wiły wresz​cie, że każda za​- trzy​ma spodnie, dopóki nie po​czu​je, że na​deszła pora roz​sta​nia. Ale dla porządku usta​liły, że nie po​win​no to trwać dłużej niż ty​dzień, chy​ba że na​- prawdę będą ich po​trze​bo​wać. To ozna​czało, że dżinsy dwu​krot​nie tra​fią do każdej z nich przed końcem lata. – Naj​pierw po​win​na wziąć je Lena – oznaj​miła Brid​get, zawiązując na supeł dwa długie żelki i roz​gry​zając lep​ki węzeł. – Gre​cja to do​bry początek. – Czy następna mogę być ja? – wtrąciła Tib​by. – Będę po​trze​bo​wała cze​- goś, co wyciągnie mnie z apa​tii. Lena ze zro​zu​mie​niem skinęła głową. Po​tem pora Car​men. I wresz​cie Brid​get, a następnie, by do​dat​ko​wo uatrak​cyj​nić lato, spodnie wy​ruszą w trasę w prze​ciw​nym kie​run​ku, od Brid​get do Car​men, da​lej do Tib​by i wresz​cie do Leny. I tak roz​ma​wiały do północy; ostat​ni wspólnie spędzo​ny wieczór od​szedł w przeszłość. Wresz​cie na​stał pierw​szy dzień, który spędzą osob​no. Po​wie​trze było ni​- czym na​elek​try​zo​wa​ne. Po mi​nach przy​ja​ciółek Car​men zo​rien​to​wała się, że nie tyl​ko ona tak myśli. Dżinsy zda​wały się prze​siąknięte obiet​ni​ca​mi lata. To będzie pierw​sze od czasów dzie​ciństwa lato Car​men spędzo​ne z oj​- cem. Wy​obrażała so​bie, jak śmieją się ra​zem, jak ona go rozśmie​sza ubra​na w dżinsy. Lena uro​czyście położyła ma​ni​fest na spodniach. Brid​get za​po​wie​działa mi​nutę ci​szy. – Uczcij​my na​sze dżinsy – po​wie​działa. – I Sto​wa​rzy​sze​nie – dodała Lena. Car​men znów po​czuła na ple​cach gęsią skórkę. – I tę chwilę. To lato. Resztę na​sze​go życia. – Ra​zem i każdej z osob​na – dokończyła Tib​by.

My, człon​ki​nie Sto​wa​rzy​sze​nia Wędrujących Dżinsów, ni​niej​szym usta​la​my następujące reguły rządzące ich używa​niem: 1. Nig​dy nie pie​rze​my Dżinsów. 2. W żad​nym wy​pad​ku nie obrębia​my no​ga​wek. To ob​ciach. I nig​dy nie prze​- sta​nie być ob​ciachem. 3. Mając na so​bie Dżinsy, nie możemy wy​ma​wiać słowa „gru​ba”. Nie wol​no też tak o so​bie myśleć, kie​dy jest się w Dżin​sach. 4. Nie wol​no po​zwo​lić chłopa​ko​wi, by zdjął którejś z nas Dżinsy (choć możemy je zdjąć same w jego obec​ności). 5. Mając na so​bie Dżinsy, nie możemy dłubać w no​sie. Można jed​nak dra​pać się po nim od nie​chce​nia, lek​ko podłubując. 6. Gdy się znów spo​tka​my, należy udo​ku​men​to​wać okres no​sze​nia Dżinsów według następującej pro​ce​du​ry: • na le​wej no​gaw​ce Dżinsów za​pi​su​je​my nazwę naj​wspa​nial​sze​go miej​sca, ja​kie od​wie​dziłyśmy w Dżin​sach. • na pra​wej no​gaw​ce opi​su​je​my naj​ważniejszą rzecz, jaka nas w tym cza​sie spo​tkała (na przykład: „Gdy miałam na so​bie Wędrujące Dżinsy, wyszłam za ku​zy​na”). 7. Przez całe lato mu​si​my pisać li​sty do po​zo​stałych członkiń Sto​wa​rzy​sze​- nia, choćbyśmy świet​nie się bez nich bawiły. 8. Dżinsy należy prze​ka​zy​wać ko​lej​nym człon​ki​niom zgod​nie z wy​tycz​ny​mi Sto​wa​rzy​sze​nia. Złama​nie tej za​sa​dy ka​ra​ne będzie klap​sa​mi pod​czas wspólne​- go spo​tka​nia. 9. Nie wpusz​cza​my ko​szu​li w Dżinsy i nie no​si​my pa​ska. Patrz reguła nr 2. 10. Pamiętaj​my: Dżinsy = Miłość. Ko​chaj​my swo​je kum​pel​ki. I ko​chaj​my sie​- bie.

Dżinsy to ju​tro, o które mar​twi​liśmy się wczo​raj. – ANO​NIM

Gdy Tib​by miała mniej więcej dwa​naście lat, zro​zu​miała, że wy​znacz​ni​kiem jej na​strojów jest sto​su​nek do świn​ki mor​skiej Mimi. Kie​dy była zajęta, miała mnóstwo planów i za​miarów, wy​bie​gała z po​ko​ju, zo​sta​wiając Mimi w ter​ra​rium. Było jej smut​no, że Mimi musi tam za​ko​pać się w tro​ci​nach, pod​czas gdy jej życie jest ta​kie cie​ka​we. Kie​dy na​to​miast czuła się nieszczęśliwa, z za​zdrością pa​trzyła na Mimi, pragnąc, by to jej, Tib​by, kro​ple wody z do​zow​ni​ka wpa​dały pro​sto do pyszcz​ka. Mogłaby scho​wać się w ciepłych tro​ci​nach i de​cy​do​wać je​dy​nie o tym, czy obrócić się parę razy na swym kółku, czy po pro​stu zdrzemnąć. Żad​nych de​cy​zji, żad​nych roz​cza​ro​wań. Tib​by do​stała świnkę, kie​dy miała sie​dem lat. Wte​dy uważała Mimi za naj​piękniej​sze imię na świe​cie. Wymyśliła je wcześniej, pra​wie przez rok cze​kając na od​po​wied​nią kan​dy​datkę. Wy​da​wało jej się zbyt łatwe ochrzcić swo​im ulu​bio​nym imie​niem wy​pcha​ne​go zwie​rza​ka lub wymyślo​ne​go przy​- ja​cie​la. Tib​by jed​nak była kon​se​kwent​na, w tam​tych cza​sach wie​działa, co lubi Później, gdy po​ko​chała Mimi, uznała, że równie do​brze mogłaby na​- zwać świnkę Fre​de​rick. Dzi​siaj, przytłoczo​na wizją przyszłości, z wciśniętą pod pachę zie​loną bluzą Wal​l​ma​na, Tib​by jak nig​dy za​zdrościła Mimi spo​koj​ne​go życia. Czy ktoś kie​dyś wi​dział świnkę morską, która by pra​co​wała? Bzdu​ra! Tib​- by wy​obra​ziła so​bie Mimi w ro​bo​czej blu​zie. Mimi była zde​cy​do​wa​nie nie​- pro​duk​tyw​na. Na​ra​stający w kuch​ni ryk przy​po​mniał dziew​czy​nie o dwóch in​nych nie​- pro​duk​tyw​nych stwo​rze​niach w domu – dwu​let​nim bra​cisz​ku i rocz​nej sio​- strzycz​ce. Bez prze​rwy hałaso​wa​li, nisz​czy​li wszyst​ko, co wpadło im w ręce, i no​si​li obrzy​dli​wie śmierdzące pie​lusz​ki. Na​wet sklep Wal​l​ma​na wy​da​wał się oazą spo​ko​ju w porówna​niu z jej do​mem pod​czas lun​chu. Tib​by spa​ko​wała do tor​by swoją cy​frową ka​merę wi​deo i położyła ją wy​- so​ko na półce na wy​pa​dek, gdy​by Nic​ky zno​wu zna​lazł sposób, by do​stać się do jej po​ko​ju. Przy​le​piła kawałek taśmy ma​skującej na włącznik kom​pu​- te​ra i następny, dłuższy, na od​twa​rzacz CD. Nic​ky uwiel​biał uru​cha​miać jej kom​pu​ter i wpy​chać dys​ki do otwo​ru. – Idę do pra​cy! – krzyknęła do Lo​ret​ty, opie​kun​ki dzie​ci, kie​rując się w stronę schodów i pro​sto do wyjścia. Za​wsze bar​dzo sta​now​czo określała swo​je za​mia​ry; nie chciała, by Lo​ret​- ta myślała, że ma kon​trolę również nad nią. Wie​le star​szych dzie​ciaków miało pra​wo jaz​dy. Tib​by na​to​miast jeździła ro​we​rem. Prze​je​chała pierw​szy od​ci​nek, sta​rając się utrzy​mać bluzę i port​fel