bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony37 217
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań27 774

Lynch Sarah Kate - Miód na serce

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Lynch Sarah Kate - Miód na serce.pdf

bozena255 EBooki pdf L Lynch Sarah Kate
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

Na chwałę bezinteresownych aktów życzliwości, dobrych manier i aniołów stróżów

Sugar Wallace nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia, lecz jej pszczoły owszem, a one nie odróżniały zieleni od czerwieni. Rozróżniały jednak czterdzieści odcieni fioletu. Innymi słowy, jej pszczoły może nie wiedziały wszystkiego, ale w pewnych kwestiach były lepiej zorientowane niż Sugar.

1. Przy wtórze miarowego brzęczenia pszczół Sugar opuściła szybę i wyjrzała na budynek mieszkalny przy Flores Street. Miał pięć kondygnacji, a jego pomarańczową, ceglaną fasadę powlekała spora warstwa kurzu. Schody pożarowe przecinały całość jak szrama, a różowy podest u stóp czerwonych drzwi wejściowych stwarzał wrażenie, jakby dom pokazywał język, na przykład wiązce pstrokatych balonów przywiązanych do obrośniętej bluszczem balustrady. – Ma charakter – powiedziała do swego przyjaciela Jaya, który niecierpliwie zabębnił palcami w kierownicę. – Poza tym nigdy nie mieszkałam obok pierogarni. A jeśli kupię sobie akordeon i mi się zepsuje, będę wiedziała, gdzie go naprawić. Poklepała styropianowe pudełko, które trzymała na kolanach, wraz z bezcenną zawartością w postaci królowej oraz śpiącej gwardii robotnic. Na przekór bliskości przeludnionej części Manhattanu Flores Street okazała się zdumiewająco sielska: była to brukowana kocimi łbami zazieleniona ślepa uliczka w Alphabet City na południe od parku Tompkins Square. Pszczoły będą w siódmym niebie: z dala od strzelistych drapaczy chmur, a ogrodów, parków, drzew i skrzynek balkonowych ile dusza zapragnie. Wszędzie przestrzeń i słońce, które tańczyło wokół, igrając wśród młodych gałązek lip. Kiedy Jay zauważył wolne miejsce, Sugar głęboko nabrała powietrza: był cudowny, wiosenny dzień, w górze rozciągało się błękitne niebo, a rześki chłód poranka zwiastował rychłą zmianę na lepsze. Nie była pierwszą osobą, która zjawiła się w tej dzielnicy z nadzieją na przyszłość. Przed stu laty na tutejszym bruku bawiły się dzieci przybyszów zza oceanu, którzy krzątali się zaaferowani, zaczynając życie od nowa w obcym kraju. – Jak na fotografii z innej epoki. Brudni ulicznicy, stragany pełne różnych towarów. Wyobrażasz sobie, jak tu kiedyś wyglądało? – I śmierdziało, jeśli wziąć pod uwagę stan dawnej kanalizacji. Sugar przełknęła jego zgryźliwość. Jeszcze nie doszedł do siebie po przeprawie ruchliwą Franklin Roosevelt Drive, a teraz na dodatek nie mógł zaparkować. Pod pachami miał rozległe plamy od potu, co mu się nigdy nie zdarzało. – Na szczęście dziś jest inaczej – rzuciła pojednawczo. – Myślisz, że łatwo się nauczyć grać na akordeonie? Wiesz, że słoń mi na ucho nadepnął. – Wie o tym całe Wschodnie Wybrzeże. Co ty sobie myślisz, Sugar? – Myślę, że się tu nie wpasujesz. – Nawet nie będę próbował – burknął Jay. – Dawno znalazłem swoje miejsce na ziemi i chciałbym, żebyś zrobiła to samo, zamiast skakać z kwiatka na kwiatek, pozostawiając za sobą zastępy pomyleńców, którzy nie mogą bez ciebie żyć. Widzę to rok w rok w czasie twojej kolejnej przeprowadzki i zaczynam mieć dość. – Spokojnie, Jay. To nie żadni pomyleńcy, tylko moi przyjaciele. Poza tym mówiłam o miejscu parkingowym. Zrób drugą rundkę, może coś się zwolniło. I tak chciała jeszcze raz rzucić okiem na indyjski bazar i sklep z kiszonkami. – Cały sklep tylko z kiszonkami, kto by pomyślał. Nie wszędzie można spotkać coś takiego. – Podobnie jak nie wszędzie można spotkać morderców, gwałcicieli i bezdomnych – odparł Jay.

Przejechał dość niepewnie Flores Street, a następnie z uwagą skręcił w Avenue B, gdzie jakby na dowód jego słów wyskoczył im przed maskę bezdomny. Jay ostro zahamował, by go ominąć, tamten jednak parł naprzód jak gdyby nigdy nic, omal nie wpadł pod taksówkę i potknął się o krawężnik, zbijając z nóg wysokiego mężczyznę w hawajskiej koszuli, który przypadkiem stał na chodniku, rozmawiając przez telefon. – O matko! – krzyknęła Sugar, po czym wcisnęła Jayowi pudło z pszczołami i zanim zdążył ją powstrzymać, przebiegła przez ulicę tuż przed nadjeżdżającą śmieciarką. Lekko skołowany mężczyzna w hawajskiej koszuli podniósł komórkę i wrócił do przerwanej rozmowy. – Nic panu nie jest? – spytała Sugar, ale w odpowiedzi wskazał tylko na bezdomnego, który wciąż leżał jak długi. – Słyszy mnie pan? – Sugar zdjęła z rękawa starszego mężczyzny papierek po hamburgerze. – Jest pan cały? Boli coś pana? Matko święta, ależ pan wywinął! Bezdomny odwrócił się niezdarnie i ze spokojem utkwił w niej bystre spojrzenie ciemnych oczu. – Nie, proszę pani, nie boli – odparł dziarskim głosem. – Przynajmniej nie w sensie, o który pani chodzi. – Uff – odpowiedziała Sugar. Mężczyzna w hawajskiej koszuli zakończył rozmowę i wstał. – Przepraszam – powiedział ze śpiewnym akcentem, który zabrzmiał w uszach Sugar niczym szmer górskiego strumyka spływającego po rozgrzanych kamieniach w słoneczny dzień. Dreszcz ją przeszedł. Brązowe włosy opadały mu kosmykami na przystojną twarz o ładnym nosie. Wściekle pstrokata koszula gryzła się z meksykańskim malowidłem na ścianie za jego plecami, za to jego niebieskie oczy idealnie współgrały z obrazem. – Pomóc państwu? – zapytał. Skądś znała ten akcent, ale język stanął jej kołkiem. – Mógłbym podnieść tego pana – nie dawał za wygraną. Irlandczyk, stwierdziła w przypływie olśnienia, choć nie miała pojęcia, co ją to obchodzi. – Tak – odzyskała mowę. – Podnieść. No właśnie. Dobra myśl. Przecież nie będzie tak siedział. – Tylko tego brakowało – poparł ją starszy mężczyzna. – Z ust mi to pani wyjęła. Sugar i mężczyzna w hawajskiej koszuli wzięli go pod ręce i postawili pionowo. Lecz gdy się odsuwali, musnęli się wierzchem dłoni – ot, w przelocie, ledwo, ledwo, ale Sugar poczuła, jakby piorun w nią uderzył. Odskoczyła i przez ułamek sekundy mierzyli się wzrokiem, po czym jego telefon znów zadzwonił, a ona zwróciła się do bezdomnego, który wreszcie stanął pewnie na nogach. – Nie wiem, jak pani dziękować – oznajmił. – Bóg jeden wie, że nie lubię wysokości, ale czasem zdarza mi się sięgnąć bruku i to była jedna z tych chwil. George Wainwright. Miło mi poznać. – Sugar Wallace. – Sugar uścisnęła jego dłoń, zwracając uwagę na czyste, schludnie przycięte paznokcie. – Mnie również. Na pewno nic panu nie jest? – Nic a nic, panno Sugar. Wstyd mi tylko, że się wygłupiłem i przewróciłem tego Bogu ducha winnego młodzieńca. – Przeżyje – skwitowała. – Komórka też nie doznała uszczerbku. – Komórka! Co się porobiło z tym światem. – George potrząsnął głową. – Nie umiem się w nim odnaleźć. – Nie pan jeden – zapewniła go Sugar. Otrzepała mu płaszcz, który z bliska okazał się

mniej sfatygowany, niż w pierwszej chwili uznała. Miał pagony i guziki, które wyglądały na świeżo wypolerowane. – Wciąż nie mogę dojść do ładu z mikrofalówką. George obrzucił ją uważnym spojrzeniem. – Proszę się nie gniewać, że to powiem, ale tacy ludzie to rzadkość. Pani nietutejsza? – Właśnie przyjechałam. – Do jasnej cholery, Sugar. – Jay wyrósł jak spod ziemi, plamy pod pachami sięgały mu teraz połowy drogi do pasa. – Najeździłem się jak głupi i musiałem zaparkować osiemset metrów stąd. I wlazłem w psią kupę, a niech to jasny szlag! – Wyrażaj się, młody człowieku – upomniał go George. – Panna Sugar okazała tylko nieco staroświeckiej dobroci bliźniemu swemu. – Widzisz, Jay? – wtrąciła Sugar. – Nie tylko ja nie lubię łaciny. – Wara od skrzynki! – warknął pod adresem George’a Jay, przekładając pudło z pszczołami pod drugą pachę. – Nie ma tu nic, co by cię interesowało. Ale może zaboleć. – Uspokoisz się, Jay? – ofuknęła go Sugar. – Wszystko ci się pomieszało. To jest George i pudełko go nie interesuje, bez względu na zawartość. Zresztą możesz mi je dać, sama poniosę. Sięgnęła po nie, w chwili gdy właściciel hawajskiej koszuli zakończył drugą rozmowę. – A ten to kto? – najeżył się Jay. – Miękkie lądowanie tego oto miłego pana – odpowiedział mężczyzna z uśmiechem, który ujawnił dołek w lewym policzku oraz lekko nachodzące na siebie przednie zęby. Uśmiech skierowany był do Sugar. – Nazywam się Theo Fitzgerald – dodał jego właściciel. Nagle pszczoły zabrzęczały jakby w innym rytmie, a ich skrzydełka zawibrowały w zdwojonym tempie, lecz zaraz wszystko wróciło do normy, jakby tylko jej się zdawało. – Ja jestem Sugar Wallace, a to mój przyjaciel Jay – odpowiedziała. – Poczciwa dusza, czy mu się to podoba, czy nie. Przyjechał z Wirginii na Rhode Island, żeby mi pomóc w przeprowadzce na… – Przestań rozpowiadać ludziom, gdzie mieszkasz – wtrącił Jay. – Oni cię tu zjedzą, wspomnisz moje słowa. – Rzeczywiście, chyba mu to nie w smak – zawyrokował George. – Nie jestem amiszem, Jay – oznajmiła Sugar. – I oglądałam „Seks w wielkim mieście” prawie tyle samo razy co ty. Odpuść sobie. – Ciekawe, że o tym wspomniałaś, bo ja też nie jestem – powiedział Theo. – Amiszem, znaczy. Tylko Szkotem, a to coś zupełnie innego. Jak niebo i ziemia. Tym razem pszczoły na pewno zabrzęczały inaczej, do wtóru jej przyspieszonego tętna. To przez te jego meksykańsko niebieskie oczy: jakby przewiercały ją na wskroś, jakby wiedział, co jej chodzi po głowie, chociaż ona sama nie miała co do tego pewności. – Chodź – Jay ponaglił Sugar i wziął ją pod rękę. – Mamy robotę. Nie będziemy tu gaworzyć cały dzień. Poczuła, jak pod spojrzeniem Theo rumieniec pokrywa jej szyję i rozkwita na policzkach. – Grunt, że nic się panu nie stało – powiedziała do George’a. – Jay ma rację, na nas już czas. – Nie stało – uspokoił ją George. – Ja też muszę lecieć. Ale miło mieć cię po sąsiedzku, Sugar. Do zobaczenia, mam nadzieję. Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, utykając lekko na lewą nogę. – Ledwo przyjechała, a już zlatują się szumowiny – utyskiwał Jay. – Szumowiną też nie jestem – uznał za stosowne zaznaczyć Theo. – Uhm, dziękuję, miłego dnia. – Jay pociągnął Sugar za rękę.

– Miło było cię poznać, Theo – rzuciła przez ramię. – On naprawdę życzy ci miłego dnia. Theo patrzył, jak odchodzi ulicą i kieruje się w stronę parku. Była wysoka i smukła, związane w koński ogon lśniące, ciemne włosy kołysały się na boki, sukienka falowała. Nagle przyszedł mu do głowy arbuz. W Szkocji był on nieczęstym zjawiskiem, ale jeszcze zanim Theo go spróbował, kojarzył mu się z latem (w Szkocji równie rzadko spotykanym). Znał już jego smak, był to jeden z jego przysmaków. Teraz prawie poczuł go na języku, tę lodowatą eksplozję słodkiej nicości. Musi go zjeść, i to szybko. Dźwięk telefonu przywrócił go do rzeczywistości, jednak niewątpliwie coś uległo zmianie. – Pora wracać do domu, Jay – oświadczyła Sugar, kiedy szli do samochodu. – Nie wypada tak traktować ludzi, zapomniałeś? Poza tym George to wcale nie szumowina. Bardzo ładnie się zachował… niektórzy uznaliby, że lepiej niż ty… a do tego pachniał old spice’em. Czy szumowiny pachną old spice’em? – Nikt nie powinien pachnieć old spice’em. Ach, no popatrz. Wdepnąłem w tę samą kupę. Po drodze na Flores Street wyrzucał jej, że nie mogła zostać w Weetamoo Woods. – Albo wrócić do jakiejś dziury w rodzaju Mendocino czy tamtej uroczej wiochy w Kolorado. A najlepiej pojechać do Wirginii i zamieszkać bliżej mnie. Nowy Jork jest za duży. Przeludniony. I brudny. W życiu nie włożysz tutaj nic białego. Mam nadzieję, że możesz z tym żyć. – Skarbie, ja z zasady stronię od bieli. – Kur… czę. Przepraszam, Sugar. Po prostu się o ciebie martwię. Rok w rok gdzieś cię nosi i zaczynasz od zera. – Mam swoje pszczoły, Jay. Nie zaczynam od zera. Większość ludzi ma mniej szczęścia. O, patrz, jest miejsce pod domem, czołg by się zmieścił. Dasz radę. W rankingu Sugar przeprowadzka w nowe miejsce plasowała się wyżej aniżeli powrót w stare kąty. – Nowy Jork – powiedziała do pszczół. – Nowy Jork!

2. Ruby Portman skubała skrawek ryżowego wafla, obserwując przez okno, jak facet w białej półciężarówce parkuje niezdarnie pod domem. Wcześniej widziała, jak traci głowę, daje za wygraną i odjeżdża, ale teraz wrócił, a pasażerka na siedzeniu obok niego jeszcze raz spojrzała z uśmiechem w górę. Wygląda jak pielęgniarka, pomyślała Ruby. Albo zakonnica, taka z filmu, nie prawdziwa i nie komediowa, z rodzaju tych, które ratują dzieci w melodramatach. Miała coś takiego w twarzy, świeżej, otwartej i pogodnej. I te związane w ogon włosy. Ruby patrzyła, jak kobieta wysiada z samochodu. Miała na sobie różową sukienkę i czerwone, sznurowane półbuty, a we włosach czerwoną wstążkę. Zakonnice pewnie nie noszą wstążek i czerwonych butów i nie pokazują światu długich, gołych nóg, pomyślała. Odsunęła się od okna i spojrzała na swoje nogi. Miała na sobie drogie dżinsy i sweter od matki, a obie te rzeczy kiepsko na niej leżały. Nawet baleriny wyglądały dziwnie na stopach. Ruby przygryzła wargę i upięła delikatne, jasne włosy spinką na czubku głowy. W sumie całe jej ciało było śmiechu warte. Szkoda słów. Odłożyła skrawek wafla na talerz obok pozostałych, z którymi utworzył niemal jedną całość. Straciła na niego ochotę. Rozpraszał ją. Poza tym, jeśli teraz go nie zje, będzie mogła zrobić to potem. Albo jeszcze później. Przysunęła krzesło bliżej do okna i usadowiła się za bordową, aksamitną zasłoną ze złotymi frędzlami. Nie znosiła tych zasłon. Nie znosiła całego kosztownego wyposażenia mieszkania umeblowanego przez matkę: ozdobnej sofy z fotelami do kompletu, biurka, stołu z sześcioma krzesłami. Sześcioma krzesłami! W życiu nikt nie siedział nawet na jednym. Obrazy na ścianach też nie były w jej guście. Ruby wolałaby gołe ściany. Gdyby to od niej zależało, przemalowałaby wszystkie na biało zamiast tych odcieni burgunda i zieleni, jak w bibliotece. Mieszkanie matki w Upper East Side wyglądało identycznie, więc Ruby nie miała pojęcia, dlaczego postanowiła je tu odtworzyć. Na pewno nie po to, żeby córka poczuła się jak w domu. Pragnęła jej się pozbyć z Upper East Side tak samo, jak Ruby nie chciała tam zostać. Ruby sama znalazła to mieszkanie jakiś rok temu, kiedy zobaczyła ogłoszenie na tablicy miejscowego bazarku. Wyszła z domu przy East 82nd Street po kłótni z matką i ani się obejrzała, jak zapędziła się do parku na Tompkins Square. Zaraz skierowała się pod wskazany adres i pół godziny później stuknięta Lola z góry pokazała jej mieszkanie. Potem Ruby jeszcze raz pokonała pieszo drogę do domu i ubłagała matkę, żeby pozwoliła jej się tu wprowadzić. Oczywiście sama nie mogła opłacić czynszu, gdyż nigdzie nie przepracowała dłużej niż dzień lub dwa, wiedziała jednak, że matka ma jej dosyć. Jakże by nie? Ruby sama miała siebie dosyć. Trudno nazwać to niezależnością, gdy ktoś płacił za nią rachunki, przynajmniej jednak obie nie wchodziły sobie w drogę. Naturalnie matka była wstrząśnięta, że Ruby chce mieszkać w Alphabet City. Kiedy sama była w wieku córki, w okolicy roiło się od narkomanów, alfonsów, złodziei i morderców. W końcu dała się jednak przekonać, bo czynsz był śmieszny, a samo mieszkanie ładne i przestronne. A do tego wolne od zaraz. Trochę potrwało, zanim Ruby przywykła do samotności, ale teraz już prawie czuła się

na siłach, aby rozejrzeć się za pracą i stanąć na własnych nogach. Prawie. Przed domem kierowca i pasażerka auta rozładowywali samochód. Kobieta trzymała jakieś pudełko, a mężczyzna niósł stertę kolorowych drewnianych skrzynek. Nie wyglądał na faceta, który przywykł do dźwigania czegokolwiek. Miał dżinsy w kant, jakby je zaprasował. Oboje skierowali się w stronę drzwi i Ruby ponownie cofnęła się od okna, chowając dłonie w rękawach. Zmarzła, choć za oknem świeciło słońce. Bez przerwy było jej zimno. Wiedziała, że jedno z mieszkanek na poddaszu od jakiegoś czasu stoi puste, więc nie powinna się dziwić, że ktoś się wprowadza. Towarzyszyło jej jednak irracjonalne poczucie, że powinna z góry o tym wiedzieć, a poniekąd mieć w tym udział. Oczywiście matka płaciła czynsz, więc Ruby nigdy nawet nie widziała właściciela. Nie miała udziału kompletnie w niczym. Mimo to nie była pewna, czy życzy sobie sąsiedztwa zakonnicy i faceta, który prasuje dżinsy. Ledwo co zdążyła przywyknąć do korpulentnego rudzielca z drugiego mieszkania na poddaszu, a wprowadził się ponad pół roku temu. Nie, żeby ze sobą rozmawiali czy coś, ale widywała go od czasu do czasu, i choć drażnił ją mniej niż na początku, jeszcze nie doszła z tym do ładu. Przysunęła się z powrotem do okna w chwili, gdy nadjechał chudy chłopak na deskorolce i otarł się o kobietę w różowej sukience, aż ją zakręciło wokół własnej osi. W odpowiedzi tylko ze śmiechem przycisnęła do siebie pudło. Ruby ujrzała z bliska, jaka ta kobieta jest ładna, jakie ma delikatne rysy i piękne oczy. Wygląda miło, pomyślała ku swemu zdziwieniu. Rzadko myślała o kimś w ten sposób. Nieznajoma znów wybuchnęła śmiechem i zaczęła się rozpływać nad balonami stukniętej Loli, jakby nie pasowały tu jak pięść do nosa, nie wspominając o osobie właścicielki. Cóż, niebawem się przekona, ile z nimi kłopotu, pomyślała Ruby. Zastanawiała się, czy niezdarny tragarz nie jest przypadkiem chłopakiem tamtej kobiety. Niezbyt do siebie pasowali, chociaż wyglądali na rówieśników, byli starsi od niej, lecz młodsi od mamy. Może po trzydziestce. Oby nie chowali dzieciaka w tej półciężarówce. Stuknięta Lola obrzydziła dzieci całej dzielnicy tym swoim bachorem, który wiecznie darł jadaczkę. Jeszcze jeden taki, a ona, Ruby, będzie musiała kogoś zastrzelić. Albo sama palnie sobie w łeb. Sięgnęła po talerz z resztkami wafli, owinęła go potrójną warstwą folii spożywczej, a następnie odstawiła na najwyższą półkę w kuchni, stając przy tym na palcach i odpychając go jak najdalej od siebie. Później go zdejmie. Najpierw musi porobić brzuszki. I może poćwiczy z hantlami, bo wczoraj ćwiczyła tylko raz. A potem chyba pójdzie do sklepu na East Houston po komosę, ponieważ czytała w Internecie, że jest bardzo zdrowa. Albo nie, pójdzie do sklepu w Chelsea, w zależności od tego, ile będzie ćwiczyć. Może kierowca i ta wesoła kobieta poznali się nad bukietem kwiatów. Może umarł jej pierwszy mąż, a kierowca dostarczył wieniec na pogrzeb i się zakochał. A może to ona prowadziła kwiaciarnię, on zaś był dostawcą i po latach milczenia w końcu wyznał jej miłość nad wazonem, i tak się tu znaleźli. Czemu nie? Bywały głupsze okoliczności.

3. Sugar przystanęła przy kutej balustradzie obok zejścia do sutereny, gdzie pstrokate balony kołysały się smętnie na wiosennym wietrzyku. Jeden miał kształt kuli ziemskiej z poważnie wgniecioną półkulą północną, drugi przedstawiał superbohatera, z którego uszło powietrze, a pozostałe stanowiły barwną konwencjonalną zbieraninę o spranych barwach i w różnych stadiach sflaczenia. Znajomy bluszcz z tarasu spływał po schodach niczym boa z piór i okalał zakurzone okno, na którym widniał szyld z napisem „Balony Loli”. Sugar dojrzała przez brudną szybę kawałek nadmuchiwanej zebry, połowę żyrafy i pysk małpy. Na dużej tabliczce, zawieszonej krzywo na masywnych czarnych drzwiach, napisano odręcznie „Zamknięte”. – No popatrz – powiedziała. – Sklep. – Bardzo zachęcający – stwierdził Jay i poprawił naręcze pustych uli. – Masz rację – przyznała Sugar. – Sklep z balonami powinien być zawsze otwarty, tak jak w ogrodzie powinny kwitnąć kwiaty, a w ulu brzęczeć pszczoły. Słowo „zamknięte” nie pasuje do czegoś tak kolorowego i pięknego jak balony. – W tym przypadku to za dużo powiedziane. – Jay oparł się o balustradę. – Te balony są wyblakłe i godne pożałowania. Moim zdaniem ta cała Lola powinna zweryfikować swoją strategię marketingową, chyba że wyskakuje z balonami z tortów na wieczorach kawalerskich. – Pojęcia nie mam, skąd ci to przyszło do głowy – odparła Sugar. – Czy tak w ogóle wyglądają dzisiejsze wieczory kawalerskie? – Nie te, na których bywam – przyznał Jay. – Możemy wreszcie wejść do środka? Podeszli do sfatygowanych drzwi wejściowych, które okazały się ciężkie, zacinały się w zawiasach i prowadziły do ciasnej sieni ze skrzynkami na listy, skąd przeszli na klatkę schodową. Była ciemna i pamiętała lepsze czasy, ale zadeptana czerwono-zielona podłoga lśniła czystością i pachniało tu zdecydowanie lepiej aniżeli w wielu domach, w których Sugar miała okazję zamieszkać w ciągu ostatnich lat. Wzrok obojga padł na szare, posępne drzwi, zamykane na pięć zamków i Jay natychmiast przewrócił oczami. – Tylko mi nie mów, że to tu. – Jasne, że nie, najdroższy! Przecież nie będę trzymać pszczół na parterze! Zerknął niepewnie na wąskie schody. – A na pierwszym? – Też nie. Ani na drugim, ani na trzecim. Przyznaję, że to wysoko, ale gdy już tam dotrzemy, dziewczęta będą zachwycone. – Przycisnęła do siebie pudełko. – I zrobią taki miód, że zachce ci się płakać na samą myśl. – Czy chcesz przez to powiedzieć, że tu nie ma windy? – Chcę przez to powiedzieć, że dziewięciu na dziesięciu specjalistów powie ci, że chodzenie po schodach to najlepszy sposób na utrzymanie formy. Jay prowadził kwiaciarnię w Middleburgu w stanie Wirginia i dbał o formę w klimatyzowanej siłowni pod okiem osobistej trenerki o nienagannej sylwetce i sadystycznych ciągotach. To, że przyjechał tu półciężarówką swojego pracownika i targał po schodach ciężary, dowodziło tylko jego dozgonnego przywiązania do przyjaciółki.

– Idź pierwsza, rozejrzyj się i przygotuj sole trzeźwiące – poprosił. – Ja będę rozładowywał. – Nie cieszysz się, że wynajęłam firmę przewozową, która jutro przywiezie resztę klamotów? – Cieszę się, że powierzyłaś mi swoje skarby, kochanie, ale chociaż raz przy okazji naszego spotkania nie chciałbym się nabawić przepukliny. Na czwartym piętrze Sugar otworzyła drzwi swojego nowego domu i weszła do środka. Był to piętnasty próg, który przekraczała w ciągu ostatnich piętnastu lat, i jak zwykle towarzyszył temu dreszczyk emocji, mimo że czasami wiało od nieszczelnego okna bądź też czuła na karku oddech jurnego gospodarza. Dwa ostatnie punkty nie dotyczyły mieszkania 5b przy Flores Street 33. Było to pięćdziesiąt sześć metrów kwadratowych z łóżkiem pod ścianą. Zmieściłoby się tu niewiele ponadto. Jednakże Sugar dała się skusić czymś, co wydawało się wręcz nieprawdopodobne, zwłaszcza w Nowym Jorku, i przez kolejny rok miało stanowić jej własność: tarasem na całą szerokość mieszkania. Ze swego miejsca w pokoiku mogła sięgnąć wzrokiem ponad okolicznymi dachami, na północ w stronę wierzchołków drzew parku Tompkins Square, na południe ku wyższym wieżom Lower East Side oraz na wschód ku pejzażom Alphabet City i jeszcze dalej. Nie otaczały jej budynki w stylu Empire State i Chryslera, które górowały nad innymi drapaczami chmur w programach telewizyjnych i czołówkach filmów. Śródmiejski horyzont był tu naszpikowany wieżami ciśnień, usiany antenami satelitarnymi i poprzecinany bliznami schodów pożarowych, a spłachetki zieleni pobłyskiwały gdzieniegdzie na dachach jak rozsypane szmaragdy. Sekret zawieszony w powietrzu, a ona dostąpiła wtajemniczenia. Innymi słowy, nic dodać, nic ująć. Żadne pomieszczenie nie przypadło jej tak do gustu, od czasu gdy starsi bracia urządzili jej pokój, kiedy miała jedenaście lat. Podczas pobytu Sugar u dziadka przemalowali jej pokój na pudrowy błękit i choć nie lubiła tego koloru (o czym wspomniała matce, która najwyraźniej zachowała ten fakt dla siebie), była zachwycona, bo zrobili to tylko dla niej. Lecz nie zamierzała teraz o tym myśleć. Na szczęście w nowojorskim mieszkaniu nie było ani śladu pudrowego błękitu, chociaż nie brakowało tam kolorów. Ściana za łóżkiem miała odcień prawie przypalonej marmolady, a kafelki w przytulnej kuchni na prawo były turkusowe. Jedynym miejscem do siedzenia była sfatygowana, acz wciąż nadająca się do użytku kanapa w kolorze spłowiałego bakłażana, podparta z jednej strony stolikiem z wykafelkowanym blatem. A za przeszklonymi drzwiami na taras rozciągało się miasto, wielkie, srebrzyste miasto z fragmentami wiosennego nieba oraz dachami zwróconymi ku górze jak słoneczniki na stłoczonych łodygach. Sugar delikatnie odstawiła pszczoły na kuchenny blat i oparła obie ręce na skrzynce, wyczuwając pod palcami szum przyszłej kolonii. – To będzie dobry rok – zapowiedziała. – Zobaczycie. – Znowu z nimi rozmawiasz? – Za jej plecami pojawił się Jay z kartonami pełnymi miodu. – Jeszcze trochę, a sama zmienisz się w pszczołę. – Nie miałabym nic przeciwko temu – odparła. – Można trafić gorzej. – Tak, na przykład być bezdomnym menelem albo kudłatą sąsiadką, która właśnie minęła

mnie na schodach z rozwrzeszczanym dzieciakiem. Albo zwykłą pszczołą, która nikogo nie obchodzi i którą zeżre ptak lub ktoś rozdepcze, zamiast potraktować jak członka rodziny. Fakt. Sugar traktowała pszczoły jak członków rodziny, ale przecież były dla niej jak rodzina. Nie licząc manier, akcentu, który tak usilnie próbowała zatuszować, porcelanowej filiżanki w niebieskie kwiatki i podniszczonego kartonika z olejkami eterycznymi, stanowiły jedyną rzecz, którą zachowała z przeszłości. Zapewniała im dom i opiekę, one zaś dawały jej coś w zamian. Utrzymywała się z ich miodu, nie tylko tego w słoikach, ale miodu w postaci maści, kremów i eliksirów, które sprzedawała na targowiskach tam, gdzie w danej chwili mieszkała. Jednym słowem, był to związek oparty na obopólnej korzyści. – Wszystkich traktuję jak członków rodziny – odpowiedziała. – Meneli, wariatów i najserdeczniejszych przyjaciół też. Stała jak Holly Golightly, w staromodnej sukience, na tle miasta rozciągającego się za jej plecami. – Nie patrz tak – powiedziała do Jaya z uśmiechem, który nie zmienił się od czasu, gdy zaprzyjaźnili się w szkole. – Mówiłeś, że Weetamoo Woods to dno, pamiętasz? Umiem się o siebie zatroszczyć. Mam wprawę. – Wiem, Sugar, i właśnie to mnie martwi. Czy ty naprawdę nie masz dosyć? Nie wolałabyś zapuścić korzeni? – Ależ zapuszczam, Jay, gdziekolwiek jestem. Po prostu przesadzam się na wiosnę i już. – Pszczoły zgłupieją od tych ciągłych wojaży. Czy nie lepiej poszukać drugiej połówki? – nalegał Jay. – Założyć rodzinę? No wiesz, własną, a nie sąsiadowi, fryzjerce, czy kogo tam akurat wyciągasz z opresji. Nie chcę mówić, że zegar tyka, ale… – Ja nie wyciągam ludzi z opresji, Jay, skąd ten pomysł. Jedynie pomagam przyjaciołom, którzy tego potrzebują, i karmię ich miodem. – Jesteś odwykiem, terapią i lekiem na całe zło w jednej osobie. Mówisz, jakbym tego nie widział na własne oczy. – Bzdury pleciesz. Robię to, co zrobiłby na moim miejscu każdy sąsiad, i ruszam w dalszą drogę. – Otóż to. Zawsze jesteś w drodze. A może pora wreszcie gdzieś dotrzeć? Pamiętam czasy, zanim poznałem Paula i kupiliśmy dom, psy oraz puszyste szlafroki; niebo i ziemia, mówię ci. Życzyłbym ci tego samego. Może jej uśmiech się nie zmienił, ale oczy nie jaśniały już tak jak dawniej, a teraz przygasły jeszcze bardziej. – Wiesz, jak się cieszę z twojego szczęścia – odpowiedziała. – I z tego, że jesteś przy mnie, choćby tylko raz w roku, a może właśnie dlatego, bo gdybym chciała wysłuchiwać krytyki na temat swojego życia, zostałabym w domu z… – Matką? Przesadziłaś, Cherie-Lynn Wallace! – Za to ty wcale, Jasonie Llewellynie Winthrop Trzeci! Chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym wybuchnęli śmiechem i padli sobie w objęcia. – Zdajesz sobie sprawę, że bywają cele większe od tej klitki – zaznaczył. Sugar złapała go za rękę i otworzyła drzwi na taras. – Ale spójrz na to! Przesunął wzrokiem po sąsiednich dachach, a następnie utkwił oczy w nagiej rzeźbie ustawionej pośrodku pustej przestrzeni na jednym z nich. – Kto stawia na dachu grubą golaskę? – spytał, wskazując ją palcem. – Zawsze zauważysz jedyną skazę w krajobrazie. Patrz, widać stąd most Williamsburg,

a tam Brooklyn. – Owszem, widok niczego sobie, zwłaszcza jak na taką aglomerację – przyznał. – Jak w innym świecie, czyż nie? Jakbyśmy dryfowali w powietrzu. Nie dla niej szpetne rzeźby na dachach ani brud i smród ulicy, pomyślał. Sugar postrzegała świat inaczej. Wiedział, że nieraz pomagało jej to przetrwać, ale martwił się o przyszłość. – Ale czy ty jesteś szczęśliwa? – spytał. – Tak naprawdę? Tylko to chciałbym wiedzieć. Mając miasto u stóp, Sugar czuła w kościach szum metropolii. Myślała o królowej, która obudzi się ze snu, otrząśnie i zadomowi w tym wymarzonym zakątku. – No jasne – odrzekła. – Przecież jestem w Nowym Jorku! Postawmy ule, a potem dostaniesz mrożoną herbatę i kromkę chleba z miodem i będziesz mógł wracać do domu. Dla większości pszczół życie było krótkie, miłe i stosunkowo nieskomplikowane. Żadnej kontemplacji tajemniczych meandrów losu, dylematów życiowych bądź zadumy nad finałem. A ów finał zwykle następował w kałuży, na przedniej szybie samochodu lub też bez skrzydeł w ostrzejszym podmuchu wiatru po sześciu tygodniach intensywnego życia, którego lwia część upływała na poszukiwaniu nektaru. Lecz w przypadku królowej rzecz się miała zupełnie inaczej, a do tego królowa roju Sugar, Elżbieta Szósta, odstawała od pozostałych. Po całotygodniowej diecie złożonej z najwyborniejszego mleczka zrozumiała, że w jej życiu chodzi o coś więcej aniżeli ładowanie królewskiego tyłka do miliona pustych komórek i produkowanie zastępów podwładnych. Otóż przyświecał jej szczególny cel: ten, który otrzymała w spadku wraz z DNA Elżbiety Piątej, a jeszcze wcześniej Czwartej. Gwoli ścisłości, miały go wszystkie królowe Sugar, począwszy od wyhodowanej przez jej dziadka przed piętnastu laty u stóp drzewek brzoskwiniowych w Summerville w Karolinie Południowej. Na czym polegał ów cel? Żadna z poprzednich królowych Sugar nie miała co do tego absolutnej pewności, wszystkie zakładały jednak, że w razie czego będą wiedziały, co robić. I gdy Sugar spotkała Theo na Avenue B, Elżbieta Szósta poczuła coś tak elektryzującego w powietrzu, iż nie miała wątpliwości, że owa chwila właśnie nadeszła.

4. Theo nie mógł przestać myśleć o Sugar. Wciskała się do jego umysłu, pytała, czy dobrze się czuje, i patrzyła na niego tymi wielkimi brązowymi oczami. Rzecz potoczyła się błyskawicznie: zderzenie z bezdomnym staruszkiem, nieomal przerwane ważne połączenie i niezwykła kobieta biegnąca na pomoc. – Sugar. – Raz powiedział to głośno na spotkaniu i sekretarka podała mu słodzik. Która współczesna kobieta ma na imię Sugar1? Która współczesna kobieta pomogłaby biednie ubranemu staruszkowi na ulicy? Narzekała na łacinę (i w ogóle użyła tego określenia!)? I pojawiła się nagle w jego życiu dokładnie w chwili, gdy zaczynało mu brakować kogoś takiego jak ona? 1 Sugar (ang.) – cukier (wszystkie przypisy tłumaczki). Do tego jeszcze ów prąd, który go przeszedł, kiedy się dotknęli. Theo w życiu nie poczuł czegoś podobnego. Patrzyła na niego tymi ciemnymi oczyskami w niezwykłej twarzy i nagle jakby cały świat przestał istnieć, a on zapomniał, jak się nazywa. Theodore Lewis Fitzgerald z Barlanark w Glasgow w Szkocji. Sugar. Prześladowała go cały ranek, kiedy usiłował sobie przypomnieć jej nazwisko, by je wrzucić w wyszukiwarkę. Dokładnie pamiętał za to kształt jej podbródka i zagłębienie tuż nad górną wargą – tu nie było cienia wątpliwości. – Sugar, Sugar, Sugar – usłyszała jego sekretarka Marlena, wchodząc do biura z plikiem dokumentów. – A tobie co znowu? Starasz się nie przeklinać czy masz cukrzycę? Podpisz. Cisnęło mu się określenie „eteryczny”, dopóki nie sprawdził, że oznacza ono „delikatny”, co niezupełnie mu pasowało. Była szczupła, ale nie wiotka. Miała różową sukienkę. Czerwone buty. I wstążkę we włosach. Wstążkę? Czy to możliwe? Jego siostrzenica dawno wyrosła ze wstążek, a miała dopiero dziesięć lat. Sugar na oko liczyła sobie trzydzieści parę, mimo to nosiła wstążkę, która zresztą bardzo do niej pasowała. Czerwoną. Czerwoną? A może różową? Nadal miał przed oczami jej śliczne obojczyki, przecudne zagłębienie między nimi i wyraźnie zarysowaną krągłość piersi pod sukienką. Nie mógł się uwolnić od tej wizji. – Dziwny jesteś dzisiaj, Theo – oznajmiła Marlena po powrocie z popołudniowej wyprawy po ciastko. – Dobrze się czujesz? – W życiu nie czułem się lepiej – odparł. – No właśnie. Cały jesteś w skowronkach. Nieprzytomny. I w skowronkach. Wygrałeś w totka? – A siedziałbym tu, gdybym wygrał? – Znając ciebie, owszem – uznała. – To nieprawda, co opowiadają o skąpstwie Szkotów – odrzekł. – Poza tym ja zawsze jestem w skowronkach. A mówiłem ci, że ładnie dziś wyglądasz? – Chcesz ciastko, to sobie przynieś – burknęła podejrzliwie. – Dziesięć minut stałam w kolejce. Skąpstwo Szkotów to fakt potwierdzony naukowo, a ty nie zawsze jesteś

w skowronkach. Marlena przypominała Theo jego matkę, Shonę, która przed dziesięciu laty zmarła za oceanem, zanim syn dowiedział się o jej chorobie. Tęsknił za nią dzień w dzień i dzień w dzień żałował, że nie może do niej zadzwonić i wysłuchać rad udzielanych gardłowym głosem z charakterystyczną chrypką wskutek wypalania dwu paczek papierosów dziennie. Kochała go bezwarunkowo, ale była twarda jak wszystkie matki z Barlanark, a do tego zawsze waliła prosto z mostu. Tak jak Marlena. Dlatego ją zatrudnił, zdziwił się jednak, gdy podała w wątpliwość jego radosne usposobienie. – Ani trochę w skowronkach? – Nie – ucięła. – Na ogół. Aż do dziś. Coś się stało? – Właściwie to tak – przyznał się jej. – Stało. Poznałem kogoś. Marlena zamarła z ciastkiem w połowie drogi do ust. – No, najwyższa pora – stwierdziła. – Myślisz, że to ta jedyna? Matka Theo również wierzyła w „tę jedyną”. „Będziesz wiedział, kiedy ją spotkasz”, powtarzała. „Bez dwóch zdań”. – Jest naprawdę niezwykła – powiedział Theo. – Ale skąd mam wiedzieć, że to ona? – Po prostu. – Wzruszyła ramionami. – Jak ma na imię? – Sugar. – Bomba. Musicie się pobrać. Nigdy nie był pewien, kiedy Marlena mówi poważnie, co też łączyło ją z jego matką. – Nawet nie wiem, czy się jeszcze spotkamy – odrzekł. – Poznałem ją na ulicy i nie zapamiętałem nazwiska, żeby móc ją sprawdzić na Facebooku czy LinkedIn, a nie przyszło mi do głowy poprosić o numer. – Zawsze mówisz, że masz głowę na karku, Theo. Coś wymyślisz. Na jakiej ulicy? – Avenue B. – Zawsze coś, prawda? – odparła Marlena. – To dwa kroki stąd.

5. Sugar obudziła się po pierwszej nocy w nowym mieszkaniu, wyjrzała na poszarpane szczyty Manhattanu, które majaczyły za muślinową firanką na drzwiach balkonowych, i zadała sobie pytanie, dlaczego jej się przyśnił Theo Fitzgerald. Fakt, zdumiała ją reakcja własnego ciała na jego dotyk, ale pospiesznie zamiotła ją pod dywan przeszłości, gdzie od dawna składowała romantyczne porywy wszelkiego rodzaju. A już na pewno nie spodziewała się wrócić do niego myślami, zwłaszcza w sposób, który przyprawiał ją o dreszcz. Sugar nie zależało na chłopaku, bez względu na to, co myśleli Jay i inni. Nie wszystkie romanse przebiegały jak w bajce, świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Dawno uznała, że przystojny książę nie zawsze oznacza szczęśliwe zakończenie, a ona naprawdę była szczęśliwa – już dobrze o to zadbała. Może i nie miała tego wszystkiego, co na początku – na przykład rodziny – uznała jednak, że nie będzie się z tego powodu zamartwiać. Jej zegar biologiczny wcale nie tykał, mimo że miała trzydzieści sześć lat. A jeżeli tykał, to ona go nie słyszała. Zresztą miała swoje pszczoły, które wcale nie były głupie. Jay nie wiedział, że coroczny cel podróży nie wynikał z jej zachcianek: wyboru dokonywała królowa pszczół. U schyłku każdej zimy, gdy w drzewa wstępowało nowe życie, a kwiaty i rośliny zaczynały myśleć o zakwitaniu, Sugar wywabiała zaspaną Elżbietę z ula. Kładła ją ostrożnie na starej mapie swojego dziadka i pozwalała, by królowa po niej chodziła, a gdzie się zatrzymała, tam przenosiła się jej opiekunka. No, może niezupełnie tak to wyglądało. Sugar nie pozwalała Elżbiecie chodzić po całej mapie, tylko stawiała barykady, na ogół ze słomek, aby nie wpuścić jej tam, gdzie już była i dokąd wrócić nie chciała, bądź na środek oceanu. Za pierwszym razem, po tym, jak przed laty uciekła z Karoliny Południowej, celowo ustawiła słomki tak, aby pokierować Elżbietę jak najdalej od Południa i Atlantyku. Pojechały wtedy do Zatoki Half Moon w Kalifornii, kawał drogi od domu. Rok później przeniosły się w głąb lądu do Doliny Napa, a następnie z powrotem na wybrzeże do Mendocino (jednego z jej ulubionych przystanków). Nowa królowa, Elżbieta Druga, zabrała ją do Trucksee opodal jeziora Tahoe, potem zaś do Jacksonville, a jej następczyni, Trzecia, kolejna zacna, choć nieco skołowana dusza chciała jechać do Puget Sound w północnym Idaho i do Santa Fe, Czwarta zaś wybrała Kolorado i Pensylwanię, a swarliwa, acz geograficznie zachowawcza Piąta zabrnęła do Vermontu, Maine, New Hampshire i wreszcie Rhode Island, by następnie udać się do pszczelego nieba: pięć lat to niebywały wynik jak na królową ula. Sugar po cichu liczyła, że Szósta znów wyśle je do Kalifornii, gdzie panował wyjątkowo sprzyjający klimat. Ale jeśli istniał dowód, że królowe mają swój rozum i nie dadzą sobą rzucać jak kostką, z całą pewnością był nim fakt, że w tym roku wylądowały na przeludnionej wysepce o nazwie Manhattan. No i proszę. Sugar wstała, rozsunęła firanki i wyszła na taras. Pszczoły nadal stacjonowały w skrzynce, ale przed ulem, ustawionym parę metrów od zewnętrznej ściany sąsiedniego mieszkania, które sprawiało wrażenie tylko o włos większego od garderoby. W przeciwieństwie

do 5b, 5a nie miało bezpośredniego wyjścia na taras, a jedynie dwa skierowane nań okna, zastawione imponującymi skrzynkami. W jednej pyszniły się pietruszka, szałwia, szczypior i kolendra, w drugiej zaś mięta, melisa, trybula i miniaturowe papryczki. Pod względem zadaszenia i nasłonecznienia idealnym miejscem dla pszczół była przestrzeń między oboma mieszkaniami, jednak byłoby niegrzecznie ustawić tam ul bez pytania. Tymczasem lokator spod 5a nocą okopcował skrzynki, lecz teraz jeszcze nie rozsunął zasłon. Jedno z okien było wszakże uchylone i ze środka wypływał słodki, maślany aromat. Sugar nie mogła się doczekać, aż pozna jego sprawcę, przy czym wiedziała z doświadczenia, że w bezpośrednim sąsiedztwie pszczół ludzie bywają nerwowi. A ktoś, kto nocą oporządza skrzynki, a zasłania okna za dnia, najprawdopodobniej jest bardziej nerwowy niż ktokolwiek inny. Trzeba to starannie rozegrać. Tymczasem ul, pomalowany w tęczowe pasy przez sześcioletnie bliźnięta dawnej sąsiadki, tkwił pośrodku tarasu w asyście dwu gardenii stojących na podobieństwo wonnej gwardii. Sugar wszędzie je ze sobą taszczyła: pełniły funkcję wieży kontrolnej, która bezbłędnie naprowadzała pszczoły do domu w nowym otoczeniu. Woziła też ze sobą pojnik dla ptaków w jaskrawoniebieskim odcieniu, tak aby jej podopieczne zawsze wiedziały, gdzie mają wodę do picia. Ul i pszczele akcesoria z pewnością urozmaiciły nieco kolorystykę tarasu, na którym – nie licząc majestatycznego tła Manhattanu – znajdował się tylko wysłużony stół i ławka do kompletu oraz dwa rozkładane leżaki. – Ależ mamy tutaj pole do działania – powiedziała Sugar i przykucnęła na wprost garstki pszczół brzęczących wokół skrzynki. – Jeden park tuż za rogiem, park East River trzy przecznice dalej, a do tego park Washington Square na zachodzie i Union Square. Elżbieto, dasz wiarę? Union Square! Zawsze rozmawiała z pszczołami, lecz po przeprowadzce było to szczególnie ważne, by utwierdzić je w przekonaniu, że powietrze może pachnie inaczej, ale Sugar, gardenie i pojnik są na swoim miejscu. Zdjęła nadstawkę z ula, pozostawiając korpus z zawieszonymi pustymi ramkami. Właśnie tu Elżbieta Szósta założy nowe królestwo. – Wybaczcie, dziewczęta. Wiem, że tego nie lubicie. – Z tymi słowami zdjęła miniaturowe ramy i strząsnęła pełzające po nich pszczoły do bardziej przestronnej dennicy. – Ela, do dzieła. Powiedz im, że mają działać tak jak zawsze. Po prostu jesteśmy nieco dalej od ziemi. Nałożyła z powrotem nadstawkę i przykryła całość daszkiem. Następnie zerwała liść gardenii i położyła go przed wlotem do ula, przez co pszczoły dalej mogły wchodzić i wychodzić, ale kosztowało je to nieco więcej wysiłku i dawało czas, żeby się pozbierały. – Theo Fitzgerald – powiedziała, wciąż nie mogąc się otrząsnąć po wizycie nieproszonego gościa w jej śnie. – Coś podobnego! – Otrząsanie się przeszło w kolejny dreszcz, o jaki zwykle przyprawiał ją smak niemożliwie kremowych lodów śmietankowych.

6. Następnego dnia sąsiad spod 5a wciąż nie dawał znaku życia, mimo że nocą nastąpiły pewne przetasowania w skrzynkach, a mianowicie zerwano miętę i w jej miejsce posadzono bazylię. Ponownie okno było uchylone, a ze środka napływała niebiańska woń ciasta. – Ach, jak ładnie pachnie – oznajmiła Sugar nieco głośniej, niż należało. Od tych zapachów zrobiła się głodna. Pszczoły chyba też: wyjadły cały syrop cukrowy, który dała im poprzedniego dnia na rozruch. A teraz skończył jej się cukier. Parę przecznic dalej znajdował się duży, wypasiony supermarket, a nieopodal był także mniejszy sklep spożywczy, ale Sugar zdobywała przyjaciół, nie chodząc do wypasionych supermarketów ani pobliskich sklepów spożywczych. I była z nimi w ciągłym kontakcie. Może i zamieszkała w Nowym Jorku, lecz to jeszcze nie powód, aby nie postąpić tak, jak postąpiłaby w Pittston lub Trucksee, a mianowicie zapukać do drzwi z prośbą o pożyczenie szklanki tego lub owego. Za sprawą oszałamiających zapachów wiedziała, że jej najbliższy sąsiad musi mieć cukier. Z szurania za drzwiami wywnioskowała, że ktoś jest w domu, jednak nikt nie otworzył, kiedy zapukała. Nerwowy, pomyślała znowu. Bez dwóch zdań. Za to jaskrawozielone drzwi mieszkania numer cztery stanęły otworem i ukazał się w nich krępy człowieczek około siedemdziesiątki z szokującą kępą przefarbowanych na pomarańczowo włosów. – I tak nic od ciebie nie kupię – oznajmił na powitanie. – Spadaj, szkoda zachodu. – Mnie też miło pana poznać. Niczego nie sprzedaję – odparła niezrażona. – Nazywam się Sugar Wallace i właśnie wprowadziłam się piętro wyżej. Nie chciałabym się narzucać, ale czy nie pożyczyłby mi pan szklanki cukru? Krępy człowieczek obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem. – Ta małpa cię nasłała, co? – Nie, proszę pana, nikt mnie nie nasłał. Chcę tylko pożyczyć trochę cukru. – Sugar prosi o cukier? Masz mnie za durnia? A idźcie obie do diabła! – Cofnął się za próg i tak trzasnął drzwiami, aż zatrzęsły się w futrynie. Gdyby był jej jedynym sąsiadem, Sugar może dałaby za wygraną, ale zostały jeszcze dwie kondygnacje i parter, toteż zeszła piętro niżej. Pomalowane w zielone, czerwone i białe pasy spłowiałe drzwi mieszkania numer trzy otworzyły się, nim zdążyła w nie zastukać, i na progu stanęła postać równie poirytowana jak sąsiad z góry. – McNally ci dokucza? Ten stary pryk? – Kobieta wyglądała na starszą od mężczyzny, podobnie jak jej kwiecista podomka, ale subtelne kolczyki z rubinami przywoływały echo dawnej świetności. – Jak będzie ci dokuczał – dodała – to go zabiję. – Nikt nikomu nie dokucza – zapewniła ją Sugar. – Chciałabym tylko pożyczyć szklankę cukru. – McNally nie dał ci cukru? – spytała staruszka. – Może nie miał. – Sugar pokręciła głową. – Jestem tu nowa, właśnie się wprowadziłam na poddasze i zabrakło mi… ojej, przepraszam, nie dosłyszałam pani nazwiska. – Bo się nie przedstawiłam – ucięła staruszka. – Jestem pani Keschl. Mówisz, że McNally

nie dał ci cukru? Dałabym ci, gdybym miała, ale nie mam, więc nie dam. – Ponownie wzruszyła ramionami i zatrzasnęła drzwi, ciszej aniżeli sąsiad z góry, lecz też z werwą. Sugar zeszła piętro niżej. Drzwi do mieszkania numer dwa były przepiękne: pomalowane na jaskrawe kolory, z polinezyjską tancerką pośrodku i widoczkami po bokach. Otworzyła je ładna kobieta o zmęczonych oczach i z długimi niebieskimi dredami. Trzymała na biodrze płaczącego malca. – Czego chcesz? – Ależ masz cudną spódnicę – westchnęła Sugar. Spódnica była jaskrawo pomarańczowa i zabójczo krótka. Jej właścicielka nie spodziewała się komplementu. – Hę? – Twoja spódnica bardzo mi się podoba. Masz fantastyczne nogi. – Istotnie nogi w kabaretkach były długie i zgrabne, a stopy ginęły w znoszonych motocyklowych butach. Sugar nie odważyłaby się na taki styl, umiała go jednak docenić u innych. – Uhm, aha, skoro tak twierdzisz. – Cześć, maleńki – powiedziała Sugar do chłopca, który wpakował do buzi kciuk i zamiast szlochać, dostał czkawki. – Jak masz na imię? – Ethan – odpowiedziała za niego mama. – A ja jestem Lola, tak? Czego chcesz? – Miło was poznać. Czy jesteś tą Lolą od balonów? – Nic mi nie mów o tych zasranych balonach! – Lola nachmurzyła się jeszcze bardziej, co nie dodało jej urody. – Ach, przepraszam, podziwiałam tylko twój sklep i… – Ludzie nie mają go podziwiać i o tym gadać, tylko niech kupują zasrane balony. Sugar nagle zrozumiała, jak może się czuć balon, z którego uszło powietrze. Ale wiedziała też, że gdyby balon miał wybór, wolałby mieć tlenu pod dostatkiem. – Ależ ja chętnie kupiłabym parę! – oznajmiła. – Powiedz mi tylko, o której otwierasz. A tymczasem przyszłam zapytać, czy nie miałabyś pożyczyć szklanki cukru. Lola spojrzała na nią jak na wariatkę. – A co ty za jedna, Rockefeller? – Wallace – uściśliła Sugar. – Tam, skąd pochodzę, rozdajemy cukier na prawo i lewo, ale coś mi się widzi, że tu panują inne zwyczaje. – W dwudziestym pierwszym wieku? Owszem – odparła Lola. Ethan wyjął z buzi kciuk i znowu się rozpłakał. – Słuchaj, mam tylko syrop z agawy, dla niego. Cukru brak. Nie mam czasu, muszę lecieć. – I przed nosem Sugar trzasnęły kolejne drzwi. Nie dała za wygraną i zeszła na parter, gdzie cierpliwie zapukała do ostatnich, szarych z pięcioma zamkami. Długo to trwało, lecz w końcu się doczekała. W progu stanęła najchudsza dziewczyna, jaką Sugar kiedykolwiek widziała. Miała na sobie dżinsy, które wisiały na jej dziecinnych biodrach, i dwa swetry, nad którymi sterczały tak wydatne obojczyki, że chyba tylko cudem nie przebiły skóry. Miała jasne włosy spięte w koczek na czubku głowy i piękne jasnozielone oczy okolone ciemną firanką rzęs. – Na co się gapisz? – spytała. – Na ciebie – odpowiedziała Sugar. – To się nie gap – burknęła dziewczyna, ale nie zamknęła drzwi. – Wybacz. – Sugar wyciągnęła rękę. – Nazywam się Sugar Wallace. – Sugar? Co za głupie imię – odparła dziewczyna. Chwilę spoglądała na wyciągniętą dłoń, po czym przewróciła oczami i zemdlona miękko osunęła się na podłogę

7. Pan McNally pokuśtykał do ulubionego fotela i w niego zapadł. Biodro go dobijało, lecz ku swemu niezadowoleniu kurczowo trzymał się życia. Rozsiadł się na poduszkach i sięgnął po pilota od telewizora. Ostatnimi czasy nic innego nie robił, choć nie było nic przyzwoitego do oglądania oprócz kanałów ze starymi filmami. Stwierdził, że oglądał wszystkie z tuzin razy i z czasem wcale nie stawały się coraz lepsze, zawsze jednak lepsze to niż dzisiejsze szmiry. Telewizor był jedynym nowym sprzętem w mieszkaniu, które utknęło w latach osiemdziesiątych. Był ogromny, z płaskim ekranem, jego duma i radość – w każdym razie na pewno to pierwsze. Radość? Nie pamiętał, jakie to uczucie. Zapomniał, jak to jest, gdy się czuje cokolwiek prócz gniewu, który ogarniał go na myśl o popełnionych błędach oraz własnej bezsilności w kwestii naprawienia choćby jednego z nich. Wszystkie sześćdziesiąt siedem lat jego życia było kompletną stratą czasu, nie licząc paru tych bliżej początku, gdy odnalazł szczęście, a potem je zaprzepaścił. Aż się w nim gotowało na myśl, że sam do tego doprowadził. Gniew sprawiał, że pan McNally nie był w stanie zebrać myśli – rozsypały mu się przed laty i tak już zostało. Stał się starym zrzędą, jakich się bał w dzieciństwie. Jasne, że miał cukier. Mnóstwo, w wyblakłym pojemniku w pustej kuchni. Ostatnio niewiele jadał, ale herbatę wciąż lubił tak mocną, że można było w niej postawić łyżkę, i dosypywał pół kilo cukru, dziękuję bardzo. Ładna ta nowa lokatorka; sam nie wiedział, dlaczego tak zareagował i czemu się wściekł. To sprawka tej wiedźmy z dołu. Na pewno. Piętro niżej pani Keschl poczłapała z powrotem do kuchni, gdzie wcześniej coś robiła, tylko nie pamiętała co. Na blacie leżała cebula i listek laurowy, a przy nich kawałek masła i motek włóczki. Od dwudziestu czterech lat nie zrobiła nic na drutach i nie trzymała kota, więc nie miała pomysłu, na co jej włóczka. Ciemna kuchnia wpędzała ją w zły nastrój, co nie było trudne. Ten stary zgred McNally! Nie użyczył biedaczce cukru, chociaż ma go tyle, że mógłby się w nim wytarzać. Przeszła do salonu, w swoje ulubione miejsce przed komodą zastawioną odziedziczoną po matce porcelaną, przywiezioną z Węgier przed laty, której nikt nigdy nie używał ani nie podziwiał, mimo to stała na honorowym miejscu. Pani Keschl miała spuchnięte kostki, plecy ją bolały i poczytałaby dobrą książkę, lecz nie miała żadnej, a okulary stłukła jeszcze w czasie rządów Clintona i dotąd nie zadała sobie trudu, żeby je naprawić. – Starość nie radość. – Usiadła. – I po co to wszystko? – Ostatnio zadawała sobie wiele pytań i nie zawsze pamiętała odpowiedzi. Jej humory były coraz gorsze, doskonale o tym wiedziała. Nigdy nie należała do szczególnie sympatycznych osób, ale wynikało to ze smutku, który sączył się w niej jak deszcz w wyschniętym korycie górskiego strumyka. Wciąż miała w sobie dobroć, może niewidoczną dla innych na pierwszy rzut oka. Wiedziała to z całą pewnością i tego się trzymała. Potem usłyszała z dołu płacz dziecka i zadała sobie pytanie, jak długo jeszcze wytrzyma. Tymczasem Lola przyklejała papierowe motyle do różowego abażuru. Abażur kręcił się i wydzwaniał melodyjkę, kiedy go włączała. Była to jedna z niewielu rzeczy, dzięki którym Ethan przestawał płakać. Synek był jej największym skarbem, lecz jego płacz wyczerpywał ją

tak, że jej życie sprowadzało się do szukania sposobów, aby uciszyć malca. Nade wszystko chciała być dobrą matką, jednakże było to najtrudniejsze wyzwanie, z jakim przyszło jej się zmierzyć. Gdy nie przemalowywała ścian, aby tchnąć w ich świat nieco koloru, próbowała zarobić na życie, czasami jednak traciła nadzieję, że kiedykolwiek wyjdzie na prostą. Wiecznie brakowało pieniędzy, czasu, klientów, wódki i przystojniaków, którzy mieliby choć cień pomysłu, co począć z wrażliwą kobietą – gdyby tylko znalazła opiekunkę na wieczór. Był na to sposób, ale nie chciała skazić życia swojego wspaniałego synka, tak jak niegdyś skaziła własne. Popatrzyła na jego smutną, wykrzywioną twarzyczkę i łzy w kącikach oczu, jak kropelki rosy. Wyciągnął do niej ręce, zaciskając i otwierając piąstki, a wtedy porwała go z podłogi i mocno przytuliła. Nie przestał płakać, lecz po tym, jak do niej przywarł, poznała, że już mu lepiej.

8. Czując na czole dłoń Sugar, Ruby otworzyła oczy i uniosła wzrok. Nie wiedziała, co się stało. Sugar wytrzymała spojrzenie dziewczyny i ostrożnie pomogła jej wstać. Nie była pewna, czy w jej obecności inni odczuwają wzmożoną potrzebę, by ktoś pomógł im się podnieść, czy może po prostu częściej niż inni dostrzegała, że los rzucił kogoś na łopatki. Tak czy inaczej często stawiała ludzi na nogi. I do dziś z nimi korespondowała. Większość z nich była cięższa niż Ruby, która ważyła tyle co nic. – Matka dała mi imię Cherie-Lynn – oznajmiła, gdy dziewczyna zachwiała się na pajęczych nogach jak nowo narodzone źrebię. – Ale mam wątpliwości, czy to brzmi mniej głupio. – Nie brzmi – skwitowała tamta. – Jestem Ruby. – Gwiazdy stanęły jej przed oczami; lubiła to uczucie, oznaczało jednak nieuchronną bliskość szpitala, za szpitalem zaś nie przepadała. – Wiesz co, napiłabym się wody – powiedziała Sugar. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym weszła na chwilę? Nie czekając na odpowiedź, przestąpiła próg i zamknęła za sobą drzwi, po czym ujęła Ruby za kościsty łokieć i zaprowadziła ją do czerwonego fotela pod oknem. To mieszkanie było na oko dwa razy większe od jej poddasza i kosztownie umeblowane, ale czuła, że młoda kobieta pokroju Ruby urządziłaby je inaczej. Dominowały ciemne kolory, na ścianach pyszniły się półki z książkami dość pokaźnych gabarytów, co nadawało całości nastrój arystokratycznej biblioteki. Zaciągnięte zasłony blokowały dostęp powietrza i światła, toteż panowała tu duchota, jakby tych wnętrz od dawna nie wietrzono. – Posiedź sobie, a ja przyniosę wodę. Ruby odprowadziła ją wzrokiem. Miła ta Sugar, ale Ruby doskonale wiedziała, do czego prowadzi taka życzliwość: do karmienia. Ruby zjechała do dwóch wafli podzielonych na osiem kawałków oraz trzech cząstek pomarańczy, łodyżki selera naciowego, który jej nie smakował, słoiczka papki dla niemowląt (ze względu na witaminy i minerały) i pół puszki dietetycznej coli dziennie. Czuła się z tym świetnie, przy czym rozważała, czy przypadkiem nie zejść do dwu cząstek pomarańczy zamiast trzech. Naturalnie wobec groźby szpitala może powinna zwiększyć dzienną rację pomarańczy do czterech cząstek i uzupełnić je marchewką, ale na razie czuła się dobrze z trzema i selerem. – Mam do kogoś zadzwonić? – zawołała Sugar z przepięknie wyposażonej kuchni, która wyglądała na kompletnie nieużywaną. – Jeśli sobie życzysz, mogę zatelefonować lub posiedzę z tobą, póki nie odzyskasz równowagi. – Omiotła spojrzeniem równo ustawione kartoniki z płatkami śniadaniowymi, kolekcję makaronów w różnych kształtach, baterię oliw i zapraw oraz półki uginające się od książek kucharskich. – Równowaga to ważna rzecz – ciągnęła, zaglądając do lodówki, w której zobaczyła nienapoczęte opakowania sera i wędlin, pieczonego kurczaka i pojemnik z babeczkami nietkniętymi przez właścicielkę. – Nikt nas o tym nie informuje, kiedy dorastamy. Plotą jakieś bzdury o ptaszkach, pszczółkach i powołaniu, ale ja ci mówię, że równowaga jest jak oddychanie. Zaniosła do pokoju dwie szklanki wody i podała jedną Ruby. – Przekonałam się o tym przed laty i była to bolesna nauczka. Niektórym przychodzi to

łatwo, niestety, ja do nich nie należałam. – Nic mi nie jest – oświadczyła Ruby. – Posiedzę chwilę, dopiję wodę i zaraz pójdę. Mam dziś dużo do zrobienia. A ty? Ruby miała zamiar wybrać się do sklepu na Columbus Circle, gdzie przypuszczalnie mieli największy wybór komosy, teraz jednak już nie była pewna. Usiłowała sobie przypomnieć, ile czasu upłynęło ostatnio od gwiazd do szpitala. Obawiała się, że niewiele. Może jednak pójdzie do mniejszego sklepu w Tribeca. Albo w Chelsea. Nie, w zasadzie doszła do wniosku, że ma jeszcze dużo czasu. Może nawet miesiąc. Było dobrze, póki pielęgniarki nie zadzwoniły po matkę. Urządziła scenę, do której Ruby nie lubiła wracać myślami. Zje tę dodatkową cząstkę pomarańczy i marchewkę. Z odrobiną komosy. Nie pamiętała, kiedy tak drastycznie zmniejszyła codzienną porcję jedzenia. Przecież się starała, tak dobrze jej szło. W którym momencie zbłądziła? – Do nikogo nie musisz dzwonić – odparła. – Możesz już iść, jak chcesz. Czuję się świetnie. – No dobrze. – Sugar nie ruszyła się z miejsca. – Wiesz co, zawsze chciałam mieć na imię jak kamień szlachetny. Właściwie to chciałam mieć na imię Jewel2, ale dostało mi się Sugar. Dziadek mnie tak nazwał, a właściwie nazwał mnie Sugar Honey, co w jego ustach brzmiało nieźle, ale poza tym nie bardzo. 2 Jewel (ang.) – klejnot. – Już wypiłaś – zauważyła Ruby. – Fakt – przyznała Sugar. – Ale nadal strasznie chce mi się pić, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, doleję sobie wody. Na moim poddaszu jest straszny upał… czy wspomniałam, że właśnie się wprowadziłam? Człowiek odwadnia się od tego łażenia po schodach. I w ogóle od łażenia. Przy okazji doleję i tobie. Ruby nie miała siły zaoponować. Poczeka, aż się lepiej poczuje, może zrobi parę przysiadów. Potem pójdzie do Tribeca, może kupi dietetyczną colę i posiedzi z nią w parku Battery, jeśli jest tak ciepło, że ludzie się odwadniają. Jest tam fontanna i można znaleźć miejsce, skąd widać bawiące się dzieci i Statuę Wolności w oddali. Ruby lubiła na nią patrzeć. Nigdzie nie czuła się dalej od Upper East Side. – O, prowadzisz zeszyt z wycinkami. – Sugar wróciła z wodą i jej wzrok padł na zeszyt w skórzanej oprawie, leżący na stoliku obok fotela Ruby. Ruby chwyciła zeszyt i speszona przycisnęła go do piersi. – Nikomu go nie pokazuję. – Ja też miałam taki zeszyt, kiedy byłam młodsza – zakomunikowała Sugar. – Latami wklejałam do niego różne rzeczy. Chciałam prowadzić pamiętnik, ale wiedziałam, że wpadłby w ręce mamy, więc wklejałam tylko różne ciekawostki, zamiast pisać. – Mój jest inny – odpowiedziała Ruby. – Nie dotyczy mojej osoby. – A kogo? – Innych. – Znajomych czy nieznajomych? Ruby pomyślała, że od dawna z nikim nie rozmawiała. Czuła się nieswojo, jakby mówiła po holendersku. Nie wiedziała, jakim cudem Sugar znalazła się w jej mieszkaniu i nawiązała rozmowę. Czyżby ona, Ruby, zaprosiła tę kobietę? A może tamta wprosiła się sama? Odpowiedź kryła się za mgłą, lecz Ruby wcale to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, odczuwała pewną przyjemność, gdyż na ogół miała jedynie do czynienia z ludźmi, którzy na polecenie matki nakłaniali ją do jedzenia, więc straciła na to ochotę. Znaczy się, na kontakt z ludźmi. Sugar nie wspomniała o jedzeniu. Ani razu.

– Pamiętam, że miałam w zeszycie kartkę urodzinową od mojego najstarszego brata Troya – ciągnęła – w której napisał, że jestem najmilszą szesnastką, jaką widziało nasze miasto. I zasuszoną czerwoną różę od Charliego Harrisona, z którym poszłam na bal maturalny i który okazał się posiadaczem trzydziestu trzech kurzajek na jednej ręce i jedenastu na drugiej. No i ślubne zdjęcie dziadków ze strony mamy… to jej ojciec nazywał mnie Sugar Honey… miałam nawet kawałek koronki z welonu babci. Ruby zerknęła na swój zeszyt. – Aha – powiedziała. – To coś trochę jak mój. Sugar z uśmiechem wskazała na niego ręką. – Nie bądź taka. Pokaż. Ku własnemu zdziwieniu Ruby otworzyła zeszyt, wygładziła kościstymi palcami kartki i powoli zaczęła je przewracać. – O raju – westchnęła Sugar. – Tego się nie spodziewałam. Wbrew jej oczekiwaniom zeszyt nie zawierał kroniki jałowego życia nowojorskiej małolaty ani zdjęć wychudzonych postaci, które stawiała sobie za wzór, tylko schludnie przyklejone wycinki z „New York Timesa”, zawierające fotografie młodych par, z uśmiechem wpatrzonych sobie w oczy lub w obiektyw bądź też wirujących na parkiecie w pierwszym tańcu. – Śluby – wyjaśniła Ruby. – Co tydzień zamieszczają durne historyjki o ślubach. Co za beznadzieja. Wymyślają bajeczki, jak się w sobie zakochali, i tak dalej. Opowiadają o pierwszym spotkaniu i pierwszych wrażeniach; o tym, jak się wszystko posypało, a potem znów na siebie wpadli i stwierdzili, że nie mogą bez siebie żyć. – Tak? – No. I nikt nie mówi: „Spiknęliśmy się w barze, był w porządku, a ja dawno nie miałam faceta”. Zawsze dorabiają do tego ideologię. – Naprawdę? – Zaczęłam wycinać najdziwniejsze z tych historii i tak powstał mój zeszyt. Najgłupszy zeszyt z wycinankami na świecie. – Studiujesz? – zapytała Sugar. – Spójrz na ten – ciągnęła Ruby. – Katy Sheehan i Adam O’Neill poznali się w internetowym fanklubie „Milionerów”. Masz pojęcie? – Ludzie spotykają się dziś w najdziwniejszych okolicznościach – stwierdziła Sugar. – Nawet nie trzeba się ruszać z domu. Ruby przerzuciła kartkę. – A Trey Tenforde i Genevieve Ford? Ptak nasrał mu w lody na pierwszej randce i wtedy się w nim zakochała. Ptak mu nasrał! Dasz wiarę? A ci dwaj… spójrz, dwaj faceci… żyli ze sobą dwadzieścia lat, po czym jeden zachorował na raka, więc pojechali do Iowy i wzięli ślub. Było to, zanim zmieniono tutejsze prawo, tak aby pary jednopłciowe mogły się pobierać na miejscu. – Widzę, że jesteś romantyczką, Ruby. – Bynajmniej – zjeżyła się dziewczyna. – Po prostu lubię historie z ptasim gównem w tle. – Zatrzasnęła zeszyt. – I dlatego nikomu go nie pokazuję. To nie chodzi o mnie, tylko o tych wszystkich frajerów i ich głupie opowiastki. – Na pewno lepsze to niż zbieranie artykułów o napadach i morderstwach – przyznała Sugar. – Albo znaczków – dodała Ruby. – Nie cierpię znaczków. Policzki jej poróżowiały. Sugar nie wiedziała, czemu to zawdzięczać, oglądaniu szczęścia małżeńskiego czy może rozmowie. Za to nie ulegało wątpliwości, że ta dziewczyna łaknie czegoś więcej niż jedzenia. Była przeraźliwie samotna.