bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 111
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 188

Blues kojota - Christopher Moore

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Blues kojota - Christopher Moore.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 199 osób, 82 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

Christopher Moore Blues kojota Przekład: Dorota Górska

NOTA AUTORA: Ludzie występujący w tej książce są wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, a wszelkie podobieństwo do osób żywych lub zmarłych jest czysto przypadkowe. Chociaż niektóre miejsca opisane w książce istnieją naprawdę, zmieniłem je dla własnych celów, a jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych miejsc stanowi zwykłe przeoczenie z mojej strony. Krótko mówiąc, cała historia jest cholernym łgarstwem i nie zawiera ani źdźbła prawdy.

PODZIĘKOWANIA Autor pragnie podziękować następującym osobom, które pomogły mu podczas zbierania informacji i pisania Bluesa Kojota. Oto ich lista: w Cambria, Kalifornia: Darren Westlund, Dee Dee Leichtfuss, Jean Brody, Kathy O’Brian, Mike Molnar, Allison Duncan i Elizabeth Sarwas. w Livingston, Montana: Tim Cahill, Bev Sandberg, Marnie Gannon, Cal Sorensen, Scott McMillian, Steve Potenberg, Dana i David Latsch, Libby Caldwell. w okręgu Kruków: Larry Kindness, rodzina Olivera i Elizabeth Hugsów, rodzina Hartforda Stopsa, Dale Kindness, Clara Whitehip Nomee, Melody Birdin Ground, John Doyle i Barbara Booher z Narodowego Pomnika Pola Bitwy Custera. w Waszyngtonie: Kathe Frahm w Seattle za to, że pozwoliła mi przez miesiąc chorować na swojej kanapie; Adeline Fredine, historyk plemienny z Colville; Deborah J. MacDonald; i Mike Robinson. oraz: Nick Ellison w Nowym Jorku, Paul Haas w Los Angeles i Rachelle Stambal u mego boku. Dziękuję. Dedykuję tę książkę plemieniu Kruków

CZĘŚĆ PIERWSZA OBJAWIENIE

ROZDZIAŁ 1 ŻYCIE CIĘ DOPADNIE Santa Barbara, Kalifornia Kiedy magiczny proszek sypał się na chodnik przed budynkiem, Samuel Hunter poruszał się po biurze jak automat, załatwiając rozmowy telefoniczne, sprawdzając wydruki komputerowe i wyszczekując rozkazy do sekretarki. W ten sposób rozpoczynał każdy dzień pracy: funkcjonował w trybie maszynowym, dopóki nie wyszedł na pierwsze spotkanie z klientem i nie przybrał osobowości odpowiedniej na tę okazję. Ludzie, którzy znali Sama, uważali go za pracowitego, inteligentnego i nawet sympatycznego faceta, czyli dokładnie takiego, za jakiego chciał uchodzić w ich oczach. W interesach działał sprawnie i skutecznie, jednakże obnosił swój sukces z pokorą, która rozbrajała ludzi. Był wysoki, szczupły i często się uśmiechał; mówiono, że czuł się równie swobodnie w garniturze z Savile Row, wygłaszając referat przed radą nadzorczą, co w dżinsach na przystani Santa Barbara, opowiadając naciągane historyjki rybakom. Istotnie owa łatwość panowania nad otoczeniem stanowiła jedyną niepokojącą cechę, jaką zauważali w nim znajomi. Jak to jest, że facet potrafi tak dobrze odgrywać rozmaite postacie i nigdy nie wypada z roli? Czegoś tu brakowało. Nie, on nie był zły, po prostu nigdy nie mogłeś zbliżyć się do niego, nigdy nie miałeś pewności, kim jest naprawdę - a właśnie tego chciał Sam. Uważał, że okazując zapał, pożądanie, nawet gniew - zdradzi swoją tajemnicę, więc tłumił emocje, aż przestał je odczuwać. Prowadził życie spokojne, ustabilizowane i bezpieczne. Lecz zdarzyło się tak, że pewnego pogodnego, słonecznego jesiennego dnia, niecałe dwa tygodnie po swoich trzydziestych piątych urodzinach, w jakieś dwadzieścia lat po ucieczce z domu, Samuel Hunter wyszedł z biura na chodnik i poraziło go pożądanie. Ujrzał dziewczynę ładującą zakupy do starego datsuna Z zaparkowanego przy krawężniku i zapragnął jej całym swoim jestestwem. Później Sam przypominał sobie szczegóły jej wyglądu - grę mięśni na opalonym udzie, obcięte dżinsy, krągłość piersi widoczną spod krótkiej podkoszulki, jasne, niedbale związane włosy, kosmyki spadające na twarz i muskające wysokie kości policzkowe, wielkie brązowe oczy - teraz jednak podziałała na niego niczym długa, oleista saksofonowa nuta, która wypłynęła z tego gadziego miejsca w mózgu, gdzie zamieszkuje libido, zjechała w dół, wzbudziła rezonans w pachwinie i powróciła do żołądka, żeby uformować węzeł, który niemal przełamał Sama na pół. - Chcesz ją? - Męski głos w pobliżu zadał pytanie, które trochę zdziwiło Sama, ale nie wystarczyło, żeby oderwał oczy od dziewczyny. Pytanie rozległo się ponownie: - Chcesz ją? Sam, całkowicie wytrącony z równowagi, odwrócił się w stronę głosu i cofnął się ze zdumieniem. Na chodniku obok wejścia do biura siedział młody Indianin, odziany w czarne jelenie skóry ozdobione na szwach czerwonymi piórami. Podczas gdy Sam próbował odzyskać stabilność psychiczną, Indianin błysnął zębami w uśmiechu i wyciągnął zza pasa długi sztylet. - Jeśli ją chcesz, to ją bierz - zaproponował. Potem cisnął sztyletem prosto w przednią oponę samochodu dziewczyny. Rozległ się głuchy huk i cienki syk uciekającego powietrza. - Co to było? - zapytała dziewczyna. Zatrzasnęła pokrywę bagażnika i przeszła na przód samochodu. Ogarnięty paniką Sam rozejrzał się za Indianinem, który zniknął, a potem poszukał wzrokiem noża, który również jakby wyparował. Odwrócił się i zajrzał przez szklane drzwi do poczekalni własnego

biura, ale tam również nie zobaczył Indianina. - Nie mogę uwierzyć, że to manifestuję - oświadczyła dziewczyna, wpatrując się w spłaszczoną oponę. - Znowu to zrobiłam. Manifestuję porażkę. Oszołomienie Sama doszło do szczytu. - O czym pani mówi? Dziewczyna spojrzała na niego po raz pierwszy, przyglądała mu się przez sekundę, po czym oznajmiła: - Za każdym razem, kiedy dostanę pracę, manifestuję jakąś tragedię, która niszczy moje szanse na utrzymanie posady. - Ale to tylko przebita dętka. Nie można manifestować przebitej dętki. Widziałem faceta, który to zrobił. To był… - Sam zamilkł. Indianin w czerni obudził w nim lęk przed wykryciem, przed więzieniem. Nie chciał ponownie tego przeżywać. - Pewnie pani najechała na szkło. Takich rzeczy nie można uniknąć. - Dlaczego miałabym manifestować szkło w mojej oponie? - Zadała pytanie szczerze i szukała odpowiedzi w twarzy Sama. Jeśli jakąś miał, zgubił ją w oczach dziewczyny. Zupełnie nie umiał się znaleźć w tej sytuacji. - Ten Indianin… - zaczął. - Czy pan ma telefon? - przerwała. - Muszę zadzwonić do pracy i uprzedzić, że się spóźnię. Nie mam drobnych. - Mogę panią podwieźć. - Sam poczuł idiotyczną dumę, że w ogóle potrafi mówić. - Właśnie wychodziłem na spotkanie. Mój wóz stoi za rogiem. - Zgodziłby się pan? Muszę jechać aż na koniec State Street. Sam spojrzał na zegarek, jedynie z przyzwyczajenia; zawiózłby ją na Alaskę, gdyby poprosiła. - Żaden kłopot - zapewnił. - Proszę za mną. Dziewczyna chwyciła tobołek ubrań z datsuna i Sam zaprowadził ją za róg, do swojego mercedesa. Otworzył przed nią drzwi i usiłował nie patrzeć, kiedy wsiadała. Za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, czuł pustkę w głowie i musiał gorączkowo zastanawiać się, co dalej. Wsiadając do samochodu, dostrzegł błysk jej brązowych nóg na tle czarnego skórzanego obicia i przez chwilę nie pamiętał, gdzie jest zapłon. Wbił spojrzenie w deskę rozdzielczą i próbował się uspokoić, chociaż w głowie kołatała mu się myśl: Zaraz będę miał wypadek. - Myśli pan, że Niemcy robią takie dobre samochody, żeby odpokutować za holocaust? - powiedziała dziewczyna. - Co? - Chciał na nią spojrzeć, ale zamiast tego skupił uwagę na drodze. - Nie, nie myślę. Dlaczego pani pyta? - Nieważne. Po prostu pomyślałam, że się tym przejmują. Mam skórzaną kurtkę, której nie mogę nosić, bo kiedy ją nakładam, muszę robić długie objazdy, żeby ominąć wszystkie pastwiska z krowami. Krowy chyba nie chciałyby jej odzyskać… zamki błyskawiczne są dla nich za twarde… ale mają takie piękne oczy, że mam wyrzuty sumienia. Te siedzenia są skórzane, prawda? - Winylowe - odparł Sam. - Nowy rodzaj winylu. Czuł zapach dziewczyny, mieszankę jaśminu z cytryną, co utrudniało mu prowadzenie w równym stopniu jak konwersację. Włączył klimatyzację na ful i skupił się na światłach ulicznych. - Chciałabym mieć krowie oczy… takie długie rzęsy - wyznała dziewczyna. Opuściła blendę przeciwsłoneczną i popatrzyła w lusterko. Potem nachyliła się i spojrzała na Sama, niemal dotykając głową kierownicy. Zerknął na nią i poczuł, że oddech uwiązł mu w gardle na widok jej uśmiechu. - Ma pan złote oczy - powiedziała. - Niezwykłe u kogoś z taką ciemną cerą. Pan jest Arabem? - Nie, ja… sam nie wiem. Może to mongolizm. - Nigdy przedtem nie spotkałam Mongoła. Słyszałam, że byli świetnymi jeźdźcami. Matka czytała mi

ten wiersz: „W Xanadu kazał Kubla Chan wznieść pyszny pałac…” Dalej nie pamiętam. Ktoś mi mówił, że Mongołowie to byli motocykliści tamtych czasów. - Kto pani mówił? - Jeden motocyklista. - Motocyklista? - Sam wiedział, że gdzieś tam istniała zwyczajna rzeczywistość, w której mógł odzyskać panowanie nad sobą, gdyby tylko potrafił znaleźć właściwą odpowiedź. - Wie pan, gdzie jest kawiarnia Mandarynka na początku State? Tam pracuję. - Niech pani tylko mi powie, kiedy dojedziemy. Nawet po dwudziestu latach w Santa Barbara Sam nadal nie potrafił odróżnić jednego miejsca od drugiego. Wszędzie wyglądało tak samo: białe sztukaterie i czerwone dachówki. Miasto zostało częściowo zniszczone podczas trzęsienia ziemi w 1925 roku i od tamtej pory planiści wymagali, żeby wszystkie komercjalne budynki projektowano w stylu hiszpańsko-mauretańskim - nawet dyktowali, jakim odcieniem bieli je pomalować. W rezultacie otrzymano pięknie ujednolicone miasto niemal bez punktów orientacyjnych. Sam zwykle dostrzegał swój cel, kiedy właśnie go mijał. - Za daleko przejechaliśmy - odezwała się dziewczyna. Sam zahamował przy krawężniku. - Zawrócę i objadę dookoła. Dziewczyna otworzyła drzwi samochodu. - W porządku, wyskoczę tutaj. - Nie! Naprawdę mogę zawrócić. - Nie chciał, żeby odeszła. Nie tak szybko. Ale ona już wysiadła z samochodu. Pochyliła się i wyciągnęła do niego rękę. - Wielkie dzięki. Pracuję do czwartej. Potem będę potrzebowała transportu do mojego samochodu. Na razie. - Odeszła, pozostawiając Sama z wyciągniętą ręką i obrazem dekoltu wypalonym na siatkówce. Siedział przez chwilę i próbował złapać oddech, oszołomiony, przepełniony ulgą i wdzięcznością, zupełnie jakby w ostatniej chwili zdążył nadepnąć na hamulec, żeby uniknąć zderzenia. Wyjął papierosy z kieszeni marynarki i wytrząsnął jednego z paczki, ale kiedy sięgnął po zapalniczkę, zauważył tobołek ubrań wciąż leżący na fotelu. Chwycił ubrania, wyskoczył z samochodu i ruszył ulicą do kawiarni. Kawiarnia miała wielkie, ciężkie, ręcznie rzeźbione drzwi z żelaznymi okuciami w pseudohiszpańskim stylu, typowym dla prawie wszystkich restauracji w Santa Barbara, lecz wewnątrz wyglądała dokładnie jak garkuchnia z lat pięćdziesiątych. Sam podszedł do siwowłosej kobiety w stroju kelnerki, która obsługiwała kasę u szczytu długiego kontuaru. Nigdzie nie widział dziewczyny. - Przepraszam - powiedział. - Dziewczyna, która właśnie weszła… taka blondynka… zostawiła to w moim samochodzie. Kobieta zmierzyła go wzrokiem i wydawała się zdziwiona aparycją gościa. - Kaliope? - zapytała podejrzliwie. Sam sprawdził, czy nie ma plam na krawacie albo rozpiętego rozporka. - Nie znam jej imienia. Ja tylko podwiozłem ją do pracy. Złapała gumę. - Och. - Kobieta odetchnęła z ulgą. - Pan chyba nie jest w jej typie. Poszła na zaplecze, żeby się przebrać. A bez tego raczej sobie nie poradzi. - Wzięła od Sama tobołek. - Chciał pan z nią porozmawiać? - Nie, chyba nie. Nie chcę jej przeszkadzać w pracy. - Nie ma sprawy, tamten facet też na nią czeka. Kobieta pokazała na drugi koniec kontuaru. Spojrzenie Sama zatrzymało się na młodym Indianinie, który siedział na stołku, palił papierosa i za każdym pociągnięciem wydmuchiwał dym na cztery strony świata. Podniósł wzrok na Sama i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sam odsunął się od kontuaru, ruszył do drzwi, potknął się na schodku prowadzącym na chodnik i prawie upadł, ale chwycił się poręczy z kutego żelaza.

Oparł się o poręcz. Czuł się zamroczony jak po silnym ciosie w szczękę. Potrząsnął głową i spróbował jakoś uporządkować ostatnie wydarzenia. Może to było ukartowane, może dziewczyna i Indianin działali razem. Ale skąd wiedzieli, kim jest Sam? Jakim cudem Indianin tak szybko dotarł do kawiarni? A jeśli planowali szantaż, jeśli wiedzieli o zabójstwie, to dlaczego tak kręcili? Wsiadając znowu do mercedesa, usiłował odpędzić złe przeczucia, które opadły go jak sfora psów. Właśnie spotkał najpiękniejszą kobietę pod słońcem i wkrótce znowu ją zobaczy. Wyratował ją z kłopotów; czy może być lepszy początek? Nawet jeśli niczego takiego nie planował. Indianin pojawił się przypadkowo. Życie jest piękne, no nie? Uruchomił silnik i wrzucił bieg, po czym zorientował się, że nie pamięta, dokąd miał jechać. Pamiętał tylko, że wyszedł z biura na umówione spotkanie. Przejechał kilka przecznic, próbując sobie przypomnieć miejsce spotkania oraz rodzaj osobowości, którą powinien przybrać. W końcu zrezygnował i nacisnął autodialer na telefonie komórkowym. Kiedy telefon wypiskiwał numer do jego biura, nagle go olśniło: odkrył źródło doskwierającego niepokoju. Indianin miał złote oczy. Zanim sekretarka zdążyła odebrać telefon, dwadzieścia lat jego życia, dwadzieścia lat udawania i kłamstwa runęło w otchłań ciemności, a on pozostał samotny, bezradny i przerażony.

ROZDZIAŁ 2 PIJANY SZAMAN Z MONTANY Okręg Kruków, Montana Za Nim Czarna Chmura grzmiał przez poranną ciszę po oblodzonym dnie kotliny Małego Wielkiego Rogu, z Agencji Kruków przez szosę 90 na żwirowany parking Sklepu i Stacji Benzynowej Wileya. Rozklekotany olds cutlass diesel koloru ochry z 1977 roku, zwany Za Nim Czarna Chmura, zatrzymał się, kaszlnął, czknął i otoczył się tłustą czarną chmurą spalin. Kiedy chmura przesunęła się niczym falujące kieszonkowe zaćmienie pomiędzy złote topole i jesiony na brzegach Małego Wielkiego Rogu, Adelina Je stała obok cutlassa i skręcała miękki drut, służący do zamykania drzwi po stronie kierowcy. Błękitnoczarne włosy Adeliny były mocno utapirowane i wylakierowane. Jaskraworóżowa parka narzucona na kombinezon i flanelową koszulę nadawała jej owalnej sylwetce koncentryczną symetrię Michelin Mana, człowieczka z reklamy opon samochodowych. Kiedy cutlass sapnął i zadygotał - nie chciał umierać tak łatwo - Adelina zapaliła salema 100, zaciągnęła się głęboko, po czym wymierzyła złośliwego kopniaka czerwonym reebokiem w zderzak Za Nim Czarnej Chmury. - Przestań - rozkazała. Samochód posłusznie zamilkł i Adelina czule poklepała zderzak. Ten stary gruchot pomógł jej zdobyć męża, pracę i sześcioro dzieci. Nie potrafiła długo złościć się na niego. Kiedy obchodziła dom, żeby otworzyć kluczem tylne drzwi, zauważyła coś leżącego na kępie oszronionej trawy: coś również pokrytego szronem, co bardzo przypominało zwłoki. Jeśli umarł, pomyślała rozsądnie, może zaczekać, aż zrobię kawę. Jeśli nie umarł, sam chętnie się napije. Weszła do sklepu i zrobiła obchód, zapalając światła i odmykając drzwi. Potem nastawiła kawę i znowu wyszła na dwór, żeby otworzyć automatyczną pralnię, kolejny budynek z prasowanych bloków żużlu w kompleksie stacji benzynowej Wileya, gdzie znajdował się także ośmiopokojowy motel. Wracając po chrzęszczącej trawie, spojrzała ponownie na zwłoki, które wciąż trwały w bezruchu. Gdyby nie szron, stary Wiley od świtu zastawiałby pułapki na pieski preriowe na całym terenie i to on usunąłby zwłoki. Poza tym znowu wierciłby Adelinie dziurę w brzuchu z powodu Za Nim Czarnej Chmury, którego naprawiał od piętnastu lat. To właśnie Wiley, biały człowiek, nazwał tak samochód. Krukowie nie mieli zwyczaju nadawać imion samochodom ani zwierzętom, ale Wiley nie przepuścił żadnej okazji, żeby dogryźć ludziom, z których żył. Może, pomyślała Adelina, spokojny ranek wart jest kłopotu ze zwłokami. Kiedy kawa się zaparzyła, Adelina napełniła dwa duże styropianowe kubki (jeden dla siebie i jeden dla zwłok) i wsypała do każdego szczodrą porcję cukru. Zwłoki miały długie warkocze, więc Adelina zakładała, że ten człowiek jest Krukiem i lubi cukier, jeśli żyje. Jeśli umarł, jego kawę wypije Adelina, która koniecznie potrzebowała cukru. Dawniej, w czasach bizonów, prorok Czejenów imieniem Słodkie Lekarstwo miał wizję ludzi z włosami na twarzach, którzy przyniosą ze sobą biały piasek, truciznę dla Indian. Proroctwo się spełniło, biały piasek okazał się cukrem, Adelina zaś obwiniała białych, że zatruli ją aż do stu kilo wagi. Wzięła kawę, biodrem otworzyła tylne drzwi i poczłapała z chrzęstem po trawie do miejsca, gdzie spoczywały zwłoki. Mężczyzna leżał na brzuchu, jego dżinsy i kurtka Levisa były krystalicznie błękitne od szronu. Adelina szturchnęła go stopą w żebro. - Zamarzłeś? - zapytała. - Nie - powiedziały zwłoki prosto w ziemię; trochę kurzu uniosło się wraz z obłoczkiem pary. - Jesteś ranny? - Nie. - Więcej kurzu.

- Pijany? - Aha. - Chcesz kawy? - Adelina postawiła jeden kubek przy głowie mężczyzny. Zwłoki - wciąż myślała o nim jak o zmarłym - przekręciły się na plecy i rozpoznała Nygusa Magiczne Skrzydło, łgarza. Nygus usiadł ze skrzypnięciem i próbował sięgnąć po kawę, ale zmarznięta ręka najwyraźniej odmówiła mu posłuszeństwa. Adelina podniosła kubek i podała kłamcy. - Myślałam, że nie żyjesz, Nygus. - Tak jakbym nie żył. Miałem magiczny sen. - Podnosząc kubek do ust, zaczął dygotać i musiał wbić zęby w krawędź naczynia, żeby je utrzymać. - Wiesz, umarłem już dwa razy… Adelina zignorowała kłamstwo i wskazała na jeden z warkoczy, który nurzał się w kawie. Nygus wyciągnął warkocz i wytarł o kurtkę naszywaną paciorkami wstążkę, która go oplatała. - Dobra kawa - pochwalił. Adelina wytrząsnęła salema z paczki i poczęstowała kłamcę. - Dzięki - powiedział. - Po magicznym śnie musisz ofiarować modlitwę. Adelina zapaliła papierosa zapalniczką Bic. - Jestem teraz chrześcijanką - odparła. Miała nadzieję, że Nygus nie użyje papierosa do zaniesienia modlitwy. Była chrześcijanką dopiero od kilku tygodni i dawne obyczaje trochę działały jej na nerwy. Poza tym Nygus pewnie łgał w żywe oczy o tym magicznym śnie. Nygus mrugnął do niej i wyszczerzył swój jedyny ząb, ale nie rozpoczął modlitwy. - Widziałem syna mojego brata Franka, tego z żółtymi oczami, który zrzucił gliniarza z tamy. Pamiętasz? Adelina przytaknęła. Wcale nie chciała o tym słuchać. - Chyba powinieneś powiedzieć szamanowi. - To ja jestem szamanem - odparł Nygus. - Tylko nikt mi nie wierzy. Nie potrzebuję, żeby ktoś inny mi mówił o moich wizjach. Widziałem chłopca ze Starym Człowiekiem Kojotem, a przy nich był cień, co wyglądał jak śmierć. - Muszę już iść do pracy - powiedziała Adelina. - Trzeba znaleźć tego chłopca i ostrzec go - oświadczył Nygus. - Ten chłopiec zniknął dwadzieścia lat temu. Pewnie umarł. Coś ci się przyśniło. - Nygus był kłamcą i Adelina wiedziała, że nie powinna się przejmować jego gadaniem, ale się przejmowała. - Jeśli nic ci nie jest, wracam do pracy. - Więc nie wierzysz w magię? - Pan Wiley zaraz przyjdzie. Muszę otworzyć sklep. - Adelina odwróciła się i ruszyła w stronę tylnych drzwi. - Czy to sowa? - zawołał za nią Nygus. Adelina upuściła kawę, upadła na kolana i w panice spojrzała na niebo. Według dawnej tradycji sowa stanowiła najgorszy omen; w sowach mieszkały duchy zemsty; zobaczyć lub usłyszeć sowę to jak zobaczyć własną śmierć. Adelina była przerażona. Pokey uśmiechnął się do niej. - Chyba nie. To pewnie był jastrząb. Adelina otrząsnęła się i pomaszerowała do sklepu. Modliła się, żeby Jezus wybaczył Nygusowi jego grzechy, ale do modlitwy dodała prośbę, żeby Jezus sprał Nygusa na kwaśne jabłko, jeśli znajdzie chwilę czasu.

ROZDZIAŁ 3 MASZYNY IRONII PRZYWOŁUJĄ WSPOMNIENIA Santa Barbara Otrzymawszy od sekretarki adres miejsca umówionego spotkania, Sam odłożył telefon komórkowy i wstukał adres do systemu nawigacyjnego, który zainstalował w swoim mercedesie, żeby zawsze wiedzieć, gdzie jest. Gdziekolwiek był Sam, zawsze był w kontakcie. Oprócz telefonu komórkowego nosił satelitarny biper, który mógł go odnaleźć w każdym miejscu na świecie. Miał faksy i komputery w biurze i w domu, a także notebook z modemem podłączonym do baz danych, który mógł mu wyświetlić wszystko, od wskaźników demograficznych po wycinki prasowe dotyczące klientów. Trzy telewizory z kablówką dostarczały mu do domu wiadomości, prognozę pogody, sport oraz ckliwą rozrywkę wypełniającą godziny bezczynności, dzięki czemu był na bieżąco i dysponował wszelkimi informacjami, żeby zapewnić sobie przewagę przy konfrontacji: dostosować swoją osobowość do wymagań każdego potencjalnego klienta. Niegdysiejszy komiwojażer, jadący na błyszczących butach i promiennym uśmiechu, ustąpił miejsca zmiennokształtnemu rekinowi osaczającemu ofiarę, a Sam, który dawno temu pogrzebał prawdziwego siebie, był doskonałym sprzedawcą. Niektóre urządzenia Sama łączyły go ze światem, inne natomiast chroniły go przed brutalną rzeczywistością. System alarmów w samochodzie i apartamencie odstraszał przestępców, klimatyzacja utrzymywała odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza, zaś płyty kompaktowe zagłuszały denerwujący hałas. Monstrualna czarna maszyna o licznych ramionach, którą ustawił w dodatkowej sypialni, symulowała ruchy wykonywane podczas biegania, pływania, jazdy na nartach i wchodzenia po schodach, a jednocześnie monitorowała puls i ciśnienie krwi oraz naśladowała szum morza, co stymulowało fale alfa w mózgu. I to wszystko bez ryzyka skręconej kostki, złamanej nogi, utonięcia czy niewygody, na jakie mógłby się narazić, gdyby rzeczywiście gdzieś pojechał i coś zrobił. Pasy i powietrzne poduszki chroniły go, kiedy był w samochodzie, a kondomy, kiedy był w kobiecie. (Łatwo zdobywał kobiety, ponieważ ta sama proteuszowska przebiegłość, która służyła mu jako sprzedawcy, służyła mu również jako uwodzicielowi.) Kiedy kobieta odchodziła protestując, że jest czarujący, ale czegoś mu brakuje, mógł zadzwonić pod numer, gdzie ktoś byłby miły dla niego za $ 4.95 na minutę. Czasami, kiedy siedział na fryzjerskim fotelu, opuściwszy ochronne bariery, fryzjerka przesuwała dłońmi po jego karku i ten drobny ludzki kontakt wywoływał w nim dreszcz samotności, wstrząsający jak atak serca. - Przyszedłem do pana Cable - powiedział do sekretarki, atrakcyjnej kobiety po czterdziestce. - Sam Hunter, Zjednoczone Asekuracje Aarona. Jestem umówiony. - Jim czeka na pana - odpowiedziała. Samowi spodobało się, że mówiła o szefie po imieniu; potwierdziła profil osobowości, którą przybrał na tę okazję. Maszyny Sama powiedziały mu, że James Cable był jednym z dwóch głównych współwłaścicieli Motion Marine, Inc., wyjątkowo dochodowej firmy, produkującej hełmy i sprzęt do głębinowego nurkowania na skalę przemysłową. Cable był podwodnym spawaczem instalacji wiertniczych w Santa Barbara, zanim on i jego partner, inżynier nazwiskiem Frank Cochran, nie wynaleźli nowego hełmu z włókna szklanego, który umożliwiał nurkom radiowy kontakt z bazą i jednocześnie regulował mieszankę sprężonych gazów, jakimi oddychali. Dwaj wspólnicy zostali milionerami w ciągu roku, a teraz, dziesięć lat później, zastanawiali się nad szerszą promocją firmy. Cochran chciał mieć pewność, że przynajmniej jeden ze wspólników zachowa kontrolę nad firmą w razie śmierci drugiego. Sam próbował sprzedać multimilionową polisę, która zapewniłaby żyjącemu wspólnikowi kapitał na

wykup udziałów. Była to prosta partnerska umowa, jakich Sam sporządził już setki, a inżynier Cochran ze swoim matematycznym sposobem myślenia, wymagający porządku i precyzji, lubiący dopiąć wszystko na ostatni guzik, był łatwym klientem. Inżynierowi Sam po prostu przedstawił fakty, starannie ułożone w formie równania, które dawało pożądany wynik, czyli pytanie: „Gdzie mam podpisać?” Inżynierowie byli logiczni, rzeczowi i łatwi do przewidzenia. Ale Cable, eks-nurek, okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Cable był graczem, ryzykantem. Każdy, kto przez dziesięć lat życia pracował głęboko pod wodą, wdychając hel i używając wybuchowych gazów, musiał oswoić się ze strachem, a właśnie strachem handlował Sam. W większości przypadków łatwo rozpoznawał strach. To nie strach przed śmiercią kazał klientom Sama kupować ubezpieczenie - oni bali się umierać nie przygotowani. Jeśli Sam właściwie wypełnił swoje zadanie, klientom wydawało się, że odrzucając polisę sami kuszą los, żeby zesłał im śmierć nie w porę. (Sam jeszcze nie słyszał, żeby śmierć przyszła „w porę”.) W wyobraźni tworzyli nowe przesądy, oparte - jak wszystkie przesądy - na lęku przed ironią. Tak więc wygrana padnie na ten jedyny los na loterię, który zgubisz, zatrzymają cię za przekroczenie szybkości akurat wtedy, kiedy zostawisz prawo jazdy w domu, a kiedy ktoś ci proponuje polisę ubezpieczeniową płatną dopiero po śmierci, lepiej ją kup. Ironia. Zakamuflowana wiadomość, którą Sam potrafił przekazać z całą swadą sprzedawcy. Wszedł do gabinetu Jima Cable z niezwykłym uczuciem, że jest zupełnie nie przygotowany. Może tamta dziewczyna wytrąciła go z równowagi… albo Indianin. Cable siedział za długim biurkiem, zrobionym ze starej łodzi. Był wysoki, szczupły i muskularny jak biegacz, i kompletnie łysy. Wyciągnął rękę do Sama. - Jim Cable. Frank mnie uprzedził, że pan przyjdzie, ale nie bardzo mi się podoba ten pomysł. - Sam Hunter. - Sam uwolnił rękę. - Mogę usiąść? To nie zajmie dużo czasu. - Fatalny początek. Cable wskazał Samowi miejsce po drugiej stronie biurka i usiadł. Sam wciąż stał. Nie chciał, żeby biurko spełniało rolę bariery pomiędzy nimi; Cable zbyt łatwo mógłby się bronić. - Pozwoli pan, że przesunę krzesło na drugą stronę biurka? Mam trochę materiałów, które chcę panu pokazać, i muszę siedzieć obok pana. - Niech pan zostawi materiały, przejrzę je później. Technologia pomogła Samowi pokonać tę przeszkodę. - No, właściwie one nie są wydrukowane, mam je w komputerze i muszę patrzeć na ekran razem z panem. - Okay, w takim razie zgoda. - Cable przetoczył swój fotel, żeby zrobić Samowi miejsce po tej samej stronie biurka. Punkt dla mnie, pomyślał Sam. Przesunął krzesło, usiadł obok Cable’a i otworzył notebook. - A więc, panie Cable, wygląda na to, że do załatwienia sprawy wystarczą badania lekarskie pana i Franka. - Zaraz! - Cable podniósł ręce w proteście. - Jeszcze tego nie uzgodniliśmy. - Och - powiedział Sam. - Frank dał mi do zrozumienia, że decyzja już zapadła… że chodzi tylko o potwierdzenie statusu podatkowego i wysokości wypłat renty. - Nie wiedziałem, że są jakieś renty. - Właśnie dlatego tutaj jestem - oświadczył Sam. Wcale nie dlatego tutaj był. - Żeby to panu wyjaśnić. - Cóż, Frank i ja nie omawialiśmy jeszcze szczegółów. Nie jestem przekonany do tego całego pomysłu. Sam potrzebował dywersji. Rozpoczął prezentację agresywnie niczym krzyżówka Willy’ego Lomana z bullterierem. Zalał klienta potokiem wymowy, a komputer wspomagał go wykresami, tabelami i

rysunkami. Co pięć sekund na ekranie rozbłyskiwała króciutka wiadomość, niedostrzegalna dla oka, lecz dostatecznie wyraźna, żeby drażnić pokłady podświadomości niczym natrętna pieszczota. Wiadomość brzmiała: BĄDŹ MĄDRY, KUP TO. Sam osobiście ułożył program. Fragment BĄDŹ MĄDRY można było zmodyfikować dla każdego klienta. Opcje brzmiały: BĄDŹ SEKSY, BĄDŹ MŁODY, BĄDŹ PIĘKNY, BĄDŹ SZCZUPŁY, BĄDŹ WYSOKI i ulubiona Sama: BĄDŹ BOGIEM. Wpadł na ten pomysł pewnego wieczoru, oglądając reklamówkę, w której sześciu potężnie zbudowanych facetów zaczęło biegać po plaży, robiąc wrażenie na pięknych kobietach, ponieważ pili lekkie piwo. BĄDŹ OGIEREM, PIJ LIGHT. Sam skończył prezentację i nagle zamilkł. Czuł się nieswojo, jakby o czymś zapomniał. Czekał, żeby milczenie stało się niezręczne, żeby rozmowa zaległa przed nimi na biurku jak zdechły kot, żeby klient samodzielnie doszedł do właściwych wniosków. Kto się pierwszy odezwie, ten przegrywa. Sam wiedział o tym. Wyczuwał, że Cable również wie. Wreszcie Jim Cable powiedział: - Ma pan świetny komputerek. Nie chciałby pan go sprzedać? Sam nagle stracił grunt pod nogami. - Ale co z polisą? - Nie uważam, że to dobry pomysł - odparł Cable. - Ale naprawdę podoba mi się ten komputer. Chyba mądrze by było go kupić. - Mądrze? - powtórzył Sam. - Tak, pomyślałem sobie, że to mądre posunięcie. Tyle w kwestii podprogowej reklamy. Sam zanotował w pamięci, żeby zmienić wiadomość na: BĄDŹ MĄDRY, KUP POLISĘ. - Słuchaj, Jim, możesz kupić taki komputer prawie w każdym sklepie, ale ta partnerska polisa jest ważna właśnie teraz. Nigdy nie będziesz młodszy, nigdy nie będziesz w lepszej kondycji, nigdy nie dostaniesz niższych składek ani większych ulg podatkowych. - Ale ja tego nie potrzebuję. Moja rodzina jest zabezpieczona i nie obchodzi mnie, kto przejmie kontrolę nad firmą po mojej śmierci. Jeśli Frank chce mnie ubezpieczyć, zrobię badania, ale nie postawię na własną przegraną. A więc tak. Cable nie bał się, a Sam nie znał żadnego sposobu, żeby wzbudzić w nim pożądany strach. Czytał, że Cable przeżył kilka wypadków pod wodą i nawet rozbicie helikoptera, który przewoził go na platformę wiertniczą. Jeżeli do tej pory nie dostrzegł własnej śmiertelności, żadne argumenty Sama nie ukażą mu Kosiarza w lusterku do golenia. Czas odejść i ratować drugą połowę umowy z partnerem Cable’a. Sam wstał i wyłączył ekran komputera. - No dobrze, Jim, omówię z Frankiem szczegóły polisy i załatwię ci wizytę u lekarza. Podali sobie ręce i Sam wyszedł z biura, po drodze analizując własną porażkę. Co poszło źle? Na pierwszy plan wciąż wysuwał się czynnik strachu. Dlaczego Sam nie potrafił odnaleźć i dosięgnąć odpowiedniego miejsca w Jimie Cable’u? Jasne, poranne wydarzenia trochę go zdekoncentrowały. Odwalił rutynową prezentację, żeby się zabezpieczyć. Ale przed czym chciał się zabezpieczyć? To była czysta sprawa, prosta jak drut. Kiedy wsiadł do mercedesa, na siedzeniu leżało czerwone piórko. Zmiótł je na jezdnię i zatrzasnął drzwi. Jechał do biura z klimatyzacją podkręconą do oporu. Lecz kiedy po dziesięciu minutach dotarł na miejsce, koszulę miał mokrą od potu.

ROZDZIAŁ 4 CHWILE TO NASI MENTORZY Santa Barbara Są takie dni, takie chwile w życiu, kiedy bez wyraźnego powodu zmysły się wyostrzają i znajome miejsca wyglądają obco. Samuel Hunter właśnie przeżywał taki dzień. Zaczęło się od dziewczyny, od pragnienia, jakie w nim wzbudziła. Potem obecność Indianina tak go rozstroiła, że przez cały dzień nie mógł dojść do siebie. Zdumiewały go rzeczy, na których przedtem nigdy nie zatrzymywał spojrzenia. Wchodząc do biura spostrzegł swoją sekretarkę, Gabriellę Snow, i na chwilę poraziła go świadomość, jak straszliwie, jak niewiarygodnie, jak potwornie była brzydka. Czasami ludzie pozbawieni fizycznej urody rozwijają w sobie piękno ducha, które jakby zaćmiewa ich wygląd. Zawierają małżeństwa z miłości, nie rozwodzą się i wychowują szczęśliwe dzieci, które często się śmieją i rzadko osądzają. Gabriella nie należała do takich ludzi. Odpychająca powierzchowność jeszcze bardziej uwydatniała jej niemiłą osobowość. Jednakże świetnie obsługiwała telefon, a klienci Sama z taką ulgą przechodzili z sekretariatu do jego gabinetu, że czasami kupowali polisy z czystej wdzięczności. Dlatego Sam jej nie zwalniał, Zatrudnił ją przed trzema laty na podstawie życiorysu, który mu przysłała. Posiadała o wiele za wysokie kwalifikacje do tej pracy i Sam zastanawiał się, dlaczego w ogóle ubiegała się o taką posadę. Przez trzy lata przemykał obok jej biurka odwracając wzrok, ale dzisiaj, kiedy był wytrącony z równowagi, jej szpetota obudziła w nim poetyckie natchnienie. Tylko jaki jest rym do „Gabriella”? - Pan Aaron koniecznie chce z panem rozmawiać, panie Hunter - powiedziała. - Kazał, żeby pan przyszedł do niego, jak tylko pan wróci. - Gabriello, pracujesz tutaj od trzech lat. Możesz mi mówić Sam. - Sam wciąż myślał o poezji. Salmonella? - Dziękuję, panie Hunter, ale wolę zachować oficjalne formy. Pan Aaron bardzo nalegał, żeby pan natychmiast zgłosił się do niego. - Gabriella spojrzała na bloczek z notatkami leżący na biurku i zacytowała: - „Powiedz mu, żeby przybiegł do mnie w podskokach, bo go zajebię jak szczura łyżką do opon.” - Co to znaczy? - zapytał Sam. - Przypuszczam, że chce pana widzieć jak najprędzej. - Tego się domyśliłem - mruknął Sam. - Ale nie wyobrażam sobie jebania łyżką do opon. A ty, Gabriello? Gabriella, Gabriella, piękna jak salmonella. - Ja z pewnością nie wiem. Niech pan jego zapyta. - Dobrze - zgodził się Sam. Ruszył przez hol do gabinetu Aarona Aarona, układając po drodze następne linijki wiersza. Czasami, daję głowę, Ludzie ją biorą za krowę. Aaron Aaron wcale nie nazywał się Aaron; zmienił nazwisko, żeby jego firma ubezpieczeniowa znalazła się na pierwszym miejscu w książce telefonicznej. Sam nie znał prawdziwego nazwiska Aarona i

nigdy nie pytał. Kimże był, żeby wydawać sądy? „Samuel Hunter” również nie było jego prawdziwym nazwiskiem i w dodatku gorszym pod względem alfabetycznym. Julia, sekretarka Aarona, wiotka aktorka/modelka/tancerka, która pisała na maszynie, odbierała telefony i określała fryzjerów mianem geniuszy, powitała Sama uśmiechem, świadczącym o tysiącach dolarów wydanych na ortodoncję. - Cześć, Sam, on jest naprawdę wkurzony. Coś ty zrobił? - Ja? - Tak, z tą umową z Motion Marine. Dzwonili kilka minut temu i Aaron dostał szału. - Ja nic nie zrobiłem - zaprotestował Sam. Podszedł do drzwi gabinetu Aarona i obejrzał się na Julię. - Julia, wiesz, co to znaczy „zajebać jak szczura”? - Nie, Aaron powiedział tylko, że ci to zrobi, bo zepsułeś mu radość z nowego łba. - Ma nowy łeb? Co to jest? - Dzik, którego zastrzelił w zeszłym roku. Wypychacz go dostarczył dzisiaj rano. - Dzięki, Julia, będę pamiętał, żeby go zauważyć. - Powodzenia - uśmiechnęła się Julia, po czym nie gasząc uśmiechu, przejrzała się w lusterku ustawionym na biurku. Wchodząc do gabinetu Aarona człowiek miał wrażenie, że wkracza do dziewiętnastowiecznego brytyjskiego klubu myśliwskiego: orzechowa boazeria ozdobiona wypchanymi łbami upolowanej zwierzyny, liczne ryciny kaczek w locie, skórzane fotele, biurko z drzewa wiśni oczyszczone ze wszystkiego, co świadczyłoby o prowadzonych interesach. Sam natychmiast zauważył łeb dzika. - Aaron, to piękne. - Sam stanął przed trofeum z rozłożonymi ramionami. - To arcydzieło. - Chciał nawet uklęknąć i zaapelować w ten sposób do ukrytego w Aaronie irlandzkiego katolika, ale zrezygnował, żeby uniknąć posądzenia o fałsz. Aaron, niski, łysiejący pięćdziesięciolatek o twarzy pożyłkowanej od picia, obrócił się w skórzanym kręconym fotelu z wysokim oparciem i odłożył magazyn Vogue, który dotąd kartkował. Aaron nie interesował się modą; interesowały go modelki. Sam przez wiele popołudni wysłuchiwał smętnych marzeń Aarona o reprezentacyjnej żonie. - Skąd miałem wiedzieć, że Katie się roztyje i że odniosę sukces? Miałem ledwie dwadzieścia lat, kiedy się ożeniłem. Myślałem, że warto uregulować sprawy łóżkowe. Potrzebuję kobiety, która pasuje do mojego jaguara. Nie Katie. Ona pasuje do furgonetki. - Następnie pokazywał reklamę w Vogue. - No, gdybym tylko chwycił w ramiona taką kobietę… - Kazałaby cię chirurgicznie usunąć - odpowiadał Sam. - Jasne, pozwalaj sobie, Sam. Nie wiesz, jak to jest, kiedy odrobina niewierności może cię kosztować połowę majątku. Wam, nieżonatym, to dobrze. - Skończ z tym romantyzmem, Aaron. Nie słyszałeś? Seks zabija. - Pewnie, zepsuj mi przyjemne fantazje. Wiesz, zawsze lubiłem seks, bo to było jedyne piętnaście minut, kiedy nie musiałem myśleć o śmierci ani o podatkach. - Jeśli będziesz myślał o śmierci i podatkach, to potrwa pół godziny. - Właśnie o to mi chodzi, z Katie nawet już nie mogę znaleźć zapomnienia. Wiesz, jakie podatki płaci człowiek z moimi dochodami? - To pytanie padało w każdej rozmowie. Pracowali razem prawie od dwudziestu lat i Aaron ciągle traktował Sama jak piętnastolatka. - Wiem dokładnie, jakie podatki powinien płacić ktoś z twoimi dochodami: około dziesięć razy wyższe niż płacisz. - I myślisz, że mnie to nie męczy? Urząd Skarbowy może mi zabrać wszystko. Samowi nawet podobała się wizja urzędników podatkowych, którzy ładują wielkie łby martwych zwierząt do jaguara Aarona i odjeżdżają w siną dal, z rogami sterczącymi ze wszystkich okien, a Katie wrzeszczy za nimi: „Hej, połowa tego wszystkiego jest moja!” Nieważne, ile Aaron zdobył, zawsze za

bardzo obawiał się to stracić, żeby się tym nacieszyć. Oczyma duszy Sam widział Aarona patrzącego żałośnie, jak urzędnicy chwytają łeb dzika za sterczące kły. - On jest wspaniały - powiedział. - Kiedy na niego patrzę, czuję się całkiem jak w lesie. - Nazwałem go Gabriella - oznajmił dumnie Aaron, zapominając na chwilę, że miał się złościć. Potem sobie przypomniał. - Coś ty, kurwa, narozrabiał w Motion Marine? Frank Cochran grozi sądem. - Z powodu odrobiny podprogowej reklamy? Wątpię. - Podprogowa reklama! Jim Cable zemdlał po tym numerze, który mu wykręciłeś. Nawet nie wiedzą, co się stało. To mógł być atak serca. Czyś ty zwariował, kurwa? Przez ciebie mogę stracić agencję. Sam widział, jak Aaronowi podnosi się ciśnienie i czerwienieje łysina. - W zeszłym tygodniu mówiłeś, że wpadłem na świetny pomysł. - Nie wciągniesz mnie w to gówno, Sam, to twoje zmartwienie. Ja też czasami kombinowałem, żeby wprowadzić czynnik strachu, ale nigdy nie wynająłem Indianina, żeby napadał na klienta, na litość boską! - Indianina? - Sam prawie się zakrztusił. Bardzo ostrożnie usiadł na obitym skórą fotelu. - Jakiego Indianina? - Nie wciskaj mi kitu, Sam. To ja cię nauczyłem wszystkiego, co wiesz o bajerowaniu. Zaraz po spotkaniu z tobą Jim Cable wyszedł z budynku Motion Marine, po czym zaatakował go facet przebrany za Indianina. Tomahawkiem. Jeśli złapią faceta i powie, że ty go wynająłeś, obaj jesteśmy skończeni. Sam chciał odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Aaron był jego nauczycielem, a także przyjacielem i powiernikiem w jakiś pokręcony sposób, lecz Sam nigdy nie zdradził się przed Aaronem ze swoimi lękami. Miał ich dwa: Indianie i gliny, Indianie dlatego, że sam był Indianinem i gdyby to wyszło na jaw, zgarnęliby go policjanci, z których jednego zabił. Po dwudziestu latach wciąż jeszcze paraliżował go strach. Aaron obszedł biurko i objął Sama za ramiona. - Przecież nie jesteś taki głupi, dzieciaku - powiedział, mięknąc na widok wyraźnego zmieszania Sama. - Wiem, że to był duży interes, ale nie powinieneś wyrabiać takich rzeczy. Nie możesz im pokazać, że jesteś głodny. To pierwsza zasada, której cię nauczyłem, prawda? Sam nie odpowiedział. Patrzył na jeleni łeb zawieszony nad biurkiem Aarona, ale widział Indianina uśmiechającego się do niego w kawiarni. Aaron potrząsnął nim. - Słuchaj, jeszcze nie całkiem wpadliśmy. Możemy spisać umowę przenoszącą na mnie wszystkie twoje udziały w agencji i antydatować o tydzień. Wtedy będziesz pracował jako niezależny agent, tak jak reszta. Zapłacę ci, powiedzmy, trzydzieści centów za dolara, pod stołem. Wystarczy na porządny proces, a jeśli nie odbiorą ci licencji, zawsze możesz wrócić tutaj do pracy. Co ty na to? Sam wpatrywał się w jeleni łeb i słyszał głos Aarona tylko jako odległy pomruk. Znajdował się dwadzieścia sześć lat wcześniej i tysiąc dwieście mil dalej, na wzgórzu obok Agencji Kruków w Montanie. Głos, który słyszał, należał do jego pierwszego nauczyciela, mentora, brata ojca, klanowego wuja: jednozębnego samozwańczego szamana imieniem Nygus Magiczne Skrzydło.

ROZDZIAŁ 5 DAR SNU Okręg Kruków - 1967 Sam, zwany wówczas Samson Sam Poluje, stał nad ścierwem jelenia, którego właśnie ustrzelił, tuląc do piersi ciężkiego winchestera .30-30. - Czy podziękowałeś jeleniowi, że oddał dla ciebie życie? - zapytał Nygus. Jako plemienny wuj Samsona miał za zadanie nauczyć chłopca obyczajów Kruków. - Podziękowałem mu, Nygusie. - Wiesz, że zwyczajem Kruków jest oddać pierwszego jelenia. Czy wiesz, komu go oddasz? - Nygus rozciągnął w uśmiechu wargi, w których trzymał salema. - Nie, nie wiedziałem. Komu mam go oddać? - To dobry prezent dla klanowego wuja, który odprawił wiele modłów, żebyś znalazł opiekuńczego ducha podczas swojej magicznej wyprawy. - Więc mam ci go oddać? - To zależy od ciebie, ale karton papierosów także jest dobrym prezentem, jeśli masz pieniądze. - Nie mam żadnych pieniędzy. Dam ci jelenia. - Samson Sam Poluje usiadł na ziemi nad trupem jelenia i zwiesił głowę. Pociągnął nosem, żeby powstrzymać łzy. Nygus ukląkł obok niego. - Smutno ci, że zabiłeś jelenia? - Nie, tylko nie rozumiem, dlaczego muszę go oddać. Dlaczego nie mogę go zabrać do domu, żeby babcia go ugotowała dla wszystkich? Nygus odebrał chłopcu strzelbę, wsunął nabój do komory, potem wydał okrzyk wojenny i wystrzelił w powietrze. Samson spojrzał na niego jak na wariata. - Jesteś teraz myśliwym! - zawołał Nygus. - Samson Sam Poluje zabił swojego pierwszego jelenia! - wykrzyknął w niebo. - Wkrótce będzie mężczyzną! Potem znowu przykucnął obok chłopca. - Powinieneś się cieszyć, że oddajesz jelenia. Jesteś Krukiem, a takie są zwyczaje Kruków. Sam podniósł złote oczy, zaczerwienione i pełne łez. - Jeden chłopak w szkole powiedział, że Kruki to zwykli złodzieje i śmieciarze. Powiedział, że Kruki to tchórze, bo nigdy nie walczyliśmy z białymi. - Ten chłopiec jest Czejenem? - zapytał Nygus. - Tak. - Więc jest zazdrosny, bo nie jest Krukiem. To dzięki nam Czejenowie, Lakotowie i Czarne Stopy mieli po co wstawać rano. Przewyższali nas dziesięciokrotnie liczbą, a jednak broniliśmy swojej ziemi przed nimi przez dwieście lat, zanim przyszedł biały człowiek. Powiedz temu chłopcu, że jego ludzie powinni podziękować Krukom, że byli takimi dobrymi wrogami. Potem kopnij go w tyłek. - Ale on jest większy ode mnie. - Jeśli twój lek jest mocny, pobijesz go. Kiedy w przyszłym tygodniu zaczniesz post, módl się o lek wojownika. Samson nie wiedział, co powiedzieć. Za tydzień wyruszał na swoją pierwszą magiczną wyprawę na Górę Wilka. Będzie pościł i modlił się w nadziei, że znajdzie opiekuńczego ducha, który da mu lek, ale nie bardzo w to wierzył i nie wiedział, jak to powiedzieć Nygusowi. - Nygus - wymamrotał wreszcie ledwo dosłyszalnym głosem, zagłuszanym przez świst gorącego wiatru wśród preriowej trawy - ludzie mówią, że wcale nie masz żadnego leku, że jesteś tylko stukniętym

pijakiem. Nygus przysunął twarz tak blisko, że chłopiec poczuł od niego alkoholowo-papierosowy zapach. Potem cichym, miękkim, chrapliwym głosem zanucił: - Racja, jestem stukniętym pijakiem. Inni się mnie boją, bo jestem stuknięty. Wiesz, dlaczego? - Nie - prychnął Samson. Nygus sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe zawiniątko z jeleniej skóry, związane rzemykiem. Rozwiązał rzemyk i rozłożył skórę na ziemi przed chłopcem. Zawierała komplet ostrych kłów i szponów, kosmyk płowej sierści, trochę tytoniu luzem, słodkiej trawy i szałwii. Największy przedmiot stanowiła drewniana figurka kojota, wysoka na jakieś dwa cale. - Czy wiesz, co to jest, Samsonie? - zapytał Nygus. - Wygląda jak woreczek z lekami. Nie powinieneś śpiewać; pieśni, kiedy go otwierasz? - Przy tym nie muszę. Nikt nigdy nie miał takich leków. Jeszcze nikomu tego nie pokazałem. - Co to za zęby? - Zęby kojota. Pazury kojota, sierść kojota. Nie mówię już tego ludziom, bo wszyscy myślą, że zwariowałem, ale moim duchem opiekuńczym jest Stary Człowiek Kojot. - To tylko bajka - sprzeciwił się Sam. - Nie ma żadnego Starego Człowieka Kojota. - Ty tak myślisz - odparł Nygus. - Przyszedł do mnie podczas mojego pierwszego postu, kiedy byłem gdzieś w twoim wieku. Nie wiedziałem, że to on. Myślałem, że zobaczę niedźwiedzia albo wydrę, bo modliłem się o wojenny lek. Ale czwartego dnia postu podniosłem głowę i przede mną stał ten młody zuch, ubrany w czarne jelenie skóry, z czerwonymi piórami dzięcioła na legginsach i rękawach. Na głowie nosił skórę kojota. - Skąd wiedziałeś, że to nie był ktoś z rezerwatu? - Nie wiedziałem. Kazałem mu odejść, a on powiedział, że już dość długo go nie było. Powiedział, że kiedy dał Krukom tylu wrogów, obiecał, że zawsze będzie z nimi, żeby mogli kraść dużo koni i dzielnie walczyć. Powiedział, że już prawie nadszedł czas powrotu. - Ale gdzie on jest? - zapytał Samson. - To było dawno i nikt go nie widział. Gdyby wrócił, ludzie by nie mówili, że jesteś stuknięty. - Stary Człowiek Kojot to szachraj. Myślę, że dał mi ten lek, żebym zwariował i zaczął pić. Piękny Orzeł, który był wtedy potężnym szamanem, powiedział mi, jak zrobić woreczek i że gdybym był mądry, to bym go wrzucił do rzeki albo dał komuś innemu, ale tego nie zrobiłem. - Ale jeśli to zły lek, jeśli on jest twoim duchem opiekuńczym i wcale ci nie pomaga… - Czy słońce wschodzi tylko dla ciebie, Samsonie Sam Poluje? - Nie, wschodzi nad całym światem. - Ale przesuwa się nad tobą i stajesz się częścią jego drogi, prawda? - No, chyba tak. - Więc może ten lek jest większy ode mnie. Może jestem tylko częścią drogi. Jeśli to mnie unieszczęśliwia, przynajmniej wiem, dlaczego jestem nieszczęśliwy. A ty wiesz, dlaczego jesteś nieszczęśliwy? - Mój jeleń… - Będą inne jelenie. Masz rodzinę, dobrze sobie radzisz w szkole, masz jedzenie, masz wodę do picia. Nawet znasz język Kruków. Kiedy ja byłem chłopcem, posłali mnie do szkoły Biura do Spraw Indian, gdzie nas bili, jeśli mówiliśmy w języku Kruków. Za tydzień, jeśli serce masz czyste, znajdziesz opiekuńczego ducha i zdobędziesz mocny lek. Może zostaniesz wielkim wojownikiem, wodzem. - Nie ma już wodzów. - Minie dużo czasu, zanim na tyle dorośniesz, żeby zostać wodzem. Jesteś za mały, żeby się martwić o przyszłość. - Ale się martwię. Nie chcę być Krukiem. Nie chcę być taki jak ty.

- Więc bądź taki jak ty. - Nygus odsunął się od chłopca i zapalił kolejnego papierosa. - Złościsz mnie. Daj mi nóż, to ci pokażę, jak sprawić tego jelenia. Wrzucimy wnętrzności do rzeki jako dar dla Ziemi i wodnych potworów. - Popatrzył na Samsona, jakby czekał, żeby chłopiec go wyśmiał. - Przepraszam, Nygus. - Samson odpiął pochwę od pasa i wyciągnął groźnie zakrzywiony nóż do skórowania. Podał go mężczyźnie, który przyjął nóż i zaczął oprawiać jelenia. Przeciągając ostrzem po jelenim brzuchu, powiedział: - Chcę ci podarować sen, Samsonie. Samson podniósł wzrok na twarz Nygusa. Krukowie zawsze dawali sobie prezenty - prezenty imion, prezenty z okazji ceremonii Tańca Słońca, prezenty pow-wow na jarmarku Kruków, prezenty na ceremonię nadawania imion, prezenty za czary, prezenty dla klanowych wujków i ciotek, prezenty za modlitwy: tytoń, słodka trawa, koszule, koce, konie i ciężarówki - tyle prezentów, że nikt nie mógł naprawdę się wzbogacić ani zaznać prawdziwej biedy. Lecz dar snu był bardzo czysty, bardzo wyjątkowy i nie do odpłacenia. Samson nigdy jeszcze nie słyszał o takim prezencie. - Śniłem, że Stary Człowiek Kojot przyszedł do mnie i powiedział: „Nygusie, kiedy wszystko jest z tobą w porządku, ale boisz się, że coś pójdzie źle i zniszczy twoją równowagę, wtedy czujesz Blues Kojota. W takich chwilach przywrócę ci równowagę.” Ten sen, który śniłem, daję tobie, Samsonie. - Co to znaczy, wujku Nygusie? - Nie wiem, ale to bardzo ważny sen. - Nygus otarł nóż o spodnie i podał Samsonowi, po czym zarzucił sobie jelenia na ramię. - No więc komu podarujesz tego jelenia?

ROZDZIAŁ 6 NIEZDROWY LEK Santa Barbara - Słuchaj, Sam - podjął Aaron - widzę, że nie palisz się do sprzedaży. No dobrze. Rozumiem, że dużo włożyłeś w tę agencję. Dam ci czterdzieści centów za dolara, ale będziesz musiał przyjąć weksel. Trochę mi brakuje gotówki, odkąd Katie kazała mi urządzić w domu ten pokój trofeów. Sam oderwał wzrok od jeleniej głowy. - Aaron, ja nie wynająłem żadnego Indianina, żeby napadł na Jima Cable’a. Ciągle jeszcze miałem podpisaną połowę umowy z Cochranem, dlatego w każdej chwili w przyszłości mogłem przycisnąć Cable’a. Po co miałbym ryzykować? Aaron wyjął z szuflady biurka dwa ręczne lusterka i zaczął manipulować nimi, żeby obejrzeć tył swojej głowy. Sam był do tego przyzwyczajony - Aaron co godzina sprawdzał postępy łysiny. - Sekretarka Cochrana widziała, jak ten Indianin wysiadał z twojego samochodu - oznajmił rzeczowo Aaron. Potem patrząc w lusterka dodał: - Zmieszałem minoxidil z odrobiną retin A i tym środkiem, który facet z U.N.C.L.E. sprzedaje w telewizji. Myślisz, że działa? Sam przypomniał sobie piórko na skórzanym siedzeniu. Był pewien, że zamknął samochód: Indianin w żaden sposób nie mógł dostać się do środka nie włączając alarmu. - Nie obchodzi mnie, co ona widziała, nie wynająłem żadnego cholernego Indianina i nie rozumiem, jak mogłeś uwierzyć w tę bajeczkę, skoro mnie znasz, - Gniew sprawiał mu przyjemność. Pomagał uporządkować myśli. Aaron odłożył lusterka na biurko i uśmiechnął się. - Nie uwierzyłem, Sam. Ale gdyby to była prawda, nie możesz mieć pretensji, że spróbowałem capnąć twoje akcje. - Ty pazerny gnojku. - Sam. - Aaron zniżył głos i przybrał „ojcowski” ton. - Samuelu. - Mrugnięcie. - Sammy, czyż moja chciwość nie działa w twoim najlepszym interesie? Dzięki mnie zachowujesz formę, synu. Straciłbyś dla mnie szacunek, gdybym nie próbował wyciągnąć korzyści ze zlej sytuacji. To pierwsza rzecz, jakiej cię uczyłem. - Nie znam żadnych Indian. Nic takiego się nie stało, Aaronie. - Skoro tak mówisz. Zawsze postępowałeś ze mną uczciwie. Nawet już nie pamiętam, jak poprzecinałeś wszystkie przewody w alarmach pożarowych, które sprzedawaliśmy, bo klientka życzyła sobie model bezprzewodowy. - Bo mi kazałeś! Miałem dopiero siedemnaście lat! - Właśnie, i skąd miałeś wiedzieć, że ona pali w łóżku? - Słuchaj, Aaron, dowiem się, co zaszło w Motion Marine, i zajmę się tym z samego rana. Jeśli zadzwonią, kiedy mnie nie będzie, nie podpisuj za mnie zeznania, okay? Miałem wyjątkowo paskudny dzień i muszę spotkać się z kimś za kilka minut na State Street, więc jeśli to wszystko… - Naprawdę podoba ci się nowy łeb? W normalnych okolicznościach Sam by skłamał, ale wobec takiego natłoku pytań jego wysoko rozwinięty ośrodek kłamstw po prostu się wyłączył. - Jest ohydny, Aaronie. Jest ohydny i chyba powinieneś zaskarżyć tego faceta z U.N.C.L.E. - Wychodząc widział, jak Aaron pospiesznie sięga po lusterka. Gabriella właśnie odkładała słuchawkę telefonu. - Dzwonił kierownik ochrony z pańskiego osiedla, panie Hunter. Chce natychmiast z panem

rozmawiać. Rada osiedla zwołuje na dzisiejszy wieczór nadzwyczajne zebranie, żeby omówić sprawę pańskiego psa. - Ja nie mam psa. - Był bardzo zdenerwowany. Mam jego numer, ale koniecznie chciał się widzieć osobiście z panem, zanim… - zerknęła do notatek - „ta zgraja pana zlinczuje.” - Zadzwoń do niego i powiedz mu, że nie mam żadnego psa. Nie wolno trzymać psów na terenie osiedla. - Wspominał o tym, proszę pana. Chyba na tym polega problem. Powiedział, że pański pies wyje na tylnym patio i nie pozwala nikomu podejść, i jeśli pan zaraz nie przyjedzie, trzeba będzie wezwać policję. Tylko jedna myśl przyszła Samowi do głowy: Nie dzisiaj. - No dobrze - powiedział - zadzwoń do nich i powiedz, że już jadę. I zadzwoń do garażu na naszej ulicy i powiedz, żeby wymienili przebitą oponę w tym pomarańczowym datsunie przed budynkiem. Niech obciążą moją kartę. - Ma pan umówione spotkanie o trzeciej z panią Wittingham. - Odwołaj. - Sam ruszył do wyjścia. - Panie Hunter, chodzi o zgłoszenie zgonu. Pan Wittingham odszedł w zeszłym tygodniu i ona chce, żeby pan jej pomógł wypełnić formularze. - Gabriello, zdradzę ci pewien sekret: jak już klient umrze, możemy sobie pozwolić na pewną opieszałość. Szanse na kolejny interes są, no cóż, niewielkie. Więc przełóż spotkanie albo załatw to sama. - Ale proszę pana, ja jeszcze nigdy nie przyjmowałam zgłoszenia zgonu. - To łatwe: wymacaj puls; jeśli nic nie poczujesz, wypłać pieniądze. - Wcale mnie pan nie rozśmieszył, panie Hunter. Staram się przestrzegać urzędowych form, a pan ciągłe podważa moje wysiłki. - Załatw to, Gabriello. Zadzwoń do garażu. Muszę iść. Tylko pięć minut drogi dzieliło biuro Sama od jego mieszkania w Klifach, trzysturodzinnym kompleksie mieszkalnym na mesie Santa Barbara. Z tylnego tarasu Sam miał widok ponad miastem na góry Santa Lucia, a z okna sypialni widział ocean. Dawniej wynajmował swoje mieszkanie, ale kiedy Klify przed dziesięciu laty zmieniły się w kondominium 1 , postanowił je wykupić. Od tamtego czasu wartość mieszkania wzrosła o sześćset procent. Kompleks mieszkalny oferował trzy baseny, sauny, siłownię oraz korty tenisowe. Przyjmowano tam tylko dorosłych bez dzieci i psów, ale dopuszczano koty. Na początku, kiedy Sam się wprowadził, Klify cieszyły się reputacją rozrywkowego osiedla, raju dla samotnych. Teraz, kiedy wzrosły ceny nieruchomości i zniknęła klasa średnia, większość rezydentów stanowili emeryci oraz zamożne pracującej małżeństwa; wszyscy podpisali wspólną umowę, narzucającą surowe ograniczenia co do hałasów oraz liczby gości. Zespół ochroniarzy patrolował osiedle w wózkach golfowych dwadzieścia cztery godziny na dobę pod nadzorem zahartowanego eks-włamywacza nazwiskiem Josh Spagnola. Sam zaparkował mercedesa obok biura Spagnoli na tyłach osiedlowego klubu, który ze swoimi terakotowymi dziedzińcami, stiukowymi łukami i bramą z kutego żelaza wyglądał bardziej jak casa grande z hiszpańskiej hacjendy niż miejsce spotkań lokatorów. Drzwi biura były otwarte. Sam wszedł do środka i zobaczył: Spagnolę wrzeszczącego do telefonu. Nigdy jeszcze nie słyszał, żeby żylasty szef ochrony wrzeszczał. Zły znak. - Nie, nie mogę po prostu zastrzelić tego cholernego psa! Właściciel jest w drodze, ale nie wejdę do jego apartamentu i nie zastrzelę jego psa, bez względu na przepisy. Sam zauważył, że nawet w gniewie Spagnola pamiętał, żeby użyć słowa „apartament”. Nikt nie chciał płacić pół miliona dolarów za zwykłe mieszkanie; apartament to co innego. Ludzie byli, drażliwi na

punkcie swoich domów. Kiedy Sam robił interesy z kimś, kto mieszkał w przyczepie, zawsze używał określenia: „ruchoma rezydencja”. Ten zwrot sugerował pewną integralność strukturalną: w wiadomościach nigdy nie podawano, że tornado wywróciło do góry nogami park pełen ruchomych rezydencji. - Przecież słucham, panie Epstein - ciągnął Spagnola. - Ale pan chyba nie rozumie, gdzie mam pańską drzemkę. Gówno mnie obchodzi pańska drzemka. Jedno wielkie gówno. Przetworzone gówno. Gówno z kremem na talerzu. Nie wejdę do domu pana Huntera, dopóki on nie wróci. Spagnola podniósł wzrok i gestem kazał Samowi usiąść. Potem wyszczerzył zęby, zakłapał szczęką naśladując swego rozmówcę, zrobił znudzoną minę, udał, że zasypia i że coś go nagle obudziło, wreszcie powiedział: - Czyżby, panie doktorze? No, o ile mi wiadomo, tylko Pan Bóg może mnie zwolnić, ale proszę się nie krępować. - Trzasnął słuchawką. - Masz coś na doktora Epsteina? - zapytał Sam. Spagnola uśmiechnął się. - Bzyka bardzo moralną poniedzialkowo-środowo-piątkową masażystkę z Klifów. - Wszyscy ją bzykają. - Nie, wszyscy bzykają wtorkowo-czwartkowo-sobotnią masażystkę. Poniedziałkowo-środowo- piątkowa jest bardzo ekskluzywna. - I bardzo moralna. - Tak stoi w broszurze. - Spagnola zarechotał, potem niedbale podniósł z biurka duży notatnik i przekartkował go. - Samuel, przyjacielu, przez twojego szczeniaka cały dzień wiszę na telefonie rozmawiając z uroczymi facetami w rodzaju Epsteina. Mam ci przeczytać dziennik? - Nie wiem, o czym ty mówisz, Josh. Nie mam żadnego psa. - Więc pewnie chcesz zawiadomić ochronę, że na twoim tarasie siedzi wielkie psisko, które nie daje spać doktorowi Epsteinowi. - Ja nie żartuję, Josh. Jeśli na moim tarasie jest pies, nic o tym nie wiem. - Sam nagle przypomniał sobie, że zostawił przesuwane drzwi na taras otwarte. - Chryste! - Tak, drzwi są otwarte. Już ci mówiłem, to zaproszenie dla włamywaczy. - Taras jest dwadzieścia stóp nad ziemią. Jak się tam dostał pies? Dlaczego nie uruchomił alarmu w mieszkaniu? - Też mnie to zdziwiło. Jeśli to nie twój pies, jak się tam dostał? Kiepsko to wygląda. Inni członkowie rady zwołują dzisiaj wieczorem nadzwyczajne zebranie, żeby omówić ten problem. - Nie ma żadnego problemu. Złapiemy tego cholernego psa i odstawimy go do hycla. - Tak, chodźmy. Po drodze przeczytam ci dziennik. - Spagnola wstał, wziął notatnik i wyprowadził Sama za drzwi, potem zatrzymał się, zamknął drzwi na klucz i włączył alarm. - Nikomu nie można ufać - wyjaśnił. Ruszyli po ceglanej ścieżce, ocienionej krzewami różowych i czerwonych bugenwili. Spagnola zaczął czytać: - Dziewiąta rano. Dzwoni pani Feldstein, żeby zgłosić, że jakiś wilk nasikał na jej wistarie. Zignorowałem to. Dziewiąta pięć: pani Feldstein skarży się, że wilk napastuje seksualnie jej perską kotkę. Poszedłem tam osobiście, żeby to zobaczyć. Dziewiąta dziesięć: pani Feldstein melduje, że wilk zjadł kotkę, kiedy już ją wykorzystał. Na podwórku było trochę krwi i sierści, kiedy przyszedłem, ale żadnego wilka. - Czy ten zwierzak jest wilkiem? - zapytał Sam. - Nie przypuszczam. Widziałem go tylko z dołu na twoim tarasie. Ma maść typową dla kojota, ale jest cholernie wielki. Niee, to nie może być wilk. Na pewno nie przywiozłeś wczoraj wieczorem jakiejś cizi, która zapomniała ci powiedzieć, że ma w samochodzie czworonożnego przyjaciela?

- Josh, proszę. - Okay. Dziesiąta czternaście: pani Narada zgłasza, że wielki pies zaatakował jej kota. Wysłałem wszystkich chłopców na poszukiwania, ale nie znaleźli niczego aż do jedenastej. Potem jeden zgłasza, że wielki pies właśnie wygryzł dziury w oponach jego wózka golfowego i uciekł. Jedenasta trzydzieści: doktor Epstein po raz pierwszy skarży się, że nie może spać: pies wyje. Jedenasta trzydzieści pięć: pani Norcross zabiera dzieci na taras na hamburgery, nagle wielki pies przeskakuje przez poręcz, zżera hamburgery, warczy na dzieci i ucieka. Pierwsza groźba procesu sądowego. - Dzieci? Tu ją mamy - stwierdził Sam. - Dzieciom wstęp wzbroniony. - Wnuki przyjechały do niej z wizytą z Michigan. Wypełniła konieczne formularze. - Spagnola głęboko zaczerpnął tchu i znowu zaczął czytać: - Jedenasta czterdzieści jeden: wielki pies nasrał do aston-martina doktora Yamaty. Dwunasta trzy: pies zjada dwa, policz sobie, dwa syjamskie koty pani Wittingham. W zeszłym tygodniu straciła męża; to ją zupełnie rozstroiło. Musieliśmy wezwać doktora Yamatę z pola golfowego, żeby dał jej coś na uspokojenie. Prawnik od obrażeń ciała z sąsiedniego apartamentu właśnie wrócił do domu na lunch i przyszedł pomóc. Mówił o procesie z powództwa grupowego, a wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, kto jest właścicielem psa. - Dalej nie wiecie. Spagnola zignorował Sama. - Od dwunastej trzydzieści do pierwszej mieliśmy liczne kontakty wzrokowe oraz częste urynacje… oszczędzę ci szczegółów… potem jeden z moich chłopców wytropił psa i śledził go do twojego budynku, gdzie zwierzak znikł na chwilę i pojawił się ponownie na twoim tarasie. - Znikł? Josh, czy twoi strażnicy czasami nie biorą narkotyków? - On chyba chciał powiedzieć, że stracił psa z oczu. W każdym razie zwierzak siedzi na twoim tarasie od kilku godzin i wszyscy lokatorzy są przekonani, że to twój pies. Chcą cię wykopać z osiedla. - Nie mogą tego zrobić. Jestem właścicielem mieszkania. - Technicznie biorąc mogą, Sam. Posiadasz udziały całego osiedla i w razie przegłosowania przez dwie trzecie rezydentów mogą cię zmusić, żebyś sprzedał swoje udziały po cenie, jaką za nie zapłaciłeś. To jest w umowie, którą podpisałeś. Sprawdziłem. Zbliżyli się już na sto jardów do budynku Sama i Sam usłyszał wycie. - Mieszkanie jest teraz warte pięć razy więcej. - Na wolnym rynku, ale nie dla innych rezydentów. Nie martw się, Sam. To nie twój pies, zgadza się? - Zgadza się. Przed frontowymi drzwiami Sama czekało trzydziestu sąsiadów, rozmawiając podniesionymi głosami i rozglądając się nerwowo. - Tam jest! - krzyknął jeden, wskazując na Sama i Spagnolę. Przez chwilę Sam był wdzięczny, że Spagnola znajduje się u jego boku, a u boku Spagnoli znajduje się trzydziestka ósemka special. Eks-włamywacz nachylił się do Sama i szepnął: - Nic nie mów. Ani słowa. Kiepsko się zapowiada… widzę co najmniej dwóch prawników w tym tłumie. Spagnola podniósł ręce i podszedł do grupy. - Ludzie, wiem, że jesteście rozgniewani, ale potrzebujemy pana Huntera żywego, jeśli chcemy rozwiązać ten problem. - Dzięki - mruknął Sam pod nosem. - Nie ma za co - odparł Spagnola. - Oni wcale nie chcieli cię zabić. Teraz zawstydzą się i wrócą do domu. Wiesz, lincze są politycznie niewłaściwe. Spagnola zatrzymał się i czekał. Sam stanął obok niego. Jakby według choreografii opracowanej przez szefa bezpieczeństwa, ludzie pod drzwiami zaczęli się rozglądać, unikając wzroku towarzyszy,