bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony37 210
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań27 770

Putney Mary Jo - Zagubieni lordowie 05 - Dżentelmen bez zasad

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Putney Mary Jo - Zagubieni lordowie 05 - Dżentelmen bez zasad.pdf

bozena255 EBooki pdf P Putney Mary Jo Zagubieni Lordowie
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

Putney Mary Jo Zagubieni lordowie 05 Dżentelmen bez zasad Nawet najlepiej wychowana młoda dama tęskni czasem za przygodą. Lecz ta przygoda może kosztować pannę Sarah Clarke-Townsend znacznie więcej niż dreszcz emocji. Sarah wie, ile ryzykuje, gdy impulsywnie podaje się za swą siostrę bliźniaczkę. Jeśli porywacze odkryją, że schwytali ją, a nie księżnę Ashton, zapłaci życiem... Rob Carmichael odciął się od swej niegodziwej rodziny, wyrzekł dziedzictwa i tytułu. Jest najlepszym agentem policyjnym. Lecz podczas tej misji zmierzy się z nowym groźnym wyzwaniem. Będzie nim nie pościg za porywaczami, szalona ucieczka, sztorm na morzu i uzbrojeni bandyci.

1 Z księżną w ciąży co zrobimy, Z księżną w ciąży co zrobimy, Z księżną w ciąży co zrobimy? Gdy przyjdzie raniutko! Sarah Clarke-Townsend wyśpiewywała te słowa wniebogłosy, powożąc zgrabną dwukółką, zaprzężoną w dwa konie, wiejską drogą prowadzącą z Ralston Abbey. Kiedy przerwała, by nabrać tchu i zacząć następną zwrotkę, jej siostra bliźniaczka Mariah, księżna Ashton, rzeczywiście w zaawansowanej ciąży, wybuchnęła śmiechem, kładąc dłoń na brzuchu. - Sama to ułożyłaś, Sarah? Sarah uśmiechnęła się. Słońce właśnie wstawało nad horyzontem, a ona miała na sobie żółtą jak żonkil suknię na cześć pięknego wiosennego dnia. - To przeróbka żeglarskiej piosenki, która kiedyś wpadła mi w ucho. W oryginale chodzi o pijanego żeglarza. - Pijany marynarz miałby teraz więcej wdzięku ode mnie - powie- działa smętnie Mariah, odrzucając w tył złociste włosy, w identycznym odcieniu jak włosy jej siostry. - Nie rozśmieszaj mnie, bo zaraz urodzę! - Tylko nie to! - przeraziła się Sarah. - Wystarczy, że namówiłaś mnie na tę poranną przejażdżkę. Wszyscy w Ralston Abbey dostaną ataku histerii, kiedy się o tym dowiedzą, choć Murphy dyskretnie jedzie za nami. - Właśnie dlatego chciałam się stamtąd wydostać - w głosie Mariah brzmiała desperacja. - Marzę o chwili spokoju! Bolą mnie plecy

i z trudem się powstrzymuję przed wybuchem, bo wszyscy tak się nade mną trzęsą, jakbym była z porcelany. Do szału mnie to doprowadza! Dlatego księżna Ashton o świcie sama się ubrała i na paluszkach przemknęła ciemnymi korytarzami, żeby zastukać do drzwi Sarah i błagać ją, by wybrały się na przejażdżkę po majątku. - To jest cena za mężowskie uczucie - stwierdziła Sarah beztroskim tonem, choć czuła lekką zazdrość. Nie zazdrościła siostrze wspaniałego małżonka; Mariah miała trudne dzieciństwo i zasługiwała na szczęście. Sarah po prostu żałowała, że sama straciła szansę na taki związek. - To prawda i jestem za to szczerze wdzięczna losowi! - odparła Mariah i się skrzywiła. - Ależ ten mały szatan kopie! Adam znosi moje humory jak święty. Nigdy przedtem tak mnie z byle powodu nie ponosiły nerwy. - Dziecko wkrótce przyjdzie na świat i znowu staniesz się spokojną, roześmianą Złotą Księżną. - Sarah wolną ręką przykryła pledem siebie i siostrę. Wprawdzie obie ubrały się ciepło, a buda powoziku chroniła je od wiatru, ale poranne powietrze było dość chłodne. - Obyś się nie myliła. - Mariah zawahała się, zanim wyznała: -Tylko że czuję się, jakby... wisiała nade mną ciemna chmura. Jakby miało się zdarzyć coś okropnego. Sarah spochmurniała, jednak szybko postarała się ukryć niepokój malujący się na twarzy. - To normalne - pocieszyła siostrę - zwłaszcza przy pierwszym dziecku. Kobiety rodzą od niepamiętnych czasów, więc i ty na pewno sobie poradzisz, jak zwykle. Mama jest od nas niewiele wyższa i bez trudu urodziła bliźnięta. - Teraz tak mówi, ale może chce mnie po prostu uspokoić. - Mariah nagle się rozpogodziła. - Nie mogę się doczekać chwili, kiedy to ja będę spokojna i rozsądna, a ty będziesz wariować w ciąży z pierwszym dzieckiem. Tylko nie gadaj mi głupot, że jesteś skazana na staro- panieństwo. Połowa znajomych Adama ożeniłaby się z tobą w jednej chwili, gdybyś tylko zaszczyciła ich uśmiechem. Sarah przewróciła oczyma. Co za bzdury. Nie mam zamiaru zostać imitacją Złotej Księżnej Powściągnęła parę doskonale dobranych kasztanów, bo zbliżały

się do skrzyżowania dróg. - Nie znam zbyt dobrze okolicy. W którą stronę skręcamy? - W prawo - poinstruowała siostra. - Droga prowadzi pod górę, do opuszczonego kościoła na najwyższym wzgórzu w całym majątku. Jest bardzo/bardzo stary i stoi na uboczu, więc został porzucony, gdy wioska Ralston zaczęła się rozwijać w przeciwnym kierunku, ku do- linie. - Mariah posmutniała. - Jeździliśmy tu z Adamem wierzchem, kiedy nie przypominałam wielkiej, zapasionej krowy. Czasem patrzę na ciebie, żeby nie zapomnieć, jak wtedy wyglądałam. - I jak niedługo będziesz znowu wyglądać. Mama mówi, że mimo urodzenia bliźniąt bardzo szybko odzyskała zgrabną figurę, więc i z tobą będzie tak samo. Urodę się dziedziczy. - Mam nadzieję, że się nie myli. - Mariah ścisnęła dłoń Sarah. - Tak się cieszę, że jesteś ze mną! Koszmarnie się czułam przez lata rozłąki. - Teraz czekają nas długie lata plotek i bliskości - zapewniła ją Sarah. Droga wiodła pod górę. Gdy powozik wspiął się prawie na sam szczyt, zza zakrętu wyłonił się prosty, kamienny kościółek. - Prześliczny! - wykrzyknęła Sarah na jego widok. - To chyba saksońska budowla. Jeśli tak, to ma chyba z tysiąc lat, ale świetnie się trzyma. - Adam go remontuje. Zimą, kiedy nie ma dużo pracy na polu, trzeba znaleźć robotnikom jakieś zajęcie. - Mariah zmarszczyła brwi, pocierając wielki brzuch. - Ostatnio nawet posprzątali kryptę i wstawili nowe dębowe ławy. Gdy skończy ten remont, będzie musiał poszukać jakiejś innej budowli do odnowienia. Na szczycie wzgórza wiał przenikliwy wiatr, przypominając im, że to jednak wiosna, a nie lato. - Wracamy? - zaproponowała Sarah. - Nie możesz się teraz prze- ziębić. Jeśli dobrze pójdzie, wrócimy do domu, zanim wszyscy się po- budzą i spostrzegą twoją ucieczkę. Mariah chciała coś powiedzieć, ale tylko jęknęła i pochyliła się, obejmując rękami brzuch. - Boże, ja chyba rodzę! Sarah zatrzymała powóz, czując, że serce w niej zamiera.

- Błagam cię, tylko nie to! Poczekaj, aż wrócimy do domu! To niespełna pół godziny! - Ja... Ja nie dam rady! - Mariah uczepiła się boku powozu. Jej brązowe oczy były szeroko rozwarte ze strachu. - Julia opowiadała mi o etapach porodu i mówiła, że czasem następują szybko, a czasem powoli, i że u mnie pewnie wszystko pójdzie powoli, bo to mój pierwszy raz. - Tylko że jesteś niecierpliwa i postanowiłaś przyspieszyć bieg spraw. - Sarah próbowała mówić lekkim tonem, ale była przerażona. Przywiązała lejce i zeskoczyła na ziemię, żeby pomóc Mariah wysiąść. Suknia siostry była z tyłu poplamiona krwią i wodami płodowymi. Co robić? Co teraz robić? Murphy. Masztalerz. Właśnie wyjechał zza zakrętu i znalazł się w zasięgu wzroku, więc gorączkowo pomachała do niego ręką. Służący ruszył galopem i w sekundę był przy nich. - Co się dzieje, panienko? - Dziecko w drodze! - powiedziała krótko Sarah. Na twarzy Murphy'ego odmalowało się przerażenie, jak u większości mężczyzn skonfrontowanych z realiami porodu, ale nie na darmo służył kiedyś w wojsku. Błyskawicznie się opanował i rzeczowo spytał: - Czy mam odwieźć księżną do domu na moim koniu? Tak byłoby najszybciej. - Nie! - zaprotestowała Mariah z twarzą ściągniętą bólem. - Muszę... powoli. Boże! I chcę być z Adamem! Jazda w siodle byłaby zbyt niebezpieczna dla ciężarnej, powozik zaś zbyt mały, żeby ją wygodnie w nim ułożyć. Co robić? Gorączkowo rozważając możliwości, Sarah zdecydowała: - Zaprowadzę ją do kościoła i tam położę. Sprowadź tu Ashtona z dużym wozem, dobrze wymoszczonym słomą i poduszkami. I lady Julię, ponieważ jest akuszerką księżnej. - Tak, panienko. - Murphy zawrócił konia w miejscu i ruszył cwałem. - Możesz iść? - spytała Sarah, starając się nadać głosowi spokojny ton.

- Zdaje mi się... zdaje mi się, że tak. - Mariah przymknęła oczy, próbując wziąć się w garść. - Skurcze na razie minęły. Pomóż mi wejść do środka, żebym mogła się położyć. Wolną ręką Sarah zgarnęła z powozu pledy i poprowadziła siostrę do starego, kamiennego budynku. Drzwi były nowe, podobnie jak dach, i otworzyły się bez oporu. Wewnątrz stało kilka dębowych ław, ustawionych przodem do pro- stego, kamiennego ołtarza na niewielkim podwyższeniu. Łukowate przejście za nim prowadziło do niewielkiego pomieszczenia, prawdo- podobnie kaplicy. W kościele panował półmrok, bo przez wąskie okienka dostawało się niewiele światła. Nie zostały jeszcze oszklone, więc wewnątrz było chłodno, ale przynajmniej ściany osłaniały od wiatru. - Połóż się na tym podwyższeniu, na pledzie - zaproponowała Sarah. Mariah zgodziła się bez słowa. Sarah przykryła zimną, kamienną posadzkę jednym z pledów i pomogła siostrze ułożyć się wygodnie. Gdy przykrywała ją drugim pledem, drobną postacią Mariah znowu targnęły skurcze. Krzyknęła. Nie dając poznać po sobie strachu, Sarah ujęła zaciśniętą w pięść dłoń siostry. - Niecierpliwy młody człowiek - powiedziała najspokojniej, jak potrafiła. - Ale to jeszcze potrwa. Adam i Julia będą tu szybciej, niż myślisz. - Będą tu co najmniej za godzinę. - Mariah przymknęła oczy. Twarz miała bladą i wilgotną od potu. - Nie powinnam cię namawiać na tę przejażdżkę! Jeśli nie... proszę cię, zajmij się Adamem i dzieckiem. - Co to za ponure myśli! - upomniała ją Sarah. - Przecież nie dzieje się nic złego, poza tym że dziecko wybrało niewłaściwy moment i miejsce, żeby pojawić się na świecie. Pomyśl tylko, jest szansa, że urodzisz następnego księcia Ashton na wozie z sianem! Dopiero będzie się mógł przechwalać przed kolegami. Mariah skrzywiła się. - Kolejny dowód na to, że nie jestem prawdziwą księżną. Gdybym była, siedziałabym w domu i rodziła we własnym łóżku. - Ponieważ prawdziwy książę sam wybrał cię na żonę, raczej masz odpowiednie kwalifikacje. - Sarah odgarnęła wilgotne, złociste

loki z czoła siostry. Zawsze wydawało jej się dziwne, że są do siebie tak podobne z wyglądu, a tak bardzo się różnią pod wieloma innymi względami. - Spokojnie, kochanie. Zaraz przyjadą tu Adam z Julią na wygodnym wozie i przed południem znajdziesz się w swoim łóżku. To wszystko minie jak zły sen. - Mam nadzieję. - Dłoń Mariah zacisnęła się na ręce Sarah z taką siłą, że pewnie zostawiła na niej siniaki. - Do diabła, następny skurcz! Sarah trzymała ją mocno, żałując, że nie może uczynić nic więcej. Skurcze były tak częste, że poród naprawdę mógł nastąpić w każdej chwili. Poniewczasie przypomniała sobie, że lady Julia, doświadczona akuszerka i najlepsza przyjaciółka Mariah, mówiła kiedyś, że kobiety często przed samym porodem stają się niespokojne i nabierają energii. Jak Mariah. Za oknem rozległ się tętent kopyt i skrzypienie kół. - Już są! - wykrzyknęła Sarah z ogromną ulgą. - Ale się pośpieszyli. Wyjdę im na spotkanie. Adam na pewno szaleje z niepokoju. Wstała i ruszyła ku drzwiom, i nagle zamarła, słysząc obce głosy. To nie był ani Adam, ani Murphy, ani major Alex Randall, mąż lady Julii. To był ktoś prostacki i nieokrzesany. - Mieliśmy cholerne szczęście, że ten koniuch się stąd zabrał -powiedział ów ktoś z zadowoleniem. - Narobiłby nam kłopotów. Te- raz porwiemy tę pieprzoną, brzuchatą księżną, nikogo przy tym nie zabijając. 2 Przejęta trwogą, Sarah pomyślała, że ma halucynacje. Ale głosy brzmialy dalej. Nie podoba mi się porywanie baby w ciąży, Flannery - zrzędził jakis inny mężczyzna. - Będziemy musieli gnać na łeb, na szyję, żeby stad zwiac. Może tego nie przeżyć.

- No to nie przeżyje, Curran. Faktycznie, ze mną na koźle będziemy lecieli, ile wlezie - odezwał się trzeci. - Weźmy bryczkę księżnej i te dwa galante konie. Wielkie nieba, czy oni chcą porwać Mariah? Nasuwała się oczywista odpowiedź: Mariah była żoną jednego z najbogatszych ludzi w całej Brytanii. Adam zapłaciłby każdą cenę, żeby odzyskać żonę i nowo narodzone dziecko - a potem zamordo- wałby niegodziwców gołymi rękoma. Porywacze dalej podziwiali konie Adama, Sarah zaś przeniknął lodowaty strach. Długa podróż byłaby dla rodzącej Mariah wyrokiem śmierci. Jak jednak mogłyby one dwie poradzić sobie z trzema, a może więcej, napastnikami? Szczyt wzgórza był porośnięty tylko trawą, więc nawet gdyby udało im się wymknąć, od razu by je spostrzegli. Nagle zaświtał jej pomysł. Niezwykły, ale nic innego nie przycho- dziło jej do głowy. Odwróciła się na pięcie i podbiegła do siostry. - Na zewnątrz są bandyci, którzy chcą cię porwać! Musisz się schować, a ja podam się za ciebie. - Boże, porywacze? - Wstrząśnięta Mariah otworzyła oczy. Gdy dotarł do niej sens słów Sarah, wykrzyknęła: - Jeśli to zrobisz, ciebie porwą! - Jeśli znajdą nas obie, to albo zabiorą mnie ze sobą, albo zabiją na miejscu, żeby nie zostawiać świadków - odparła ponuro Sarah. -Może mi się uda ich przekonać, że jestem księżną i że przyjechałam tu sama. Może nie wiedzą, że masz siostrę bliźniaczkę. Postawiłyśmy budę powozu, więc pewnie nie widzieli, że było nas dwie. Musisz się schować i módlmy się, żeby mi się udało. Pośpiesz się, nie ma czasu do stracenia! - Złapała ją za rękę i pomogła się podnieść z posłania. - To ty powinnaś się schować - odpowiedziała nerwowo Mariah. -Jeśli przyszli po mnie, nie będą cię szukać. - Nie bądź głupia! - warknęła Sarah, rozglądając się po niewielkim, skromnym kościółku. Za ołtarzem nie sposób było się ukryć, w ławkach też nie. - Jeśli nie zależy ci na własnym bezpieczeństwie, pomyśl o dziecku. Nie możesz go narażać na takie ryzyko! Twarz Mariah poszarzała. Dotknęła drżącą ręką wydatnego brzucha.

- Tak... masz rację. Ale błagam, jeśli cię zabiorą, bądź ostrożna! Adam wyśle ci ludzi na ratunek, ale nie czekaj na nich, jeśli trafi się szansa ucieczki. - Nie przejmuj się mną. Sarah wiedziała, że mają już bardzo mało czasu. Spytała więc: - Mówiłaś coś o krypcie. Gdzie ona jest? - W kaplicy. Sarah zgarnęła pledy i obie skierowały się w tamtą stronę. Gdy znalazły się w niewielkim pomieszczeniu, rozejrzała się, ale nic nie spostrzegła. - Tutaj. Za ołtarzem - Mariah pokazała ręką. Do krypty wchodziło się przez zwykłą, drewnianą klapę w podłodze, niewidoczną zza ołtarza. Gdy Sarah ją uchyliła, ukazały się kamienne schody prowadzące w wilgotną ciemność. Skrzywiła się z obrzydzeniem, bo wyglądały jak brama do piekieł. - Dasz radę tam zejść? - Raczej nie mam wyboru, prawda? - Mariah ruszyła w dół, mocno wspierając się na drewnianej poręczy. - Byłam tam razem z Adamem. Robotnicy wynieśli kości i pochowali je na zewnątrz, więc nie jest tak źle. Sarah zadygotała na samą myśl o ukrywaniu się w krypcie jeszcze przed usunięciem z niej ludzkich szczątków. Dzięki Bogu, że ją uprzątnięto. - Czekaj! - Mariah zatrzymała się w pół drogi i osunęła na kamienny stopień, przyciskając dłonią brzuch, bo nastąpił kolejny skurcz. Wal- cząc z bólem, ściągnęła rękawiczkę i zdjęła obrączkę. - Przyda ci się. Na moment ich dłonie się zetknęły, gdy przekazywała jej pierścionek. Sarah spojrzała w brązowe oczy siostry, tak podobne do jej własnych, i uświadomiła sobie, że może już się nigdy więcej nie zobaczą. Lepiej było o tym nie myśleć. Puściła siostrę i wsunęła obrączkę na serdeczny palec lewej ręki. Sama nigdy nie nosiła pierścionków, więc gdyby nie Mariah, nie wpadłaby na ten pomysł. Kłoś otworzył drzwi kościoła. Mężczyźni weszli do środka. Z bijacym mocno sercem Sarah wrzuciła pledy w głąb krypty. Nie odzywaj się! - szepnęła. Gdy bezglosnie opuszczała klapę, usłyszała odpowiedź Mariah:

- Kocham cię, Sarah. Uważaj na siebie. Wyprostowała się i przymknęła na moment oczy, starając się uspo- koić i przybrać pozę znamionującą arystokratyczną arogancję. Jeśli nie uda jej się przekonać tych ludzi, że jest księżną, zginą obie, wraz z nienarodzonym dzieckiem. - Gdzie ona jest, do diabła? - dobiegł ją z nawy rozzłoszczony głos. Drobna, jasnowłosa Sarah nie przestraszyłaby nawet kociaka, ale miała okazję napatrzeć się na władcze hrabiny i aroganckie księżne. Powtarzając sobie w duchu, że nie jest Sarah Clarke-Townsend, ale Mariah, księżną Ashton, uniosła podbródek i wmaszerowała do nawy. - Zgubiliście drogę, panowie? - spytała chłodno. - To prywatna kaplica. Trzech nieokrzesanych gburów patrzyło na nią, jakby spodziewali się ujrzeć kogoś innego. Jeden z nich, ciemnowłosy i zarośnięty, spytał: - Jesteś księżna Ashton? - To ona, Flannery, widziałem ją kiedyś z daleka - odezwał się jego krzepko zbudowany kompan. Z kaplicy dobiegł ledwie słyszalny dźwięk. Podnosząc głos, żeby go zagłuszyć, Sarah powiedziała. - To nie wasza sprawa, kim jestem. To moje włości, a wy jesteście tu obcy. - Uniosła brwi. - A w ogóle kim jesteście? Poza tym że wtar- gnęliście na cudzą posiadłość. - Mówili nam, że księżna jest w ciąży - odparł mężczyzna o szorstkim głosie. - Ciąża nie trwa wiecznie - stwierdziła chłodno. - Mój synek jest wcześniakiem. Ciemnowłosy mężczyzna wybuchnął ochrypłym śmiechem. - Więc łaskawa pani dawała księciu przed ślubem! Taka to z niej dama. - Zapominasz się - powiedziała tak lodowatym tonem, że instynk- townie cofnął się o krok. - Proszę się stąd wynosić. - Gdzie dzieciak? - spytał ten zachrypnięty, rzucając jej chytre spojrzenie. - Chciałbym życzyć mu zdrowia. Wzięłaś go ze sobą na świeże powietrze? - Skądże znowu. Jest z mamką. - Ton Sarah sugerował, że tylko chłopki karmią swoje dzieci piersią.

Jeden z mężczyzn zaklął. - Cholernie późno się robi, Donovan. - Dobra, bierzemy ją samą - odparł Donovan i spojrzał na nią zmru- żonymi oczyma. - Zabieraj się z nami, milady. Czeka nas przejażdżka. Nie dając się zastraszyć, odpowiedziała: - Po pierwsze, zwracaj się do mnie „Wasza Wysokość", a po drugie, nie mam zamiaru nigdzie z wami jechać. Zabierajcie się stąd, i to już. Posłałam stajennego po męża i naszych gości, zjadą tu zaraz na śniadanie na świeżym powietrzu. Wielu z nich to wojskowi. Lepiej z nimi nie zaczynajcie. - Słusznie - odparł Flannery z niejakim żalem w głosie. - Zanim tu przyjadą, nas już dawno nie będzie. Zostawimy na miejscu konie i powóz, więc zmarnują sporo czasu, przeszukując okolicę. - Wyciągnął rękę, chcąc złapać Sarah za ramię. - Więc niech wasza pieprzona wysokość ruszy ten swój zgrabny tyłek - Nie dotykaj mnie! - warknęła tak wściekle, że ręka mu opadła. Donovan zaklął i wyciągnął długi, groźnie wyglądający nóż. - No to ruszaj się, pani, bo cię zaniosę. W kawałkach, jeśli będzie trzeba! Na widok groźnego ostrza Sarah otuliła się płaszczem, uniosła głowę i ruszyła ku drzwiom. Im prędzej odciągnie tych łajdaków od Mariah, tym lepiej. A potem - niech Bóg jej dopomoże. 3 Ralston Abbey nie leżało po drodze z Glasgow do Londynu, ale Rob Carmichael postanowił skorzystać z gościnności Ashtona i zatrzymać się na kilka dni w jego rodowym majątku. Książę zawsze był przemiłym towarzyszem dla odwiedzających go licznych znajomych, ale nawet gdyby opuścił na krótko rezydencję, służba wiedziała, że należy traktować Roba jak honorowego gościa. Szczerze mówiąc, Rob

wolałby spędzić tam czas bez towarzystwa i miał nadzieję, że książę bawi w Londynie. Ta nadzieja rozwiała się, gdy zbliżał się do eleganckiej bramy po- siadłości, pod którą kłębił się dość liczny tłumek. Rob spiął konia i podjechał, by zobaczyć, co tam się dzieje. Okazało się, że ośrodkiem zamieszania jest płaski, gospodarski wóz otoczony zdenerwowanymi ludźmi; kilku z nich dosiadało koni. Gdy był już blisko owej grupy, poranną ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Wydała go kobieta, zwijająca się z bólu na miękko wyścielo- nym wozie. Wielki Boże, przecież to księżna Ashton! Jej mąż klęczał przy niej i ściskał jej drobną dłoń o białych, zaciśniętych z bólu palcach. Rob zrozumiał, że księżna rodzi. Z ilości krwi, która splamiła puchowe posłanie, domyślił się, że sprawy mają się źle. Po drugiej stronie księżnej klęczała drobna brunetka, również w zaawansowanej ciąży, i mówiła coś uspokajającym tonem; służba i jacyś inni ludzie kręcili się wokół wozu. Powoził Murphy, masztalerz w stajniach księcia. On i Rob znali się od dawna, więc Rob podjechał do niego i spytał po cichu: - Zaczęła rodzić podczas przejażdżki? Murphy wyglądał okropnie i nie od razu go rozpoznał. - Och, to ty, Carmichael. Jest o wiele gorzej. Księżna i jej siostra bliźniaczka wybrały się, nic nikomu nie mówiąc, na poranną przejażdżkę i wtedy napadło na nie kilku opryszków. Siostra ukryła księżną i podała się za nią, więc ci dranie ją porwali. - Wskazał głową na wóz za nim. - Księżna rodzi, ale nade wszystko strasznie się o nią boi. Dzielna siostra, skoro zdobyła się na taki wyczyn. Rob spojrzał na wóz. Miał już okazję poznać Mariah, księżną Ashton, w lepszych czasach, kiedy była uroczą, roześmianą czarodziejką. Salon rozjaśniał się, kiedy do niego wchodziła i obdarzała każdego uśmiechem. Teraz jej twarz była czerwona i zapłakana. Jęknęła: - Ratuj Sarah, Adamie! Ci łajdacy z każdą minutą uwożą ją coraz dalej, a kiedy odkryją, że to nie ja... - urwała, zagryzając wargi w kolejnym skurczu.

- Wyślę pościg od razu, jak tylko będę mógł - zapewnił ją mąż -ale teraz muszę cię dowieźć do domu, żeby Julia się tobą zajęła. Głos miał spokojny, ale jego oczy zdradzały, że przechodzi piekło. Do wozu podbiegło dwóch lokajów z lektyką. Kierował nimi szczu- pły jasnowłosy mężczyzna, równie zdenerwowany jak Ashton. Major Alex Randall. Randall i Ashton chodzili do tej samej klasy w Akademii Westerfield, Rob do klasy o rok niżej. Była to niewielka szkoła, więc wszyscy uczniowie dobrze się znali. - Daj mi ją - powiedział Randall przez zaciśnięte wargi. Ashton objął żonę i delikatnie przesunął ją na krawędź wozu, a potem podał Randallowi, który obrócił się i posadził ją w lektyce. Ashton zeskoczył z wozu i znowu ujął jej dłoń. Randall wyciągnął ręce do ciemnowłosej kobiety. - Masz o jeden dzień pracy mniej, kochanie. To była lady Julia Randall, doświadczona akuszerka, dama wywo- dząca się z książęcego rodu. Padła w ramiona męża i przywarła do niego, nie uwalniając się z mężowskich objęć, nawet gdy postawił ją na ziemi. Była kredowoblada. Gdy przycisnęła dłoń do brzucha, spytał z przerażeniem: - Wielki Boże, ty też będziesz rodzić? - To pozorne skurcze - zapewniła go, choć na jej twarzy znać było napięcie. - Ale poślij po miejscową akuszerkę. Jest bardzo dobra w swoim fachu i pomoże mi przy Mariah. Randall skinął głową, nadal zaniepokojony. - Ashton! - zawołał Rob. - Mam wrażenie, że chętnie skorzystasz z moich usług! Zaskoczony Ashton podniósł na niego wzrok i po chwili na jego twarzy odmalowała się ulga. - Bóg cię nam zesłał! Ależ się cieszę, że to ty, Rob. Sarah, siostra Mariah, została porwana i trzeba jej iść na ratunek najszybciej, jak tylko się da. Lokaje chcieli już ponieść księżną w lektyce do domu, ale zatrzymała ich, wołając: - Rob Carmichael? Agent policyjny z Bow Street? Dzięki Bogu! Błagam, niech pan odnajdzie Sarah! Proszę to dla mnie zrobić!

- Oczywiście, Wasza Wysokość - odpowiedział, nie spuszczając z niej wzroku. - Jak ona wygląda? - Identycznie jak ja. To znaczy, pomijając to. - Księżna uśmiechnęła się krzywo, wskazując na swoje targane skurczami ciało. - Jesteśmy bliźniaczkami. - Czy wiadomo coś więcej o porywaczach? - Nie widziałam ich. - Księżna zamknęła oczy, kiedy poczuła kolejny skurcz. - Powiedziała, że wyglądają jak opryszki, ale to niewiele wyjaśnia. - Proszę się nie martwić, znajdę ją. Nie mogli odjechać daleko. -Odnajdywanie zaginionych było specjalnością Roba. - Muszę obejrzeć miejsce porwania. Ashton skrzywił się, gdy Mariah cicho jęknęła. - Murphy wie więcej ode mnie - powiedział pośpiesznie. - Weź go ze sobą, jeśli potrzebujesz pomocnika w pościgu. Rob zawahał się. Murphy, mający za sobą lata służby w armii, był twardzielem i wiele potrafił. Rob pokręcił jednak przecząco głową. - Przyzwyczaiłem się pracować w pojedynkę. Postaram się odbić tę młodą damę podstępem, a nie w otwartej walce. Tak będzie bez- pieczniej dla niej i dla mnie. Dam wam znać, gdy tylko nadarzy się sposobność. Ashton klepnął go po ramieniu. - Przywieź ją całą i zdrową do domu, Rob. Odwrócił się i ruszył w stronę rezydencji, wciąż ściskając dłoń żony niesionej w lektyce. Lokaje starali się iść jak najostrożniej, żeby oszczędzić jej wstrząsów, za nimi postępowali Randallowie. Major obejmował troskliwie ramiona żony, podtrzymując ją. Rob pomodlił się w myśli o szczęśliwy poród dla księżnej, po czym obrócił się do Murphy'ego, nadal siedzącego na koźle. - Słyszałeś? Murphy skinął głową, przyglądając się fachowym okiem wierz- chowcowi Roba. - Twój koń dziś się napracował. Zaprowadź go do stajni, a ja osiodłam ci Obieżyświata, najwytrzymalszego ze wszystkich naszych koni.

Rob skinął głową. Jego Sułtan zasłużył sobie na odpoczynek w za- sobnych stajniach Ashtonów. W ślad za wozem objechał dwór, kierując się na stajenny dziedziniec. Po kilku minutach jego juki znalazły się na grzbiecie Obieżyświata, spokojnego, potężnego kasztana. Murphy wskoczył na rączego karogniadego wierzchowca i obaj ruszyli ostrym kłusem przez łąki Wiltshire. - Ile czasu minęło od porwania? - spytał Rob. Murphy spojrzał na słońce. - Jakieś trzy godziny. Księżna obudziła się bardzo niespokojna i namówiła siostrę na przejażdżkę. Naturalnie, pojechałem za nimi. Gdy dotarły do starego kościoła, przy granicy majątku, Jej Wysokość zaczęła rodzić. Pognałem do Ralston Abbey, by wezwać pomoc. Gdy wróciliśmy na wzgórze, księżna leżała w krypcie, ukryta, a jej siostrę porwano. - Zaklął gniewnie. - Nie powinienem ich zostawiać! - Nie miałeś wyboru - stwierdził Rob. - Skąd porywacze tak dokładnie wiedzieli o ich wyjeździe z rezydencji? Murphy się nad tym najwyraźniej dotąd nie zastanawiał. Zmarszczył czoło, skręcając w drogę prowadzącą na szczyt wzgórza. - Księżna nie lubi przebywać w czterech ścianach domu, w za- mknięciu, więc zawsze przy dobrej pogodzie wyjeżdżała na spacer. Zwykle powoził Ashton, a jeden ze stajennych jechał konno za nimi. Przez majątek prowadzi kilka publicznych dróg, więc jeśli ktoś obserwował stajnie, spostrzegł, że księżna wyjeżdża niemal co- dziennie. - To oznacza kilku obserwatorów i długie, cierpliwe oczekiwanie - zamyślił się Rob. - A więc nie byli to zwykli kryminaliści, tylko zdyscyplinowani ludzie. Murphy skrzywił się. - Okup za księżną wystarczy, by opłacić małą armię. - Czy zostawili w kościele list z żądaniem okupu? Murphy spochmurniał. - Nie szukaliśmy, bo tyle się działo... księżna błagała, żeby ratować siostrę, książę chciał jak najszybciej bezpiecznie przenieść żonę na wóz, a potem ruszyliśmy do domu.

- Jeśli szczęście dopisze, znajdziemy list - pocieszył go Rob. - Jeśli rzeczywiście zależy im na okupie, prawdopodobnie nie odjadą daleko. Może mają gdzieś przygotowaną kryjówkę. - Myślisz, że nie chodzi im o okup? Rob wzruszył ramionami. - Książęta mają wrogów. Niektórym nie podoba się angielski książę z domieszką hinduskiej krwi. Murphy zmarszczył brwi. - Ale atak był wymierzony w księżną. - Fakt. Powiedz mi coś więcej o jej siostrze. Jak się nazywa? - Panna Sarah Clarke-Townsend. Ze strony ojca są bratanicami lorda Torringtona, a ze strony matki siostrzenicami lorda Babcocka. - Jaka ona jest? Murphy zawahał się. - Rzadko ją widywałem. Jest miła, drobna, jasnowłosa. Nie taka serdeczna jak księżna, ale zawsze uprzejma i pogodna. Były do siebie podobne jak dwie krople wody, póki księżnej nie zaczął rosnąć brzuszek. - Po krótkiej przerwie dodał: - Panna Sarah dobrze jeździ konno i powozi. I ma dość odwagi, by narazić się na niebezpieczeństwo, ratując siostrę i jej nienarodzone dziecko. Ciekawe, czy teraz żałuje swojego uczynku. Zdaniem Roba kamienny budynek nie zasługiwał na miano kościoła. Wyglądał raczej na kaplicę. Stał na wzgórzu nad doliną, praw- dopodobnie w najwyżej położonym miejscu całego majątku. Blisko Boga, wystawiony na podmuchy wiatru. Przywiązali konie i weszli do środka. Pomimo wstawionych nowych ławek, w kamiennej nawie nie sposób było się ukryć. Rob nie zazdrościł księżnej schronienia w krypcie, ale gdyby nie ten wilgotny loch, nic by jej nie ocaliło. Listu z żądaniem okupu nie znaleźli. Wyszli na zewnątrz, by prze- szukać otoczenie kościoła. Po nocnym deszczu ziemia była miękka. Rob wskazał na koleiny. - Zostawił je wóz, który sprowadziłeś dla księżnej? Murphy skinął twierdząco głową.

- A te lżejsze ślady to od dwukółki panny Sarah - dodał. - Dwukółki, nie bryczki zaprzężonej w kuca? Rzeczywiście musi dobrze powozić. - Z czwórką koni pewnie nie dałaby sobie rady, nie jest aż tak silna, ale dwukółką zaprzężoną w dwa konie powozi równie dobrze jak ja - odparł Murphy. Rob uniósł brwi. - Chyba przesadziłeś. W oczach Murphy'ego błysnęło rozbawienie. - Owszem, ale tylko trochę. Rob obszedł kościół, przyglądając się porośniętej trawą ziemi. Po zachodniej stronie znalazł to, czego szukał. - Przez jakiś czas stał tu powóz zaprzężony w czwórkę koni. Dość krótko. - Wskazał na ledwo widoczne ślady schodzące w dół zbocza. -Potem ruszyli na zachód. Do jednej z tych publicznych dróg, o których wspominałeś? Murphy przysłonił oczy dłonią. - Tak, u podnóża wzgórza wjechali na drogę, która wiedzie na zachód, do granicy majątku. Tam łączy się z dużym traktem prowadzącym do Bristolu. Rob wskoczył na konia. - Czy są szanse, że jakiś dzierżawca widział ten powóz? - Całkiem spore - przytaknął Murphy i dosiadł swojego wierzchowca. Ślady były wyraźnie widoczne w wilgotnej ziemi, bo nikt inny tamtędy ostatnio nie jechał. Rob rozglądał się po okolicy, szukając śladów porywaczy. Bez powodzenia. Jak okiem sięgnąć, aż po hory- zont, ani żywej duszy. Przy samym trakcie do Bristolu Rob dostrzegł po prawej stronie stadko owiec, pasących się na zboczu. - Rozejrzyjmy się za pasterzem. - Powinien gdzieś tu być - stwierdził Murphy. Owce pasły się spokojnie pod okiem czujnego owczarka i znacznie mniej czujnego chłopaka o włosach czerwonych jak marchewka, który ucinał sobie drzemkę pod drzewem. Na odgłos końskich kopyt

podniósł się niezgrabnie, starając się sprawiać wrażenie przytomnego. Rob ściągnął wodze i spytał: - Widziałeś dziś rano powóz na tej drodze? - Tak - odparł chłopiec. - To było dziwne, tędy powozy nie jeżdżą. Pędził jak do pożaru. Pomyślałem, że to jakiś gość księcia, co tak gna na skróty do traktu na Bristol. Rob pochylił się ku niemu: - Możesz go opisać? - Jasne! - przytaknął pastuszek, całkowicie przytomniejąc. - Bardzo porządny powóz, bez ozdóbek, ale solidnie zrobiony. Brązowy, z czarnymi dodatkami. Ciągnęła go najładniejsza czwórka gniadych clevelandów, jakie w życiu widziałem. Prawy lejcowy miał siwą skar- petkę, a oba dyszlowe - strzałki na czole. - Możesz opisać woźnicę? Czy na tyle powozu ktoś jechał? Widziałeś pasażerów? Na twarzy chłopca odmalował się namysł. - Woźnica był ciemnowłosy. Czerwony na twarzy. Nie pamiętam, czy ktoś jechał z tyłu. Pasażerów też nie zauważyłem, ale chyba ktoś był w środku. - Nie zauważyłeś ładnej młodej kobiety? - Nie, proszę pana - padła przepraszająca odpowiedź. - Tylko te konie rzuciły mi się w oczy. - Widziałeś, w którą stronę skręcili na trakcie? Chłopak pokręcił głową. - Stąd nie widać. Przynajmniej mieli dokładny opis powozu. - Dzięki za informacje. - Rob wyciągnął półkoronówkę i rzucił chłopcu. - Może powinieneś się spytać, czy w stajniach Ashtonów nie potrzebują pomocnika, skoro tak lubisz konie. Pastuszek otworzył szeroko oczy. - Naprawdę? - Nie zaszkodzi spytać - zapewnił go lakonicznie Murphy. - Znam ich masztalerza. Jak przyjdziesz szukać pracy, pytaj o Murphy'ego. -Zawrócił konia i ruszył w stronę traktu. Kiedy odjechali wystarczająco daleko, Rob spytał:

- Potrzebujesz chłopców stajennych? - Pewnie. - Murphy uśmiechnął się lekko. - Przyda się chłopak, co patrzy na konie, a nie na ludzi. - Tylko żeby ta jego czupryna nie straszyła ci wierzchowców - za- śmiał się Rob i zaczął się zastanawiać nad opisem uzyskanym od chłopca. Wyglądało na to, że powóz sporo kosztował, a gniade clevelandy były dobrymi końmi, hodowanymi specjalnie do zaprzęgów. Modny dżentelmen wybrałby czwórkę bez siwych oznak, ale jeśli komuś zależało na szybkości i niezawodności, nie dbałby o takie drobiazgi. To oznaczało, że porywacze mieli pieniądze, byli inteligentni i wykazali się cierpliwością. Wspaniale. Ślad doprowadził ich do traktu i nie przeszedł na jego drugą stronę, czyli, tak jak się spodziewali, powóz skręcił na główną drogę. Rob zsiadł z konia i przyklęknął, żeby poszukać śladów, ale na uczęszcza- nej drodze trudno było dostrzec jakiekolwiek ślady. - Co teraz? - spytał Murphy. Rob wyprostował się, otrzepał spodnie z trawy i cofnął się, bo traktem z turkotem przejechał wóz wyładowany beczkami. W zasięgu wzroku pojawiło się co najmniej sześć innych wozów i pojazdów. - Instynkt mówi mi, że skręcili w lewo. Na zachód. - Z tego, co słyszałem, na twoim instynkcie można polegać -mruknął Murphy. - Zazwyczaj tak. Myśliwski instynkt Roba zwykle go nie zawodził, dzięki czemu Rob Carmichael odnosił w swej pracy sukcesy. Miał wystarczająco dużo szkockich przodków, by podejrzewać, że jego talent to rodzaj jasnowidztwa. - Pora, bym ruszył w pościg za nimi. Dostaliśmy dokładny opis powozu, więc nie powinno zająć dużo czasu wykrycie, w którą stronę pojechali. Jeśli wybrali trakt na Bristol, ruszę ich tropem. Jeśli nie uda mi się ich wytropić, wrócę do Ralston. - Ja wracam już teraz. - Murphy spojrzał na zachód z zaciętą miną. - Na pewno nie potrzebujesz pomocnika w tym pościgu? - Gdybym potrzebował, wybrałbym ciebie. Ale na razie szybkość jest ważniejsza od przewagi liczebnej.

Murphy skinął głową. - Mam nadzieję, że sprowadzisz dziewczynę do domu przed zmrokiem. - Ja też - odpowiedział Rob i wskoczył na siodło. Ale sam nie wierzył w swoje słowa. 4 W swoim spokojnym, uporządkowanym życiu Sarah nieraz tęskniła za podniecającą przygodą, ale nigdy nie sądziła, że przygoda może okazać się aż tak nieatrakcyjna. Szalona jazda pociętym koleinami traktem w towarzystwie dwóch osiłków była pożałowania godnym połączeniem nudy i strachu. Czepiając się kurczowo uchwytu, żeby szarpnięcia powozu nie rzucały nią na boki, próbowała skłonić opryszków do rozmowy, w na- dziei że dowie się czegoś pożytecznego. Ale ich herszt, Flannery, nie zwracał na nią uwagi, a ten drugi, 0'Dwyer, wpatrywał się w nią ob- leśnie, jakby w myślach rozbierał ją do naga. Próbowała odsunąć od siebie niepokojące myśli, wyobrażając sobie, jak nadchodzi pomoc. Gdy tylko Murphy wróci do kościoła z Adamem i wozem, podniosą alarm. Pewnie już ruszył za nią pościg. Kto będzie wymarzonym zbawcą? Adam na pewno nie zostawi Mariah podczas porodu, ale w Ralston Abbey gości jego przyjaciel, major Randall, człowiek twardy i wykazujący wiele umiejętności przydatnych w obecnej sytuacji. Być może on stanie na czele pościgu. Nawet jej się podobał, póki nie okazało się, że zakochał się w Julii od pierwszego wejrzenia. Stanowili tak oddaną sobie parę, że mogła tylko życzyć im szczęścia. Z Randallem przyjedzie Murphy, kolejny dzielny mężczyzna, były żołnierz. Całkiem atrakcyjny, ale przecież trudno marzyć o romantycznym ocaleniu przez stajennego, choćby nawet i przystojnego.

Szkoda, że Rob Carmichael, przyjaciel Adama, przebywa teraz gdzieś daleko stąd. Sarah nigdy go nie przedstawiono, ale widziała go na weselu siostry Adama. Był policjantem, agentem z Bow Street, co uznano za bardzo dziwne zajęcie dla absolwenta Akademii Westerfield, szkoły dla złych chłopców z dobrych rodzin. Wprawdzie nic nie wiedziała o jego rodzinie, ale później przeczytała o nim w jakimś czasopiśmie, gdzie wymieniono go jako szlachetnie urodzonego Roberta Carmichaela, co oznaczało, że jest synem lorda. Odpowiedni obiekt dziewczęcych marzeń. Z początku go nie zauważyła. Stał w tylnych rzędach ław kościoła i miał talent do niezwracania na siebie uwagi, wtapiania się w tłum. Ale kiedy już przyciągnął jej wzrok, spostrzegła, że jest niezwykle przystojny i że otacza go trudna do określenia aura. Był groźny, ale nie każdemu zagrażał. Na pewno nie ludziom dobrym. Właśnie kogoś takiego dziewczyna chciałaby widzieć w roli zbawcy. Z pewnością z łatwością pokonałby czterech porywaczy, wyrwał Sarah z ich łap i odwiózł ją bez szwanku do domu. Nie upierałaby się nawet, żeby jej rycerz przybył na białym koniu. Powóz szarpnął tak mocno, że puściła uchwyt i wpadła na 0'Dwyera, tego, który się na nią gapił. Złapał ją za kolano, jakby chciał jej pomóc w odzyskaniu równowagi, ale zanim się odsunęła, jego palce powędrowały na jej udo. Gdyby miała szpadę, ucięłaby mu to łapsko. Odsunęła się najdalej jak mogła i wbiła wzrok w okno, połykając łzy. Przyjemnie było marzyć o dzielnym rycerzu, ale szczerze mówiąc, gdyby uwolnił ją mały, stary grubas z trzema żonami, padłaby mu do nóg z wdzięczności. Złapała uchwyt i zapatrzyła się w okno. Słońce wznosiło się do góry, a potem zaczęło się chylić ku zachodowi. Rozległe, trawiaste wzgórza ustąpiły miejsca lasom, polom i wioskom. Jak długo potrwa, zanim ją odbiją? Powóz gnał z szybkością pocz- towego dyliżansu. Zatrzymali się na krótko w zajeździe pocztowym, żeby zmienić konie. Powóz stanął na skraju dziedzińca, ale nie po- zwolono jej wysiąść. Flannery i 0'Dwyer pozostali z nią w środku. 0'Dwyer wyciągnął ostry jak brzytwa sztylet, a woźnica i strażnik pilnowali zmiany koni.

Sztylet okazał się o wiele groźniejszą bronią od pistoletu. Pistolet uśmierciłby ją szybko, natomiast obrzydliwy uśmiech 0'Dwyera zdradzał, że łotr z radością pokroiłby ją na drobne kawałeczki. Unikała go wzrokiem. - Muszę wyjść za potrzebą - oznajmiła chłodno. -1 chcę coś zjeść, chyba że planujecie mnie zagłodzić na śmierć. - Znajdziemy ci zaciszne krzaczki przy drodze - odparł Flannery, patrząc z satysfakcją, jak się krzywi. - A jedzenie dostaniesz przy następnej zmianie koni. Rzeczywiście zatrzymali się o milę za zajazdem. Flannery zapro- wadził Sarah do lasku i patrzył, jak się załatwiała. To był najbardziej poniżający moment w jej życiu. Wrócili do powozu i znowu ruszyli z kopyta. Na zachód, za słońcem. Kiedy znowu zmieniali konie, Curran, strażnik, podał im do powozu koszyk z jedzeniem i piciem. Po chwili ruszyli w dalszą drogę. Flannery zajrzał do koszyka. - Jedz. - Podał Sarah zimny, obrzydliwie tłusty placek z baraniną. Była przeraźliwie głodna, zjadła więc to ohydztwo, skubiąc ostrożnie małe kawałeczki, choć od razu zrobiło jej się niedobrze. Placek był przesolony i jeszcze bardziej zachciało jej się pić. W nadziei że spłucze czymś słony posmak w ustach, spytała: - Macie tam jakąś flaszkę piwa? 0'Dwyer wydobył z koszyka dzbanek, pociągnął łyk, patrząc na nią wyzywająco, a potem podał go jej. Hamując się, żeby zbira nie kopnąć, ostentacyjnie otarła ręką brzeg naczynia, zanim przytknęła je do ust. Zamiast piwa poczuła w ustach ostrą, tanią whisky. Rozkaszlała się, bo gardło zapiekło ją jak od ognia. 0'Dwyer zarechotał. Nawet Flannery się uśmiechnął. Wściekła, odwróciła dzbanek do góry dnem i chlusnęła alkoholem na podłogę. - Jeśli zawsze pijecie takie świństwo, nic dziwnego, że mózgi wam pogniły! - Ty dziwko! - 0'Dwyer wyrwał jej dzbanek, zanim zdążyła wylać wszystko. Zamierzył się, żeby ją uderzyć, ale ostre spojrzenie Flannery'ego kazało mu opuścić rękę. Mamrocząc pod nosem, dopił resztkę whisky.

Sarah znowu zaczęła obserwować okolicę. Wiedziała już, że nie chcą jej zabić, bo gdyby chcieli, na pewno już by to zrobili. Ta myśl, wraz z nadzieją że rodzina ruszy jej na ratunek najszybciej, jak tylko się da, były jedyną pociechą. Choć nigdy w życiu nie chorowała w powozie, nieustanne podska- kiwanie pojazdu, tłusta baranina i whisky sprawiły, że żołądek pod- szedł jej do gardła. Czuła się tak fatalnie, że nawet nie spostrzegła, iż znowu się zatrzymali. Flannery otworzył drzwiczki i powiedział: - Wyłaź i ani mru-mru, bo pożałujesz. Wygramoliła się z powozu. Dojechali do nabrzeża, przy którym cumował jakiś dwumasztowy jol. Po drugiej stronie wody widać było odległy ląd. Domyśliła się, że są na brzegu rzeki Severn, w miejscu, gdzie rozszerza się ona w Kanał Bristolski, prowadzący do morza. Czyjaś szorstka ręka chwyciła ją za łokieć. - Ruszaj się, pieprzona księżno - warknął O'Dwyer. - Czas na morską wycieczkę. Upadła na duchu. Morzem można dopłynąć wszędzie, a pościg będzie bardzo utrudniony. Gdy O'Dwyer prowadził ją nabrzeżem do szalupy, rozglądała się, szukając pomocy, ale na próżno. Znajdowali się w niewielkiej wiosce, a przy nabrzeżu stało tylko kilka kutrów, które przybiły do brzegu przed nocą. Po drugiej stronie drogi mieściła się niewielka stajnia z końmi na wynajem, ale nigdzie nie było widać żywego ducha. - Do szalupy - zakomenderował Flannery. Niechętnie przyjęła jego dłoń i zgodziła się, by pomógł jej wsiąść. Bez powodzenia próbowała trzymać stopy z dala od wody, przelewa- jącej się po dnie. Siadając, spytała z udawanym spokojem: - Dokąd mnie zabieracie? Flannery usiadł obok niej, a O'Dwyer wziął się do wioseł. Gdy ruszyli w stronę jola, odpowiedział ze wstrętnym zadowoleniem: - Do Irlandii, tam, gdzie nikt cię nie znajdzie. Do Irlandii? Wpatrywała się w niego, osłupiała. Irlandczycy stale buntowali się przeciwko znienawidzonej przez nich angielskiej władzy. Niebezpieczne miejsce dla pozbawionej ochrony Angielki.

Przycisnęła dłoń do brzucha, bo przerażenie jeszcze bardziej osłabiło jej żołądek. Gdy 0'Dwyer napawał się jej nieukrywanym przestrachem, stwier- dziła, że nie ma sensu walczyć z naturą. Pochyliła się do przodu i zwymiotowała na swego dręczyciela, półprzytomna, ale niezmiernie usatysfakcjonowana. Ryk wściekłości, jaki wydał, nagrodził jej wszystkie upokorzenia tego strasznego dnia. Przeczucia Roba potwierdziły się po niecałej półgodzinie. Przed niewielką tawerną przy drodze prowadzącej na zachód siedziało kilku mężczyzn, pykając z glinianych fajeczek i obserwując, jak świat mija ich obok. Owszem, zapamiętali brązowy powóz, bo gnał z niezwykłą szybkością jak na pojazd, który nie był ani dyliżansem, ani podróżnym powozem arystokraty z herbem na drzwiczkach. Rob wezwał właściciela tawerny i wysłał przez niego wiadomość do Ralston Abbey, po czym ruszył dalej, każąc sobie zapomnieć o zmę- czeniu i dziękując niebiosom za świeżego, silnego konia. Przez cały długi dzień w siodle powoli skracał dystans do porywaczy. Kierując się śladami ich powozu, dotarł do nadrzecznej wioski Burnham, gdzie odnalazł ubłocony powóz przed stajnią z końmi na zmianę, naprzeciw niewielkiego portu. Właściciel stajni i mały chło- piec, który wyglądał na jego syna, czyścili parę zaprzęgowych koni. Pozostałe dwa, już czyste, skubały siano w stajni. Przygotowując się psychicznie na złe wiadomości, Rob zsiadł z konia: - Dzień dobry. Czy pasażerowie tego powozu przesiedli się tu na statek? - Owszem, jakieś dwie godziny temu. Akurat zdążyli na odpływ. - Ten powóz był wynajęty od was? - Nie, my wypożyczamy konie i powozy tylko na krótkie przejazdy, tu w okolicy. - Właściciel stajni poklepał konia, którego właśnie czyścił. - Ten powóz jest z Bristolu i wypożyczają go na przejazdy londyńskim traktem. Kiedy konie trochę odpoczną, odprowadzimy je do Bristolu. Mają za sobą ciężki dzień.