Gibson Rachel
Prawdziwa miłość i inne nieszczęścia
Boska Faith Duffy zajmowała się w życiu najróżniejszymi rzeczami. Zaczynała jako tancerka
i striptizerka w nocnych klubach, potem była modelką "Playboya", na koniec żoną ponad
osiemdziesięcioletniego biznesmena. Teraz jest trzydziestoletnią wdową. Bogaty małżonek
zapisał jej w testamencie wielki majątek oraz drużynę hokejową Chinooków. Choć Faith nie
ma pojęcia o sporcie, decyduje się, mimo nacisków pasierba, zatrzymać drużynę dla siebie i
poprowadzić ja przez sezon rozgrywek. Dzięki temu zerwie ze znienawidzonym i zupełnie
nieprawdziwym obrazem swojej osoby – słodkiego eks-króliczka z rozkładówki. Jej
zaangażowanie w sport nie każdemu się podoba. Ambitny kapitan Chinooków Tyson
Savage obawia się, że Faith zrujnuje jego szanse na zdobycie Pucharu Stanleya. Jest
niechętnie nastawiony do nowej właścicielki. Kiedy dział public relations zmusza oboje do
wzięcia udziału we wspólnej sesji zdjęciowej, między Faith a Tysonem zaczyna
niebezpiecznie iskrzyć...
Rozdział 1
W nocy przed pogrzebem Virgila Duffy'ego nad cieśniną Puget przeszła burza. Jednak
rankiem szare chmury zniknęły, odsłaniając znowu widok na Zatokę Elliotta i efektowną
panoramę wieżowców w centrum Seattle.
Rezydencję zmarłego, Bainbridge, oświetliło słońce, które wpadło przez wysokie okna.
Niektórym z żegnających go gości przyszło do głowy, że to on steruje kapryśną
kwietniową pogodą. Byli ciekawi, czy taką samą władzę miał nad swoją młodą żoną, ale
głównie interesowało ich to, co ona zrobi z kupą pieniędzy i drużyną hokejową NHL, które
właśnie odziedziczyła.
Tyson Savage też się nad tym zastanawiał. Głosy dochodzące z salonu zagłuszały stukot
jego eleganckich butów od Hugo Bossa, gdy szedł od drzwi frontowych. Miał nie-
przyjemne przeczucie, że wdowa po Duffym zaprzepaści jego szanse na zdobycie pucharu.
Tyson przeszedł przez dwuskrzydłowe drzwi i wkroczył do
dużego salonu, w którym unosił się zapach wypolerowanego drewna i „starych" pieniędzy.
Dostrzegł kilku kolegów z drużyny, wymuskanych i wystrojonych — najwyraźniej czuli
się nieco skrępowani wśród elity Seattle. Grający w obronie Sam Leclaire miał podbite oko
po zeszłotygodniowym meczu z Avalanche. Za udział w starciu, podczas którego dorobił
się guza, dostał pięciominutową karę. Nie żeby Tyson miał o to do niego pretensje. Też
słynął z tego, żeby lubił przyłożyć, ale w przeciwieństwie do Sama nie był zapalczywy. Do
pierwszych rozgrywek w mistrzostwach zostały zaledwie trzy dni i zanosiło się na to, że
siniaków będzie znacznie więcej.
Tyson przystanął tuż za drzwiami, powiódł wzrokiem po pokoju i zauważył wdowę, która
stała w świetle wpadającym przez okno. Nawet gdyby jej długich jasnych włosów nie
oświetlało słońce, pani Duffy i tak wyróżniałaby się spośród otaczających ją żałobników.
Miała na sobie czarną sukienkę z rękawami trzy czwarte, która kończyła się tuż przed kola-
nami. Była to bardzo skromna sukienka i tak właśnie — skromnie — wyglądała na tej
niewiarygodnie zgrabnej kobiecie.
Tyson nie miał dotąd okazji jej poznać. Po raz pierwszy zobaczył ją przed kilkoma
godzinami w kościele Świętego Jakuba. Ale dużo o niej słyszał. Słyszeli o niej wszyscy —
o miliarderze i jego kociaku. Wiedział, że przez kilka lat, zanim złapała starego bogatego
męża, pracowała w Vegas jako striptizerka i tancerka na rurze. Plotki mówiły, że pewnego
wieczoru, gdy kołysała się na wysokich akrylowych obcasach, do klubu przyszedł sam
Hugh Hefner i zobaczył
ją na scenie. Zaproponował jej zdjęcia do „Playboya" i dwanaście miesięcy później została
Dziewczyną Roku. Tyson nie wiedział, jak poznała Virgila, ale przecież to bez znaczenia.
Ważne było, że staruszek wyzionął ducha i zostawił swoją drużynę tej naciągaczce. Ważne
jak cholera.
W szatni w Key Arena mówiło się, że Virgil doznał rozległego zawału serca, gdy próbował
zadowolić w łóżku swoją młodą małżonkę. Podobno w szczytowym momencie zastawka
nie wytrzymała i opuścił ten świat z szerokim, błogim uśmiechem na twarzy. W zakładzie
pogrzebowym nie mogli nic z tym zrobić i starszy pan poszedł do pieca krematoryjnego
cały sztywny (dosłownie) i uśmiechnięty od ucha do ucha.
Tyson nie przejmował się plotkami i nie obchodziło go, co ludzie wyczyniają ani z kim.
Czy jest to dobre, złe, takie lub siakie. Aż do tej pory. Przed trzema miesiącami podpisał
kontrakt z Chinookami z Seattle, częściowo dla pieniędzy, jakie zaproponował mu starszy
pan, ale głównie ze względu na stanowisko kapitana drużyny i możliwość udziału w za-
wodach o Puchar Stanleya. I on, i Virgil chcieli go zdobyć, choć z różnych powodów.
Virgil pragnął dowieść czegoś swoim bogatym przyjaciołom, a Tyson całemu światu.
Chciał być lepszy od swojego ojca, wielkiego Pavla Savage'a. Puchar był jedyną rzeczą,
której brakowało im do szczęścia, ale Tyson jeszcze mógł się o niego ubiegać. A w każdym
razie wszystko na to wskazywało, zanim Duffy odwalił kitę tuż przed pierwszą turą
rozgrywek i zostawił drużynę wysokiej blond lasce. Nagle szanse Tysona na zdobycie
największego
trofeum w NHL znalazły się w rękach kobiety, która sama była rodzajem trofeum.
— Cześć, Święty! — zawołał Daniel Holstrom, gdy Tyson ruszył przed siebie.
Dostał przydomek „Święty" w pierwszym roku, gdy był jeszcze szczeniakiem i w dniu po
szczególnie szalonej imprezie grał do bani. Kiedy trener odesłał go na ławkę rezerwowych,
Tyson powiedział, że ma grypę.
— Jesteś taki sam jak twój ojciec — mruknął trener i z niesmakiem pokręcił głową. —
Następny święty się trafił, cholera.
Od tamtej pory Tyson próbował żyć z tym przydomkiem — z różnym powodzeniem.
Obejrzał się przez ramię i spojrzał w oczy koledze z drużyny.
— Jak leci? — spytał.
— Dobrze. Złożyłeś już kondolencje pani Duffy?
— Jeszcze nie.
— Myślisz, że Virgil naprawdę kojfnął, robiąc to z żoną? Ile miał lat? Dziewięćdziesiąt?
— Osiemdziesiąt jeden.
— Czy osiemdziesięciojednolatkowi jeszcze staje? — Daniel pokręcił głową. — Sam
uważa, że taka laska wskrzesiłaby nawet trupa, ale szczerze mówiąc, wątpię, czy nawet
ona potrafiła coś zrobić z takim starym sprzętem. — Urwał na chwilę, żeby przyjrzeć się
młodej wdowie, jakby chciał wyrobić sobie zdanie na ten temat. — Ależ to gorąca babka!
— Virgil pewnie miał wspomaganie farmaceutyczne,
nie? — Ojciec Tysona dobiegał sześćdziesiątki, lecz wciąż brykał jak nastolatek, a
przynajmniej tak mówił. Dzięki viagrze wielu mężczyzn mogło dłużej cieszyć się seksem.
— Co prawda, to prawda. Czy Hefner nie ma ponad osiemdziesiątkę, a wciąż uprawia
seks?
A w każdym razie tak twierdzi. Tyson rozpiął marynarkę.
— Na razie — rzucił i zaczął przeciskać się przez tłum gości, wśród których znajdowali się
zarówno starsi ludzie, jak i kilkoro szepczących po kątach nastolatków. Kierując się do
pani Duffy, „gorącej babki", skinął głową paru facetom, którzy, mimo iż ubrani w
markowe garnitury, w takim miejscu wyglądali na dzikusów.
Zatrzymał się przed wdową i wyciągnął rękę.
— Współczuję pani z powodu straty męża.
— Dziękuję. — Na jej gładkim czole pojawiła się nieznaczna zmarszczka. Kobieta
spojrzała na niego dużymi zielonymi oczami. Z bliska była jeszcze atrakcyjniejsza i wy-
glądała znacznie młodziej. Podała mu dłoń. Miała miękką skórę, a palce trochę chłodne.
— Jest pan kapitanem drużyny hokejowej mojego męża. Virgil zawsze bardzo dobrze się o
panu wyrażał.
Teraz to jej drużyna hokejowa, a co zamierza z nią zrobić — to pozostawało w sferze
domysłów. Podobno chciała ją sprzedać. Tyson miał nadzieję, że to prawda i sprzedaż
nastąpi jak najszybciej.
Puścił jej dłoń.
— Virgil był wspaniałym facetem — dodał, choć wszyscy wiedzieli, że to mocno
naciągane stwierdzenie. Jak wielu
bogatych ludzi, którzy przyzwyczaili się, że to oni dyktują warunki, Virgil potrafił być
sukinsynem. Tyson jednak dogadywał się ze starszym panem, bo obaj mieli ten sam cel. —
Lubiłem nasze długie rozmowy o hokeju. — Virgil może i miał osiemdziesiąt jeden lat, ale
nie stracił bystrości umysłu i wiedział o hokeju więcej niż niejeden z zawodników. Na jej
pełnych prowokacyjnych ustach pojawił się uśmiech.
— O tak. On też je uwielbiał.
Miała bardzo dyskretny makijaż, co zaskoczyło Tysona, szczególnie gdy przypomniał
sobie, czym się kiedyś zajmowała. Jeszcze nie spotkał playmate, która nie lubiła mocno się
malować.
— Jeśli ja albo chłopcy możemy coś dla pani zrobić, proszę tylko dać znać — powiedział
niezbyt szczerze, ale jako kapitan drużyny uznał, że powinien wystąpić z taką propozycją.
— Dziękuję.
Podszedł jedyny syn Virgila i szepnął coś wdowie na ucho. Tyson widywał Landona
Duffy'ego, ale nie mógł powiedzieć, że go lubi. Facet był bezwzględny i nawiedzony jak
Virgil, ale pozbawiony uroku, dzięki któremu jego ojciec odniósł w życiu sukces.
Z twarzy wdowy zniknął uśmiech, wyprostowała się, a w jej zielonych oczach błysnął
gniew.
— Dziękuję, że pan przyszedł, panie Savage.
Jak wielu Amerykanów źle wymawiała jego nazwisko. Nie brzmiało ono „sawydż", z
angielska, lecz „saważ".
Tyson patrzył, jak pani Duffy odwraca się i odchodzi. Był
ciekaw, co takiego powiedział jej Landon. Najwyraźniej coś, co jej się nie spodobało.
Przesunął wzrokiem po jej jasnych włosach, ładnym, zaokrąglonym tyłeczku,
obciągniętym prostą czarną sukienką. Pomyślał, że syn Virgila się do niej przystawia. Co
go zresztą nie obchodziło, bo miał na głowie ważniejsze sprawy. Na przykład czwartkowy
mecz w Vancouver, podczas którego mieli się zmierzyć z Sedinami, braćmi bliźniakami,
już na otwarciu rozgrywek. Przed trzema miesiącami Tyson był kapitanem Canucków i
wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że nie należy nie doceniać chłopców ze Szwecji. Gdy
wpadali w rytm, byli dla obrony jak najgorszy koszmar.
— Widziałeś zdjęcia?
Tyson oderwał wzrok od oddalającej się wdowy i spojrzał przez ramię na kumpla z
drużyny, zabijakę i awanturnika, Sama Leclaire'a.
— Nie. —Nie musiał pytać, o jakie zdjęcia chodzi. Dobrze wiedział, ale nie był aż tak
zainteresowany, żeby je oglądać.
— Te jej cycki są prawdziwe. Nie, żebym je widział — dodał sam półgębkiem.
Udawał niewiniątko, ale podbite oko psuło to wrażenie.
— Na pewno nie.
— Myślisz, że mogłaby nam załatwić zaproszenie na imprezę w Playboy Mansion?
— Do zobaczenia jutro — odpowiedział Tyson ze śmiechem i ruszył do wyjścia.
Przeszedł przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi ceglanego domu i twarz owiał mu chłodny
wiatr. Przystanął, żeby zapiąć marynarkę, i nagle usłyszał głos wdowy:
— Oczywiście, że chcę się z tobą zobaczyć, tylko że to nie najlepsza pora.
Tyson spojrzał w jej kierunku. Stała kilka kroków od niego, odwrócona plecami.
— Wiesz, że cię kocham. Nie kłóćmy się. — Pokręciła głową. — Teraz to niemożliwe, ale
niedługo się spotkamy.
Ruszyła za dom i Tyson zszedł po schodach. Nie był zaskoczony, że pani Duffy, jak
wynikało z rozmowy, ma romans na boku. Dlaczego by nie? Miała starca za męża. Starca,
który właśnie przekazał jej w spadku drużynę hokejową.
Tyson wolałby nie myśleć o tych wszystkich ewentualnościach, które mogły zrujnować
jego szanse na puchar, ale to go przecież najbardziej obchodziło. Virgil umarł w
najgorszym momencie. Niepewność co do przyszłości może — i musi w sposób
nieunikniony — źle wpłynąć na zawodników. Pytanie, kto kupi drużynę i jakie zmiany
wprowadzi nowy właściciel, wisiało na nimi jak topór. Jednak gorsza od tego była
świadomość, że stanowią własność byłej striptizerki i króliczka „Playboya", która stała się
zdobyczną żoną bogacza. To zdecydowanie potęgowało jego niepokój.
Idąc w stronę czarnego bmw, Tyson odpędził te myśli i skupił się na swojej najnowszej
pasji. Zapomniał o wdowie, groźbie sprzedaży drużyny i zbliżającym się meczu. Przez
kilka następnych godzin nie zamierzał martwić się planami pani Duffy wobec ekipy ani
starciem z Canuckami.
Przez większość życia Tyson próbował walczyć z typowymi dla Savage'ow
skłonnościami, które mogły ściągnąć na niego
kłopoty, miał jednak jedną wielką słabość i regularnie jej ulegał: uwielbiał ładne
samochody.
Wsiadł do miękkiego, wyłożonego skórą wnętrza i zapalił M6. Niski gardłowy warkot
pięciolitrowego silnika V-10 wprawił w wibracje jego ciało, gdy zakładał awiatory Ray-
-Ban, by chroniły jego oczy przed jaskrawym popołudniowym słońcem. Wyjechał przez
bramy i skierował się w stronę Paulsbo. Z pełną mocą pięciuset koni pod maską beemki
ruszył w długą drogę powrotną do domu.
***
Faith Duffy zamknęła klapkę telefonu komórkowego i spojrzała na rozciągający się przed
nią zielony trawnik, starannie utrzymane klomby i tryskające wodą fontanny. Ostatnia
rzecz, jakiej teraz potrzebuje, to wizyta matki. Czuła się niepewna i zalękniona, lecz
Valerie Augustine pod względem emocjonalnym przypominała czarną dziurę.
Przesunęła wzrokiem po wzburzonych falach Zatoki Elliot-ta, splotła ramiona na piersi i
skuliła się w obronie przed zimnym wiatrem, który rozwiewał jej włosy. Zeszłej nocy śniło
jej się, że znowu pracuje w Aphrodite. Że jej długie jasne włosy unoszą się wokół głowy, a
z głośników nad główną sceną w klubie go-go dobiega Slice of Your Pie Motley Crue.
Różowy snop światła omiótł jej smukłe nogi i sześciocalowe akrylowe obcasy, gdy powoli
przesunęła rękami po płaskim brzuchu. Musnęła dłońmi wzgórek łonowy, zasłonięty
krótką kraciastą spódniczką, i położyła dłonie na oparciu krzesła stojącego między jej
nagimi udami...
Faith nienawidziła tego snu. Nienawidziła ściskającego żołądek lęku, jaki zawsze w niej
budził. Nie nawiedzał jej od lat, ale zawsze był taki sam. Potem odwracała się, wyginała
plecy w łuk i powoli skręcała głowę w stronę sceny, jednocześnie odpinając guziki białej
bluzki. Różowe światło przesuwało się po niej, gdy balansowała na krześle i unosiła nogi.
Jedną stopą wodziła po łydce drugiej nogi, a jej duże piersi wyglądały tak, jakby zaraz
miały wyskoczyć z czerwonej obszytej cekinami bardotki. Mężczyźni jak zwykle
przysuwali się do sceny i gapili na nią z błyszczącymi oczami i otwartymi ustami.
— Layla! —skandowali jej sceniczny pseudonim, ściskając w łapach banknoty.
Na jej ustach pojawiał się uśmiech pod tytułem „wiem, że mnie pragniesz", gdy Vince Neil
z chłopcami śpiewał o słodkiej buzi i kolejnym smakowitym kawałku. Następnie w klubie
dla panów trzy przecznice od centrum Las Vegas Faith opierała dłonie na podłodze tuż
przy głowie i szła zgrabnie na rękach, a potem jednym skokiem wracała do normalnej
pozycji ze stopami rozstawionymi na szerokość ramion. Ściągała bluzkę, odrzucała ją i
kołysała biodrami, zginając się w pasie. Zsuwała spódniczkę, a następnie wychodziła z niej
tylko w czerwonych stringach pasujących do stanika. Scena drżała od potężnych basów,
dźwięków perkusji i stukotu jej obcasów, gdy stawała się obiektem męskich fantazji,
skłaniając ich, aby sięgnęli do portfeli i wyjęli z nich pieniądze.
Sen za każdym razem kończył się tak samo. Plik zebranych przez nią banknotów jakimś
cudem się ulatniał, a ona, prze-
rażona, budziła się bez tchu. Miała wrażenie, że się dusi, serce mocno waliło jej w piersi.
Tego ranka znowu poczuła się jak mała, bezbronna dziewczynka. Samotna i przerażona.
Kobiety, które mówiły, że raczej umrą z głodu, niż publicznie się rozbiorą, pewnie nigdy
nie musiały dokonywać takiego wyboru. Prawdopodobnie nigdy nie jadły hot dogów przez
pięć dni z rzędu, bo tylko na nie było je stać. Nie fantazjowały o całych tacach big maców
i frytek ani o foremkach z creme brülee.
Faith zwróciła twarz w kierunku wiatru i zaczerpnęła powietrza. Powinna wrócić do domu.
Nie wypada zaniedbywać przyjaciół Virgila na jego pogrzebie, ale większość z nich i tak
nigdy za nią nie przepadała. A co do rodziny — cóż, wszyscy mogą pójść do diabła.
Każdy, co do jednego. Nie darowali jej nawet w takim dniu.
Virgil odszedł. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Jeszcze przed tygodniem opowiadał jej o
tych wszystkich zdumiewających rzeczach, jakich dokonał w swoim długim życiu, a
teraz...
Teraz ją opuścił i czuła się straszliwie samotna. Była cała obolała i pozbawiona energii po
pogrzebie męża i najlepszego przyjaciela, jakiego miała w życiu. Wiedziała, że nie
wszyscy lubili Virgila. W ciągu ponadosiemdziesięcioletniego życia narobił sobie wielu
wrogów, ale dla niej był dobry, zwłaszcza w czasach, gdy sama dla siebie nie zawsze była
dobra.
Nawet po śmierci okazał jej dobroć. Wspomógł w testamencie różne organizacje
dobroczynne, a lwią część miliardowego majątku zapisał swojemu jedynemu synowi Lan-
donowi oraz jego trojgu dzieciom, a także ośmiu wnukom. Jej jednak zostawił penthouse w
Seattle, pięćdziesiąt milionów na koncie w banku i drużynę hokejową. Faith uśmiechnęła
się na myśl, jak bardzo wkurzył tym rodzinę. Była pewna, że według nich knuła i
spiskowała, żeby położyć łapę na tych pieniądzach, że w zamian za drużynę hokejową
świadczyła starszemu panu wyrafinowane usługi seksualne, ale prawda wyglądała inaczej:
Virgil doskonale wiedział, że wcale nie zależy jej na tej drużynie. Nie interesowała się
sportem i była równie zaskoczona jak wszyscy inni, że zostawił jej Chinooków.
Przypuszczała, że podjął taką decyzję z jednego powodu: ponieważ Landon nigdy nie
ukrywał, że zależy mu na tej drużynie. Gdyby to on dostał ją w spadku, Faith nie miałaby
wstępu do prywatnej loży na stadionie. Co w gruncie rzeczy specjalnie by jej nie bolało.
Nie przepadała za hokejem. Jasne, chodziła z mężem na niektóre mecze, ale tak naprawdę
nie śledziła tego, co działo się na lodzie. Nie słuchała wciąż kłócących się członków
rodziny Duffych, tylko obserwowała przez lornetkę widownię, wypatrując śmiesznych
ciuchów i głupio zachowujących się pijaków. Czasami, przy odrobinie szczęścia, udawało
jej się zauważyć w Key Arena i jedno, i drugie: głupio zachowujących się pijaków w
śmiesznych ciuchach.
W przeciwieństwie do Faith Landon interesował się sportem i liczył dni do chwili, gdy
wreszcie przejmie drużynę. Posiadanie profesjonalnej drużyny sportowej świadczyło o
wielkim bogactwie. Dawało wstęp do ekskluzywnego klubu, o czym Landon od dawna
marzył. A ojciec mu tego wstępu odmawiał.
Landon był jedynym synem Virgila, ale ojciec go nie znosił — i vice versa. Syn nigdy nie
ukrywał dezaprobaty dla stylu życia ojca ani nienawiści do jego piątej żony, czyli Faith.
Faith przeszła długim, wyłożonym dywanem korytarzem na piętrze i wkroczyła do
wielkiej sypialni, którą dzieliła z Virgilem. Kilku pracowników firmy zajmującej się
przeprowadzkami właśnie pakowało jej ubrania do pudeł, a wokół nich kręcił się prawnik
Landona, pilnujący, żeby Faith nie zabrała czegoś, co do niej nie należy. Nie zwracając
uwagi na mężczyzn, pogładziła oparcie wysłużonego skórzanego fotela, na którym
siadywał Virgil. Siedzisko było wytarte po latach używania. Na stole, na książce, którą
czytał tamtego wieczoru, kiedy umarł, leżały jego okulary. Oczywiście Dickens, ponieważ
Virgil identyfikował się z Davidem Copper-fieldem.
Tamtego wieczoru, przed pięcioma dniami, Faith siedziała na fotelu obok męża i oglądała
w telewizji powtórkę Top Chef. Gdy prowadzący program Padma wybierał najlepsze
przekąski, Virgil gwałtownie zaczerpnął tchu. Spojrzała na niego.
— Wszystko w porządku? — zapytała.
— Źle się czuję. — Odłożył okulary wraz z książką i uniósł rękę do mostka. — Chyba
położę się do łóżka.
Faith rzuciła pilota, ale zanim zdążyła podbiec do męża, on osunął się w fotelu i zaczął
spazmatycznie łapać powietrze, a jego pokryta plamami dłoń opadła na kolana.
Dalsze wydarzenia tamtej nocy pamiętała jak przez mgłę. Wołała go po imieniu i
położywszy sobie jego głowę na
kolanach, wezwała pogotowie. Nie mogła sobie przypomnieć, jak to się stało, że znalazł
się na podłodze. Patrzyła na twarz męża, gdy dusza opuszczała już ciało. Pamiętała, że
płakała i prosiła go, by nie umierał. Błagała, żeby z nią został, ale to nic nie dało.
Wszystko wydarzyło się tak szybko. Virgil umarł, zanim przyjechała karetka. A rodzina,
zamiast się cieszyć, że nie dokonał żywota samotnie, znienawidziła ją jeszcze bardziej za
to, że była przy nim do samego końca.
Faith weszła do garderoby i wzięła z półki walizkę od Louisa Vuittona, do której
zapakowała wcześniej kilka ubrań na zmianę i biżuterię, którą dostała od Virgila w ciągu
pięciu lat małżeństwa.
— Muszę ją przeszukać — oświadczył prawnik Landona, który wszedł za nią.
Faith jednak też miała prawników.
— A ma pan nakaz? — zapytała, wymijając go.
Nie próbował jej zatrzymać. Faith miała do czynienia ze zbyt wieloma naprawdę groźnymi
typami, żeby dać się zastraszyć któremuś ze sługusów Landona. Przechodząc przez salon,
wzięła czarny płaszcz od Valentino. Do torebki Hermesa wrzuciła Davida Copperfiełda,
pamiątkę po Virgilu, i ruszyła do frontowych drzwi. Mogła wyjść tylnymi schodami dla
służby i oszczędzić sobie spotkania z rodziną Virgila, ale nie chciała. Nie miała zamiaru
wymykać się jak winowajczyni. U szczytu schodów narzuciła płaszcz i uśmiechnęła się na
wspomnienie ciągłych kłótni z Virgilem. Zawsze chciał, żeby nosiła norki albo srebrne
lisy, ale ona nie czuła się dobrze
w futrach. Nie przekonał jej nawet argument, że jest hipokrytką, bo chodzi w skórzanych
rzeczach. Uwielbiała skórę, choć ostatnio starała się zachowywać umiar i dobry smak.
Coś, czego jej matka powinna się jeszcze nauczyć.
Schodząc po długich krętych schodach, zmusiła się do uśmiechu. Pożegnała się z kilkoma
przyjaciółmi Virgila, którzy byli dla niej mili, i wyszła.
Przyszłość stoi przed nią otworem. Ma trzydzieści lat i może robić wszystko, czego tylko
zapragnie: pójść na studia albo przez rok wylegiwać się w słońcu gdzieś na plaży.
Obejrzała się i objęła wzrokiem dwupiętrową rezydencję, w której mieszkała z Virgilem
przez pięć lat. Było jej tu dobrze. Mąż opiekował się nią i po raz pierwszy w życiu nie
musiała sama się o siebie troszczyć. Mogła odpocząć, odetchnąć, odprężyć się i nie
martwić o to, jak przeżyć.
— Żegnaj — szepnęła i w czerwonych czółenkach ruszyła przed siebie. Stukając
obcasami, zeszła po schodach i skierowała się do garażu na tyłach domu, gdzie stał jej
bentley continental GT. Virgil podarował jej ten samochód na trzydzieste urodziny, we
wrześniu. Włożyła walizkę do bagażnika, wsiadła do wozu i ruszyła. Jeśli się pospieszy,
może zdąży na prom do Seattle o osiemnastej trzydzieści.
Przejeżdżając przez bramę posiadłości, znowu zaczęła się zastanawiać, co zrobić ze swoim
życiem. Oprócz kilku organizacji charytatywnych, w których działała, nikt specjalnie jej
nie potrzebował. Choć Virgil naprawdę się nią opiekował, a ona opiekowała się nim.
Wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i założyła je.
I co, u licha, zrobić z drużyną hokejową i tymi wszystkimi twardymi, brutalnymi
zawodnikami? Poznała kilku z nich na corocznym przyjęciu bożonarodzeniowym, na które
zawsze chodziła z Virgilem. Szczególnie dobrze zapamiętała potężnego Rosjanina, Vlada,
młodego Szweda, Daniela, i tego faceta ze stale posiniaczoną twarzą, Sama, ale tak
naprawdę nie znała żadnego z nich. Dla niej to jedynie członkowie
dwudziestokilkuosobowego zespołu, mężczyźni, którzy, jak się zorientowała, lubią grać w
hokeja i się naparzać.
Najlepiej sprzedać drużynę. Zdecydowanie. Wie, co o niej myślą, nie jest głupia. Uważają
ją za lalunię. Maskotkę Virgila. Zonę, którą chciał się pochwalić. Pewnie przekazywali
sobie numer „Playboya" z jej zdjęciami. Nie obchodzi jej to. Nie wstydzi się tych zdjęć.
Gdy je robiono, miała dwadzieścia cztery lata i potrzebowała pieniędzy. Dostała za nie
znacznie więcej niż za występy w klubie, poznała nowych ludzi i otworzyły się przed nią
nowe perspektywy. Jedną z nich był Virgil.
Zwolniła na widok znaku stop, spojrzała w obie strony, po czym przejechała przez
skrzyżowanie.
Faith przyzwyczaiła się, że mężczyźni się na nią gapią. Przywykła do tego, że oceniają ją
po rozmiarze biustu, zakładają, że jest głupia albo łatwa, albo jedno i drugie. Wiedziała, że
ludzie oceniają ją na podstawie profesji, jaką uprawiała, albo tego, że wyszła za mąż za
człowieka starszego od niej o pięćdziesiąt jeden lat. I naprawdę nie przejmowała się tym,
co świat o niej myśli. Przestała się przejmować już dawno temu, kiedy ludzie ze świata
Virgila mijali ją pod
Lucky Lady czy Kit Kat Topless Lounge, gdzie czekała, aż matka wyjdzie z pracy.
Jedyne, co miała, gdy przyszła na świat, to piękna twarz i ciało, więc dlaczego z tego nie
korzystać? Gdyby przejmowała się tym, co ludzie o niej myślą, dawałaby im nad sobą
władzę, a wtedy mogliby ją krzywdzić. A Faith nigdy nikomu takiej władzy nie chciała
dać. Nikomu z wyjątkiem Virgila, który miał wady, ale nigdy nie traktował jej jak kociaka.
Nie uważał, że jest zerem. Oczywiście chwalił się nią jako żoną. Nie można zaprzeczyć.
Wzmacniała jego już i tak rozdęte ego. Podobnie jak drużyna hokejowa miała budzić u
wszystkich zazdrość. Nie przeszkadzało jej to. W ogóle. Okazywał jej dobroć i szacunek, a
przede wszystkim dawał to, czego najbardziej pragnęła: poczucie bezpieczeństwa, jakiego
nigdy nie zaznała. Tak było przez pięć lat, żyła jak w bańce mydlanej, przyjemnie,
bezpiecznie. Ta bańka wprawdzie pękła i Faith miała wrażenie, że traci grunt pod nogami,
ale Virgil zadbał o to, żeby spadła na cztery łapy.
Pomyślała o Tysonie Savage'u, o jego niskim dźwięcznym głosie i lekko wyczuwalnym
obcym akcencie. „Lubiłem nasze długie rozmowy o hokeju", powiedział, wspominając
Virgila.
Faith przez całe życie obracała się wśród przystojnych mężczyzn. Z wieloma z nich
chodziła. Tacy jak Ty, na których widok zapierało dech w piersiach, byli jak uderzenie
obuchem w głowę powodujące zawrót głowy. Jego ciemnoniebieskie oczy były pośrodku
jaśniejsze, stanowiły jakby eksplozję koloru. Na czoło opadał mu pojedynczy kosmyk,
podczas gdy reszta ciemnych błyszczących włosów wiła się nad uszami
i na karku. Był wysoki i budową ciała przypominał hummera, ale wydawał się
nieprzewidywalny. Może to blizna na policzku sprawiała, że budził niepokój?
Przypominała cienką srebrną kreskę i wywierała większe wrażenie niż podbite oko Sama.
Pomyślała o swojej dłoni w jego ciepłej, silnej ręce, gdy zaoferował jej pomoc. Jak
większość mężczyzn Tyson Savage mówił to, co trzeba, ale nie należało traktować tego
zbyt poważnie. Tak wynikało z jej doświadczenia. Spośród mężczyzn, których znała, tylko
Virgil nie rzucał słów, na wiatr. Nigdy jej nie okłamał, choć czasem tak byłoby łatwiej dla
nich obojga. Pokazał jej, że może żyć inaczej niż do tej pory. Z Virgilem była bezpieczna i
szczęśliwa. Wiedziała, że choćby z tego powodu zawsze będzie go kochała i za nim
tęskniła.
Rozdział 2
Wyjściu Tysona na lodowisko General Motors Place w Vancouver towarzyszyły wrzaski i
gwizdy kibiców. Na trybunach powiewały dziesiątki transparentów z rozmaitymi hasłami,
począwszy od „Upadły Święty!" i „Święty to zdrajca!", aż po jego ulubiony: „Chrzań się,
Savage!".
Grał w barwach Canucków przez siedem sezonów. Przez pięć lat pod jego lewym
ramieniem widniała litera C i był traktowany jak bohater, jak gwiazdor rocka. W tym
sezonie wciąż nosił C, tylko że teraz reprezentował o wiele słabszą drużynę. Ale przecież
zawodnicy stale przechodzili z drużyny do drużyny. On przynajmniej nie czekał do
ostatniej chwili, żeby przyjąć propozycję wiążącą się z lepszymi pieniędzmi i _ co było
cenniejsze niż złoto — większymi szansami na puchar.
Już od ponad sezonu nie było tajemnicą, że nie jest zadowolony z polityki szefostwa
Vancouver i poczynań zespołu trenerów. Potem, niedługo po Bożym Narodzeniu, kapitan
Chinooków z Seattle, Mark Bressler, miał straszny wypadek samochodowy i drużyna
straciła kapitana. Jej kierownictwo złożyło Tysonowi ofertę, której nie mógł odrzucić,
więc dobili targu. Wielu ludzi, nie tylko z prasy, ale i zwykłych mieszkańców Kanady,
łącznie z jego ojcem, uważało, że powinien czuć się z tego powodu niezupełnie w
porządku, może nawet jak zdrajca. Ale on wcale się tak nie czuł.
Tego wieczoru kibice przynajmniej niczym w niego nie rzucali, co było dziwne,
zważywszy, że jego przeniesienie się sto dwadzieścia mil na południe uważali za naprawdę
wielką zdradę.
Uśmiechał się lekko, gdy zakładał kask i wjeżdżał na lodowisko ze swoim byłym kolegą z
drużyny, Markusem Nastlundem. Przejechał przed kołem wznowień dwa razy — na
szczęście — a potem zajął pozycję pośrodku.
— Jak leci, Nazzy? — zapytał.
— Wal się, Święty — wycedził Markus, wciąż się uśmiechając.
Tyson się zaśmiał. Lubił Nazzy'ego. Doceniał jego umiejętności na lodzie, ale miał zamiar
tak mu dokopać, żeby ten pożałował, że nie został w domu. Tyson znał zawodników
drużyny przeciwnej lepiej niż kolegów z własnej, grał z nimi dłużej, ale Chinooki miały
najlepszy zespół pięć na pięć w całej lidze, ze zgranym atakiem, czemu zawdzięczały jedną
czwartą zdobytych bramek. Kiedy były w formie, dominowały na lodowisku dzięki
szybkości, brutalnej sile i wyczuciu.
Jednak tego wieczoru w Vancouver w powietrzu można było wyczuć coś dziwnego. Tyson
nie wierzył w fatum czy
przekleństwo. Jasne, zawsze przejeżdżał dwa razy przed kołem wznowień, zanim je
przekroczył, ale w gruncie rzeczy nie był przesądny. Wierzył w umiejętności zawodników,
a nie w jakiegoś nieuchwytnego pecha. Był jednym z nielicznych hokeistów, którzy golili
się podczas rozgrywek.
Jednak podczas tego meczu coś było zdecydowanie nie tak. Od pierwszego rzutu krążka
Chinookom szło źle. Obrona musiała bardzo się namęczyć, żeby przekazać go atakowi, i
Tyson, jak reszta drużyny, nie mógł wpaść w rytm. Brał udział w akcjach podbramkowych,
ale miał trudności z przyjęciem pozycji do strzału.
Krążek raz po raz odbijał się od słupków i w połowie drugiej tercji gra zaczęła
przypominać dawne mecze hokejowe. Sam Leclaire i napastnik Andre Courture siedzieli
przez większość czasu na ławce kar za „niezamierzone" spowodowanie upadku
przeciwnika, atak łokciem, uderzenia kijem czy ostrą grę w narożnikach.
W ostatnich sekundach meczu Tyson wreszcie złapał wiatr w żagle i przeciął lodowisko,
prowadząc krążek. Wiedział, że bramkarz Vancouver obstawia prawą stronę, a odsłania
lewą. Odgłos łyżew tnących lód zagłuszało mu pulsowanie w skroniach i okrzyki widzów.
Odsunął kij i zamachnął się nim, kierując krążek do bramki Luonga, jednak poślizgnął się
i stracił równowagę. Z niedowierzaniem patrzył, jak krążek mija bramkę. Rozległ się
sygnał na koniec meczu. Wynik: Seattle—Vancouver 1:2.
Pół godziny później Tyson siedział w szatni i gapił się na dywan między swoimi stopami.
Jeden ręcznik miał na bio-
drach, drugi położył sobie na karku. Jego koledzy stali przed swoimi szafkami, wycierali
się i przebierali przed lotem do domu. Jedyną korzyścią z przegranej było to, że trener
Nystrom zabronił dziennikarzom wchodzić do szatni.
— Zapomnijmy o tym meczu — powiedział po meczu. Wsadził ręce do kieszeni dresów.
— Przejrzę z resztą trenerów nagrania z dzisiejszego spotkania i spróbuję się zorientować,
co, do licha, poszło nie tak. Musimy lepiej się przygotować na sobotnie spotkanie z
Vancouver.
— Zasrany zły urok — odezwał się Vlad Fetisov zwany Przebijakiem, wkładając spodnie.
Młody napastnik Logan Dumont przeżegnał się na te słowa.
— Mnie też się tak wydaje.
Tyson wstał i ściągnął ręcznik z karku. Był za wczesny etap rozgrywek, żeby ulegać
przesądom.
— Jeden kiepski mecz nie przesądza o rozgrywkach w całym sezonie i nie oznacza, że
prześladuje nas pech. — Na treningach działali jak dobrze naoliwiona, niezawodna ma-
szyna. W wieczory, gdy rozgrywali mecze, nie szło im tak dobrze i Tysonowi przychodził
do głowy tylko jeden sposób, żeby coś na to zaradzić. — Urządzimy sobie pokerową noc
— oznajmił. — Dam wam znać, gdzie i kiedy. Weźcie ze sobą forsę i bądźcie
przygotowani na przegraną.
Chinooki uwielbiały grać w pokera i ta wspólna pasja wzmacniała męską więź między
nimi. Kiedy Tyson był początkującym hokeistą, chłopcy zabrali go do klubu ze striptizem
na coś w rodzaju inicjacji. Gdy przeszedł do Vancouver, spotykali się w Mugs and Jugs, on
jednak nigdy
nie przepadał za takimi miejscami. Ironia losu, biorąc pod uwagę, kim była kiedyś
właścicielka ich drużyny.
Rzucił ręcznik i przeczesał palcami wilgotne włosy. Słyszał, że wdowa po Virgilu
zamierza sprzedać drużynę jego synowi, Landonowi. Tyson niewiele wiedział o tym
gościu, ale wyobrażał sobie, że musi być z niego niezły sukinsyn. Uznał jednak, że lepiej
należeć do sukinsyna niż do niemającej pojęcia o hokeju lali.
— Kto przyniesie cygara? — zapytał jeden z obrońców, Alexander Devereaux, zapinając
koszulę.
— Logan — odparł Tyson i zdjął ręcznik, którym był przewiązany w pasie. — Ale mają
być kubańskie, dobra? — Rzucił ręcznik na ziemię i siadając na ławce, otworzył sportową
torbę. Odsunął stare wydanie „Playboya", które dał mu Sam, i wyjął czystą bieliznę.
Chociaż nie czuł palącej potrzeby, żeby oglądać panią Duffy, jak ją Pan Bóg stworzył,
pomyślał, że po powrocie do domu może rzuci okiem.
— Ja? — Logan pokręcił głową. — Dlaczego akurat ja?
— Bo jesteś nowy — wyjaśnił tę oczywistość Sam. Tyson wciągnął czarne bokserki i
powoli zebrał swoje
rzeczy. Przedstawiciele mediów z Vancouver już na niego czekali i nie spieszył się z
wyjściem z szatni do autobusu. Dziennikarze sportowi byli bezwzględni, gdy podpisał
kontrakt na przejście do innej drużyny. Nie spodziewał się, że tego wieczoru będą dla
niego łaskawsi. I miał rację. Po opuszczeniu szatni zdążył zrobić zaledwie trzy kroki, gdy
padło pierwsze pytanie:
— Chinooki przeprowadziły dziś tylko szesnaście ataków
Gibson Rachel Prawdziwa miłość i inne nieszczęścia Boska Faith Duffy zajmowała się w życiu najróżniejszymi rzeczami. Zaczynała jako tancerka i striptizerka w nocnych klubach, potem była modelką "Playboya", na koniec żoną ponad osiemdziesięcioletniego biznesmena. Teraz jest trzydziestoletnią wdową. Bogaty małżonek zapisał jej w testamencie wielki majątek oraz drużynę hokejową Chinooków. Choć Faith nie ma pojęcia o sporcie, decyduje się, mimo nacisków pasierba, zatrzymać drużynę dla siebie i poprowadzić ja przez sezon rozgrywek. Dzięki temu zerwie ze znienawidzonym i zupełnie nieprawdziwym obrazem swojej osoby – słodkiego eks-króliczka z rozkładówki. Jej zaangażowanie w sport nie każdemu się podoba. Ambitny kapitan Chinooków Tyson Savage obawia się, że Faith zrujnuje jego szanse na zdobycie Pucharu Stanleya. Jest niechętnie nastawiony do nowej właścicielki. Kiedy dział public relations zmusza oboje do wzięcia udziału we wspólnej sesji zdjęciowej, między Faith a Tysonem zaczyna niebezpiecznie iskrzyć...
Rozdział 1 W nocy przed pogrzebem Virgila Duffy'ego nad cieśniną Puget przeszła burza. Jednak rankiem szare chmury zniknęły, odsłaniając znowu widok na Zatokę Elliotta i efektowną panoramę wieżowców w centrum Seattle. Rezydencję zmarłego, Bainbridge, oświetliło słońce, które wpadło przez wysokie okna. Niektórym z żegnających go gości przyszło do głowy, że to on steruje kapryśną kwietniową pogodą. Byli ciekawi, czy taką samą władzę miał nad swoją młodą żoną, ale głównie interesowało ich to, co ona zrobi z kupą pieniędzy i drużyną hokejową NHL, które właśnie odziedziczyła. Tyson Savage też się nad tym zastanawiał. Głosy dochodzące z salonu zagłuszały stukot jego eleganckich butów od Hugo Bossa, gdy szedł od drzwi frontowych. Miał nie- przyjemne przeczucie, że wdowa po Duffym zaprzepaści jego szanse na zdobycie pucharu. Tyson przeszedł przez dwuskrzydłowe drzwi i wkroczył do
dużego salonu, w którym unosił się zapach wypolerowanego drewna i „starych" pieniędzy. Dostrzegł kilku kolegów z drużyny, wymuskanych i wystrojonych — najwyraźniej czuli się nieco skrępowani wśród elity Seattle. Grający w obronie Sam Leclaire miał podbite oko po zeszłotygodniowym meczu z Avalanche. Za udział w starciu, podczas którego dorobił się guza, dostał pięciominutową karę. Nie żeby Tyson miał o to do niego pretensje. Też słynął z tego, żeby lubił przyłożyć, ale w przeciwieństwie do Sama nie był zapalczywy. Do pierwszych rozgrywek w mistrzostwach zostały zaledwie trzy dni i zanosiło się na to, że siniaków będzie znacznie więcej. Tyson przystanął tuż za drzwiami, powiódł wzrokiem po pokoju i zauważył wdowę, która stała w świetle wpadającym przez okno. Nawet gdyby jej długich jasnych włosów nie oświetlało słońce, pani Duffy i tak wyróżniałaby się spośród otaczających ją żałobników. Miała na sobie czarną sukienkę z rękawami trzy czwarte, która kończyła się tuż przed kola- nami. Była to bardzo skromna sukienka i tak właśnie — skromnie — wyglądała na tej niewiarygodnie zgrabnej kobiecie. Tyson nie miał dotąd okazji jej poznać. Po raz pierwszy zobaczył ją przed kilkoma godzinami w kościele Świętego Jakuba. Ale dużo o niej słyszał. Słyszeli o niej wszyscy — o miliarderze i jego kociaku. Wiedział, że przez kilka lat, zanim złapała starego bogatego męża, pracowała w Vegas jako striptizerka i tancerka na rurze. Plotki mówiły, że pewnego wieczoru, gdy kołysała się na wysokich akrylowych obcasach, do klubu przyszedł sam Hugh Hefner i zobaczył
ją na scenie. Zaproponował jej zdjęcia do „Playboya" i dwanaście miesięcy później została Dziewczyną Roku. Tyson nie wiedział, jak poznała Virgila, ale przecież to bez znaczenia. Ważne było, że staruszek wyzionął ducha i zostawił swoją drużynę tej naciągaczce. Ważne jak cholera. W szatni w Key Arena mówiło się, że Virgil doznał rozległego zawału serca, gdy próbował zadowolić w łóżku swoją młodą małżonkę. Podobno w szczytowym momencie zastawka nie wytrzymała i opuścił ten świat z szerokim, błogim uśmiechem na twarzy. W zakładzie pogrzebowym nie mogli nic z tym zrobić i starszy pan poszedł do pieca krematoryjnego cały sztywny (dosłownie) i uśmiechnięty od ucha do ucha. Tyson nie przejmował się plotkami i nie obchodziło go, co ludzie wyczyniają ani z kim. Czy jest to dobre, złe, takie lub siakie. Aż do tej pory. Przed trzema miesiącami podpisał kontrakt z Chinookami z Seattle, częściowo dla pieniędzy, jakie zaproponował mu starszy pan, ale głównie ze względu na stanowisko kapitana drużyny i możliwość udziału w za- wodach o Puchar Stanleya. I on, i Virgil chcieli go zdobyć, choć z różnych powodów. Virgil pragnął dowieść czegoś swoim bogatym przyjaciołom, a Tyson całemu światu. Chciał być lepszy od swojego ojca, wielkiego Pavla Savage'a. Puchar był jedyną rzeczą, której brakowało im do szczęścia, ale Tyson jeszcze mógł się o niego ubiegać. A w każdym razie wszystko na to wskazywało, zanim Duffy odwalił kitę tuż przed pierwszą turą rozgrywek i zostawił drużynę wysokiej blond lasce. Nagle szanse Tysona na zdobycie największego
trofeum w NHL znalazły się w rękach kobiety, która sama była rodzajem trofeum. — Cześć, Święty! — zawołał Daniel Holstrom, gdy Tyson ruszył przed siebie. Dostał przydomek „Święty" w pierwszym roku, gdy był jeszcze szczeniakiem i w dniu po szczególnie szalonej imprezie grał do bani. Kiedy trener odesłał go na ławkę rezerwowych, Tyson powiedział, że ma grypę. — Jesteś taki sam jak twój ojciec — mruknął trener i z niesmakiem pokręcił głową. — Następny święty się trafił, cholera. Od tamtej pory Tyson próbował żyć z tym przydomkiem — z różnym powodzeniem. Obejrzał się przez ramię i spojrzał w oczy koledze z drużyny. — Jak leci? — spytał. — Dobrze. Złożyłeś już kondolencje pani Duffy? — Jeszcze nie. — Myślisz, że Virgil naprawdę kojfnął, robiąc to z żoną? Ile miał lat? Dziewięćdziesiąt? — Osiemdziesiąt jeden. — Czy osiemdziesięciojednolatkowi jeszcze staje? — Daniel pokręcił głową. — Sam uważa, że taka laska wskrzesiłaby nawet trupa, ale szczerze mówiąc, wątpię, czy nawet ona potrafiła coś zrobić z takim starym sprzętem. — Urwał na chwilę, żeby przyjrzeć się młodej wdowie, jakby chciał wyrobić sobie zdanie na ten temat. — Ależ to gorąca babka! — Virgil pewnie miał wspomaganie farmaceutyczne,
nie? — Ojciec Tysona dobiegał sześćdziesiątki, lecz wciąż brykał jak nastolatek, a przynajmniej tak mówił. Dzięki viagrze wielu mężczyzn mogło dłużej cieszyć się seksem. — Co prawda, to prawda. Czy Hefner nie ma ponad osiemdziesiątkę, a wciąż uprawia seks? A w każdym razie tak twierdzi. Tyson rozpiął marynarkę. — Na razie — rzucił i zaczął przeciskać się przez tłum gości, wśród których znajdowali się zarówno starsi ludzie, jak i kilkoro szepczących po kątach nastolatków. Kierując się do pani Duffy, „gorącej babki", skinął głową paru facetom, którzy, mimo iż ubrani w markowe garnitury, w takim miejscu wyglądali na dzikusów. Zatrzymał się przed wdową i wyciągnął rękę. — Współczuję pani z powodu straty męża. — Dziękuję. — Na jej gładkim czole pojawiła się nieznaczna zmarszczka. Kobieta spojrzała na niego dużymi zielonymi oczami. Z bliska była jeszcze atrakcyjniejsza i wy- glądała znacznie młodziej. Podała mu dłoń. Miała miękką skórę, a palce trochę chłodne. — Jest pan kapitanem drużyny hokejowej mojego męża. Virgil zawsze bardzo dobrze się o panu wyrażał. Teraz to jej drużyna hokejowa, a co zamierza z nią zrobić — to pozostawało w sferze domysłów. Podobno chciała ją sprzedać. Tyson miał nadzieję, że to prawda i sprzedaż nastąpi jak najszybciej. Puścił jej dłoń. — Virgil był wspaniałym facetem — dodał, choć wszyscy wiedzieli, że to mocno naciągane stwierdzenie. Jak wielu
bogatych ludzi, którzy przyzwyczaili się, że to oni dyktują warunki, Virgil potrafił być sukinsynem. Tyson jednak dogadywał się ze starszym panem, bo obaj mieli ten sam cel. — Lubiłem nasze długie rozmowy o hokeju. — Virgil może i miał osiemdziesiąt jeden lat, ale nie stracił bystrości umysłu i wiedział o hokeju więcej niż niejeden z zawodników. Na jej pełnych prowokacyjnych ustach pojawił się uśmiech. — O tak. On też je uwielbiał. Miała bardzo dyskretny makijaż, co zaskoczyło Tysona, szczególnie gdy przypomniał sobie, czym się kiedyś zajmowała. Jeszcze nie spotkał playmate, która nie lubiła mocno się malować. — Jeśli ja albo chłopcy możemy coś dla pani zrobić, proszę tylko dać znać — powiedział niezbyt szczerze, ale jako kapitan drużyny uznał, że powinien wystąpić z taką propozycją. — Dziękuję. Podszedł jedyny syn Virgila i szepnął coś wdowie na ucho. Tyson widywał Landona Duffy'ego, ale nie mógł powiedzieć, że go lubi. Facet był bezwzględny i nawiedzony jak Virgil, ale pozbawiony uroku, dzięki któremu jego ojciec odniósł w życiu sukces. Z twarzy wdowy zniknął uśmiech, wyprostowała się, a w jej zielonych oczach błysnął gniew. — Dziękuję, że pan przyszedł, panie Savage. Jak wielu Amerykanów źle wymawiała jego nazwisko. Nie brzmiało ono „sawydż", z angielska, lecz „saważ". Tyson patrzył, jak pani Duffy odwraca się i odchodzi. Był
ciekaw, co takiego powiedział jej Landon. Najwyraźniej coś, co jej się nie spodobało. Przesunął wzrokiem po jej jasnych włosach, ładnym, zaokrąglonym tyłeczku, obciągniętym prostą czarną sukienką. Pomyślał, że syn Virgila się do niej przystawia. Co go zresztą nie obchodziło, bo miał na głowie ważniejsze sprawy. Na przykład czwartkowy mecz w Vancouver, podczas którego mieli się zmierzyć z Sedinami, braćmi bliźniakami, już na otwarciu rozgrywek. Przed trzema miesiącami Tyson był kapitanem Canucków i wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że nie należy nie doceniać chłopców ze Szwecji. Gdy wpadali w rytm, byli dla obrony jak najgorszy koszmar. — Widziałeś zdjęcia? Tyson oderwał wzrok od oddalającej się wdowy i spojrzał przez ramię na kumpla z drużyny, zabijakę i awanturnika, Sama Leclaire'a. — Nie. —Nie musiał pytać, o jakie zdjęcia chodzi. Dobrze wiedział, ale nie był aż tak zainteresowany, żeby je oglądać. — Te jej cycki są prawdziwe. Nie, żebym je widział — dodał sam półgębkiem. Udawał niewiniątko, ale podbite oko psuło to wrażenie. — Na pewno nie. — Myślisz, że mogłaby nam załatwić zaproszenie na imprezę w Playboy Mansion? — Do zobaczenia jutro — odpowiedział Tyson ze śmiechem i ruszył do wyjścia. Przeszedł przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi ceglanego domu i twarz owiał mu chłodny wiatr. Przystanął, żeby zapiąć marynarkę, i nagle usłyszał głos wdowy:
— Oczywiście, że chcę się z tobą zobaczyć, tylko że to nie najlepsza pora. Tyson spojrzał w jej kierunku. Stała kilka kroków od niego, odwrócona plecami. — Wiesz, że cię kocham. Nie kłóćmy się. — Pokręciła głową. — Teraz to niemożliwe, ale niedługo się spotkamy. Ruszyła za dom i Tyson zszedł po schodach. Nie był zaskoczony, że pani Duffy, jak wynikało z rozmowy, ma romans na boku. Dlaczego by nie? Miała starca za męża. Starca, który właśnie przekazał jej w spadku drużynę hokejową. Tyson wolałby nie myśleć o tych wszystkich ewentualnościach, które mogły zrujnować jego szanse na puchar, ale to go przecież najbardziej obchodziło. Virgil umarł w najgorszym momencie. Niepewność co do przyszłości może — i musi w sposób nieunikniony — źle wpłynąć na zawodników. Pytanie, kto kupi drużynę i jakie zmiany wprowadzi nowy właściciel, wisiało na nimi jak topór. Jednak gorsza od tego była świadomość, że stanowią własność byłej striptizerki i króliczka „Playboya", która stała się zdobyczną żoną bogacza. To zdecydowanie potęgowało jego niepokój. Idąc w stronę czarnego bmw, Tyson odpędził te myśli i skupił się na swojej najnowszej pasji. Zapomniał o wdowie, groźbie sprzedaży drużyny i zbliżającym się meczu. Przez kilka następnych godzin nie zamierzał martwić się planami pani Duffy wobec ekipy ani starciem z Canuckami. Przez większość życia Tyson próbował walczyć z typowymi dla Savage'ow skłonnościami, które mogły ściągnąć na niego
kłopoty, miał jednak jedną wielką słabość i regularnie jej ulegał: uwielbiał ładne samochody. Wsiadł do miękkiego, wyłożonego skórą wnętrza i zapalił M6. Niski gardłowy warkot pięciolitrowego silnika V-10 wprawił w wibracje jego ciało, gdy zakładał awiatory Ray- -Ban, by chroniły jego oczy przed jaskrawym popołudniowym słońcem. Wyjechał przez bramy i skierował się w stronę Paulsbo. Z pełną mocą pięciuset koni pod maską beemki ruszył w długą drogę powrotną do domu. *** Faith Duffy zamknęła klapkę telefonu komórkowego i spojrzała na rozciągający się przed nią zielony trawnik, starannie utrzymane klomby i tryskające wodą fontanny. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuje, to wizyta matki. Czuła się niepewna i zalękniona, lecz Valerie Augustine pod względem emocjonalnym przypominała czarną dziurę. Przesunęła wzrokiem po wzburzonych falach Zatoki Elliot-ta, splotła ramiona na piersi i skuliła się w obronie przed zimnym wiatrem, który rozwiewał jej włosy. Zeszłej nocy śniło jej się, że znowu pracuje w Aphrodite. Że jej długie jasne włosy unoszą się wokół głowy, a z głośników nad główną sceną w klubie go-go dobiega Slice of Your Pie Motley Crue. Różowy snop światła omiótł jej smukłe nogi i sześciocalowe akrylowe obcasy, gdy powoli przesunęła rękami po płaskim brzuchu. Musnęła dłońmi wzgórek łonowy, zasłonięty krótką kraciastą spódniczką, i położyła dłonie na oparciu krzesła stojącego między jej nagimi udami...
Faith nienawidziła tego snu. Nienawidziła ściskającego żołądek lęku, jaki zawsze w niej budził. Nie nawiedzał jej od lat, ale zawsze był taki sam. Potem odwracała się, wyginała plecy w łuk i powoli skręcała głowę w stronę sceny, jednocześnie odpinając guziki białej bluzki. Różowe światło przesuwało się po niej, gdy balansowała na krześle i unosiła nogi. Jedną stopą wodziła po łydce drugiej nogi, a jej duże piersi wyglądały tak, jakby zaraz miały wyskoczyć z czerwonej obszytej cekinami bardotki. Mężczyźni jak zwykle przysuwali się do sceny i gapili na nią z błyszczącymi oczami i otwartymi ustami. — Layla! —skandowali jej sceniczny pseudonim, ściskając w łapach banknoty. Na jej ustach pojawiał się uśmiech pod tytułem „wiem, że mnie pragniesz", gdy Vince Neil z chłopcami śpiewał o słodkiej buzi i kolejnym smakowitym kawałku. Następnie w klubie dla panów trzy przecznice od centrum Las Vegas Faith opierała dłonie na podłodze tuż przy głowie i szła zgrabnie na rękach, a potem jednym skokiem wracała do normalnej pozycji ze stopami rozstawionymi na szerokość ramion. Ściągała bluzkę, odrzucała ją i kołysała biodrami, zginając się w pasie. Zsuwała spódniczkę, a następnie wychodziła z niej tylko w czerwonych stringach pasujących do stanika. Scena drżała od potężnych basów, dźwięków perkusji i stukotu jej obcasów, gdy stawała się obiektem męskich fantazji, skłaniając ich, aby sięgnęli do portfeli i wyjęli z nich pieniądze. Sen za każdym razem kończył się tak samo. Plik zebranych przez nią banknotów jakimś cudem się ulatniał, a ona, prze-
rażona, budziła się bez tchu. Miała wrażenie, że się dusi, serce mocno waliło jej w piersi. Tego ranka znowu poczuła się jak mała, bezbronna dziewczynka. Samotna i przerażona. Kobiety, które mówiły, że raczej umrą z głodu, niż publicznie się rozbiorą, pewnie nigdy nie musiały dokonywać takiego wyboru. Prawdopodobnie nigdy nie jadły hot dogów przez pięć dni z rzędu, bo tylko na nie było je stać. Nie fantazjowały o całych tacach big maców i frytek ani o foremkach z creme brülee. Faith zwróciła twarz w kierunku wiatru i zaczerpnęła powietrza. Powinna wrócić do domu. Nie wypada zaniedbywać przyjaciół Virgila na jego pogrzebie, ale większość z nich i tak nigdy za nią nie przepadała. A co do rodziny — cóż, wszyscy mogą pójść do diabła. Każdy, co do jednego. Nie darowali jej nawet w takim dniu. Virgil odszedł. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Jeszcze przed tygodniem opowiadał jej o tych wszystkich zdumiewających rzeczach, jakich dokonał w swoim długim życiu, a teraz... Teraz ją opuścił i czuła się straszliwie samotna. Była cała obolała i pozbawiona energii po pogrzebie męża i najlepszego przyjaciela, jakiego miała w życiu. Wiedziała, że nie wszyscy lubili Virgila. W ciągu ponadosiemdziesięcioletniego życia narobił sobie wielu wrogów, ale dla niej był dobry, zwłaszcza w czasach, gdy sama dla siebie nie zawsze była dobra. Nawet po śmierci okazał jej dobroć. Wspomógł w testamencie różne organizacje dobroczynne, a lwią część miliardowego majątku zapisał swojemu jedynemu synowi Lan-
donowi oraz jego trojgu dzieciom, a także ośmiu wnukom. Jej jednak zostawił penthouse w Seattle, pięćdziesiąt milionów na koncie w banku i drużynę hokejową. Faith uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo wkurzył tym rodzinę. Była pewna, że według nich knuła i spiskowała, żeby położyć łapę na tych pieniądzach, że w zamian za drużynę hokejową świadczyła starszemu panu wyrafinowane usługi seksualne, ale prawda wyglądała inaczej: Virgil doskonale wiedział, że wcale nie zależy jej na tej drużynie. Nie interesowała się sportem i była równie zaskoczona jak wszyscy inni, że zostawił jej Chinooków. Przypuszczała, że podjął taką decyzję z jednego powodu: ponieważ Landon nigdy nie ukrywał, że zależy mu na tej drużynie. Gdyby to on dostał ją w spadku, Faith nie miałaby wstępu do prywatnej loży na stadionie. Co w gruncie rzeczy specjalnie by jej nie bolało. Nie przepadała za hokejem. Jasne, chodziła z mężem na niektóre mecze, ale tak naprawdę nie śledziła tego, co działo się na lodzie. Nie słuchała wciąż kłócących się członków rodziny Duffych, tylko obserwowała przez lornetkę widownię, wypatrując śmiesznych ciuchów i głupio zachowujących się pijaków. Czasami, przy odrobinie szczęścia, udawało jej się zauważyć w Key Arena i jedno, i drugie: głupio zachowujących się pijaków w śmiesznych ciuchach. W przeciwieństwie do Faith Landon interesował się sportem i liczył dni do chwili, gdy wreszcie przejmie drużynę. Posiadanie profesjonalnej drużyny sportowej świadczyło o wielkim bogactwie. Dawało wstęp do ekskluzywnego klubu, o czym Landon od dawna marzył. A ojciec mu tego wstępu odmawiał.
Landon był jedynym synem Virgila, ale ojciec go nie znosił — i vice versa. Syn nigdy nie ukrywał dezaprobaty dla stylu życia ojca ani nienawiści do jego piątej żony, czyli Faith. Faith przeszła długim, wyłożonym dywanem korytarzem na piętrze i wkroczyła do wielkiej sypialni, którą dzieliła z Virgilem. Kilku pracowników firmy zajmującej się przeprowadzkami właśnie pakowało jej ubrania do pudeł, a wokół nich kręcił się prawnik Landona, pilnujący, żeby Faith nie zabrała czegoś, co do niej nie należy. Nie zwracając uwagi na mężczyzn, pogładziła oparcie wysłużonego skórzanego fotela, na którym siadywał Virgil. Siedzisko było wytarte po latach używania. Na stole, na książce, którą czytał tamtego wieczoru, kiedy umarł, leżały jego okulary. Oczywiście Dickens, ponieważ Virgil identyfikował się z Davidem Copper-fieldem. Tamtego wieczoru, przed pięcioma dniami, Faith siedziała na fotelu obok męża i oglądała w telewizji powtórkę Top Chef. Gdy prowadzący program Padma wybierał najlepsze przekąski, Virgil gwałtownie zaczerpnął tchu. Spojrzała na niego. — Wszystko w porządku? — zapytała. — Źle się czuję. — Odłożył okulary wraz z książką i uniósł rękę do mostka. — Chyba położę się do łóżka. Faith rzuciła pilota, ale zanim zdążyła podbiec do męża, on osunął się w fotelu i zaczął spazmatycznie łapać powietrze, a jego pokryta plamami dłoń opadła na kolana. Dalsze wydarzenia tamtej nocy pamiętała jak przez mgłę. Wołała go po imieniu i położywszy sobie jego głowę na
kolanach, wezwała pogotowie. Nie mogła sobie przypomnieć, jak to się stało, że znalazł się na podłodze. Patrzyła na twarz męża, gdy dusza opuszczała już ciało. Pamiętała, że płakała i prosiła go, by nie umierał. Błagała, żeby z nią został, ale to nic nie dało. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Virgil umarł, zanim przyjechała karetka. A rodzina, zamiast się cieszyć, że nie dokonał żywota samotnie, znienawidziła ją jeszcze bardziej za to, że była przy nim do samego końca. Faith weszła do garderoby i wzięła z półki walizkę od Louisa Vuittona, do której zapakowała wcześniej kilka ubrań na zmianę i biżuterię, którą dostała od Virgila w ciągu pięciu lat małżeństwa. — Muszę ją przeszukać — oświadczył prawnik Landona, który wszedł za nią. Faith jednak też miała prawników. — A ma pan nakaz? — zapytała, wymijając go. Nie próbował jej zatrzymać. Faith miała do czynienia ze zbyt wieloma naprawdę groźnymi typami, żeby dać się zastraszyć któremuś ze sługusów Landona. Przechodząc przez salon, wzięła czarny płaszcz od Valentino. Do torebki Hermesa wrzuciła Davida Copperfiełda, pamiątkę po Virgilu, i ruszyła do frontowych drzwi. Mogła wyjść tylnymi schodami dla służby i oszczędzić sobie spotkania z rodziną Virgila, ale nie chciała. Nie miała zamiaru wymykać się jak winowajczyni. U szczytu schodów narzuciła płaszcz i uśmiechnęła się na wspomnienie ciągłych kłótni z Virgilem. Zawsze chciał, żeby nosiła norki albo srebrne lisy, ale ona nie czuła się dobrze
w futrach. Nie przekonał jej nawet argument, że jest hipokrytką, bo chodzi w skórzanych rzeczach. Uwielbiała skórę, choć ostatnio starała się zachowywać umiar i dobry smak. Coś, czego jej matka powinna się jeszcze nauczyć. Schodząc po długich krętych schodach, zmusiła się do uśmiechu. Pożegnała się z kilkoma przyjaciółmi Virgila, którzy byli dla niej mili, i wyszła. Przyszłość stoi przed nią otworem. Ma trzydzieści lat i może robić wszystko, czego tylko zapragnie: pójść na studia albo przez rok wylegiwać się w słońcu gdzieś na plaży. Obejrzała się i objęła wzrokiem dwupiętrową rezydencję, w której mieszkała z Virgilem przez pięć lat. Było jej tu dobrze. Mąż opiekował się nią i po raz pierwszy w życiu nie musiała sama się o siebie troszczyć. Mogła odpocząć, odetchnąć, odprężyć się i nie martwić o to, jak przeżyć. — Żegnaj — szepnęła i w czerwonych czółenkach ruszyła przed siebie. Stukając obcasami, zeszła po schodach i skierowała się do garażu na tyłach domu, gdzie stał jej bentley continental GT. Virgil podarował jej ten samochód na trzydzieste urodziny, we wrześniu. Włożyła walizkę do bagażnika, wsiadła do wozu i ruszyła. Jeśli się pospieszy, może zdąży na prom do Seattle o osiemnastej trzydzieści. Przejeżdżając przez bramę posiadłości, znowu zaczęła się zastanawiać, co zrobić ze swoim życiem. Oprócz kilku organizacji charytatywnych, w których działała, nikt specjalnie jej nie potrzebował. Choć Virgil naprawdę się nią opiekował, a ona opiekowała się nim. Wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i założyła je.
I co, u licha, zrobić z drużyną hokejową i tymi wszystkimi twardymi, brutalnymi zawodnikami? Poznała kilku z nich na corocznym przyjęciu bożonarodzeniowym, na które zawsze chodziła z Virgilem. Szczególnie dobrze zapamiętała potężnego Rosjanina, Vlada, młodego Szweda, Daniela, i tego faceta ze stale posiniaczoną twarzą, Sama, ale tak naprawdę nie znała żadnego z nich. Dla niej to jedynie członkowie dwudziestokilkuosobowego zespołu, mężczyźni, którzy, jak się zorientowała, lubią grać w hokeja i się naparzać. Najlepiej sprzedać drużynę. Zdecydowanie. Wie, co o niej myślą, nie jest głupia. Uważają ją za lalunię. Maskotkę Virgila. Zonę, którą chciał się pochwalić. Pewnie przekazywali sobie numer „Playboya" z jej zdjęciami. Nie obchodzi jej to. Nie wstydzi się tych zdjęć. Gdy je robiono, miała dwadzieścia cztery lata i potrzebowała pieniędzy. Dostała za nie znacznie więcej niż za występy w klubie, poznała nowych ludzi i otworzyły się przed nią nowe perspektywy. Jedną z nich był Virgil. Zwolniła na widok znaku stop, spojrzała w obie strony, po czym przejechała przez skrzyżowanie. Faith przyzwyczaiła się, że mężczyźni się na nią gapią. Przywykła do tego, że oceniają ją po rozmiarze biustu, zakładają, że jest głupia albo łatwa, albo jedno i drugie. Wiedziała, że ludzie oceniają ją na podstawie profesji, jaką uprawiała, albo tego, że wyszła za mąż za człowieka starszego od niej o pięćdziesiąt jeden lat. I naprawdę nie przejmowała się tym, co świat o niej myśli. Przestała się przejmować już dawno temu, kiedy ludzie ze świata Virgila mijali ją pod
Lucky Lady czy Kit Kat Topless Lounge, gdzie czekała, aż matka wyjdzie z pracy. Jedyne, co miała, gdy przyszła na świat, to piękna twarz i ciało, więc dlaczego z tego nie korzystać? Gdyby przejmowała się tym, co ludzie o niej myślą, dawałaby im nad sobą władzę, a wtedy mogliby ją krzywdzić. A Faith nigdy nikomu takiej władzy nie chciała dać. Nikomu z wyjątkiem Virgila, który miał wady, ale nigdy nie traktował jej jak kociaka. Nie uważał, że jest zerem. Oczywiście chwalił się nią jako żoną. Nie można zaprzeczyć. Wzmacniała jego już i tak rozdęte ego. Podobnie jak drużyna hokejowa miała budzić u wszystkich zazdrość. Nie przeszkadzało jej to. W ogóle. Okazywał jej dobroć i szacunek, a przede wszystkim dawał to, czego najbardziej pragnęła: poczucie bezpieczeństwa, jakiego nigdy nie zaznała. Tak było przez pięć lat, żyła jak w bańce mydlanej, przyjemnie, bezpiecznie. Ta bańka wprawdzie pękła i Faith miała wrażenie, że traci grunt pod nogami, ale Virgil zadbał o to, żeby spadła na cztery łapy. Pomyślała o Tysonie Savage'u, o jego niskim dźwięcznym głosie i lekko wyczuwalnym obcym akcencie. „Lubiłem nasze długie rozmowy o hokeju", powiedział, wspominając Virgila. Faith przez całe życie obracała się wśród przystojnych mężczyzn. Z wieloma z nich chodziła. Tacy jak Ty, na których widok zapierało dech w piersiach, byli jak uderzenie obuchem w głowę powodujące zawrót głowy. Jego ciemnoniebieskie oczy były pośrodku jaśniejsze, stanowiły jakby eksplozję koloru. Na czoło opadał mu pojedynczy kosmyk, podczas gdy reszta ciemnych błyszczących włosów wiła się nad uszami
i na karku. Był wysoki i budową ciała przypominał hummera, ale wydawał się nieprzewidywalny. Może to blizna na policzku sprawiała, że budził niepokój? Przypominała cienką srebrną kreskę i wywierała większe wrażenie niż podbite oko Sama. Pomyślała o swojej dłoni w jego ciepłej, silnej ręce, gdy zaoferował jej pomoc. Jak większość mężczyzn Tyson Savage mówił to, co trzeba, ale nie należało traktować tego zbyt poważnie. Tak wynikało z jej doświadczenia. Spośród mężczyzn, których znała, tylko Virgil nie rzucał słów, na wiatr. Nigdy jej nie okłamał, choć czasem tak byłoby łatwiej dla nich obojga. Pokazał jej, że może żyć inaczej niż do tej pory. Z Virgilem była bezpieczna i szczęśliwa. Wiedziała, że choćby z tego powodu zawsze będzie go kochała i za nim tęskniła.
Rozdział 2 Wyjściu Tysona na lodowisko General Motors Place w Vancouver towarzyszyły wrzaski i gwizdy kibiców. Na trybunach powiewały dziesiątki transparentów z rozmaitymi hasłami, począwszy od „Upadły Święty!" i „Święty to zdrajca!", aż po jego ulubiony: „Chrzań się, Savage!". Grał w barwach Canucków przez siedem sezonów. Przez pięć lat pod jego lewym ramieniem widniała litera C i był traktowany jak bohater, jak gwiazdor rocka. W tym sezonie wciąż nosił C, tylko że teraz reprezentował o wiele słabszą drużynę. Ale przecież zawodnicy stale przechodzili z drużyny do drużyny. On przynajmniej nie czekał do ostatniej chwili, żeby przyjąć propozycję wiążącą się z lepszymi pieniędzmi i _ co było cenniejsze niż złoto — większymi szansami na puchar. Już od ponad sezonu nie było tajemnicą, że nie jest zadowolony z polityki szefostwa Vancouver i poczynań zespołu trenerów. Potem, niedługo po Bożym Narodzeniu, kapitan
Chinooków z Seattle, Mark Bressler, miał straszny wypadek samochodowy i drużyna straciła kapitana. Jej kierownictwo złożyło Tysonowi ofertę, której nie mógł odrzucić, więc dobili targu. Wielu ludzi, nie tylko z prasy, ale i zwykłych mieszkańców Kanady, łącznie z jego ojcem, uważało, że powinien czuć się z tego powodu niezupełnie w porządku, może nawet jak zdrajca. Ale on wcale się tak nie czuł. Tego wieczoru kibice przynajmniej niczym w niego nie rzucali, co było dziwne, zważywszy, że jego przeniesienie się sto dwadzieścia mil na południe uważali za naprawdę wielką zdradę. Uśmiechał się lekko, gdy zakładał kask i wjeżdżał na lodowisko ze swoim byłym kolegą z drużyny, Markusem Nastlundem. Przejechał przed kołem wznowień dwa razy — na szczęście — a potem zajął pozycję pośrodku. — Jak leci, Nazzy? — zapytał. — Wal się, Święty — wycedził Markus, wciąż się uśmiechając. Tyson się zaśmiał. Lubił Nazzy'ego. Doceniał jego umiejętności na lodzie, ale miał zamiar tak mu dokopać, żeby ten pożałował, że nie został w domu. Tyson znał zawodników drużyny przeciwnej lepiej niż kolegów z własnej, grał z nimi dłużej, ale Chinooki miały najlepszy zespół pięć na pięć w całej lidze, ze zgranym atakiem, czemu zawdzięczały jedną czwartą zdobytych bramek. Kiedy były w formie, dominowały na lodowisku dzięki szybkości, brutalnej sile i wyczuciu. Jednak tego wieczoru w Vancouver w powietrzu można było wyczuć coś dziwnego. Tyson nie wierzył w fatum czy
przekleństwo. Jasne, zawsze przejeżdżał dwa razy przed kołem wznowień, zanim je przekroczył, ale w gruncie rzeczy nie był przesądny. Wierzył w umiejętności zawodników, a nie w jakiegoś nieuchwytnego pecha. Był jednym z nielicznych hokeistów, którzy golili się podczas rozgrywek. Jednak podczas tego meczu coś było zdecydowanie nie tak. Od pierwszego rzutu krążka Chinookom szło źle. Obrona musiała bardzo się namęczyć, żeby przekazać go atakowi, i Tyson, jak reszta drużyny, nie mógł wpaść w rytm. Brał udział w akcjach podbramkowych, ale miał trudności z przyjęciem pozycji do strzału. Krążek raz po raz odbijał się od słupków i w połowie drugiej tercji gra zaczęła przypominać dawne mecze hokejowe. Sam Leclaire i napastnik Andre Courture siedzieli przez większość czasu na ławce kar za „niezamierzone" spowodowanie upadku przeciwnika, atak łokciem, uderzenia kijem czy ostrą grę w narożnikach. W ostatnich sekundach meczu Tyson wreszcie złapał wiatr w żagle i przeciął lodowisko, prowadząc krążek. Wiedział, że bramkarz Vancouver obstawia prawą stronę, a odsłania lewą. Odgłos łyżew tnących lód zagłuszało mu pulsowanie w skroniach i okrzyki widzów. Odsunął kij i zamachnął się nim, kierując krążek do bramki Luonga, jednak poślizgnął się i stracił równowagę. Z niedowierzaniem patrzył, jak krążek mija bramkę. Rozległ się sygnał na koniec meczu. Wynik: Seattle—Vancouver 1:2. Pół godziny później Tyson siedział w szatni i gapił się na dywan między swoimi stopami. Jeden ręcznik miał na bio-
drach, drugi położył sobie na karku. Jego koledzy stali przed swoimi szafkami, wycierali się i przebierali przed lotem do domu. Jedyną korzyścią z przegranej było to, że trener Nystrom zabronił dziennikarzom wchodzić do szatni. — Zapomnijmy o tym meczu — powiedział po meczu. Wsadził ręce do kieszeni dresów. — Przejrzę z resztą trenerów nagrania z dzisiejszego spotkania i spróbuję się zorientować, co, do licha, poszło nie tak. Musimy lepiej się przygotować na sobotnie spotkanie z Vancouver. — Zasrany zły urok — odezwał się Vlad Fetisov zwany Przebijakiem, wkładając spodnie. Młody napastnik Logan Dumont przeżegnał się na te słowa. — Mnie też się tak wydaje. Tyson wstał i ściągnął ręcznik z karku. Był za wczesny etap rozgrywek, żeby ulegać przesądom. — Jeden kiepski mecz nie przesądza o rozgrywkach w całym sezonie i nie oznacza, że prześladuje nas pech. — Na treningach działali jak dobrze naoliwiona, niezawodna ma- szyna. W wieczory, gdy rozgrywali mecze, nie szło im tak dobrze i Tysonowi przychodził do głowy tylko jeden sposób, żeby coś na to zaradzić. — Urządzimy sobie pokerową noc — oznajmił. — Dam wam znać, gdzie i kiedy. Weźcie ze sobą forsę i bądźcie przygotowani na przegraną. Chinooki uwielbiały grać w pokera i ta wspólna pasja wzmacniała męską więź między nimi. Kiedy Tyson był początkującym hokeistą, chłopcy zabrali go do klubu ze striptizem na coś w rodzaju inicjacji. Gdy przeszedł do Vancouver, spotykali się w Mugs and Jugs, on jednak nigdy
nie przepadał za takimi miejscami. Ironia losu, biorąc pod uwagę, kim była kiedyś właścicielka ich drużyny. Rzucił ręcznik i przeczesał palcami wilgotne włosy. Słyszał, że wdowa po Virgilu zamierza sprzedać drużynę jego synowi, Landonowi. Tyson niewiele wiedział o tym gościu, ale wyobrażał sobie, że musi być z niego niezły sukinsyn. Uznał jednak, że lepiej należeć do sukinsyna niż do niemającej pojęcia o hokeju lali. — Kto przyniesie cygara? — zapytał jeden z obrońców, Alexander Devereaux, zapinając koszulę. — Logan — odparł Tyson i zdjął ręcznik, którym był przewiązany w pasie. — Ale mają być kubańskie, dobra? — Rzucił ręcznik na ziemię i siadając na ławce, otworzył sportową torbę. Odsunął stare wydanie „Playboya", które dał mu Sam, i wyjął czystą bieliznę. Chociaż nie czuł palącej potrzeby, żeby oglądać panią Duffy, jak ją Pan Bóg stworzył, pomyślał, że po powrocie do domu może rzuci okiem. — Ja? — Logan pokręcił głową. — Dlaczego akurat ja? — Bo jesteś nowy — wyjaśnił tę oczywistość Sam. Tyson wciągnął czarne bokserki i powoli zebrał swoje rzeczy. Przedstawiciele mediów z Vancouver już na niego czekali i nie spieszył się z wyjściem z szatni do autobusu. Dziennikarze sportowi byli bezwzględni, gdy podpisał kontrakt na przejście do innej drużyny. Nie spodziewał się, że tego wieczoru będą dla niego łaskawsi. I miał rację. Po opuszczeniu szatni zdążył zrobić zaledwie trzy kroki, gdy padło pierwsze pytanie: — Chinooki przeprowadziły dziś tylko szesnaście ataków