bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony37 217
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań27 774

Graham Heather - Oczy Ognia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Heather - Oczy Ognia.pdf

bozena255 EBooki pdf G Graham Heather
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

PROLOG Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć, przeraźliwym milczeniem zdradzając swą histo­ rię, którą przez prawie cztery wieki okrywała ta­ jemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawał­ kami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bar­ dziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki re­ szta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwa­ ła przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spły­ nęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbio­ nym biurku, obok drobnych kostek, które dawno temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czeka­ ła, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za ręko­ jeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać zemsty. Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten czło- 5

wiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamor­ dowano. Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po prze­ pastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w ob­ lepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza ster­ czały ukwiały. Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony wi­ dokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku. Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba ilumina- tora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wy­ pchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko, by promienie słońca docierały do środka tylko śladowo. Nurek skierował na szkielet snop światła z latar­ ki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu. Z wrażenia odebrało mu dech. Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wle­ piał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez prąd wody, jakby coś wskazywały... Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapom­ niał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał. Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna 6

martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu. Weź się w garść, przywołał się do porządku. Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty głowy, stan niezwykłej euforii łub paniki. Bywa, że dochodzi w nim do halucynacji. Jacąues Cousteau pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się za wyjątkowo twardych i odpornych. Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu. Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić te­ go, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała się zbyt wielka. Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek z żywym ogniem w oczach był realny. Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak du­ żych głębokościach, że z upływem czasu morze samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi swoje. Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni, tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głę­ binach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy 7

morskie i piasek brały w posiadanie skarby za­ grabione przez kaprys żywiołu. Często także za­ trzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi, by nie mogli już niczego opowiedzieć. Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wy­ imaginowanym świecie. Oddychaj! -nakazał sobie i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do ele­ mentarnych zasad, których kiedyś się uczył i które teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj. W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj, przeciwdziałaj. To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje. Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał. Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa... Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten człowiek jest martwy! Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkie­ let z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami, to wszystko. Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów prawie codziennie, ucząc innych? Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej ka­ jucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby ilumi- natorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili 8

się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody, pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli w kajucie. Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli. W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi z wrażenia włosami. W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym wypadku nie powinien był nurkować samotnie, mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny specjalista tym bardziej powinien zachować roz­ sądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam. Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod wodę zawsze schodzi się z partnerem. Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wresz­ cie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależa­ ło na znalezieniu „Beldony" osobiście. Ale Sam była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z pod­ glądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee". 9

A wyprawa z początkującymi zawsze zabierała sporo czasu. Tymczasem... Boże! Wystarczyła właściwa in­ formacja, by odpowiedź okazała się dziecinnie pro­ sta. Gdy tylko ją znalazł, poczuł, że nie jest w stanie czekać ani chwili dłużej. Szkoda. Sam również powinna była się dowie­ dzieć. Powinna być teraz z nim. Sam, zawsze mająca na twarzy ufny, dodający otuchy uśmiech. Sam, która nigdy nie ma do nikogo pretensji, która wierzy ludziom, lubi się śmiać i żartować, każdemu umila życie. Sam stanowczo powinna być teraz razem z nim. Nigdy nie zdoła zrekompensować jej tego, że na nią nie poczekał, nawet gdyby oddał jej cały skarb. Ale cóż, po prostu nie potrafił się powstrzymać, żeby natychmiast nie sprawdzić swej teorii. Porwany siłą marzeń, prawie leciał nad falami w to miejsce. Ciekawość i pragnienie odkrycia tajemnicy sprowadziły go w pobliże Schodów, pod­ morskiego dziwu u wybrzeży Wyspy Świecącego Morza. Oczywiście Schody same w sobie stanowiły zagadkę. Zaczynały się jakieś dziewięć metrów pod powierzchnią wody, na północny zachód od Wyspy Świecącego Morza, i zstępowały mniej więcej sie­ dem metrów w głąb oceanu, następnie zaś po prostu znikały. Byli ludzie, którzy przypuszczali, że podob­ nie jak inne podmorskie stopnie skalne stanowią one tajemną drogę do Atlantydy. Inni uważali je za wstęp do rozwiązania złowrogiej zagadki Trójkąta Bermudzkiego. 10

Co do niego, był święcie przekonany, że wszyst­ kie podmorskie tajemnice mają logiczne wytłuma­ czenie. Istniało ono także dla zagadki hiszpańskiego galeonu „Beldona", drogocennego okrętu króla Filipa, który wiele wieków temu przemierzał szlak transportów złota między Nowym a Starym Świa­ tem. Historycy latami uważali, że zatonięcie „Bel- dony" spowodował jeden z gwałtownych sztor­ mów, które przewalają się po morzach, jakiś potęż­ ny huragan o morderczej sile. Może i tak... w końcu na wszystko jest odpowiedź. Dla wszystkiego moż­ na znaleźć wyjaśnienie. A więc i dla faktu, że szkielet patrzy na niego gorejącymi oczami. Bo wciąż widział żywy, czerwony blask tych oczu pełnych ognia. Narkoza azotowa, ponownie przestrzegł się w myśli. Niewykluczone, że uległeś przywidzeniu. Ale te oczy naprawdę zdawały się płonąć. Znów pochylił się nisko i zaczął im się uważnie przy­ glądać. Do licha, w tym szkielecie było coś dziwnego. Tylko co? Nie powinno to umknąć jego uwagi. Koniecznie musiał poznać prawdę o „Beldonie". Przecież w myślach zawsze nazywał ją swoim okrętem. Znalazł „Beldonę"! Nie wykrył jej ani sonar, ani radar. Zmienne prądy i ruchome piaski ukryły galeon pod koralową półką. Nagle zaintrygował go szczegół szkieletu. Przy­ sunął się jeszcze bliżej, czując śmiech rozsadzający mu piersi. Ej, zmitygował się. Spokojnie! Ale i tym razem, 11

wiele metrów pod powierzchnią oceanu, nie potrafił cierpliwie poczekać. Odkrycie, którego dokonał, było zdumiewające i zarazem wspaniałe. Nie, stanowczo nie mógł dłużej zwlekać. Słusznie postąpił, przybywając tu od razu, nie czekając na Sam. Miał oto przed sobą jawny dowód słuszności swojej teorii. Nie mógł się doczekać, kiedy jej powie. Nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się z nią tymi tajem­ nicami, które okazały się mroczniejsze niż w jego najśmielszych domysłach. Odkrył przeszłość i jesz­ cze o wiele więcej. Tylu ludzi wykpiwało jego marzycielstwo. Wierzyli nieliczni. A teraz... teraz będzie się śmiał z niedowiarków. Ona będzie wiedziała, że miał rację, nie rezyg­ nując ani na moment z dokonania tego odkrycia. Może przyszedł więc czas na ujawnienie niektórych jego tajemnic. Może to wydarzenie sprawi, że nastanie właściwa chwila. Zamknął oczy. Czy na pewno udało mu się dokonać tego, czego tak bardzo pragnął? Znowu zaczęły go łudzić przywidzenia. Morze z nim igrało. Miał wrażenie, że nagle znów znalazła się przy nim. Nie, nie... Przecież to niemożliwe. A jednak ją widział. Na pewno ją widział. Włosy falowały jej jak sztandar, oczy lśniły tak samo jak te oczy pełne ognia, przez które przeżył taki wstrząs. W wyobraź­ ni słyszał jej gardłowy śmiech, przeżywał na nowo to, co razem dzielili. Zamrugał. Nie znikła. Była tam razem z nim. Jej oczy błyszczały zza maski. Nie... 12

Zamrugał znowu. Tym razem mocno zacisnął powieki. Powinien mieć więcej rozsądku, o wiele więcej, i nie nurkować samotnie na taką głębokość. Wszystko jedno. Poznał prawdę, rozwiązał zagad­ kę. Okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż sądzili... Musiał odzyskać panowanie nad sobą. Ponownie otworzył oczy. Był sam. Otaczały go pęcherzyki powietrza. Na pewno moje własne, utwierdził się w przekonaniu. Był w kajucie zupełnie sam. No, niezupełnie sam - z gromadką szkieletów. Narkoza azotowa... Musiał się wynurzyć. Natychmiast. Potrzebował pomocy, to jasne. Potrzebował Sam i Jema, pewnie także innych. Tymczasem jednak euforia dosłownie go rozrywała. Bardzo chciał się z kimś podzielić swą najczystszą radością. Będą musieli pilnie strzec tej tajemnicy, póki nie zapewnią sobie bezpieczeństwa. Nie chodziło prze­ cież tylko o skarb. Gdyby niewłaściwi ludzie przy­ padkiem dowiedzieli się, co odkrył... Na pewno będzie potrzebował pomocy. Prawda niechybnie wyjdzie na jaw, a gdy to się stanie, będą mogli przystąpić do wydobycia skarbu. Boże, skarb! Odwrócił się, znów wsłuchany we własny od­ dech. Ciasnota kajuty sprawiała, że miał w uszach nieustanny pulsujący szum. Usiłował ocenić wiel­ kość swego odkrycia. Z zamyślenia wyrwało go nagle dotknięcie. Po­ ruszył latarką. Jeszcze jeden trup. Ale ten... 13

I znów z gardła dobył mu się krzyk, stłumiony przez głębiny. Czuł... na pewno coś czuł... Odwrócił się. Zobaczył. Trwoga przybrała kształt stalowej klingi. Krzyk, który w nim narastał, nie miał końca... Boże! Krew zmieszała się z wodą. Wiele mil dalej wyczuły ją rekiny i stadnie skierowały się w stronę „Beldony" z nadzieją na łup. Z reduktora jego aparatu oddechowego ulatywa­ ły bąbelki. Zaraz jednak przestały. Nurek wytrzesz­ czył niewidzące oczy na mroczne zjawy w kajucie dawno zatopionego okrętu. Udało mu się rozwiązać wiele zagadek, miał mnóstwo do opowiedzenia, ale... Martwi ludzie nie powiedzą niczego.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Oto i ona. Samantha Carlyle. Minęło wiele czasu, odkąd widzieli się ostatni raz, bardzo wiele. Wprawdzie w pisaninie Hanka nigdy nie znalazł niczego ojej wyglądzie zewnętrz­ nym, ale w chwili gdy ją ujrzał, wiedział, że to musi być ona. Hank opisywał ją w istocie z wielkim entuzjaz­ mem, poprzestając wszakże na przymiotach jej ducha i umysłu. O urodzie Samanthy Carlyle nie informował, nie miało to jednak większego znacze­ nia. Adam nigdy nie wspomniał Hankowi w liście, że wątpi, czy Samantha zmieniła się choć trochę przez pięć lat, przez które ani razu się nie spotkali, więc łatwo może sobie wyobrazić, jak wygląda teraz. Należała do tych kobiet, które niezmiennie fas­ cynują. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym barwy kobaltowej sprawiała wrażenie półnagiej, choć w rzeczywistości był on całkiem przyzwoity w porównaniu z tym, jak skąpe stroje plażowe 15

nosiły panie ostatnimi czasy. W jej przypadku jednak uwagę zwracała przede wszystkim zawar­ tość kostiumu. Samantha była wysoka, szykowna, nogi miała niesamowicie długie, szczupłe i zgrabne. Opalenizna nadawała jej skórze odcień miodowo- złocisty. Do tego zaokrąglone pośladki, płaski brzuch, talia osy. Piersi... wystarczające, by brzegi bikini utworzyły tajemniczo zacienione zagłębie­ nia. Proste ramiona i ładna, długa szyja. Adam ponownie przewędrował wzrokiem niżej. Piersi. Bardzo ładne. Ciało... bardzo zmysłowe. Smukłe, atletycznie zbudowane, a jednak nie po­ zbawione krągłości. Tak, krągłości były wyraźne. Piersi... Popatrz do góry, staruszku, powiedział sobie. Przyjrzyj się jej twarzy, oczom. Tam widać, jak kobieta się zmienia. Samantha nie miała nakrycia głowy ani okularów przeciwsłonecznych, łatwo więc było to ocenić. Stała z cumą na dziobie. Stateczek podpływał coraz bliżej, silnik zgasł przed kilkoma sekundami. Pre­ zentowała się absolutnie wspaniale, niemal jak eg­ zotyczna piękność. Harmonijnie opierała ciężar cia­ ła na tych długich, niegodziwie długich nogach. Dłonie wsparła na biodrach. Wyglądała tak, jakby rzucała wyzwanie przyrodzie, wiatrom, oceanowi. Istna bogini, Wenus wyłaniająca się z morza. Pło­ mienne włosy trzepotały za nią dumnie i majes­ tatycznie jak proporzec. Twarz... No tak, twarz. Nietuzinkowa. Lekko opalona. Oczy wielkie i lśniące nadzwyczaj jask­ rawą zielenią, która ostro kontrastowała z barwą 16

włosów, lecz jednocześnie ją uzupełniała i świetnie pasowała do wyrazistych rysów. Nos był idealnie proporcjonalny i całkiem prosty, owal twarzy pra­ wie niezauważalnie spłaszczał się u góry i sugero­ wał kształt serca, co wysubtelniało doskoriałość i czyniło z niej piękno. Mocny akcent stanowiły wydatne wargi. Łukowate brwi były o ton ciemniej­ sze niż bujne, gęste i puszyste włosy na głowie. Stojąca twarzą do wiatru Samantha przyciągała uwagę i budziła zachwyt. Miała w sobie mnóstwo godności. A mimo to... Wszystko w niej trąciło zmysłowością, co za­ uważył z pewną irytacją. Doskonałość i pogodny spokój współistniały z żarem w oczach i niegodzi­ wą długością... No tak... To była właśnie cała Samantha. Nie spodziewał się jej zobaczyć, zanim jeszcze stanie na wyspie, nie sądził też, że wyda mu się tak atrakcyjna. Ostatnio, gdy ją widział, był przecież młodszy, może wręcz za młody. Zbyt łatwo pod­ dawał się odruchom, zbyt szybko wpadał w złość. To dziwne, co potrafią zrobić z człowiekiem lata i zdobyte w tym czasie doświadczenie. Z drugiej strony przed paroma laty Samantha wydawała się przesadnie dumna, po prostu wyniosła. Wciąż wy­ glądała zresztą na dość nieprzystępną. Nie da się jednak ukryć, że przyciągała spojrzenia. Mężczy­ źni zapewne nadal padali przed nią plackiem, a ona nadal po nich deptała. No, może czasem przeżuwała ofiarę iwypluwała. Znał to z własnych doświadczeń. Właśśnie jego przeżuła, a potem wypluła

Niespodziewanie poczuł ucisk w piersi. Prze­ szłość boleśnie dała o sobie znać. Nie, to widok Sam sprawił mu ból. Jakąś częścią swojej osoby Sam zawsze mu towarzyszyła, wszędzie i we wszystkim. A teraz Justina już nie było. I Hanka też nie. Niemiło było dumać o tym, co mogło być, lecz nie wiedzieć tego na pewno. Mniejsza o to. Wrócił. I bez względu na chęci Samanthy, przyczepi się do niej jak pijawka. Nie pozwoli się wypluć. Niedo- czekanie twoje, dziecinko, pomyślał. Tym razem będziesz musiała zwrócić na mnie uwagę. Nie wątpił, że Samantha zna odpowiedzi, któ­ rych potrzebował. Będzie więc musiała mu ich udzielić. Zacisnął usta tak mocno, że aż zgrzytnął zębami. Nie było mu wszystko jedno, w jaki sposób zdobę­ dzie te odpowiedzi. A co do tego, że je zdobędzie, nie miał wątpliwości. Bo Samantha była w niebezpieczeństwie. Nie zdawała sobie z tego sprawy, a on nie wiedział, jak i kiedy niebezpieczeństwo da o sobie znać. Wiedział tylko, że da znać. Już wkrótce. Zszedł z łodzi pocztowej, która przypłynęła kwa­ drans po czwartej we wtorek. Dokładna godzina wryła się Samancie w pamięć, bo właśnie w tym czasie wracała do przystani z grupką średnio za­ awansowanych nurków. Stała na dziobie, gotowa do rzucenia cumy. Zamiast jednak zeskoczyć z liną na pomost, chlupnęła prosto do wody. To na jego widok źle wymierzyła odległość. Wrócił. To zaskakujące, że nie od razu go poznała.

[ Najpierw zobaczyła po prostu łódź pocztową, przybi­ jającą do pomostu jednocześnie ze „Sloop Bee". Potem ujrzała mężczyznę na rufie. Niby nie brakowało jej pewności siebie. Niby Wyspa Świecącego Morza przyciągała pokaźne zastępy mężczyzn, często samotnych, a bywało że ponadto przystojnych, obdarzonych awanturniczą żyłką, atrakcyjnych lub po prostu sympatycznych. Ale nigdy dotąd nie widziała kogoś podobnego, a przynajmniej tak jej się początkowo wydało. Mężczyzna był ubrany niezobowiązująco. Mary­ narka od dobrego krawca luźno powiewała na wiet­ rze i częściowo przykrywała koszulę z dzianiny oraz wytarte dżinsy. Nosił adidasy. Nie miał z sobą niczego oprócz torby żeglarskiej, która leżała u jego stóp, na rufie. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi prezentował swobodną postawę człowieka nawykłego do łodzi i morza. Stał w rozkroku i amortyzował nogami kołysanie pokładu. Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Sam łatwo mogła ocenić jego wzrost, bo sama mierzyła prawie metr siedemdziesiąt pięć. Jednym z najwięk­ szych zmartwień, jakie przeżywała w szkolnych latach, było wyszukiwanie takich partnerów do zabawy, którzy podczas tańca nie spoglądaliby jej prosto w piersi. Trzymał się wyjątkowo dobrze, miał szerokie ramiona, umięśniony tors, szczupłe biodra i długie, muskularne nogi. Złapała się na rozmyślaniu, jak wyglądałby rozebrany. Nie całkiem, oczywiście, tylko w spodenkach kąpielowych. - Hej, Sam! Rzuć cumę! - zawołał do niej Jem. i. 19 L

- Dobra! - odkrzyknęła. Odbiła się, ale za słabo, i nieoczekiwanie zakończyła skok w wodzie. Na swoje szczęście spędziła na tej wyspie znakomitą część życia, z czego większość poświęciła łodziom i oceanowi. Potrafiła więc szybko opanować sytua­ cję. Zastanawiała się tylko, czy mężczyzna do­ strzegł, że się na niego gapi i czy rozbawiło go, że przez niego przydarzyła jej się taka wpadka. Wcześniej była pewna, że przybysz jej się przy­ gląda. Wprawdzie nie widziała oczu, ukrytych za ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi, ale wskazywała na to pochylona w jej stronę głowa. Właściwie się nie uśmiechał, lecz na wargach igrał mu prawie niezauważalny grymas. Usta miał wydat­ ne, bardzo zmysłowe, a przy tym ładne w kształcie. Kości policzkowe rysowały mu się bardzo wyraźnie i zdawały się, o dziwo, jednocześnie regularne i grubo ciosane. Kwadratowa szczęka przydawała rysom stanowczości. Prawie hebanowoczarne wło­ sy zaś były muśnięte przy koniuszkach naturalnie rudziejącym odcieniem, którym morze i nasycone solą powietrze znaczą nawet najciemniejsze włosy, jeśli ich posiadacz zbyt długo wystawia je na działa­ nie słońca i wody. Słońce nie oszczędziło też twarzy przybysza, spalonej na ciemny brąz. Pewnie bywali mężczyźni przystojni w bardziej konwencjonalny sposób, ale Samantha przez całe swoje życie, płynące zresztą trochę na odludziu, nie spotkała nikogo tak elektryzującego i pociągające­ go. Nikogo z wyjątkiem... O, Boże! To niemożliwe... Oczy ukryte za tymi ciemnymi okularami musia- 20

ły być szaroniebieskie, metaliczne, podobne do mgły. Potrafiły ogrzać, przeszyć, wyrazić żądanie, spalić srebrnym płomieniem... Nie, niemożliwe, żeby to był on. A jednak. Miała wrażenie, że całe jej ciało skręca się w węzły, drętwieje. To właśnie w tej chwili łódź z nurkami miękko uderzyła o pomost i Samantha, źle wymierzywszy odległość skoku, poleciała do wody. - Sam? - zawołał z pokładu „Sloop Bee" zanie­ pokojony Jem Fisher, wysoki, czarny jak heban mieszkaniec Bahamów, który od dawien dawna był jej najlepszym przyjacielem, a zarazem partnerem w większości przedsięwzięć. Wściekle parskając, Samantha wypłynęła na po­ wierzchnię, chwyciła za koniec drewnianej części pomostu i podciągnęła ciało do góry. Woda dobrze jej zrobiła. Ochłodziła ją po wstrząsie. I znieczuliła na niespodziany ból. Tak przynajmniej próbowała sobie wmówić Samantha. Wygładziła zmoczone włosy i nie odwracając się ani na chwilę ku łodzi pocztowej, pomachała ręką Jemowi. - Było strasznie gorąco - krzyknęła. - Za dużo słońca. Musiałam się trochę ochłodzić. Jem uniósł ciemne brwi i spojrzał na nią głęboko osadzonymi oczami w ciemnym odcieniu brązu. Na twarzy miał wyraz absolutnego zaskoczenia. Samantha bez wątpienia wpadła do oceanu przy­ padkiem. Kłamała i on o tym wiedział. Natomiast pasażerowie „Sloop Bee" wpatrywali się w nią z uprzejmymi minami, udając, że zimne podmuchy 21

wiatru po drodze były niczym w porównaniu ze słonecznym żarem, lejącym się z nieba. Dla niej nie miało to znaczenia. Spuściła oczy i sprawnie przywiązała dziobową cumę „Sloop Bee" do pomostu, po czym przebiegła na rufę zająć się drugą cumą. Potem odczekała, aż goście zejdą z pokładu, niosąc z sobą najróżniejszy ekwipunek. Łódź pocztowa przybiła tymczasem do pomostu za „Sloop Bee". Zeb Pikę, listonosz, pomachał jej z obojętną miną i rzucił na pomost pakiet korespon­ dencji. Wyglądał na zmęczonego i chyba się śpie­ szył. Wyraźnie nie miał zamiaru opuścić łodzi ani na moment. Co innego on. Przypłynął specjalnie na wyspę, to nie ulegało wątpliwości. Samantha miała wrażenie, że sztywnieje jej kręgosłup. Postanowiła zupełnie nie zwracać uwagi na tego człowieka. Zresztą w tej akurat chwili nie miała wyboru. Musiała zająć się swoimi gośćmi, jako że grupka nurków właśnie schodziła z pokładu „Sloop Bee". - Och, było wspaniale! A jak pięknie! - entuz­ jazmowała się niezwykle atrakcyjna młoda brunet­ ka z pałającym wzrokiem. Za nią szedł młody mężczyzna o lśniących blond włosach i równie lśniących oczach. Potwierdził słowa swojej towa­ rzyszki uśmiechem i skinieniem głowy. Joey i Sue Emersonowie spędzali na Wyspie Świecącego Mo­ rza miodowy miesiąc. Nawet w oceanicznych głębi­ nach byli zainteresowani wyłącznie sobą, reszta mogła właściwie nie istnieć. Sam uśmiechnęła się. - Cieszę się, że podobała się państwu wyprawa. 22

- Bardzo! - zapewnił ją Joey Emerson. - Zobaczymy się na koktajlu - powiedziała Sue na odchodnym. Sam skinęła głową. Wierzę, bo muszę, pomyśla­ ła, a Emersonowie oddalili się ku jednemu z dom­ ków zbudowanych wokół głównego pawilonu o- środka wypoczynkowego na Wyspie Świecącego Morza. Chociaż wciąż była poirytowana kompromi­ tującym upadkiem do wody, uśmiechnęła się za odchodzącą parą. Sądziła, że pokażą się ponownie dopiero następnego ranka i to o niezbyt wczesnej godzinie. - Za drugim razem mogliśmy zostać pod wodą trochę dłużej. Zaskoczona Sam obróciła się. Zwrócił się do niej mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, wysoki, dobrze umięśniony. Miał stalowosiwe włosy, pra­ wie czarne oczy i surową, ogorzałą twarz. Praw­ dopodobnie umiał nurkować, ale jeśli tak, to musiał wiedzieć, że Samantha, jako osoba odpowiedzialna za powierzonych jej nurków-amatorów, ma obo­ wiązek ściśle przestrzegać wszystkich zasad i prze­ pisów. - Niestety, panie Hinnerman. Jesteśmy firmą, która podjęła się dostarczyć panu rozrywki, ale czas przebywania pod wodą określają surowe reguły i nie ma na to rady. Przykro mi, jeśli czuje się pan zawiedziony. - Nie powiedziałem, że się czuję zawiedziony - sapnął Hinnerman. - Powiedziałem tylko, że mogliśmy trochę dłużej zostać pod wodą. - Trudno, proszę pana. Jeśli nawet mogliśmy, to 23

z pewnością nie powinniśmy. Czy trzeba panu w czymś pomóc? - Pomóc? - Uniósł brwi. Miało to znaczyć, że jej pytanie wydało mu się absurdalne. Najprawdopodob­ niej nie potrzebował pomocy w niczym, chyba że ktoś zająłby się jego osobowością. Dziwny facet, pomyślała. Nieczuły jak pazno­ kieć. Stanowił jawne przeciwieństwo swojej przyja­ ciółki, która tego ranka, gdy łódź z nurkami wy­ chodziła w morze, wciąż spokojnie dosypiała w głów­ nym pawilonie. Samantha nie potrafiła dokładnie określić jej wieku, uznała jednak, że Jerry North nie może być bardzo młoda. Prawdopodobnie zbliżała się do czterdziestki, albo nawet już tę granicę przekroczyła. Mimo to była niesłychanie atrakcyjną kobietą i prawdopodobnie miała taką pozostać aż do śmierci. Istota z morskiej piany, szczupła, drobna, po prostu urocza. Niebieskooka blondynka nie za­ jmowała się niczym, co mogłoby zaszkodzić mani- kiurowi. Ale twierdziła, że Wyspa Świecącego Morza jej się podoba. Lubiła wylegiwać się koło basenu albo spacerować nad brzegiem oceanu. Lu­ biła też porę koktajlu i ogień rozpalany na ko­ minku, w salonie głównego pawilonu, dla ochrony przed chłodem, który zapadał po zachodzie słońca. Wydawała się całkiem sympatyczna, aczkolwiek podobnie jak Hinnerman czasem wprawiała Saman- thę w zakłopotanie. Poza tym Samantha miała wrażenie, że Jerry North nieustannie jej się przy­ gląda. - Panie Hinnerman... - Liam - poprawił ją mężczyzna. 24

- Niech będzie, Liam - zgodziła się z wymuszo­ nym uśmiechem. - Mam nadzieję, że podobało ci się to, co zdążyłeś obejrzeć. Hinnerman zmierzył ją wzrokiem i przez chwilę Samantha w ogóle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czuła się zupełnie tak, jakby jej dotknął. Prowokował, ale na tym poprzestawał. A jednak w takich sytuacjach zawsze czuła się nieswojo. Zastanawiała się, kim naprawdę są niektórzy jej goście. Może lekko zboczonymi podglądaczami? Spojrzenia, jakimi obdarzał ją Hinnerman, miały podtekst seksualny. Ale przecież nie spojrzenia Jeny North, które jeśli miały jakikolwiek wyraz, to wydawały się tylko dziwnie smutne. - Owszem, podobało mi się. - Liam Hinnerman przesłał jej szeroki uśmiech. - Zawsze mi się podoba, kiedy jestem w towarzystwie tak wspania­ łej kobiety. - Sam! Odetchnęła z ulgą, bo podbiegł do niej Brad Walker, patykowaty, zielonooki, piegowaty trzyna­ stolatek z rudawymi włosami, w połowie zgolonymi na zapałkę, w połowie długimi. Był to najmłodszy nurek w tej grupie. - Sam, fantazja! - zawołał radośnie. - Fantazja - powtórzył mrukliwie Hinnerman i ruszył dalej. - Ale były jajeczne widoki! - zachwycał się dalej Brad. - Zwłaszcza ten okręt z drugiej wojny światowej. Ponury, nie? Czy tam w środku są jakieś ciała? Samantha z uśmiechem pokręciła głową. 25

- Nie ma ciał, Brad. Dla chłopca druga wojna światowa była tak samo odległa, jak walka Stanów Zjednoczonych o niepodległość. A przecież na wy­ spę, do jej ośrodka, wciąż przybywali goście przyjeż­ dżający obejrzeć ten wrak, bo pamiętali kolegów, którzy tam zginęli. - Wiesz, Brad, większość ludzi z tego okrętu na szczęście się uratowała. A po tych, którym się nie udało, przypłynął inny okręt. Wrak zostawiono na dnie i teraz jest czymś na kształt pomnika. - Ale ekstra! - entuzjazmował się Brad. - On jest po prostu niedojrzały - skomentowała zachowanie brata jego starsza siostra, Darlene, bardzo urodziwa dziewczynka z włosami rudo- blond i zaczynającą się zgrabnie rysować kobiecą figurą. Piętnastolatka pozująca na osobę dwa razy starszą podeszła do brata z ostentacyjnym roz­ leniwieniem. Znacząco pokręciła głową, jakby obie z Samanthą znakomicie wiedziały, że mężczyźni są zawsze niedojrzali, bez względu na wiek. Samanthą nie umiała powstrzymać uśmiechu, zresztą do pewnego stopnia zgadzała się z poufnym komuni­ katem przekazanym jej przez Darlene. - To nie było „ekstra", Sam. To było głęboko satysfakcjonujące przeżycie. - Właśnie, że było ekstra! - uparł się Brad. - Ważne, że obojgu wam się podobało - próbo­ wała załagodzić sprzeczkę Sam. - Byłoby ciekawiej, gdybym miała jakiegoś po­ rządnego partnera do nurkowania - powiedziała Darlene. - To ja nie miałem porządnego partnera! - stwier- 26

dził Brad głosem pełnym pogardy. - Ta oferma czepiała się mnie przez całą wyprawę i piszczała za każdym razem; kiedy kilometr dalej przepływała barakuda. Darlene pokręciła głową z niesmakiem. - O rany... Gdzieś na tym świecie muszą być chyba prawdziwi mężczyźni, nie sądzisz, droga Samantho? - Paru na pewno jest - mruknęła Sam. No właśnie... Gdzie się podział ten, przez którego wylądowałam w portowym basenie? - pomyślała. Przekręciła baseballową czapeczkę na głowie Brada tyłem naprzód. - Dookoła wyspy leży znacz­ nie więcej wraków. Jutro obejrzymy następne, dobra? - Ekstraśnie! - wykrzyknął Brad i uszczęśliwio­ ny pobiegł przed siebie, ciągnąc ciężki worek ze sprzętem. Walkerowie byli na Wyspie Świecącego Morza od czterech dni, ale sztormowa pogoda sprawiła, że dopiero dzisiaj pierwszy raz zeszli pod wodę. Darlene znów pokręciła głową. - Och, te rodzinne wakacje - westchnęła. - To bywa bardzo męczące. Nadeszli Judy i Lee Walkerowie. Jak na rodzi­ ców dorastających dzieci byli bardzo młodzi. Które­ goś wieczoru Judy zwierzyła się Samancie, że zaszła w ciążę, gdy była jeszcze w przedostatniej klasie szkoły średniej. Rozstali się z Lee, potem zeszli się znowu, zastanawiali się nad aborcją, w końcu uciekli z domów i Judy urodziła Darlene. Przez następne parę lat żyło im się ciężko, ale 27

szczęśliwie. I jedni, i drudzy rodzice zaczęli im pomagać, więc obojgu udało się skończyć college, jednocześnie pracując na pół etatu. - Największym cudem jest to, że przetrwaliśmy jako para i nie zniszczyliśmy się wzajemnie - po­ wiedziała kiedyś Judy. A potem dodała: - Te wakacje bardzo wiele dla nas znaczą. Przez tyle lat musieliśmy o wszystko walczyć, że teraz czujemy się po prostu niesamowicie. Mamy plażę, księżyc, piasek, ryby, pływanie... Raj na ziemi! - Nielicha wycieczka, Sam - powiedział teraz Lee i pokręcił głową. Byl szczupły, miał piaskowe włosy i nadal sprawiał wrażenie dużego dzieciaka. Dużego, ale odpowiedzialnego dzieciaka, pomyś­ lała Sam. Od pierwszej chwili polubiła Lee, jego żonę i w ogóle całą rodzinę Walkerów. - Super! - stwierdziła Judy. Ona z kolei była bardzo drobniutka i chuda, a właściwie chuderlawa. Miała piegi, włosy rudoblond i pryszczatą cerę. Nieustannie była w ruchu, ta żywiołowość dodawa­ ła jej zresztą wiele uroku. - Super! - potwierdziła Sam. Usiłowała zacho­ wać uśmiech na twarzy, ale miała z tym trudności, bo wciąż nie wiedziała, gdzie się podział nowy przybysz. - Czy to znaczy mniej więcej tyle co „ekstraśnie"? - Chyba tak. Nawet na pewno - roześmiał się Lee i otoczył żonę ramieniem. Ich torby z ekwipun­ kiem wyposażone były w kółka. Potrzebowali więc tylko po jednej ręce, by ciągnąć je z tyłu. Wolne ręce mieli dla siebie. Również myśląc o tej parze, Sam poważnie 28

powątpiewała, czy będzie ich widywać na cowie- czornych koktajlach w salonie. - Cieszę się, że i wam się podobało - powtó­ rzyła. - Super, ekstra, a poza tym mnie się udało, bo miałem pod wodą cudownego partnera - odezwał się za jej plecami gardłowy męski głos. Jim Santino. Darlene ochrzciła go „Romeo" i bez przerwy chichotała, gdy tylko znalazł się w pobliżu. Niewątpliwie był atrakcyjny, potrafił czarująco się uśmiechać, a długie blond włosy często spadały mu na twarz, tak że musiał je odgarniać. Była to jakby część jego tańca godo­ wego. Samantha nurkowała dziś razem z nim, bo Liam Hinnerman wybrał sobie za partnerkę Sukee Pontre, która stała w tej chwili za Jimem. Sukee miała niewiele ponad dwadzieścia lat, krótkie czarne wło­ sy, równie czarne oczy i starannie wypielęgnowaną skórę w odcieniu kości słoniowej. Jej ojciec był Francuzem, matka Wietnamką, a Sukee odziedzi­ czyła trochę po jednym, trochę po drugim z rodzi­ ców. Była nie tylko powabna, lecz również eg­ zotyczna. Samancie powiedziała, że wybrała się na Wyspę Świecącego Morza, bo słyszała, że spędzają tu wakacje faceci, którzy oprócz tego, że są fajni, mają kupę szmalu. Reprezentowała typ, który za­ zwyczaj budzi nienawiść pozostałych kobiet w gru­ pie, aczkolwiek była bardzo bezpośrednia i wesoła. - Naprawdę, przy stój niaczku? - wyzywająco spytała Sukee. - A ja myślałam, że to mnie jesteś skłonny uznać za partnera doskonałego. 29