bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 800
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 442

Białe złoto - Giles Milton

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :7.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Białe złoto - Giles Milton.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

Barbarze i Wolframowi

„Władaj, Brytanio, władaj nad falami. Brytowie nigdy nie będą rabami”. James Thomson (pierwsza połowa XVIII w.) „Zniewolono [nas] do targania, z powrozami na ramionach, wozów z ołowiem... dźwigaliśmy na barkach wielgie żelazne sztaby, ciężkie, że ledwieśmy mogli wstać i bobrować po kolana w błocie, ślizgim, że ledwo szło bez nie iść bez brzemienia. Mniemam, że chrześcianie w Anglii całkiem o nas zapomnieli, bo nie przysłali nijakiej pomocy... odkądśmy w niewoli”. John Willdon, brytyjski niewolnik (pierwsza połowa XVIII w.)

Podziękowania Moja fascynacja historią białego niewolnictwa zaczęła się ponad dziesięć lat temu, gdy bawiłem w Maroku u nieżyjącego już Clive’a Chandlera, cudownego ekscentryka. Jego wiejskie ustronie, Dar Zajtun, leży w samym sercu medyny średniowiecznego miasteczka Azammur. Rozsypujący się, troskliwie odrestaurowany portugalski dwór przycupnął wysoko nad wielką rzeką Umm ar-Rabi. Kiedyś był rezydencją miejscowego paszy: niektórzy żartowali, że pasza nadal tu mieszka. Zadzwoniłem do Clive’a z pytaniem, jak znaleźć to miejsce. „Trzymaj się asfaltu” – odparł zagadkowo. Otóż miejscowy burmistrz, na cześć będącego kwintesencją angielskości człowieka, który osiadł w tym zaścianku, polecił wylać asfaltem duszące się od pyłu dróżki prowadzące do jego nabitych ćwiekami drzwi frontowych. Szybko zaraziłem się entuzjazmem Clive’a dla przybranej ojczyzny, a jego zbiór antykwarycznych książek otworzył mi oczy na nader barwny okres w historii Maroka. „Wiesz – rzekł któregoś wieczoru mój gospodarz, odsunąwszy kilka zasłon w wyłożonym kafelkami atrium – niewiele osób ma w domu pogrzebane szczątki mauretańskiego świętego”. Jego wielkoduszność i gościnność nadała ton moim pięciu pamiętnym podróżom do Maroka – gin z tonikiem o wschodzie słońca, przemówienia Churchilla odtwarzane na gramofonie, odległe odgłosy Bu’szaiba, cuisinier extraordinaire, siekającego w kuchni świeżą miętę. Dar Zajtun był innym światem. Niecałą kwerendę do Białego złota prowadziłem w tak miłym otoczeniu. Po każdej wizycie w Maroku spędzałem miesiące w bibliotekach, gdzie z wolna odkopywałem z zapomnienia bogactwo oryginalnych listów, dzienników i dokumentów. Jestem niezwykle wdzięczny personelowi Archiwów Państwowych w Kew – kolebki większości oryginalnych listów – i uczynnym bibliotekarzom z czytelni cymeliów British Library. Pragnę też podziękować pracownikom Instytutu Badań Historycznych, Middle East Library, St Anthony’s College w Oksfordzie i Cornish Studies Library. Nie mniejszą wdzięczność winien jestem Christopherowi Phippsowi i znakomitemu zespołowi London Library, w której powstała większa część tej książki. Dziękuję również Jessice Francis Kane ze Stanów Zjednoczonych za wytropienie

egzemplarza Narrative Joshuy Gee. Jestem niezmiernie wdzięczny wszystkim pracownikom wydawnictwa Hodder & Stoughton, zwłaszcza mojemu redaktorowi, Rolandowi Philippsowi, oraz Lizzie Dipple, Juliet Brightmore, Karen Geary, Celii Levett i Briar Silich. Wielkie dzięki składam nadto mojej agentce Maggie Noach oraz Jill Hughes i Camilli Adeane. Specjalne podziękowania należą się Paulowi Whylesowi za szybkie przeczytanie rękopisu i zasugerowanie najniezbędniejszych zmian. Dziękuję też Frankowi Barrettowi i Wendy Driver. Na koniec zaś wielkie podziękowanie dla czterech kobiet mego życia – dla Alexandry za zachęty i poparcie, w tym za wiele wieczorów spędzonych na tłumaczeniu XVIII-wiecznych francuskich dokumentów, i dla radosnego tercetu: Madeleine, Heloïse i Aurélii.

Prolog Ciszę zmącił turkot karety. Zasłaniały ją blanki, ale przez pałacowe ogrody niosło się skrzypienie i klekot. Kiedy wjechała w Bramę Wiatrów, zadudniły stłumione kroki, zastukały koła. Na placu defiladowym nikt nie drgnął. Damasceńskie bułaty stojących sztywno na baczność sułtańskich gwardzistów lśniły w słońcu. Obok nich, w szatach teatralnie rozpostartych na marmurowych płytach, leżeli plackiem dworzanie. Tylko zgrzany pod lamparcią skórą wezyr ośmielił się zetrzeć z czoła krople potu. Kiedy kareta się zbliżyła, zapadła jeszcze większa cisza. Spoza podwórca dobiegł wściekły wrzask, trzasnął bat. Wrzawa wzmogła się nagle, zwielokrotniona echem na pałacowych dziedzińcach i w korytarzach. Kilka chwil później na plac defiladowy wjechał w złoconej karocy, ciągnionej nie przez konie, lecz zaprzęg złożony z żon i eunuchów, sułtan Maroka Mulaj Ismail. Nieszczęsnym pociągowcom nie poluzowano wodzy, dopóki, słaniając się na nogach, nie dotarli do zebranych dworzan. W chwili gdy sułtan zeskoczył z karocy, do działania przystąpiło dwóch posągowych Murzynów. Jeden, nie przestając służalczo mamrotać litanii, odpędził muchy od świętego ciała władcy. Drugi, czternasto-, piętnastolatek, osłaniał go wirującym parasolem z perkalu. Rytuał ten był stałym punktem audiencji na dworze wielkiego Mulaja Ismaila, który wymagał od poddanych bezwzględnej uległości i ścisłego przestrzegania etykiety. Ale tego dusznego letniego ranka w 1716 roku sułtan ledwo zwrócił uwagę na rozpłaszczonych dworzan. Jego wzrok przyciągnęła gromada żałosnych Europejczyków, pięćdziesięciu dwóch posiniaczonych, bosych Anglików, w oniemiałym zdumieniu stłoczonych w kącie placu. Schwytani na morzu przez korsarzy z Maghrebu i popędzeni w głąb lądu do sułtańskiej stolicy Maroka, mieli zostać niebawem sprzedani jako niewolnicy. Ich historia wzbudziła w ojczyźnie oburzenie i zgrozę. Obnażyła też całkowitą bezsilność brytyjskiego rządu i marynarki. Pojmanie tych ludzi nie było wszak niczym wyjątkowym i niezwykłym. Od ponad wieku handel białymi niewolnikami z całej Europy i Ameryki Północnej niszczył rodziny i rujnował ludziom życie. Jeden z nowo schwytanych, kapitan statku „Francis”, John Pellow, zdawał sobie

sprawę z zagrożeń, jakie towarzyszą rejsom handlowym na Morzu Śródziemnym. Jednakże z typową brawurą zignorował niebezpieczeństwo i latem 1715 roku popłynął z Kornwalii do Genui. Wśród sześcioosobowej załogi znalazł się jego bratanek Thomas Pellow, który żegnając się z ojcem, matką i dwiema siostrami, miał zaledwie jedenaście lat. Wiele czasu upłynęło, nim rodzice otrzymali wieści o nieszczęsnym losie syna. Tego samego dnia korsarze pochwycili dwie inne jednostki: handlowiec „Southwark” Richarda Ferrisa, który ruszył na pomoc „Francisowi”, oraz wracający do Anglii solidny statek „George”. A teraz przerażone załogi wszystkich trzech stały ramię w ramię na pałacowym dziedzińcu. Bono, bono! – zawołał zadowolony monarcha, obejrzawszy niewolników. Przeszedł wzdłuż ich szeregu, obmacując mięśnie i sprawdzając budowę ciała. Jeńcy jeszcze nie pozbierali się po przyjęciu, jakie zgotowano im, gdy przybyli do sułtańskiego miasta Meknes. Przy bramach pałacu zebrały się tłumy mieszkańców, by ich zelżyć, „obrzucając najgorszymi przekleństwami... i zadając wiele ciężkich ciosów”. Niepomny ich lęków i obaw sułtan, ucieszony dobrym stanem tych twardych marynarzy, orzekł, że można od nich oczekiwać wielu lat służby. Szacując wzrokiem młodego Thomasa Pellowa, na chwilę przystanął. Coś go zaintrygowało w jego śmiałej postawie. Mruknął kilka słów do swych gwardzistów, a ci chwycili chłopaka i odwiedli na bok. Resztę pojmanych zabrał czarny dozorca niewolników. Pellow modlił się, żeby ten koszmar wkrótce się skończył. W rzeczywistości był to początek dwudziestu trzech lat męki, które spędził jako jeden z zapomnianych białych niewolników w Afryce Północnej. Pojechałem do Meknesu wiosną 1992 roku, kiedy dolinę Bu Fakran pokrywał dywan z dzikiej mięty, a małą rzekę wypełniała po brzegi lodowata woda. Mój towarzysz podróży – XVIII-wieczny zakonnik, który w swojej malowniczej relacji opisał to miasto w jego rozkwicie – należał do innego świata. Drukowana w dwunastce książka, oprawiona, jakże trafnie, w tłoczony marokin, przywołała obraz stolicy z czasów jej świetności. Odsłoniła przy tym o wiele mroczniejszą i bardziej złowrogą historię. Kiedy mój duchowny tu podróżował, pałac sułtański w Meknesie był największą budowlą na półkuli północnej. Jego blankowane mury obronne ciągnęły się kilometrami, opasując wzgórza, łąki, sady i ogrody, w których zażywano wypoczynku, a spieczone słońcem szańce piętrzyły się wysoko nad doliną rzeki. Tę niezdobytą twierdzę zaprojektowano z myślą o odparciu najpotężniejszej armii świata. Każdej z bram strzegła doborowa formacja sułtańskiej czarnej gwardii. Pałac monarchy zbudowano na taką skalę, że stał się znany jako Dar Kabira – Wielki. Ale Dar Kabira był tylko częścią ogromnego kompleksu budowli. W dalszych

pięćdziesięciu połączonych ze sobą pałacach mieszkało dwa tysiące konkubin sułtana. Były tam meczety, minarety, dziedzińce i pawilony. Pałacowe stajnie zajmowały powierzchnię sporego miasta. Koszary mieściły dziesięć tysięcy żołnierzy piechoty. W ciągnącym się kilometrami Dar al-Machzan – kolejnym wielkim mieście pałacowym – mieli swoje dwory intryganccy wezyrowie i eunuchowie. Słynne wiszące ogrody, w ciągłym rozkwicie, dorównywały fantazją babilońskim ogrodom Nabuchodonozora. Mój duchowny, który nie widział dotąd czegoś podobnego, powrócił do kraju z opowieściami o brązowych drzwiach w fantastyczne arabeski i porfirowych kolumnach błyszczących w słońcu. Ułożone z geometryczną perfekcją niebiesko-białe mozaiki na dziedzińcach oszałamiały efektami światłocienia. Nie brakło płyt z jaspisu, marmuru kararyjskiego, drogich adamaszków i koni w bogatych czaprakach. A najbardziej niezwykłe były mauretańskie sztukaterie – wycyzelowane, ozdobione wzorami tworzącymi kunsztowne ażury, zdawały się skapywać z kopuł niczym śnieżnobiałe stalaktyty. Każdy centymetr ścian, każdą wnękę i wrożnik pokrywały wykwintne zdobienia. Nadzwyczaj piękne były też witraże. Lazurowe, cynobrowe i szmaragdowozielone szyby zaprojektowano tak, by chwytały i rozszczepiały jaskrawe afrykańskie słońce. W godzinach przed jego zachodem rozrzucały po mozaikowych marmurowych posadzkach barwne sześciokąty światła. Pałacowe drzwi zdobił symbol słońca, budząc w gościach pytanie, czy marokański władca stara się prześcignąć współczesnego mu francuskiego Króla Słońce, Ludwika XIV. Istotnie megalomański sułtan miał nadzieję zbudować pałac na skalę znacznie przewyższającą niedawno wzniesiony Wersal. W jego marzeniu ciągnął się on pięćset kilometrów, od Meknesu do Marrakeszu. Trzy wieki słońca i deszczu nie obeszły się łaskawie z tą rozłożystą budowlą, wzniesioną z pisé, mieszanki ziemi i wapna. Wiatry z gór Atlas uderzające w różowe mury obróciły je miejscami w sypkie sterty pyłu. Łuki się zwaliły, ze zerodowanych wież pozostały kikuty. Jednak największych zniszczeń dokonało trzęsienie ziemi w 1755 roku. Wielka konstrukcja zadrżała, ugięła się i znikła. To, co wznoszono przez dziesięciolecia, rozpadło się w ciągu minut. Cedrowe sufity wyrwało z krokwi, posypały się pokruszone sztukaterie. Całe partie pałacu runęły, roztrzaskując meble i antyki. Dwór uciekł w panice i nie wrócił. Szkielet zburzonego kompleksu, obróconego w żałosny miszmasz pozbawionych dachu komnat, szybko zasiedliła biedota z Meknesu. Wszedłem do miasta przez Bab Mansur, największą z jego ceremonialnych bram. Otwierała ona drogę do świata olbrzymów, w którym fortyfikacje górowały nad palmami, a dziedzińce były wielkie jak niebo. Druga brama wiodła do trzeciej, od której rozbiegały się szeregi ulic. Przystrojone elektrycznymi i telefonicznymi kablami labiryntowe pasaże wciągnęły mnie głęboko w pałacowe trzewia. W ruinach Dar

Kabira do dziś żyją ludzie – całe rodziny. W bastionach powycinano drzwi, w pisé wykuto okna. Dawne komnaty zmieniono w nowoczesne sypialnie, dziedzińce pokrywa marmurowy gruz. Przecisnąłem się przez szczeliny w murze obronnym i znalazłem w kolejnej gmatwaninie ruin. Na wpół zagrzebana w śmieciach, niczym wyrzucony rupieć, leżała strzaskana porfirowa kolumna. Zwój akantu zdradzał jej rzymskie pochodzenie, zagrabiono ją z pobliskiego zrujnowanego miasta Volubilis. Zadawałem sobie pytanie, czy to pomieszczenie było kiedyś zakazanym haremem, w którym kolumny podobne do tej podtrzymywały lustrzany sufit. Arabscy kronikarze pisali o krystalicznych strumieniach, pluskających fontannach, rzeźbionych marmurowych sadzawkach pełnych różnobarwnych ryb. Przystanąłem na chwilę w komnacie bez pułapu i nabrałem garść chłodnej ziemi. Pył przesypał mi się przez palce, w dłoni pozostały szlachetne resztki: szczątki popękanej kafelkowej mozaiki z bezliku kształtów – gwiazd, prostokątów, kwadratów i rombów. Jeśli wierzyć mojemu zakonnikowi, te malutkie kawałki były świadectwem jednego z najciemniejszych rozdziałów w historii ludzkości. Każda ręcznie polerowana mozaika w tym monumentalnym pałacu, każda złamana kolumna i blank były dziełem armii chrześcijańskich niewolników. Tych chłostanych przez czarnych nadzorców, trzymanych w plugawych więzieniach nieszczęśników zmuszano do mordęgi na największej – w zamyśle sułtana – budowie znanej światu. Niewolnicy Mulaja Ismaila musieli harować po piętnaście godzin dziennie, a często zmuszano ich do pracy w nocy. Los schwytanych kobiet był jeszcze gorszy. Zaciągnięte do haremu, siłą nawrócone na islam, dostępowały wątpliwego zaszczytu spełniania seksualnych zachcianek sułtana. Maroko nie było jedynym krajem w Afryce Północnej, gdzie więziono białych. Targi białych niewolników kwitły również w Algierze, Tunisie i Trypolisie. Sprawdzano tam przydatność tysięcy schwytanych, pochodzących z całej Europy – z tak odległych od siebie krajów jak Islandia, Grecja, Szwecja i Hiszpania – po czym sprzedawano ich temu, kto dał więcej. Wielu pojmali na morzu osławieni korsarze z Berberii. Znacznie więcej porwano z własnych domów podczas niespodziewanych napadów. Minęło sześć lat, zanim przystąpiłem do szukania pisemnych źródeł związanych z niewolnictwem w Maghrebie. Przypuszczałem, że takie archiwa – jeśli w ogóle istniały – przepadły dawno temu. Ale z upływem czasu odkryłem, że zachowało się wiele listów i dzienników. Były wśród nich smutne opisy katorżniczej pracy i mrożące krew w żyłach relacje z audiencji u marokańskiego sułtana, pełne udręki wspomnienia o makabrycznym poczuciu humoru handlarzy ludźmi i petycje „wdów po niewolnikach”, błagających o litość i pomoc. Znalazłem nawet pismo samego sułtana – napuszony elaborat, w którym żądał, żeby królowie Wielkiej Brytanii i Francji nawrócili się na islam. Wiele z tych dokumentów to rękopisy. Niezwykły dziennik Johna Whiteheada,

brytyjskiego niewolnika w Meknesie, do dziś nie doczekał się publikacji. Inne wydrukowano w tak małych nakładach, że ocalało niewiele egzemplarzy. Bardzo rzadki tom francuskiego duchownego Jeana de La Faye odkryto w St Anthony’s College w Oksfordzie. Ale autorami najbardziej pasjonujących świadectw są sami pojmani. Historia handlu białymi niewolnikami to opowieść o ludziach, których życie zmieniono w nieprzerwany koszmar. Większość dokonała swych dni w piekielnej niewoli, tylko nielicznym szczęśliwcom udało się wyrwać ze szponów właścicieli. Ci, którzy powrócili do ojczyzny, zostali bez środków do życia. Jednym ze sposobów na poprawę losu była publikacja wspomnień w nadziei zarobienia na tym paru szylingów. Biali więźniowie, którzy przeżyli tę katorgę, wychodzili z niewoli w stanie głębokiego szoku. Pisanie pomagało im pogodzić się z przeszłością i powrócić do utraconego, jak sądzili, na zawsze społeczeństwa. Wszyscy, którzy doświadczywszy wielkich krzywd i udręk, spisali swoje historie, pozostawili po sobie relacje, silnie i głęboko wzruszające nawet dziś. Rzadko jest to przyjemna lektura, choć rozświetlona aktami heroizmu i bezinteresownymi gestami – przebłyskiem życzliwości ze strony dozorcy niewolników, pocieszającym uściskiem duchownego – które przypominały uwięzionym, że nadal są ludźmi. Jedną z najbardziej niezwykłych historii o handlu białymi niewolnikami są losy Thomasa Pellowa i jego towarzyszy z załogi „Francisa”. Pellow, świadek barbarzyńskiego przepychu sułtańskiego dworu Mulaja Ismaila, na własnej skórze doświadczył bezwzględności tego przewrotnego, przerażającego władcy. Ale jego opowieść okazała się o wiele bardziej niezwykła niż typowa relacja obserwatora wydarzeń. Jako osobisty niewolnik sułtana Pellow mimowolnie znalazł się w samym środku dworskich intryg. Mianowany strażnikiem sułtańskiego haremu, wiódł też żołnierzy-niewolników do bitew i wziął udział w niebezpiecznej wyprawie do Afryki Równikowej, gdzie chwytano czarnych. Torturami zmuszono go do przejścia na islam. Trzykrotnie próbował uciec. Dwakroć skazano go na śmierć. Opowieść Pellowa zapełniają barwne postacie. Pisze o krzepkich eunuchach, brutalnych nadzorcach niewolników, sułtańskich katach i pirackich łotrach. A w sercu tej opowieści dominuje niebywała postać Mulaja Ismaila, w miarę swojego długiego panowania coraz bardziej opętanego ideą budowy pałacu, tworu jego bujnej wyobraźni. Długo sądzono, że Przygody Pellowa – przerobione w celu publikacji przez jakiegoś chudego literata – są dalekie od rzeczywistości. Dziś stało się jasne, że jest całkiem inaczej. Treść pierwszych rozdziałów potwierdzają listy pisane przez jego kolegów ze statku, treść późniejszych zgadza się z raportami europejskich konsulów, którzy poznali go w Maroku. Jego wersję wypadków poświadczają też dzieła arabskie. Nowo przełożona Kronika Muhammada al-Kadiriego dowodzi, że Pellow z wielką

dokładnością zrelacjonował marokańską wojnę domową. Zgodny ze źródłami marokańskimi jest też opis życia w sułtańskim Meknesie. Zarówno Ahmad Zajjani, jak i Ahmad ibn Chalid al-Nasiri odmalowali uderzająco podobny obraz. Thomasa Pellowa i jego towarzyszy ze statku pojmano w czasie, kiedy liczba niewolników w Afryce Północnej zmalała, lecz warunki ich egzystencji pozostały straszne. Był to okres – już jeden z ostatnich – wielkiego rozkwitu handlu ludźmi, gdy celem korsarskich napadów stały się niemal wszystkie kraje Europy. Ale historia handlu białymi niewolnikami zaczyna się prawie dziewięćdziesiąt lat wcześniej, od spektakularnych ataków korsarzy z Maghrebu w samym sercu chrześcijańskiego świata.

1 Nowy, śmiertelny wróg Blade, dniejące niebo niczym nie zapowiadało grozy, która miała się lada chwila rozpętać. Widnokrąg tonął w półprzezroczystym wilgotnym całunie nisko wiszącej morskiej mgły. To za jej sprawą, niepostrzeżenie dla rybaków i tragarzy z południowo- zachodniego wybrzeża Kornwalii, potężna piracka flota wpłynęła cichcem do kanału La Manche. Obserwator, który pierwszy dojrzał nadpływające statki, nie miał pojęcia, skąd się wzięły. O tej porze roku nie wracano z połowów u wybrzeży Nowej Fundlandii, nikt też nie spodziewał się na tych wodach obcej flotylli. Dopiero gdy podniosła się mgła, a niebo przejaśniło, wyszło na jaw, że zagadkowe statki nie przybyły tu w zbożnym celu. Na powiewających na ich masztach ciemnozielonych banderach widniały czaszki – złowieszczy symbol nowego, straszliwego wroga. W trzecim tygodniu lipca 1625 roku Anglia stanęła w obliczu napaści muzułmańskich korsarzy z Maghrebu. Wieści o nadpłynięciu korsarskiej floty błyskawicznie rozeszły się po wybrzeżu i dotarły do bazy marynarki wojennej w Plymouth. Do sztabu wiceadmirała Kornwalii, Jamesa Bagga, wpadł zdyszany posłaniec z wstrząsającym meldunkiem o pojawieniu się wrogich żaglowców. „Na tym wybrzeżu” – oznajmił – są co najmniej „dwie dziesiątki statków”, a może znacznie więcej, uzbrojonych i gotowych do ataku. Bagga przeraziły te wieści. W ubiegłych tygodniach otrzymał liczne skargi dotyczące ataków na kornwalijskie łodzie rybackie. Od lokalnych burmistrzów napłynęły listy z informacjami o „codziennych turbacjach” z rąk mało znanego wroga. Teraz zaś ów wróg najwyraźniej szykował się do przypuszczenia znacznie bardziej niszczycielskiej napaści na południowe wybrzeże Anglii. W pilnym liście do lorda admirała w Londynie Bagg zażądał, aby dla odparcia zagrożenia wysłano okręty wojenne. Na to jednak było za późno. Już po kilku dniach od chwili wykrycia muzułmańscy korsarze zaczęli siać spustoszenie, atakując z zaskoczenia zupełnie bezbronne, niezabezpieczone porty morskie. W Mount’s Bay na południowym wybrzeżu Kornwalii niezauważeni dopłynęli do brzegu i wdarli się do kościoła parafialnego, w którym odprawiano właśnie nabożeństwo. W mauretańskich

dżelabach, z damasceńskimi bułatami w rękach wyglądali przerażająco. Jeden z angielskich jeńców opisał później korsarzy jako „szkaradne nieludzkie stwory”, budzące bojaźń bożą w każdym, kto je ujrzał. „Z ogolonymi głowami i jakmiarz 1 obnażonymi ramiony strwożyli mnie okrutnie”. Nie mieli litości dla nieszczęsnych parafian z Mount’s Bay. Według naocznego świadka wypędzili z kościoła sześćdziesięcioro mężczyzn, kobiet i dzieci i przewieźli na korsarskie statki. Napadli również na port rybacki Looe. Zalawszy hurmem jego brukowane ulice, wdarli się do domów i tawern. Z wściekłością odkryli, że wielu uprzedzonych o ich przypłynięciu mieszkańców uciekło do ogrodów i na okoliczne łąki. Lecz i tak w ich ręce wpadło osiemdziesięciu marynarzy i rybaków. Nieszczęśników tych zakuto w kajdany i zabrano, a Looe z zemsty podpalono. Przekazawszy te smutne wieści królewskiej Tajnej Radzie, burmistrz Plymouth dodał, że korsarze cały czas plądrują tutejsze wybrzeże, przez co południowo-zachodnia Anglia straciła już „dwadzieścia siedem statków i dwustu uprowadzonych”. Znacznie bardziej niepokojące wieści przekazał burmistrz Bristolu: na wzburzonych falach na północ od wybrzeża Kornwalii dostrzeżono drugą flotę korsarską z Maghrebu. Jej muzułmańskie załogi w nader niepokojącym spektakularnym ataku zajęły wyspę Lundy na Kanale Bristolskim, narzuciły tam prawo szariatu i zamieniły ją w ufortyfikowaną bazę, z której atakowały bezbronne miejscowości w północnej Kornwalii. „Schwytali rozlicznych ludzi z okolic Padstow” i zagrozili złupieniem i spaleniem miasta Ilfracombe. Południowo-zachodnia Anglia była zupełnie nieprzygotowana na korsarskie ataki z dwóch frontów. Książę Buckingham wysłał do Devonu doświadczonego wilka morskiego Francisa Stuarta, aby usunął i zniszczył groźnego nowego wroga. Ten wszakże odkrył z konsternacją, iż korsarze „są lepszymi żeglarzami niż nasi”. W liście do księcia, przyznając się do porażki, wyraził obawę, że najgorsze dopiero nadejdzie. „W mojej opinii ci morscy zbóje nie odstąpią łacno od naszych brzegów i pozbycie się ich przez państwo okaże się kosztowne i trudne”. Północnoafrykańscy korsarze mogli więc bezkarnie łupić długie południowe wybrzeże, gdyż nie stało tam środków obronnych. Dzień w dzień napadali na nieuzbrojone osady rybackie, porywając ludzi i paląc ich domy. Pod koniec tego okropnego lata 1625 roku burmistrz Plymouth oszacował, że zniszczonych zostało tysiąc łodzi, a do niewoli uprowadzono podobną liczbę mieszkańców. Schwytanych nieszczęśników zabrano do Sali nad Atlantykiem, targanego wiatrami marokańskiego portu, dominującego na północnym brzegu rozległego ujścia rzeki Bu Rakrak. Na morzu z daleka widać było potężne mury miasta, jego najeżone wieżami fortyfikacje i zielone minarety lśniące w północnoafrykańskim słońcu.

Ponad wiek wcześniej angielscy kupcy morscy z przyjemnością witali wzrokiem te charakterystyczne budowle. Elżbietanie w koronkowych kryzach przypływali do Sali, by wymieniać srebro i angielskie wełny na egzotyczne wyroby, przywożone przez pustynne karawany z upalnych tropików Afryki Równikowej. Na zatłoczonych sukach i uliczkach rozpychali się i handlowali z mauretańskimi kupcami w powłóczystych dżelabach. Po długich targach i wymianach ładowali na statki kość słoniową, skóry, wosk, cukier, bursztyn, jak również aromatyczny, słynny w całej Europie miód z Meknesu. Naprzeciwko Sali, na południowym brzegu ujścia Bu Rakrak, leżał starożytny Rabat. Także „wielkie i sławne miasto”, szczycące się pięknymi pałacami i niezwykłym meczetem z XII wieku, choć podupadające. Na początku XVII stulecia w Rabacie mało kto mieszkał, większość domów porzucono. „Było to poniekąd miasto wyludnione, opuszczone przez Arabów z przyczyny dzikich zwierząt” – napisał anonimowy Anglik. Gdyby nie niespodziewane wydarzenia, Rabat popadłby w kompletną ruinę. W roku 1610 król Hiszpanii Filip III wyrzucił z kraju okrągły milion hiszpańskich Maurów, zamykając tym ostatni rozdział odbicia południowej Hiszpanii z rąk niewiernych. Choć muzułmańscy moriscos, w tym wielu mieszańców, żyli tam od pokoleń, nie przysługiwało im żadne odwołanie od królewskiego wyroku. Do najbardziej przedsiębiorczych grup emigrantów należeli hornacheros, zawdzięczający swą nazwę andaluzyjskiej osadzie, w której zamieszkiwali. Gwałtowni, wściekle niezależni, grabili bez skrupułów. Pewien Anglik opisał ich później jako „ludzi wrogo nastawionych do wszystkich narodów” i nawet bratni moryskowie uważali ich za złodziei i bandytów. Ów liczący cztery tysiące kobiet i mężczyzn hardy klan, wyrzucony ze swojej górskiej twierdzy w Hiszpanii, na siedzibę obrał sobie zrujnowany Rabat. Hornacheros odbudowali tamtejszą kasbę, czyli twierdzę, zdumiewająco łatwo przystosowując się do nowej ojczyzny, którą nazwali Nową Salą. Nie porzucili jednak głębokiej urazy do starego kraju, ślubując robić wszystko co w ich mocy, by odpłacić Hiszpanom pięknym za nadobne. Poszukali więc sojuszy z piratami z Algieru i Tunisu, od ponad wieku polującymi na Morzu Śródziemnym na statki chrześcijan. W ciągu niewielu lat setki zbójów i straceńców – w tym także Europejczyków – zaczęło ściągać do Nowej Sali i uczyć hornacheros złowrogiej sztuki piractwa. Hornacheros wraz z odszczepieńczymi kamratami stworzyli budzącą grozę siłę bojową. Tej wysoce zdyscyplinowanej hałastrze nadano w Anglii miano Rozbójników z Sali. Ich islamscy bracia nazywali ich jednak al-ghuzat, tak jak dawnych żołnierzy walczących u boku proroka Mahometa, widząc w nich wojowników za wiarę, uczestników świętej wojny przeciwko niewiernym giaurom. „Mieszkali w Sali, a sławę przyniósł im morski dżihad – napisał arabski kronikarz Al-Magiri. – Ufortyfikowali miasto i wybudowali w nim pałace, domy i łaźnie”.

Korsarze z Sali szybko opanowali arkana ożaglowania rejowego, co pozwoliło im rozszerzyć zasięg ataków aż po północny Atlantyk, i wkrótce zgromadzili flotę liczącą czterdzieści jednostek. Plądrowali zapamiętale, atakując wsie i morskie porty w Hiszpanii, Portugalii, Francji i Anglii. Korsarz z Sali, Amurates Rajobi, z dziesięcioma tysiącami wojowników najechał Hiszpanię i bezlitośnie złupił jej wybrzeże. Sukces ten ośmielił ich współwyznawców w wierze z innych krajów Maghrebu. Al-ghuzat z Algieru obrali sobie za cel bezbronne statki kupieckie przepływające przez Cieśninę Gibraltarską. Ich ataki zbiegły się – fortunnie dla nich – z początkami epoki handlu, kiedy na otwartym morzu łatwo było o pokaźne zyski. W latach 1609-1616 pochwycili szokującą liczbę czterystu sześćdziesięciu sześciu angielskich statków handlowych. Królów i ministrów w całej Europie sparaliżowała bezradność. „Siła i zuchwałość piratów z Maghrebu osiągnęła takie wyżyny – użalał się członek Tajnej Rady króla Jakuba I, sir Francis Cottingham – iż nic bardziej nie zasmuca i nie zakłóca spokoju dworu od codziennych doniesień w tej mierze”. Brak wszelkiej skoordynowanej obrony zachęcił Rozbójników z Sali do rozszerzenia ataków. Jeden z najbardziej osławionych tamtejszych renegatów, holenderski kapitan Jan Janszoon, zaśmiewał się z pogardą, że tak łatwo mu chwytać europejskie statki. Znany towarzyszom jako Murad Rais, najpierw zadrwił z obrony Kanału, odwiedzając pozostawioną w Zelandii żonę, a kilka lat później przedsięwziął osobliwą łupieżczą wyprawę do Islandii. Zakotwiczywszy złożoną z trzech statków flotę w Rejkiawiku, poprowadził swych ludzi na brzeg i splądrował miasto. Do Sali powrócił triumfalnie z czterystu zniewolonymi Islandczykami. Kilkakrotnie zaatakowano też Walię, której flotylle rybackie na Wielkiej Ławicy Nowofundlandzkiej mocno ucierpiały wskutek niszczycielskich napadów. W 1631 roku Murad Rais wziął na cel gęsto zaludnione wybrzeże południowej Irlandii. Zebrał dwie setki muzułmańskich bojowców, którzy pod jego dowództwem popłynęli do osady Baltimore, z obnażoną bronią wypadli na brzeg i schwytali zaskoczonych mieszkańców. Dwieście trzydzieści siedem uprowadzonych osób zawiózł do Algieru, gdzie, jak wiedział, uzyska za nie dobrą cenę. Przebywający akurat w tym mieście francuski ksiądz Pierre Dan, któremu władze pozwoliły udzielić duchowego wsparcia zniewolonym współwyznawcom, był świadkiem licytacji nowo schwytanych. „Wystawieni na targu przedstawiali żałosny widok – napisał. – Kobiety oddzielono od mężów, a dzieci od ojców”. Dan patrzył bezradnie, jak „po jednej stronie sprzedano ojca, po drugiej żonę, a córkę wyrwano jej z objęć, nie pozostawiając im nadziei, że jeszcze kiedyś się zobaczą”. W Maroku ufetowano brawurę Murada Raisa i obdarzono go szczególnym zaszczytem, mianując zarządcą portu Asafi, ponad trzysta kilometrów na południe od Sali. Córka, która odwiedziła go niedługo potem, uznała, że władza zawróciła mu w głowie. „Siedział paradnie na dywanie, wśród jedwabnych poduszek, otoczony przez

sługi”. Wyszedł zaś „niczym król”. Murad Rais był tylko jednym z wielu europejskich renegatów sprzymierzonych z fanatycznymi korsarzami z Maghrebu. Inny zaprzaniec, Anglik John Ward, który udał się do Tunisu wkrótce po podpisaniu przez króla Jakuba I traktatu pokojowego z Hiszpanią i wprowadzeniu zakazu ataków na hiszpańską flotę przewożącą skarby, poprzysiągł „stać się wrogiem wszystkich chrześcijan, prześladowcą ich handlu i zubożycielem ich bogactw”. Z pozyskaną miejscową załogą siał takie spustoszenie na Morzu Śródziemnym, że jego nazwisko sławiono na całym wybrzeżu Afryki Północnej. Uradowany jego wyczynami władca Tunisu podarował mu opuszczony zamek i kawał ziemi. Ward przemienił ów dar w swą siedzibę, „okazałą rezydencję, znacznie bardziej przystającą księciu niźli piratowi”. W opinii brytyjskiego niewolnika Andrew Barkera żył tam sobie „wspaniale jak król”. Zdumiony zgromadzonymi przezeń bogactwami, Barker napisał, że nie widział „w Anglii para, który sprawowałby godność swoją z większym dostojeństwem i miał uniżeńsze sługi”. Tak jak wielu chrześcijańskich renegatów Ward zajął się piractwem, pragnąc się wzbogacić. Szybko jednak pojął, że kupców z Maghrebu bardziej interesują żywe łupy i że płacą oni sowicie za chrześcijańskich niewolników, przeznaczanych potem do robót, służby i na konkubiny. Skupił się więc na chwytaniu załóg statków, a pojmanych wiózł do Tunisu, Algieru lub Sali i sprzedawał na targach. Szczególne sukcesy odnosili Rozbójnicy z Sali, dorabiając się na handlu chrześcijanami bajecznych bogactw i rosnąc w potęgę. Około 1626 – w rok po napadach na Kornwalię i Devon – odrzucili wszelkie pozory wierności sułtanowi, ogłaszając, że będą się rządzić sami. „Postanowili się wyzwolić – napisał francuski niewolnik Germain Moüette. – Uznali, że jako liczniejsi od rodowitych salijczyków nie muszą mieć nad sobą władcy”. Sala stała się republiką piracką, rządzoną odtąd przez dwunastoosobowy dywan złożony z korsarzy handlujących niewolnikami i nadzorowany przez wielkiego admirała. W Anglii niewielu miało jakiekolwiek pojęcie o losie ludzi uprowadzonych przez korsarzy. Znikali bez śladu i przeważnie ginął po nich słuch. Jednemu z nich udało się jednak wysłać list, który przemycono do Anglii. Pojmany w latach dwudziestych XVII wieku podczas pierwszej fali napadów Robert Adams zdołał przekazać wieści swym najbliższym w południowo-zachodniej Anglii. „Drodzy i kochani ojcze i matko – napisał – jestem tu, w Sali, w ostatnim niewolstwie, w rękach najokrutniejszych tyranów”. Wyjaśnił, że tuż po wylądowaniu w tym mieście został sprzedany na targu niewolników i nieludzko potraktowany przez właściciela. „Zmusił mnie do harówki we młynie jak koń, od rana do nocy, w kajdanach na nogach, ważących trzydzieści sześć funtów każdy”. Jego list kończyła rozpaczliwa prośba o pomoc. „Pokornie was błagam na zgiętych

kolanach i wzdycham z głębi serca, abyście zlitowali się nad mą udręką i biedą i poszukali sposobu na wybawienie mnie z tej strasznej niewoli”. Rodziców Adamsa z pewnością przeraziły te słowa, lecz wszelkie apele do władz z prośbą o pomoc trafiły w próżnię. Lordowie z Tajnej Rady okazali bezduszny brak zainteresowania losem zniewolonych, a bezsilni przywódcy Kościoła mogli jedynie organizować kwesty na rzecz osieroconych rodzin żeglarzy. W końcu zdesperowane „wdowy po niewolnikach” sporządziły petycję, podpisaną przez „zrozpaczone żony blisko dwóch tysięcy biednych marynarzy”, i przesłały ją Tajnej Radzie. Przypomniała ona ich lordowskim mościom, że pojmani mężczyźni „od długiego czasu wciąż są więzieni w żałosnej, strasznej, niegodziwej niewoli w Sali”. Informowała też, iż „z powodu bezlitosnego okrucieństwa różnorakich właścicieli” znoszą „najbardziej nieopisane katusze i niedostatek”. Ich nieobecność była nie tylko źródłem zgryzot, lecz także zagrażała bytowi rodzin. „Biednym małym dzieciom i niemowlętom” tych kobiet „niewiele brakowało, by zginęły i pomarły z głodu z braku środków i pożywienia”. Z ich prośby biły szczerość i emocje. „Najpokorniej błagamy Wasze Lordowskie Moście, w imię Chrystusa... o wysłanie do króla Maroka zdatnego posłańca... na ratunek tym żałosnym, biednym, udręczonym jeńcom”. Autorki petycji nie wiedziały, że król Karol I zdążył zająć się już kwestią jeńców w Afryce Północnej. Kilka miesięcy po wstąpieniu w 1625 roku na tron Anglii wysłał z tajną misją do osławionego miasta Sala młodego śmiałka Johna Harrisona. Wyprawa była wielce niebezpieczna. Trzeba było wylądować w Maroku tak, by nie wpaść w ręce korsarzy, a potem dotrzeć niepostrzeżenie do Sali i skontaktować się ze sprawującym tam władzę dywanem. Harrisona wyposażono we wszelkie pełnomocnictwa do negocjacji w sprawie wypuszczenia wszystkich angielskich niewolników przetrzymywanych przez korsarzy z tego miasta. Kwestia ta wywołała gorącą dyskusję w gronie najbliższych doradców króla Karola. Zasłużony członek parlamentu, Kornwalijczyk sir Henry Marten, wzburzony pomysłem nawiązania rozmów z Rozbójnikami z Sali, oświadczył bez ogródek, iż są oni „bandą piratów, z którymi nie zawiera się układów ni przymierzy”. Harrison winien negocjować wyłącznie z marokańskim sułtanem, nawet jeśli ten nie ma praktycznie żadnego wpływu na korsarzy z Sali. Król wykazał większy pragmatyzm. Choć wystosował do „wielmożnego” sułtana Zidana Abu Maalego sążnisty list, ocenił, że bezpośrednie negocjacje z korsarzami terroryzującymi wybrzeża Anglii zwiększają szanse na sukces. Harrison wylądował potajemnie w Tetuanie latem 1625 roku i wyruszył do Sali w przebraniu mauretańskiego pokutnika. Ktoś pośledniejszego formatu wzdragałby się przed podjęciem tak ryzykownej misji, ale on, będąc w swym żywiole, z lubością skorzystał z okazji przeszwarcowania się do jednego z najniebezpieczniejszych miast na świecie. Wszelako peregrynacja lądem, „po lwiej części pieszo, boso, niczym pielgrzym”, wyczerpała go do granic możliwości. Choć doskwierały mu piekielne

gorąco, zapylone powietrze i ciągły brak wody, czerpał perwersyjną przyjemność z wędrówki w przebraniu, którą po wszystkim nazwał „najkoszmarniejszą podróżą”. Kiedy jednak dotarł do potężnych murów Sali z rzędem brązowych dział – złowrogim memento skrytego za nimi zagrożenia – zrzedła mu mina. Miał rozkaz przedostać się do tego gniazda korsarzy, żywiących największą pogardę dla wszystkich chrześcijan. Ich duchowym przywódcą był cieszący się mirem miejscowych handlarzy niewolników szczwany marabut, „święty”, charyzmatyczny, wzbudzający fanatyczną lojalność, pobożny i zręczny polityk, poważany zwłaszcza za nienawiść do chrześcijaństwa i chełpiący się, że zgładził ponad siedem tysięcy sześciuset niewiernych. Po przybyciu do Sali Harrison porzucił przebranie i przezornie nawiązał kontakt z członkami dywanu. Ku jego zaskoczeniu powitano go nader uprzejmie. Sidi Muhammad zaprosił gościa do swej rezydencji i troskliwie się nim zaopiekował, „przyjmując [go] bardzo miło”. Choć marabut był fanatykiem religijnym, cechował go pragmatyzm. Dla korzyści skłonny był uwolnić więzionych Anglików, świadom, że na misji Harrisona może zyskać. W pierwszym tygodniu pobytu w Sali Harrison spotkał się z nim kilka razy. Po paru dniach wymiany uprzejmości Sidi Muhammad przeszedł do konkretów. Pochwaliwszy misję Anglika, obiecał „uwolnić wszystkich pojmanych poddanych Jego Królewskiej Mości”, z tymi, których „kupiono od jednych i sprzedano drugim”, włącznie. Ale cena za tę ofertę była słona. Oczekiwał angielskiej asysty w atakach na znienawidzonych Hiszpanów i daru w postaci ciężkiego uzbrojenia, w tym „czternastu sztuk dział ze słuszną proporcją prochu i kul”. Spytał również, czy część jego własnych dział, „uszkodzonych i niezdałych”, mogłaby być naprawiona w Anglii. Wyczucie podpowiadało Harrisonowi, żeby dobić targu i uwolnić uwięzionych. Ale propozycja Sidiego Muhammada oznaczała wypowiedzenie wojny Hiszpanii, to zaś wymagało zgody króla. Angielskiemu wysłannikowi pozostało więc tylko wrócić do Londynu i przedstawić ofertę marabuta Karolowi I i jego Tajnej Radzie. Po dyskusji ostatecznie uradzono, że koniecznie należy uwolnić rodaków, lecz zarazem przechytrzyć Marokańczyka. Z rozmysłem błędnie odczytano liczbę dział, których zażądał – posyłając ich cztery zamiast czternastu – i stosownie do tego zmniejszono ilość prochu i kul. Harrison wyruszył z poleceniem, aby dla zachęty napomknął marabutowi o zaatakowaniu Hiszpanii, lecz nie składał żadnych zobowiązań. W marcu 1627 roku bez zapału wylądował więc ponownie w Sali, gdzie przyjęto go, nie szczędząc środków. Jak najuroczyściej przekazał cztery działa, zaskoczony, że Sidi Muhammad przyjął je bez zastrzeżeń. Poinformował też korsarzy, że król Karol chętnie zaatakuje Hiszpanię i niebawem zacznie przygotowania do wojny. Sidi Muhammad tak się uradował, że przyrzekł bezzwłocznie wypuścić angielskich niewolników. Triumfalny nastrój Harrisona nieco przygasł, kiedy ten zobaczył uwięzionych.

Oczekiwał, że korsarze przekażą mu co najmniej dwa tysiące pojmanych rodaków, i martwił się, jak przewiezie ich wszystkich do Anglii. W rezultacie z podziemnych lochów wypuszczono zaledwie stu dziewięćdziesięciu. Gdy zarzucił Sidiemu Muhammadowi, że go oszukał, wkrótce odkrył, iż większość Anglików nie jest więziona w Sali. Dużą ich liczbę przewieziono do Algieru – głównego punktu dystrybucji europejskich niewolników – innych nabył sułtan, a znacznie więcej „zabrano w głąb kraju” i sprzedano bogatym handlarzom. Jednak gros porwanych „zmarło od zarazy”, która spustoszyła Maroko w latach 1626 i 1627. Przy życiu pozostało ich niespełna dwustu i tych Harrison mógł zabrać do kraju. Obdarci ocaleńcy, trzymani miesiącami w podziemnych celach, bladzi, niedożywieni, osłabieni czerwonką, przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. Autor jednego z niewielu zachowanych świadectw z tego czasu, Robert Adams, napisał, że więziono ich w prawie zupełnych ciemnościach, zmuszając do życia w brudzie, nędzy i własnych odchodach. Karmiono więźniów skandalicznie – „ździebkiem razowca i wody” – a trzymano „w podziemnym lochu, gdzie leżało społem stu pięćdziesięciu abo dwustu, bez dobrodziejstwa światła krom małego otworu”. Sam Adams był w strasznym stanie. W łachmanach i włosach miał „pełno robactwa” – wszy i pcheł – „a że czasu nie stało, by się z nich oczyścić... prawie [go] zjadły”. Co gorsza, codziennie go bito, „chcąc obrócić w Turka”. John Harrison powrócił z uwolnionymi do Anglii w lecie 1627 roku. Opowieści o ich przeżyciach w Maroku nie przetrwały i dopiero nowe pokolenie opisało pełen zgrozy los chrześcijańskiego niewolnika. Niemniej relacja Harrisona daje pojęcie o codziennych udrękach, jakich doświadczali. W swojej książce Tragiczny żywot i śmierć Mulaja Abd al-Malika napisał, że brutalne bicie było codziennością i że wielu niewolników nabył sułtan. Ci zaś byli traktowani jeszcze okrutniej niż więźniowie w Sali. „Kazał ich bić i tłuc w swojej obecności prawie na śmierć... niektórych w podeszwy stóp, a potem zmuszał ich do biegania tam i z powrotem po kamieniach i cierniach”. Innych niewolników sułtana włóczono końmi, póki nie zamienili się w krwawe strzępy. Kilku poćwiartowano żywcem, ucinając im „palce rąk i nóg staw po stawie; ręce, nogi, takoż głowę i resztę”. Gdy sułtan był w złym humorze, z rozkoszą torturował chrześcijańskich niewolników. „Niektórych angielskich chłopców gwałtem przemienił w Maurów, miśkując ich i robiąc z nich capadoes, czyli trzebieńców”. Innych bito i z nich drwiono. Kiedy jakiś Anglik poskarżył się, że karmią go samym owsem, sułtan rozkazał „zawiesić na szyi tego Anglika... pełen owsa” worek własnego konia „i zmusił go, żeby jadł ten owies jak koń”. Niewolnicy sułtana, których Harrisonowi nie udało się wyzwolić podczas kilku misji do Sali, w końcu wystosowali petycję do króla Karola I, prosząc, by raczył „pomyśleć... o cierpieniach nas, nieszczęsnych poddanych Waszej Królewskiej Mości,

niewolników króla Maroka”. Przypomnieli mu, iż tak długo pozostają w niewoli, że niemal nie pamiętają ojczyzny. „Niektórzy lat dwadzieścia, niektórzy szesnaście, niektórzy dwanaście i ten, co spędził w najstraszniejszym poddaństwie najmniej, siedem lat”. Król petycję przeczytał, lecz odmówił interwencji. Sidi Muhammad na ogół przestrzegał rozejmu i ataki na wybrzeża Anglii tymczasem ustały. Zajęty kłopotami gdzie indziej, Karol I pozostawił niewolników sułtana własnemu losowi. Niepewny pokój nie trwał długo. Żyjący z handlu niewolnikami korsarze z Sali zwrócili się do Sidiego Muhammada z prośbą o zerwanie zawieszenia broni. Król Karol – argumentowali – nie dotrzymał umowy, przysyłając tylko cztery działa, a ponadto, ani myślał atakować Hiszpanów. Pojąwszy, że na żadną wojskową pomoc Anglików nie ma co liczyć, Sidi Muhammad zarządził szereg spektakularnych nowych ataków na południowe wybrzeże Anglii. W kilka miesięcy lochy Sali ponownie zapełnili angielscy jeńcy. Tylko w jednym miesiącu – maju 1635 roku – schwytano ponad stu pięćdziesięciu Anglików, „w Maroku ośmiu z nich gwałtem obrzezano i poddano torturom, iżby ich zmienić w Maurów”. Król wreszcie stracił cierpliwość. Gdy usłyszał, że w Sali jest blisko tysiąc dwustu porwanych, „w tym dwadzieścia siedem kobiet”, zdecydował się zgnieść handlarzy niewolników raz na zawsze. Dyplomacja zawiodła. Pozostała wojna. Ostrej zimy 1637 roku bitnemu kapitanowi marynarki Williamowi Rainsborough polecono przygotować flotę sześciu okrętów wojennych, popłynąć na korsarską twierdzę Salę i obrócić miasto w gruzy. Upoważniony do użycia wszelkiej siły, jaką uzna za konieczną, „w służbie i z pożytkiem dla honoru Jego Królewskiej Mości, ochrony Jego ziem i dobra Jego poddanych”, miał nadto wypatrywać po drodze korsarskich statków. „Jeśli napotkasz, panie, piratów i rozbójników morskich, zrób wszystko, by ich pojmać lub zatopić”. Wojowniczy Rainsborough pasował do tego zadania jak ulał, toteż z radością powitał sposobność zniszczenia korsarzy. Zebrał flotę w Tilbury u ujścia Tamizy i w lutym 1637 roku wypłynął w morze. Do Sali dotarł w niespełna miesiąc, nie złapawszy wszakże żadnych piratów. Zawód ten zrekompensowała mu jednak z naddatkiem fortunna pora przybycia. W zatoce u podnóża Sali zastał kotwiczącą wielką flotę, bo korsarze „właśnie rychtowali statki do wyprawy na wybrzeże Anglii”. Zdumiała go liczba ich żaglowców. Kapitanowie ponad pół setki jednostek przygotowywanych do akcji zamierzali zaatakować nie tylko Anglię, ale i Nową Fundlandię. Jak dowiedział się porucznik Williama Rainsborough, John Dunton, korsarze liczyli, że tym razem obłowią się w jeńców jak nigdy. „Wielkorządca Nowej Sali rozkazał wszystkim kapitanom... popłynąć na wybrzeże Anglii i pochwycić z łóżek mężczyzn, kobiety i dzieci”. Rainsborough nie wątpił, że zagrożenie jest śmiertelnie poważne. „Łońskiego roku o tej porze przywieźli pięciuset poddanych Jego

Królewskiej Mości – napisał – mniemam więc, że gdybyśmy nie przypłynęli, tego roku uprowadziliby znacznie więcej”. Większości pojmanych przed rokiem już nie było w Sali. Rozpytawszy o nich dyskretnie na brzegu, dowiedział się, że sprzedano ich na targu niewolników. „Usłyszałem tylko, że wielu Anglików przewieziono do Algieru i Tunisu”. Nieszczęśników tych „sprzedano do niewoli i tu [w Sali] pozostało ich najwyżej dwustu pięćdziesięciu”. Wieści te przyjął z trwogą, lecz jednocześnie ucieszyła go wiadomość, że miejscowi korsarze rozpadli się na dwa rywalizujące odłamy. Jednej grupie przewodził Sidi Muhammad, pragnący umocnić swoją władzę w republice Sali. Na czele drugiej stał buntownik Abdallah ibn Ali al-Kasri. W opinii Rainsborough „człek zawzięty... nadęty jak paw powodzeniem w kradziestwie”. Przejął władzę w starej kasbie, gdzie więził „w nędzy wielkiej” trzystu dwudziestu ośmiu Anglików i jedenaście kobiet. Rainsborough postanowił wykorzystać podziały w Sali. Z obawy, że frontalne uderzenie na miasto może zjednoczyć rywalizujące frakcje, podsunął Sidiemu Muhammadowi pomysł wspólnego ataku na kasbę w celu usunięcia z niej zbuntowanych korsarzy. Odbudowałoby to prestiż marabuta, z którym, jak sądził, dałoby się dogadać i który mógł mu dopomóc w uwolnieniu angielskich więźniów Al- Kasriego. Dzięki temu planowi – odnotował w dzienniku – można było „wyzwolić poddanych Jego Królewskiej Mości i pozbawić to miasto raz na zawsze okrętów wojennych”. Skorzystaliby na tym nie tylko Anglicy: byłby to również „szczęśliwy obrót spraw dla całego chrześcijaństwa”. Sidi Muhammad przystał na plan Anglika i w geście dobrej woli wypuścił siedemnastu własnych niewolników. Tymczasem Rainsborough przygotował się do walki, uzbrajając ciężką artylerię i kierując jej lufy w kasbę na klifie. W następstwie bombardowania doszło do masakry. „Strzelaliśmy w zamek, jego środek, nad nim i na wskroś, takoż w środek, na wskroś miasta, nad nim i w Maurów, bardzo wielu zabijając” – napisał John Dunton. Kiedy opadł pył, Rainsborough wysadził na brzeg oddział żołnierzy i rozkazał im sypać okopy. Pozwoliło to przewieźć na brzeg ciężkie działa i ostrzelać żaglowce zbuntowanych. „Nasi kanonierzy zatopili wiele ich statków, przestrzelili na wylot wiele domów i zabili bardzo wielu ludzi” – odnotował Dunton. Jeżeli wierzyć angielskim raportom z tej bitwy, buntowników zaskoczyła celność ataku artylerii. „Tak im daliśmy bobu, topiąc i paląc ich statki, że stracili rozum, nie wiedząc, co począć” – napisał Rainsborough. Angielski dowódca świetnie się bawił. Uwielbiał rozlew krwi i kiedy dwie karawele z Sali otworzyły ogień do jego floty, nie okazał im krzty litości. „Zaatakowaliśmy je... wystrzeliliśmy garnki zapalające, trzech piratów spłonęło, a piętnastu zginęło od razu”. Gdy Rainsborough zatapiał w zatoce statki, Sidi Muhammad zaatakował kasbę z