bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 942
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 520

Gabriel Garcia Marquez - Zła godzina

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :810.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Gabriel Garcia Marquez - Zła godzina.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

1 Gabriel Garcia Marguez Zła godzina (La mala hora) Przełożył: Jan Zych

2 Ojciec Angel dźwignął się z wielkim wysiłkiem. Przetarł powieki wierzchem dłoni, odpiął moskitierę i siedział na wypłowiałej macie, zamyślony przez chwilę, potrzebną, żeby zdać sobie sprawę, że żyje, i przypomnieć sobie datę i odpowiadające jej imię świętego. „Wtorek, czwarty października” – pomyślał i mruknął: – Świętego Franciszka z Asyżu. Ubrał się nie myjąc się i nie odmawiając modlitwy. Był tęgi, sangwiniczny, o łagodnych rysach potulnego wołu, i poruszał się jak wół, ciężkimi i smutnymi ruchami. Kiedy dokończył zapinania sutanny z drobiazgową dokładnością palców, z jaką sprawdza się struny harfy, odsunął rygiel i otworzył drzwi do patio. Tuberozy w deszczu przypomniały mu słowa piosenki. – „Od łez moich będzie wzbierać morze” – westchnął. Sypialnia połączona była z kościołem wewnętrznym korytarzem, na którym po bokach stały doniczki z kwiatami. Między luźno poukładanymi cegłami zaczynała wyrastać październikowa trawa. Zanim udał się do kościoła, ojciec Angel wszedł do ubikacji. Sikał obficie, wstrzymując oddech, żeby nie czuć mocnego zapachu, amoniaku, który wyciskał mu łzy. Potem wyszedł na korytarz, przypominając sobie: „Ta łódź mnie w twój sen zaniesie.” W wąskich drzwiach kościoła poczuł po raz ostatni zapach tuberoz. Wewnątrz śmierdziało. Była to długa nawa, również wyłożona cegłami, i z jednymi tylko drzwiami wychodzącymi na rynek. Ojciec Angel poszedł prosto na wieżę. Zobaczył ciężarki zegara przeszło metr nad głową i pomyślał, że nakręcenie jeszcze wystarczy na tydzień. Obsiadły go zancudos [(dosłownie: długonogie) rodzaj moskitów] Rozgniótł jednego na karku mocnym uderzeniem i otarł dłoń o powróz dzwonu. Potem usłyszał w górze zgrzyt skomplikowanych trybów i kółek, a następnie ze środka głuche, głębokie pięć uderzeń. Czekał, aż umilknie ostatni pogłos. Wtedy ujął powróz w obie dłonie, owinął go wokół przegubu i rozkołysał spękane dzwony ze zdecydowaniem i stanowczością. Ukończył sześćdziesiąt jeden lat. Dzwonienie było zbyt uciążliwe na jego wiek, ale zawsze zwoływał na mszę osobiście i ten wysiłek umacniał go moralnie. Trinidad otworzyła drzwi od ulicy, kiedy biły dzwony, i poszła w kąt, gdzie wczoraj wieczorem zastawiła łapki na myszy. Zastała coś, co wywołało w niej równocześnie wstręt i uczucie przyjemności: małą masakrę. Otworzyła pierwszą łapkę, wskazującym i wielkim palcem wzięła mysz za ogon i wrzuciła do tekturowego pudła. Ojciec Angel w tej chwili właśnie otworzył drzwi od strony rynku. – Dzień dobry, ojcze – powiedziała Trinidad. Nie dosłyszał jej pięknego barytonowego głosu. Pusty rynek, senne migdałowe drzewa w deszczu, nieruchome miasteczko w smętny świt październikowy sprawiały na nim wrażenie opuszczenia. Ale kiedy przyzwyczaił się do szumu deszczu, z głębi placu dosłyszał czysty i trochę nierealny klarnet Pasterza. Dopiero wtedy odpowiedział na dzień dobry. – Pasterz nie był z tymi od serenady – powiedział.

3 – Nie – potwierdziła Trinidad. Podeszła do pudła, w którym były martwe myszy. – Był z gitarzystami. – Przez dwie godziny było słychać jakąś ich głupawą piosenkę – powiedział ksiądz. – „Od łez moich będzie wzbierać morze.” Chyba tak to brzmi? – To nowa piosenka Pasterza – powiedziała. Ojciec Angel znieruchomiały w drzwiach uległ chwilowej fascynacji. Przez wiele lat słuchał klarnetu Pasterza, który o dwie przecznice stąd siadał do ćwiczenia, codziennie o piątej, na taborecie opartym o słup gołębnika. Był to mechanizm miasteczka działający precyzyjnie: najpierw pięć uderzeń godziny piątej, później pierwsze dzwonienie na mszę, a następnie klarnet Pasterza w patio jego domu, oczyszczający przezroczystymi i wyraźnymi nutami powietrze przepełnione gołębim smrodem. – Melodia jest dobra – odpowiedział ksiądz – ale tekst głupi. Słowa można odwracać tak albo inaczej i wyjdzie to samo: „Ten sen mnie w twoją łódź zaniesie”. Zrobił półobrót, rozbawiony swoim odkryciem, i poszedł zapalić światła na ołtarzu. Trinidad szła za nim. Ubrana była w długi biały chałat, z rękawami po pięści, i pas z błękitnego jedwabiu, oznakę świeckiego bractwa. Miała bardzo ciemne oczy pod zbiegającymi się brwiami. – Całą noc spędzili tu niedaleko – powiedział ojciec Angel. – U Margot Ramirez – rzekła Trinidad z roztargnieniem, potrząsając martwymi myszami w pudle. – Ale w nocy było jeszcze coś lepszego niż serenada. Ksiądz zatrzymał się i spojrzał na nią swoimi łagodnie błękitnymi oczyma. – Co było? – Rozlepiono paszkwile – powiedziała Trinidad. I prychnęła nerwowym śmiechem. * * * O trzy domy dalej Cesarowi Montero śniły się słonie. Widział je w niedzielę w kinie. Deszcz lunął na pół godziny przed zakończeniem i teraz film rozwijał się dalej we śnie. Cesar Montero odwrócił się całym ciężarem swego monumentalnego ciała do ściany, kiedy zatrwożeni tubylcy uciekali przed stadem słoni. Żona potrąciła go lekko, ale żadne z nich się nie obudziło. – Idziemy – mruknął i wrócił do pierwotnej pozycji. Wtedy się obudził. Słychać było właśnie drugie dzwonienie na mszę. Było to mieszkanie o dużych przestrzeniach z żelaznymi kratami. Okno na rynek, również z żelaznymi kratami, miało kretonową zasłonkę w żółte kwiaty. Na nocnym stoliku stał tranzystorowy odbiornik radiowy, lampa i zegar z fosforyzującą tarczą. Z drugiej strony, pod

4 ścianą, olbrzymia szafa z lustrzanymi drzwiami. Wciągając buty do konnej jazdy Cesar Montero usłyszał klarnet Pasterza. Sznurowadła z surowej skóry były stwardniałe od błota. Naciągnął je siłą przesuwając w zaciśniętej dłoni, twardszej niż skóra sznurowadeł. Potem szukał ostróg, ale nie znalazł ich pod łóżkiem. Ubierał się dalej w półmroku, starając się nie robić hałasu, aby nie zbudzić żony. Kiedy zapinał koszulę, sprawdził godzinę na zegarku leżącym na stole i znów zaczął szukać ostróg pod łóżkiem. Najpierw macał rękami. Potem na czworakach wczołgał się pod łóżko. Żona zbudziła się. – Czego szukasz? – Ostróg. – Wiszą za szafą – powiedziała. – Sam zawiesiłeś je tam w sobotę. Odsunęła moskitierę i zapaliła światło. Wstał zawstydzony. Był ciężki, o plecach szerokich i mocnych, ale ruchy miał elastyczne nawet w butach do konnej jazdy, których podeszwy przypominały dwie drewniane deski. Miał posturę nieco dziką. Wyglądał na człowieka o nieokreślonym wieku, ale po skórze szyi można było wnioskować, że przekroczył pięćdziesiątkę. Usiadł na łóżku, żeby założyć ostrogi. – Deszcz jeszcze pada – powiedziała żona czując, że jej młode kości przesiąkły wilgocią nocy. – Czuję się jak gąbka. Drobna, koścista, z długim i ostrym nosem, sprawiała wrażenie, jakby się jeszcze nie przebudziła. Starała się spojrzeć na deszcz spoza firanki. Cesar umocował ostrogi, wstał i stuknął parę razy obcasem w podłogę. Dom zadrgał od mosiężnych ostróg. – Tygrysy tyją w październiku – powiedział. Ale nie dosłyszała go, zachwycona melodią Pasterza. Kiedy znowu spojrzała na niego, czesał się przed szafą, z ugiętymi kolanami i schyloną głową, bo lustra były za niskie. Nuciła półgłosem, idąc za melodią Pasterza. – Piłowali tę piosenkę przez całą noc – powiedział. – Jest bardzo ładna – zauważyła. Odwiązała wstążkę od wezgłowia łóżka, zebrała włosy nad karkiem i westchnęła, zupełnie przebudzona: – „Pozostanę w twoim śnie aż do śmierci.” Nie zwracał na nią uwagi. Z szuflady w szafie, w której było trochę kosztowności, mały damski zegarek i wieczne pióro, wyciągnął portfel z pieniędzmi. Wyjął cztery banknoty i położył z powrotem portfel na tym samym miejscu. Potem włożył do kieszeni koszuli sześć nabojów do strzelby. – Jeżeli dalej będzie lało, w sobotę nie przyjadę – powiedział. Otworzywszy drzwi do patio zatrzymał się chwilę w progu, wciągając ponury zapach października, a jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Miał i zamknąć drzwi, kiedy w sypialni zadźwięczał dzwonek budzika.

5 Żona wyskoczyła z łóżka. Przystanął wpół ruchu, z ręką na zasuwie, póki ona nie wyłączyła budzika. Wtedy spojrzał na nią pierwszy raz, zamyślony. – Śniły mi się w nocy słonie – powiedział. Potem zamknął drzwi i poszedł osiodłać muła. Deszcz wzmógł się jeszcze przed trzecim dzwonieniem. Wiatr zerwał z drzew migdałowych na rynku ostatnie przegniłe liście. Pogaszono uliczne światła, ale domy nadal były zamknięte. Cesar Montero wjechał na mule do kuchni i nie zsiadając zawołał na żonę, by mu przyniosła nieprzemakalny płaszcz. Zdjął dwururkę, którą miał zarzuconą na ramię, i przywiązał ją rzemieniami poziomo do siodła. Żona zjawiła się w kuchni z płaszczem. – Poczekaj, aż przestanie – powiedziała bez przekonania. Założył płaszcz w milczeniu. Potem spojrzał w stronę patio. – Do grudnia nie przestanie. Odprowadziła go spojrzeniem do końca korytarza. Ulewny deszcz bił w zardzewiałą blachę dachu, ale on poszedł. Kłując muła ostrogami, musiał nachylić się w siodle, żeby nie uderzyć o framugę drzwi, kiedy wjeżdżał do patio. Krople z okapu bębniły niczym śrut na jego plecach. Od bramy, nie odwracając głowy, zawołał: – Do zobaczenia w sobotę. – Do soboty – powiedziała. Jedyne drzwi otwarte na rynek to były drzwi kościelne. Cesar Montero spojrzał w górę i zobaczył niebo gęste i niskie, o dwa łokcie nad głową. Przeżegnał się, spiął ostrogami muła, który zaczął tańczyć na tylnych nogach, aż wreszcie uspokoił się na rozmytej ziemi. Wtedy zobaczył papier przybity na drzwiach swego domu. Przeczytał nie zsiadając. Woda zmyła farby, ale tekst, napisany pędzelkiem, dużymi drukowanymi literami, był jeszcze czytelny. Cesar Montero podprowadził muła pod ścianę, zerwał papier i podarł na strzępy. Uderzeniem cugli wprowadził zwierzę w drobny równomierny truchcik na wiele godzin. Wyjechał z rynku wąską i krętą uliczką, na której drzwi lepianek otwierając się buchały sennym ciepłem. Poczuł zapach kawy. Ale kiedy minął już ostatnie domy miasteczka, zawrócił muła i tym samym drobnym i równomiernym truchcikiem wjechał na rynek i zatrzymał się przed domem Pasterza. Zsiadł, dobył strzelbę, a muła przywiązał do słupa, wszystko to robiąc po kolei i ze spokojem. Drzwi były nie zaryglowane, od dołu podparte tylko ogromną muszlą morską. Cesar Montero wszedł do mrocznego korytarzyka. Usłyszał ostrą, wysoką nutę, a później ciszę wyczekiwania. Przeszedł koło czterech krzeseł ustawionych przy stoliku z wełnianą serwetką i sztucznymi kwiatami we flakonie. W końcu zatrzymał się przed drzwiami do patio, odrzucił do tyłu kaptur

6 nieprzemakalnego płaszcza, pomacał bezpiecznik strzelby i głosem spokojnym, niemal uprzejmym zawołał: – Pasterzu. Pasterz stanął w otwartych drzwiach, zdejmując ustnik z klarnetu. Był to szczupły, zgrabny chłopak, z ledwie sypiącym się zarostem wyrównanym nożyczkami. Kiedy zobaczył Cesara Montero z obcasami wbitymi w udeptaną glinę i strzelbą na wysokości pasa, wymierzoną w niego, Pasterz otworzył usta. Ale nic nie powiedział. Zbladł i uśmiechnął się. Cesar najpierw wparł obcasy w ziemię, a potem kolbę łokciem w biodro; potem zacisnął zęby i równocześnie nacisnął kurek. Dom zatrząsł się od huku, ale Cesar Montero nie wiedział, czy to przed, czy po wybuchu zobaczył Pasterza po drugiej stronie drzwi, wijącego się jakimś falowaniem gąsienicy nad strumykiem drobnych zakrwawionych piór. * * * Alkad zaczynał zasypiać, kiedy rozległ się strzał. Trzy noce spędził bezsennie, dręczony bólem trzonowego zęba. Tego ranka, w czasie pierwszego dzwonienia na mszę, zażył ósmy proszek przeciw bólowi. Ból ustał. Bębnienie deszczu po cynkowym dachu pomogło usnąć, ale ząb pulsował bezboleśnie w dalszym ciągu, przez sen. Kiedy posłyszał wystrzał, zbudził się natychmiast i chwycił pas z ładownicami i rewolwerem, który zawsze zostawiał na krześle koło hamaka w zasięgu lewej ręki. Ale ponieważ słyszał tylko szmer deszczu, pomyślał, że było to senne przywidzenie, i znowu poczuł ból. Miał niewielką gorączkę. Przed lustrem zauważył, że puchnie mu policzek. Otworzył pudełko wazeliny o miętowym zapachu i posmarował bolące miejsce, obrzękłe i nie ogolone. Nagle posłyszał poprzez deszcz zgiełk dalekich głosów. Wyszedł na balkon. Ludzie, niektórzy w bieliźnie, biegli ulicą w stronę rynku. Jakiś chłopak zwrócił głowę ku niemu, uniósł ręce i krzyknął nie zatrzymując się: – Cesar Montero zabił Pasterza. Cesar Montero krążył po placu ze strzelbą wymierzoną w tłum. Alkad z trudem go rozpoznał. Lewą ręką wyciągnął rewolwer i zaczął się posuwać ku środkowi rynku. Ludzie odsunęli się, robiąc mu przejście. Z sali bilardowej wyszedł policjant z karabinem gotowym do strzału, celując w Cesara Montero. Alkad zwrócił się do niego cichym głosem: – Nie strzelaj, bydlaku. Włożył rewolwer do kabury, odebrał policjantowi karabin i ruszył na środek rynku z bronią gotową do strzału. Tłum skupił się pod ścianami. – Cesarze Montero – zawołał Alkad – oddaj mi tę strzelbę.

7 Cesar Montero nie zauważył go dotąd. Jednym skokiem obrócił się w jego stronę. Alkad nacisnął spust, ale nie strzelił. – Chodź, weź sobie – zawołał Cesar Montero. Alkad trzymał karabin lewą ręką, a prawą przecierał powieki. Odmierzał każdy krok. Palec na spuście nadal był napięty, oczy utkwione w Cesara Montero. Nagle zatrzymał się i powiedział przyjaźnie: – Rzuć strzelbę na ziemię, Cesarze. Nie rób więcej głupstw. Cesar Montero cofnął się. Alkad stał w tym samym miejscu, z palcem na spuście. Nie drgnął ani jeden muskuł jego ciała, aż wreszcie Cesar Montero opuścił strzelbę i wypadła mu z rąk. Wtedy alkad zdał sobie sprawę, że ubrany jest zaledwie w spodnie od piżamy, że jest spocony mimo deszczu i że ząb przestał go boleć. Pootwierały się domy. Dwaj policjanci uzbrojeni w karabiny biegli na środek rynku. Tłum ruszył za nimi. Policjanci odwrócili się i krzyknęli z karabinami w pogotowiu: – Cofnąć cię! Alkad zawołał spokojnym głosem, nie patrząc na nikogo: – Opuścić rynek! Tłum rozszedł się. Alkad zrewidował Cesara Montero nie każąc mu zdejmować nieprzemakalnego płaszcza. Znalazł cztery naboje w kieszeni koszuli, a w tylnej kieszeni spodni brzytwę w rogowej oprawie. W innej kieszeni znalazł notes z zapiskami, kółko z trzema kluczami i cztery banknoty po sto pesos. Cesar Montero pozwalał się zrewidować, obojętny, z uniesionymi rękami, poruszając się tylko trochę dla ułatwienia czynności. Kiedy alkad skończył, wezwał dwóch policjantów, wręczył im rzeczy i kazał zabrać Cesara Montero. – Zaprowadzić go na pierwsze piętro do magistratu – rozkazał. – Odpowiadacie za niego. Cesar Montero zdjął płaszcz. Oddał go jednemu z policjantów i szedł między nimi, obojętny na deszcz i poruszenie wśród ludzi zebranych na placu. Alkad w zamyśleniu patrzył za odchodzącym. Potem zwrócił się w stronę tłumu, zrobił ruch, jakby odpędzał kury, i zawołał: – Rozejść się. Ocierając twarz gołym ramieniem przeciął plac na ukos i wszedł do domu Pasterza. Musiał przeciskać się przez zbiegowisko. Na wpół omdlała na krześle siedziała matka Pasterza, pośrodku gromady kobiet, które wachlowały ją z okrutną starannością. Alkad odsunął na bok jedną z kobiet. – Odejdźcie od niej – powiedział. Kobieta odwróciła się ku niemu. – Ledwie wyszła na mszę – powiedziała. – Dobrze – powiedział alkad – ale teraz pozwólcie jej oddychać. Pasterz leżał w patio pod gołębnikiem, twarzą ku ziemi usłanej skrwawionymi piórami. Czuć

8 było intensywny smród gołębich nieczystości. Grupa mężczyzn usiłowała podnieść ciało, kiedy w drzwiach zjawił się alkad. – Odejdźcie – powiedział. Mężczyźni z powrotem położyli trupa na piórach, w tej samej pozycji, w jakiej go zastali, i wycofali się w milczeniu. Po obejrzeniu ciała alkad je odwrócił. Było usiane drobniutkimi piórami. Na wysokości pasa piór było najwięcej, przywarły do krwi, ciepłej jeszcze i świeżej. Usunął je rękami. Koszula była podarta, a sprzączka pasa rozerwana. Pod koszulą ujrzał odsłonięte trzewia. Rana przestała już krwawić. – To ze strzelby do polowania na tygrysy – powiedział jeden z mężczyzn. Alkad wyprostował się. Starł okrwawione pióra z dłoni o belkę gołębnika, ciągle spoglądając na trupa. W końcu wytarł ręce o spodnie piżamy i powiedział do grupy zebranych: – Nie ruszajcie go stąd. – Tak go pan zostawi, żeby leżał? – powiedział jeden z mężczyzn. – Trzeba sporządzić akt levantamiento [(dosłownie: podniesienie, powstanie) tu: czynność prawna przy zabieraniu zwłok ludzi, którzy zginęli w wyniku zabójstwa lub nagłego wypadku, nie mająca odpowiednika w naszej praktyce ani w polskiej terminologii prawniczej] – powiedział alkad. W głębi domu zaczęło się lamentowanie kobiet. Alkad wycofał się z tego zawodzenia i dusznych zapachów, które zaczęły unosić się w mieszkaniu. W drzwiach na ulicę spotkał ojca Angela. – Już martwy – zawołał ksiądz z zakłopotaniem. – Jak wieprzak – odpowiedział alkad. Drzwi domów na rynku były pootwierane. Deszcz ustał, ale niskie chmury płynęły nad dachami, bez żadnego widoku na słońce. Ojciec Angel ujął alkada za ramię. – Cesar Montero jest dobrym człowiekiem – powiedział – to musiała być chwila zamroczenia. – Wiem o tym – powiedział alkad niepewnie. – Niech się ojciec nie przejmuje, nic się mu nie stanie. Niech ojciec idzie tam, gdzie go potrzebują. Odszedł dość nagle i rozkazał policjantom, by odeszli. Tłum, stojący dotąd w odpowiedniej odległości, runął w stronę domu Pasterza. Alkad wszedł do sali bilardowej, gdzie jeden z policjantów czekał na niego z ubraniem – jego mundurem porucznika. Zwykle zakład nie bywał otwarty o tej porze. Tego dnia przed siódmą było tu pełno. Przy czteroosobowym stoliku i przy bufecie kilku mężczyzn piło kawę. Większość była w piżamach i w rannych pantoflach. Alkad rozebrał się w obecności wszystkich, wytarł się nieco spodniami od piżamy i zaczął się ubierać w milczeniu przerywanym komentarzami. Kiedy opuszczał salę, był dokładnie wtajemniczony w najdrobniejsze szczegóły

9 zajścia. – Uważajcie – zawołał od drzwi – jeżeli w miasteczku nie będzie spokoju, to ja postaram się go zaprowadzić. Zszedł w dół kamienistą uliczką nie pozdrawiając nikogo, ale zdając sobie sprawę z poruszenia w miasteczku. Był młody, prosty w obejściu i na każdym kroku było widoczne, że chce się takim czuć. O siódmej barki, które trzy razy w tygodniu przywoziły towary i pasażerów, zagwizdały opuszczając molo, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, jak to bywało w inne dni. Alkad przeszedł podcieniem, gdzie syryjscy kupcy zaczynali wystawiać swoje pstrokate towary. Doktor Octavio Giraldo, lekarz bez wieku, z głową pełną lakierowanych kędziorów, patrzył na odchodzące barki od drzwi swego gabinetu. On również ubrany był w piżamową bluzkę i kapcie. – Doktorze – powiedział alkad – niech pan się ubiera i pójdzie zrobić sekcję. Lekarz spojrzał na niego z zainteresowaniem. Odsłonił długi rząd białych i mocnych zębów. – To znaczy, że obecnie robi się sekcje – powiedział i dodał jeszcze: – No, to już wielki postęp. Alkad próbował się uśmiechnąć, ale przeszkodził mu spuchnięty policzek. Zakrył usta dłonią. – Co się panu stało? – zapytał lekarz. – Kurewski ząb. Doktor Giraldo chciał sobie pogadać, ale alkad się śpieszył. Na końcu mola zapukał do domu o ścianach z nietynkowanej trzciny bambusowej. Dach dochodził niemal do poziomu wody. Otworzyła kobieta o zielonkawej skórze, w ciąży, chyba w siódmym miesiącu. Była boso. Alkad odsunął ją na bok i wszedł do mrocznego przedpokoju. – Sędzia – zawołał. Sędzia Arcadio zjawił się w wewnętrznych drzwiach, powłócząc chodakami. Był w drelichowych spodniach, bez paska, trzymających się poniżej pępka, i bez koszuli. – Niech się pan przygotuje na levantamiento trupa – powiedział alkad. Sędzia Arcadio zaświstał przez zęby z wyrazem zakłopotania. – Skąd się u pana wzięły takie nowości? – Alkad poszedł aż do sypialni. – To nie ma nic wspólnego – powiedział otwierając okno, by oczyścić powietrze ciężkie jeszcze od snu. – Lepiej zrobić wszystko, jak się należy. Otarł pył z rąk o wyprasowane spodnie i zapytał bez cienia ironii: – Wie pan, jaka jest procedura przy levantamiento? – Oczywiście – odpowiedział sędzia. Alkad oglądał ręce przy oknie. – Niech pan wezwie sekretarza, bo trzeba będzie spisać – powiedział znowu bez żadnej ukrytej myśli.

10 Potem z wyciągniętymi dłońmi zwrócił się do dziewczyny. Miał ślady krwi. – Gdzie się mogę umyć? – Przy studni – powiedziała. Alkad wyszedł do patio. Dziewczyna poszukała w kufrze czystego ręcznika i zawinęła weń mydło toaletowe. Wyszła do patio w momencie, kiedy alkad wracał do sypialni otrzepując ręce. – Niosłam panu mydło – powiedziała. – Już nie trzeba – powiedział alkad. Znów zaczął przyglądać się dłoniom. Wziął ręcznik i wytarł ręce, patrząc w zamyśleniu na sędziego. – Miałem pełno gołębich piór – powiedział. Siedząc na skraju łóżka i pijąc powolnymi łykami czarną kawę, czekał, aż sędzia skończył się ubierać. Dziewczyna odprowadziła ich przez pokój. – Dopóki pan nie wyrwie tego zęba, spuchnięcie panu nie przejdzie – powiedziała do alkada. Przepuścił sędziego Arcadia na ulicę, spojrzał na nią raz jeszcze i wskazującym palcem dotknął jej dużego brzucha. – A to spuchnięcie kiedy ci przejdzie? – Już niedługo – powiedziała. * * * Ojciec Angel nie odbył swojej codziennej wieczornej przechadzki. Po pogrzebie zatrzymał się na rozmowę w jednym z domów, w dzielnicy nad rzeką, i został tam aż do wieczora. Czuł się dobrze, mimo że przewlekłe deszcze przyprawiały go zwykle o łamanie w krzyżach. Kiedy wrócił do domu, na ulicach zapalono już światło. Trinidad podlewała kwiaty w patio. Ksiądz zapytał ją o niepoświęcone hostie i odpowiedziała, że położyła je na wielkim ołtarzu. Chmura zancudos otoczyła go, kiedy zapalił światło w pokoju. Zanim zamknął drzwi, natychmiast rozpylił w mieszkaniu środek owadobójczy kichając z powodu zapachu. Kiedy skończył, był spocony. Zmienił czarną sutannę na białą i połataną, w której chodził po domu, i poszedł zadzwonić na Anioł Pański. Kiedy wrócił do pokoju, postawił na ogniu patelnię z kawałkiem mięsa, żeby się smażyło, i zabrał się tymczasem do krojenia cebuli w plasterki. Następnie ułożył to wszystko na talerzu, gdzie był kawałek przypieczonej juki i trochę zimnego ryżu, które zostały z obiadu. Postawił talerz na stole i zasiadł do jedzenia. Jadł wszystkiego po trochu, krojąc po kawałeczku każdej rzeczy i ubijając nożem

11 i widelcem. Żuł dokładnie, rozcierając trzonowymi zębami poplombowanymi srebrem, ale z ustami ściśniętymi. Robiąc to opierał widelec i nóż o brzegi talerza i rozglądał się po mieszkaniu spojrzeniem nieprzerwanym i doskonale przytomnym. Naprzeciwko stała szafa z licznymi księgami archiwum parafialnego. W kącie wiklinowy bujak, z wysokim oparciem, z poduszką przyszytą na wysokości głowy. Za bujakiem był parawan z krzyżem, zawieszonym koło kalendarza reklamującego syrop przeciw kaszlowi. Za parawanem była sypialnia. Kończąc jedzenie ojciec Angel poczuł duszność. Rozwinął na deser galaretkę z guajawy, nalał pełną szklankę wody i jadł wpatrując się w kalendarz. Po każdym kąsku wypijał łyk wody nie odrywając spojrzenia od kalendarza. W końcu odbiło mu się i otarł usta rękawem. Tak jadał przez dziewiętnaście lat, samotnie w swoim pokoju, powtarzając każdy gest ze skrupulatną dokładnością. Nigdy nie wstydził się swojej samotności. Po różańcu Trinidad poprosiła go o pieniądze na kupno arszeniku. Ojciec odmówił po raz trzeci, twierdząc, że wystarczą łapki. Trinidad upierała się: – Bo mniejsze myszy wyjadają ser i nie łapią się w łapki. Dlatego lepiej zatruć ser. Ksiądz przyznał, że Trinidad ma rację. Ale zanim mógł to wypowiedzieć, wdarł się w spokój kościoła hałaśliwy głośnik z sali kinowej z naprzeciwka. Najpierw było głuche zgrzytanie. Potem szelest igły po płycie, a następnie mambo, które zaczęło się od wrzaskliwej trąbki. – Jest film? – zapytał ojciec. Trinidad powiedziała, że tak. – Wiesz, co grają? – Tarzan i zielona bogini – powiedziała Trinidad. – Ten sam, którego nie mogli dokończyć w niedzielę z powodu deszczu. Dobry dla wszystkich. Ojciec Angel poszedł do podmurowania wieży i odmierzył dwanaście powolnych uderzeń. Trinidad była zaskoczona. – Ojciec się pomylił – powiedziała gestykulując. – To film dla wszystkich. Niech ojciec sobie przypomni, że w niedzielę nie dawał żadnego sygnału. – Ale to brak szacunku dla miasteczka – powiedział ksiądz, ocierając pot z karku I powtórzył sapiąc: – Brak szacunku. Trinidad zrozumiała. – Trzeba było widzieć ten pogrzeb – powiedział ksiądz. – Wszyscy mężczyźni się dobijali, żeby nieść trumnę. Potem pożegnał dziewczynę, zamknął drzwi na pusty plac i pogasił światła w kościele. W korytarzu, wracając do sypialni uderzył się dłonią w czoło, przypominając sobie że zapomniał dać Trinidad pieniądze na arszenik. Ale i o tym zapomniał, zanim doszedł do pokoju. W chwilę później, siedząc przy biurku, zabrał się do skończenia listu zaczętego wczoraj wieczorem. Rozpiął sutannę do pasa, rozłożył na stole blok listowy, kałamarz i bibułę i zaczął po

12 kieszeniach szukać okularów. Potem przypomniał sobie, że zostawił je w sutannie, w której był na pogrzebie, i wstał, żeby ich poszukać. Przeczytał to, co napisał poprzedniego wieczora, i zaczął nowe zdanie, kiedy rozległo się trzykrotne stuknięcie do drzwi. – Proszę. Wszedł właściciel sali kinowej. Drobny, blady, starannie ogolony, z wyrazem przygnębienia na twarzy. Był w białym lnianym ubraniu, nieskazitelnie czystym, i w dwukolorowych półbutach. Ojciec Angel wskazał mu pleciony bujak, by usiadł, ale gość dobył z kieszeni spodni chusteczkę, rozwinął ją dokładnie, wytarł kurz z ławki i usiadł z rozkraczonymi nogami. Ojciec Angel zobaczył wówczas, że u pasa nie miał rewolweru, a latarkę na baterie. – Proszę bardzo. – Ojcze – powiedział właściciel, niemal bez tchu – proszę mi wybaczyć, że wtrącam się do jego spraw, ale tego wieczora to była chyba pomyłka. Ksiądz potwierdził skinieniem głowy i czekał. – Tarzan i zielona bogini jest filmem dla wszystkich – ciągnął dalej właściciel kina. – Ojciec sam to stwierdził w niedzielę. Ksiądz próbował przerwać, ale właściciel podniósł rękę na znak, że jeszcze nie skończył. – Zgodziłem się na dzwonienie – powiedział – bo wiadomo, że są filmy niemoralne. A w tym filmie nie ma nic specjalnego. Chcielibyśmy go dać w sobotę na seansie dla dzieci. Ojciec Angel wyjaśnił mu wówczas, że istotnie film nie miał żadnej oceny moralnej na liście, którą co miesiąc przynosiła poczta. – Ale dawać film dzisiaj – ciągnął – to brak szacunku, kiedy mamy zmarłego w miasteczku. To także sprawa moralności. Właściciel spojrzał na niego. – W ubiegłym roku sama policja zabiła pewnego człowieka w kinie i ledwie wynieśli zmarłego, film szedł dalej – zawołał. – Teraz jest inaczej – powiedział ojciec – alkad się zmienił. – Kiedy się będą zbliżać wybory, zaczną się znów morderstwa – odparł właściciel kina rozgniewany. – Zawsze, od kiedy miasteczko miasteczkiem, dzieje się to samo. – Zobaczymy – powiedział ksiądz. Właściciel zmierzył go smutnym spojrzeniem. Kiedy znów zaczął mówić, poruszając koszulą dla ochłodzenia, głos jego przybrał ton błagalny. – To trzeci dobry film dla wszystkich, jaki dostaliśmy tego roku – powiedział. – W niedzielę zostały trzy rolki, których nie daliśmy z powodu deszczu, i dużo ludzi chce wiedzieć, jak się kończy. – Już zadzwoniłem – powiedział ksiądz. Właściciel westchnął przygnębiony. Czekał, patrząc

13 w twarz księdza, i już nie myśląc rzeczywiście o niczym, jak tylko o duszności powietrza. – Więc nie można nic na to poradzić? Ojciec poruszył głową. Właściciel kina uderzył dłońmi o kolana i wstał. – Dobrze – powiedział. – Cóż mamy ojcu zrobić. Zaczął składać chusteczkę, otarł pot z karku i rozejrzał się po pokoju z gorzką dokładnością. – To jest piekło – powiedział. Ojciec Angel odprowadził go do drzwi. Zasunął rygiel i usiadł, by skończyć list. Po przeczytaniu go jeszcze raz od początku, dokończył przerwane zdanie i zaczął się zastanawiać. W tym momencie urwała się muzyka w głośniku. – Ogłasza się szanownej publiczności – powiedział jakiś bezosobowy głos – że dzisiejszy seans został zawieszony, ponieważ nasze przedsiębiorstwo również pragnie się przyłączyć do żałoby. Ojciec Angel uśmiechając się rozpoznał głos właściciela. Gorąco wzmogło się jeszcze. Ksiądz pisał nadal, z krótkimi przerwami, w których ocierał pot i odczytywał to, co napisał, aż zapełnił dwie kartki. Ledwie złożył podpis, kiedy niespodzianie lunął deszcz. Zapach wilgotnej ziemi przeniknął do pokoju. Ojciec Angel zaadresował kopertę, zatkał kałamarz i miał złożyć list. Ale jeszcze raz przeczytał ostatnie zdania. Wtedy otworzył kałamarz z powrotem i dopisał: „Znów pada deszcz. Z powodu tej pogody i spraw, o których wyżej, myślę, że czekają nas ciężkie dni.”

14 * * * W piątek świt był ciepły i suchy. Sędzia Arcadio, który lubił się przechwalać, że trzy razy bierze kobietę w ciągu nocy od czasu, kiedy zrobił to po raz pierwszy, zerwał tego ranka sznury moskitiery i w momencie najwyższego napięcia obydwoje z żoną spadli na podłogę zaplątani w siatkę. – Zostaw to – mruknęła. – Ja później poskładam. Wynurzyli się zupełnie nadzy spomiędzy splątanych mgławic moskitiery. Sędzia Arcadio poszedł szukać w kufrze czystych kalesonów. Kiedy wrócił, żona stała ubrana, poprawiając moskitierę. Przeszedł nie patrząc na nią i usiadł, aby włożyć buty, z drugiej strony łóżka, pełen jeszcze niespokojnego oddechu miłości. Żona nie odstępowała. Oparła krągły i napięty brzuch o jego ramię i szukała zębami jego ucha. Odsunął ją delikatnie. – Zostaw mnie w spokoju – powiedział. Wybuchnęła śmiechem pełnym dobrego samopoczucia. Przeszła za mężem w drugi koniec pokoju szturchając go wskazującym palcem w okolice nerek. – „Arre, burrito” [„Wio, osiołku”; słowa popularnej piosenki] – powtarzała. Podskoczył i odsunął jej ręce. Zostawiła go w spokoju, znów zaczęła się śmiać, ale nagle spoważniała i zawołała: – O Chryste Panie! – Co się stało? – zapytał. – Przecież drzwi były na oścież otwarte – krzyknęła. – To już zupełny bezwstyd. Wszedł do łazienki wybuchając śmiechem. Sędzia Arcadio nie czekał na kawę. Pokrzepiony miętą z pasty do zębów, wyszedł na ulicę. Słońce było miedziane. Syryjczycy siedząc w drzwiach swoich sklepików przyglądali się spokojnej rzece. Przechodząc koło gabinetu doktora Giraldo zastukał paznokciem w metalową siatką u drzwi i zawołał nie przystając: – Doktorze, jaki jest najlepszy środek na ból głowy? – Lekarz odpowiedział ze środka: – Nie pić wieczorem. W porcie gromada kobiet głośno komentowała treść nowego paszkwilu nalepionego minionej nocy. Ponieważ noc była pogodna i bez deszczu, kobiety idące na mszę o piątej godzinie przeczytały go i teraz już wiedziało o nim całe miasteczko. Sędzia Arcadio nie zatrzymywał się. Czuł się jak wół z koluchem w nosie, ciągnięty ku sali bilardowej. Poprosił tam o zimne piwo i proszki przeciw bólowi głowy. Biła dziewiąta, ale sala już była pełna. – Wszystkich w miasteczku boli głowa – powiedział sędzia. Zabrał butelkę do stolika, przy którym trzej mężczyźni siedzieli zakłopotani nad swoimi szklankami piwa. Usiadł na wolnym krześle.

15 – Dalej trwa ta historia? – zapytał. – Dzisiaj pojawiły się cztery. – Ten, który wszyscy czytali – powiedział jeden z mężczyzn – był o Raquel Contreras. Sędzia Arcadio przełknął tabletkę i pociągnął piwa z butelki. Otrząsnął się przy pierwszym łyku, ale potem żołądek się oswoił i poczuł się jak nowo narodzony. – Co tam było? – Bzdury – powiedział mężczyzna. – Że celem podróży, które odbywała w tym roku, nie było wstawianie zębów, jak ona powiada, ale poronienie. – I po cóż było się męczyć, żeby pisać paszkwil – powiedział sędzia Arcadio – o tym mówią wszyscy. Chociaż rozpalone słońce przyprawiało go o ból oczu, kiedy wyszedł z sali, nie miał jednak tego okropnego samopoczucia, jakie miał rano. Poszedł prosto do sądu. Jego sekretarz, chudy staruszek, który skubał kurę, spojrzał na niego z niedowierzaniem ponad oprawą okularów. – Cóż to za cud? – Trzeba ruszyć z tym bałaganem – powiedział sędzia. Sekretarz wyszedł do patio powłócząc pantoflami i ponad ogrodzeniem podał na wpół oskubaną kurę hotelowej kucharce. Po jedenastu miesiącach od objęcia stanowiska sędzia Arcadio po raz pierwszy zjawił się w swojej kancelarii. Nieład biura dzieliła na dwie części drewniana balustrada. W części zewnętrznej stała ławka z oparciem, również drewniana, pod obrazem ślepej Sprawiedliwości z wagą w dłoni. Wewnątrz dwa zestawione biurka, półka z zakurzonymi książkami i maszyna do pisania. Na ścianie nad biurkiem sędziego miedziany krucyfiks. Na przeciwległej ścianie litografia w ramkach: uśmiechnięty mężczyzna, gruby i łysy, z piersią przepasaną szarfą prezydenta, ze złoconym podpisem u dołu: „Pokój i Sprawiedliwość.” Litografia była jedyną rzeczą nową w całym pomieszczeniu. Sekretarz zasłonił twarz chusteczką i zaczął miotełką z piór zmiatać kurz z biurek. – Jeżeli pan sobie nie zasłoni nosa, będzie pan miał katar – powiedział. Rada nie została wysłuchana. Sędzia Arcadio usiadł na obrotowym krześle podnosząc nogi, by wypróbować sprężyny. – Nie spadnie? – zapytał. Sekretarz zaprzeczył ruchem głowy. – Kiedy zabili sędziego Vitelę – powiedział – wypadły sprężyny; ale już jest naprawione. – Nie zdejmując chusteczki z twarzy, dodał: – Sam alkad kazał je naprawić, kiedy zmienił się rząd i zaczęli się pokazywać wszędzie specjalni kontrolerzy. – Alkad chce, by urząd działał – powiedział sędzia. Otworzył środkową gablotę, wydobył pęk kluczy i jeden po drugim wsadzał do szuflad. Były pełne papierów, przejrzał je z grubsza,

16 biorąc w palce, aby być pewnym, że nie było niczego, co by mogło zwrócić jego uwagę, a potem zamknął szuflady i ułożył na biurku potrzebne przybory: kryształowy kałamarz z jednym zbiornikiem czerwonym a drugim niebieskim i z obsadkami do piór w odpowiednim kolorze. Atrament wysechł. – Zrobił pan dobre wrażenie na alkadzie – powiedział sekretarz. Kołysząc się w krześle sędzia obserwował go posępnym wzrokiem, kiedy czyścił poręcz. Sekretarz przyjrzał mu się, jak gdyby chciał zapamiętać go na zawsze w tym świetle, w tej chwili i w tej pozycji, i powiedział wskazując palcem: – Tak jak pan w tej chwili, dokładnie tak samo siedział sędzia Vitela, kiedy go zastrzelili. Sędzia dotknął nabrzmiałych żył na skroniach. Wracał znowu ból głowy. – Ja byłem tam – ciągnął sekretarz, pokazując w stronę maszyny do pisania i przechodząc na zewnątrz balustrady. Nie przerywając opowiadania oparł się na poręczy z miotłą z piór wymierzoną jak karabin w sędziego Arcadia. Wyglądał jak bandyta czatujący na przejezdnych w kowbojskim filmie. – Trzej policjanci ustawili się tak – powiedział. – Sędzia Vitela ledwie ich zdążył zobaczyć i podniósł ręce mówiąc bardzo spokojnie: „Nie zabijajcie mnie.” Ale zaraz krzesło poleciało w jedną stronę, a on w drugą, przeszyty ołowiem. Sędzia Arcadio złapał się rękami za głowę. Czuł pulsowanie mózgu. Sekretarz zdjął nakrycie z twarzy i powiesił miotełkę za drzwiami. – A wszystko dlatego, że powiedział przy jakiejś pijatyce, że jest tutaj po to, żeby zapewnić uczciwość głosowania – rzekł. Przerwał opowiadanie patrząc na sędziego, który zwinął się na biurku z rękami na brzuchu. – Źle się pan czuje? Sędzia przytaknął. Powiedział mu o wczorajszym wieczorze i poprosił, żeby mu przyniósł z sali bilardowej proszek przeciw bólowi i dwa zimne piwa. Kiedy skończył pierwsze piwo, nie było w jego sercu najmniejszego śladu rozgoryczenia. Był promienny. Sekretarz usiadł przy maszynie. – Co teraz robimy? – zapytał. – Nic – powiedział sędzia. – Więc jeżeli pan pozwoli, poszukam Marii, żeby pomóc jej skubać kury. Sędzia sprzeciwił się. – To jest biuro do zarządzania sprawiedliwością, a nie do skubania kur – powiedział. Przyjrzał się swojemu podwładnemu od stóp do głów ze współczuciem i dodał: – Poza tym ma pan wyrzucić te pantofle i przychodzić do biura w butach. Ze zbliżaniem się południa stawało się coraz goręcej. Kiedy wybiła dwunasta, sędzia Arcadio

17 miał już za sobą dwanaście piw. Pływał we wspomnieniach. Z jakimś sennym żalem mówił o przeszłości bez niedostatków, wspominał długie niedziele nad morzem i nienasycone Mulatki, które uprawiały miłość na stojąco, po bramach. – Takie było wtedy życie – mówił strzelając palcami, przy lekkim osłupieniu sekretarza, który słuchał w milczeniu, potakując głową. Sędzia Arcadio czuł się niepewnie, ale coraz żywsze były wspomnienia. Kiedy na wieży wybiła pierwsza, sekretarz okazał zniecierpliwienie. – Zupa stygnie – powiedział. Sędzia nie pozwolił mu wstać. – Nie zawsze spotyka się na tych wsiach człowieka z talentem – powiedział, a sekretarz podziękował wyczerpany upałem i zmienił pozycję na krześle. Był to piątek ciągnący się w nieskończoność. Pod rozpalonym dachem dwaj mężczyźni rozmawiali jeszcze przez pół godziny, kiedy miasteczko smażyło się już w sosie sjesty. Całkowicie już zmęczony sekretarz napomknął o paszkwilach. Sędzia Arcadio wzruszył ramionami. – Ty też się tymi bzdurami przejmujesz – powiedział, po raz pierwszy zwracając się do niego na ty. Sekretarz nie miał ochoty dłużej prowadzić rozmowy, czując głód i gorąco, ale nie sądził, by paszkwile były bzdurą. – Już była pierwsza ofiara – powiedział. – Jeżeli sprawy dalej się tak potoczą, będziemy mieli trudny okres. I opowiedział historię pewnej osady, która w ciągu siedmiu dni rozleciała się z powodu paszkwilów. Jej mieszkańcy wymordowali się nawzajem. Ci, którzy ocaleli, przed opuszczeniem osady odkopali kości swoich zmarłych, by mieć pewność, że nigdy tam nie wrócą. Sędzia słuchał go z kpiącą miną, powoli rozpinając koszulę, a tamten mówił. Pomyślał, że jego sekretarz lubuje się w opowiadaniach z dreszczykiem. – To przypadek z najgłupszej powieści kryminalnej – powiedział. Podwładny zaprzeczył ruchem głowy. Sędzia Arcadio opowiedział, że na uniwersytecie należał do organizacji zajmującej się rozszyfrowywaniem zagadek kryminalnych. Wszyscy czytali jakąś powieść, w której kryła się tajemnica posiadająca pewien określony klucz, i zbierali się w soboty, by rozszyfrowywać zagadkę. – Nie zawiodłem ani razu – powiedział. – Oczywiście przydawała mi się moja znajomość klasyków, którzy odkryli logikę życia umiejącą przenikać wszelkie tajemnice. Przytoczył zagadkę: pewien człowiek zgłasza się w hotelu o dziesiątej wieczorem, idzie do swego pokoju, a następnego dnia rano pokojówka przynosząc mu kawę zastaje go umarłego i rozpadającego się w łóżku. Sekcja wykazuje, że gość, który przybył poprzedniego wieczora, nie żyje od ośmiu dni.

18 Sekretarz podniósł się z przeciągłym trzaskiem przegubów. – To znaczy, że kiedy przyszedł do hotelu, już od siedmiu dni nie żył – powiedział. – Opowiadanie zostało napisane dwanaście lat temu – powiedział sędzia Arcadio nie zwracając na niego uwagi – ale klucz został podsunięty przez Heraklita pięć wieków przed narodzeniem Chrystusa. Zabierał się do wyjawienia tego klucza, ale sekretarz był zdenerwowany. – Nigdy, jak świat światem, nie wiedziano, kto rozwiesza paszkwile – zawyrokował z wyraźną agresywnością. Sędzia Arcadio patrzył na niego spod przymrużonych powiek. – Zakład, że ja go wykryję – powiedział. – Zakład. * * * Rebeca Asis dusiła się w gorącej sypialni przeciwległego domu, z głową w poduszce, próbując przespać popołudnie nie do zniesienia. Miała liście przyłożone do skroni. – Roberto – powiedziała do męża – jeżeli nie otworzysz okna, umrzemy z gorąca. Roberto Asis otworzył okno w chwili, kiedy sędzia Arcadio wychodził z biura. – Postaraj się zasnąć – prosił tęgą żonę, która leżała z rozpostartymi rękami pod baldachimem z różowej siatki, zupełnie naga pod lekką nylonową koszulą. – Obiecuję ci, że postaram się wszystko zapomnieć. Westchnęła. Roberto Asis, który przez całą noc kręcił się po sypialni i zapalał jednego papierosa od drugiego, nie mogąc zasnąć, był o krok od schwytania o świcie autora paszkwilów. Usłyszał przed domem szelest papieru i powtarzające się pocieranie ręką, która starała się wygładzić go na ścianie. Ale zrozumiał to za późno i paszkwil był już przylepiony. Kiedy otworzył okno, plac był pusty. Od owej chwili do drugiej po południu, kiedy przyrzekł żonie, że nie będzie wracał do sprawy paszkwilu, ona wyczerpała już wszystkie sposoby argumentacji, starając się go uspokoić. W końcu znalazła sposób rozpaczliwy: jako ostateczną próbę swej niewinności zaproponowała, że wyspowiada się na głos przed ojcem Angelem w obecności męża. Już sam pomysł takiego upokorzenia opłacał się, miał swoje znaczenie. Mimo zaślepienia nie odważył się na zrobienie następnego kroku i musiał się poddać. – Zawsze lepiej o wszystkim mówić – powiedziała nie otwierając oczu. – To byłoby straszne, gdybyś został z tym bólem w środku.

19 Przymknął drzwi i wyszedł. W rozległym domu w półcieniu, zamkniętym tak, że z zewnątrz nic nie dobiegało, usłyszał brzęczenie wentylatora z mieszkania matki, która spędzała czas sjesty w przyległym domu. Nalał sobie szklankę lemoniady z lodówki, obserwowany sennym spojrzeniem kucharki Murzynki. Z wrodzoną sobie szczerością kobieta zapytała, czy ma ochotę zjeść obiad. Podniósł pokrywkę garnka. Cały żółw pływał do góry nogami we wrzącej wodzie. Po raz pierwszy nie otrząsnął się na myśl, że zwierzak został wrzucony żywy do garnka i że jego serce będzie jeszcze biło, kiedy przyniosą go poćwiartowanego na stół. – Nie jestem głodny – powiedział zakrywając garnek. I dodał już w drzwiach: – Pani też nie będzie jadła obiadu. Cały dzień bolała ją głowa. Obydwa domy połączone były korytarzem z zielonych płytek, można stąd było widzieć kurnik z drutu w głębi wspólnego patio. W części korytarza należącej do domu matki było wiele klatek z ptakami wiszących u poddasza i wiele doniczek z kwiatami o intensywnych kolorach. Z leżaka, na którym właśnie spoczywała, jego siedmioletnia córeczka przyjęła go rozżalonym powitaniem. Na policzku miała jeszcze odciśnięty wzór tkaniny. – Dochodzi trzecia – powiedział cicho. I dodał melancholijnie: – Staraj się oprzytomnieć. – Śnił mi się szklany kot – powiedziała dziewczynka. Nie mógł powstrzymać lekkiego drżenia. – Jak wyglądał? – Cały ze szkła – powiedziała dziewczynka starając się przy pomocy rąk oddać kształt zwierzęcia ze snu – tak jak szklany ptak, ale kot. Poczuł się jak zagubiony w biały dzień w obcym mieście. – Zapomnij o tym – szepnął. – Taka rzecz nie ma sensu. W tym momencie zobaczył matkę w drzwiach sypialni i poczuł się ocalony. – Czujesz się lepiej – stwierdził. Wdowa Asis odpowiedziała mu gorzkimi wyrazami. – Tak, lepiej, każdego dnia coraz bardziej do wyrzucenia – żaliła się, upinając kok z obfitych włosów koloru żelaza. Wyszła na korytarz, żeby zmienić wodę w klatkach. Roberto Asis zagłębił się w leżaku, na którym przedtem spała jego córka. Z rękami założonymi za głowę śledził przymrużonymi oczyma kościstą ubraną w czerń kobietę, która po cichu rozmawiała z ptakami. Pluskały się w świeżej wodzie, opryskując w swym radosnym trzepotaniu twarz kobiety. Kiedy skończyła z klatkami, wdowa Asis wróciła do syna z uczuciem niepewności. – Myślałam, że jesteś za miastem – powiedziała.

20 – Nie byłem – powiedział – musiałem załatwić parę spraw. – Pójdziesz dopiero w poniedziałek. Oczyma wyraził zgodę. Służąca Murzynka, boso, przeszła przez pokój z dziewczynką, by odprowadzić ją do szkoły. Wdowa Asis stała na korytarzu, dopóki nie wyszła. Potem zwróciła się do syna. – Znów? – zapytała. – O co innego chodzi – odpowiedział. Poszedł za matką do jej rozległej sypialni, gdzie huczał elektryczny wentylator. Opadła na rozchwiany bujak z liany, naprzeciw wentylatora, z wyrazem krańcowego wyczerpania. Na ścianach bielonych wapnem wisiały starodawne fotografie dzieci oprawione w miedziane ramki. Roberto Asis wyciągnął się na okazałym łożu, na którym umarły, jako zgrzybiałe i zgorzkniałe, niektóre z owych dzieci z fotografii, łącznie z jego ojcem w grudniu ubiegłego roku. – Co się stało? – zapytała wdowa. – Czy wierzysz w to, co ludzie mówią? – zapytał on z kolei. – W moim wieku trzeba wierzyć we wszystko – odrzekła wdowa. I zapytała z apatią: – A co mówią? – Że Rebeca Isabel nie jest moją córką.– Wdowa zaczęła się wolno kołysać. – Ma nos Asisów – powiedziała. Po chwili zamyślenia spytała: – A kto to mówi? Roberto Asis obgryzał paznokcie. – Przylepili paszkwil. Dopiero wtedy wdowa zrozumiała, że podkrążone oczy jej syna to ślad długiej bezsenności. – Paszkwile to nie to samo co ludzie – zauważyła. – Ale mówią tylko to, o czym mówią ludzie – powiedział Roberto Asis – choćby ktoś o tym nie wiedział. Ona jednak wiedziała wszystko, co się między ludźmi mówiło o jej rodzinie przez wiele lat. W takim domu jak jej, pełnym służących, adoptowanych i protegowanych w różnym wieku, nie można było zamknąć się w sypialni tak, aby nawet tam nie dosięgły jej odgłosy ulicy. Niespokojni Asisowie, którzy założyli tę osadę, kiedy byli zaledwie świniarzami, mieli, zdaje się, krew podatną na obgadywanie. – Nie wszystko, co się mówi, jest prawdziwe – powiedziała – choćby ktoś nawet wiedział. – Wszystkim wiadomo, że Rosario Montero spała z Pasterzem – powiedział. – Jego ostatnia pieśń była dla niej. – Wszyscy tak mówili, ale nikt tego nie wiedział na pewno – odparła wdowa. – A teraz znów wiadomo, że pieśń była dla Margot Ramirez. Mieli się pobrać i tylko oni i matka Pasterza wiedzieli o tym. Byłoby lepiej dla nich, gdyby tak zazdrośnie nie strzegli byli jedynej tajemnicy,

21 jaka mogła być zachowana w tym miasteczku. Roberto Asis patrzył na matkę z jakimś dramatycznym przejęciem. – Był taki moment dziś rano, kiedy myślałem, że skończę z sobą – powiedział. Nie wyglądało, by wdowa była tym wstrząśnięta. – Asisowie są zazdrośni – powiedziała – to właśnie było największym nieszczęściem tej rodziny. Długą chwilę siedzieli milcząc. Była prawie czwarta, zaczynało się robić nieco chłodniej. Kiedy Roberto Asis wyłączył wentylator, cały dom budził się pełen kobiecych głosów i ptasich treli. – Podaj mi słoiczek, który stoi na nocnym stoliku – powiedziała wdowa. Wzięła dwie pastylki, szare i okrągłe jak dwie sztuczne perły, i podała słoik synowi mówiąc: – Weź, będziesz mógł zasnąć. Popił je wodą, którą matka zostawiła w szklance, i podłożył głowę na poduszce. Wdowa westchnęła. Milczała zamyślona. Potem mówiąc jak zwykle, o całym miasteczku, kiedy miała na myśli pół tuzina rodzin stanowiących jej klasę, westchnęła: – Złe w tym miasteczku jest to, że kobiety same muszą zostawać w domu, kiedy mężczyźni idą w góry. Roberto Asis zasypiał. Wdowa wpatrywała się w nie ogolony podbródek, długi nos o ostrych chrząstkach i myślała o swoim nieboszczyku mężu. Także i Adalberto Asis poznał rozpacz. Był ogromnym dzikusem, który raz w życiu na piętnaście minut założył celuloidowy kołnierzyk, by dać sobie zrobić dagerotyp, który go przetrwał i stał teraz na nocnym stoliku. Mówiono, że zamordował w tej oto sypialni jakiegoś mężczyznę, którego zastał leżącego ze swoją małżonką, i że po kryjomu pogrzebał go w patio. W rzeczywistości było inaczej: Adalberto Asis zastrzelił małpę mico, którą zastał na progu sypialni z oczyma utkwionymi w jego żonę, kiedy się przebierała. Umarł czterdzieści lat później i do końca życia nie sprostował legendy. Ojciec Angel wszedł na strome schody. Na pierwszym piętrze, w głębi korytarza z karabinami i ładownicami zawieszonymi na ścianie, policjant czytał leżąc na wznak na łóżku polowym. Był tak zajęty lekturą, że nie zauważył obecności księdza, póki nie usłyszał powitania. Zwinął czasopismo i usiadł na łóżku. – Co pan czyta? – zapytał ojciec Angel. Policjant pokazał mu czasopismo. – Terry i piraci. Ojciec jednym rzutem oka objął trzy cele z uzbrojonego cementu, bez okien, zamknięte od korytarza na grube żelazne zasuwy. W środkowej drugi policjant spał w kalesonach, z nogami wystającymi z hamaka. Pozostałe były puste. Ojciec Angel zapytał o Cesara Montero. – Jest tam – powiedział policjant wskazując ruchem głowy na zamknięte drzwi. – To jest

22 pokój komendanta. – Czy mogę z nim porozmawiać? – Jest odizolowany – powiedział policjant. Ojciec Angel nie nalegał. Zapytał, czy więzień czuje się dobrze. Policjant powiedział, że przeznaczono dla niego najlepsze pomieszczenie w całym budynku, z dobrym oświetleniem i bieżącą wodą, ale że nie jadł od dwudziestu czterech godzin. Nie przyjął jedzenia, które alkad zamówił w hotelu. – Boi się, że go otrują – dokończył policjant. – Powinni byli postarać się, żeby mu przyniesiono jedzenie z jego własnego domu – powiedział ojciec. – On nie chce, by niepokojono jego żonę.– Mówiąc jakby do siebie, ksiądz mruknął: – Porozmawiam o tym wszystkim z alkadem. – Zaczął iść w głąb korytarzem, gdzie alkad kazał wybudować swoje opancerzone biuro. – Tam go nie ma – powiedział policjant. – Od dwu dni jest w domu, zęby go bolą. Ojciec Angel odwiedził go. Leżał zwinięty w hamaku obok krzesła, na którym była karafka ze słoną wodą, paczka tabletek przeciw bólowi oraz pas z ładownicami i rewolwerem. Policzek nadal miał spuchnięty. Ojciec Angel przysunął krzesło do hamaka. – Niech pan da wyrwać – powiedział. Alkad wypuścił do spluwaczki haust słonej wody. – To bardzo łatwo mówić – powiedział, jeszcze z głową pochyloną nad spluwaczką. Ojciec Angel domyślił się. Powiedział bardzo cicho: – Jeżeli pan mnie upoważni, porozmawiam z dentystą – wciągnął głęboko powietrze i ośmielił się dodać: – To człowiek wyrozumiały. – Jak muł – powiedział alkad. – Musiałbym go przekonywać przy pomocy pistoletu i nic by z tego nie wyszło. Ojciec Angel odprowadził go spojrzeniem do umywalki. Alkad odkręcił kurek, nadstawił spuchnięty policzek pod strumień świeżej wody i stał tak przez chwilę, z wyrazem ekstazy. Potem rozgryzł tabletkę przeciw bólowi i popił wodą z kranu, wlewając ją dłońmi do ust. – Naprawdę – nalegał ksiądz – mogę porozmawiać z dentystą. Alkad zrobił gest zniecierpliwienia. – Niech ojciec robi co chce. Położył się na wznak w hamaku z zamkniętymi oczyma z rękami na karku, oddychając ogromnie szybko. Ból zaczął ustępować. Kiedy znów otworzył oczy, ojciec Angel przyglądał się mu w milczeniu, siedząc obok hamaka. – Co księdza sprowadza? – zapytał alkad.

23 – Cesar Montero – powiedział ojciec bez wstępów. – Ten człowiek powinien się wyspowiadać. – Jest izolowany – rzekł alkad. – Jutro po wstępnym śledztwie może go ksiądz wyspowiadać. W poniedziałek trzeba go odesłać. – Siedzi czterdzieści osiem godzin – powiedział ojciec. – A ja z tym zębem męczę się dwa tygodnie – odparł alkad. W mrocznym pokoju zaczęły brzęczeć zancudos. Ojciec Angel spojrzał w okno, zobaczył intensywnie różową chmurę płynącą ponad rzeką. – A sprawa jedzenia? – zapytał. Alkad wstał z hamaka, by zamknąć drzwi od balkonu. – Ja wypełniłem swój obowiązek – powiedział. – Nie chce, by niepokojono jego żonę, ani nie przyjmuje jedzenia z hotelu. Zaczął rozpylać środek owadobójczy po pokoju. Ojciec Angel szukał w kieszeni chusteczki, bo zbierało się mu na kichanie, ale zamiast chusteczki znalazł pomięty list. – Ach – zawołał próbując wyprostować list palcami. Alkad przerwał rozpylanie. Ksiądz zatkał sobie nos, ale było to bezskuteczne: kichnął dwa razy. – Niech ojciec kicha – powiedział alkad. I podkreślił z uśmiechem: – Żyjemy w kraju demokratycznym. Ojciec Angel także się roześmiał. Powiedział pokazując zaklejoną kopertę: – Zapomniałem nadać ten list na poczcie. Znalazł wreszcie chusteczkę w rękawie i wytarł nos podrażniony owadobójczym środkiem. Myślał w dalszym ciągu o Cesarze Montero. – To znaczy, że go trzymacie o chlebie i wodzie – powiedział. – Jeżeli tak sobie życzy – rzekł alkad – nie możemy mu jedzenia wpychać przemocą. – To, co bardziej mnie obchodzi, to jego sumienie – powiedział ojciec. Nie odejmując chusteczki od nosa, odprowadzał alkada spojrzeniem, póki ten nie skończył rozpylania. – Musi mieć bardzo niespokojne sumienie, jeżeli boi się, że go otrują – powiedział. Alkad postawił rozpylacz na podłodze. – On wie, że Pasterza wszyscy lubili. – Cesara Montero też – odpowiedział ojciec. – Ale przypadek sprawił, że to Pasterz nie żyje. Ojciec przyglądał się listowi. Światło stawało się fioletowe. – Pasterz – mruknął – nie miał czasu się wyspowiadać. Alkad zapalił światło i położył się w hamaku.

24 – Jutro będę się czuł lepiej – powiedział. – Po wypełnieniu prawnych formalności można dać. Odpowiada to księdzu? Ojciec Angel zgodził się. – To tylko dla spokoju jego sumienia – powtórzył. Podniósł się godnym ruchem. Zalecił alkadowi, by nie brał za dużo środków przeciwbólowych, na co alkad odwzajemnił się przypominając mu o liście. – I jeszcze jedno – powiedział alkad. – Niech ojciec za wszelką cenę postara się pomówić z dentystą. Patrzył na proboszcza, który zaczął schodzić po schodach, i dorzucił jeszcze uśmiechając się: – To wszystko przyczynia się do utrwalenia spokoju. Siedzący w drzwiach swego biura naczelnik poczty patrzył, jak gaśnie wieczór. Kiedy ojciec Angel podał mu list, wszedł do urzędu, poślinił znaczek za piętnaście centavos na przesyłkę lotniczą z dopłatą na rozbudowę. Nadal grzebał w szufladzie biurka. Kiedy zapaliły się światła na ulicy, ksiądz położył kilka monet na balustradzie i wyszedł bez pożegnania. Naczelnik w dalszym ciągu grzebał w szufladzie. Po chwili, znużony przewracaniem papierów, napisał atramentem na rogu koperty: „Nie ma znaczków po pięć.” Podpisał się pod tym i przybił urzędową pieczęć. * * * Tego samego wieczora, po różańcu, ojciec Angel znalazł mysz pływającą w kropielnicy ze święconą wodą. Trinidad zastawiała łapki koło chrzcielnicy. Ojciec wyciągnął zwierzątko za koniec ogona. – Doprowadzisz do nieszczęścia – zwrócił się do Trinidad potrząsając przed nią martwą myszą. – Czy nie wiesz, że niektórzy wierni biorą do butelek święconą wodę, żeby dać się jej napić chorym? – I co z tego? – zapytała Trinidad. – Jak to co? – odpowiedział ksiądz. – Ni mniej, ni więcej, tylko to, że chorzy będą pić wodę święconą z arszenikiem. Trinidad pozwoliła sobie przypomnieć, że jeszcze nie dał jej pieniędzy na arszenik. – To gips – powiedziała i wyjaśniła zasadę: położyła gips w kątach kościoła, mysz zjadła i w chwilę później, rozpaczliwie spragniona, przyszła się napić do kropielnicy. Od wody gips stwardniał we wnętrznościach. – A jednak – powiedział ojciec – lepiej, żebyś przyszła po pieniądze na arszenik. Nie chcę więcej zdechłych myszy w święconej wodzie. W biurze parafialnym czekała na niego delegacja pań katolickich z Rebecą Asis na czele.

25 Kiedy dał Trinidad pieniądze na arszenik, ojciec zwrócił uwagę na upał panujący w pokoju i usiadł przy stole, przy którym pracował, naprzeciwko trzech pań czekających w milczeniu. – Jestem do usług, szanowne panie. Spojrzały po sobie. Rebeca Asis otworzyła wtedy wachlarz z namalowanym pejzażem japońskim i powiedziała po prostu: – Chodzi o sprawę paszkwilów, ojcze. Głosem wymodulowanym, jakby opowiadała dziecinną bajkę, przedstawiła zaniepokojenie miasteczka. Powiedziała, że aczkolwiek śmierć Pasterza należy rozumieć „jako sprawę zupełnie osobistą”, czcigodne rodziny czują się zmuszone do przejęcia się paszkwilami. Oparta na rączce parasolki Adalgisa Montoya, najstarsza spośród trzech, powiedziała bardziej otwarcie: – My, panie katolickie, postanowiłyśmy interweniować w tej sprawie. Ojciec Angel namyślał się kilka sekund. Rebeca Asis westchnęła głęboko i ojciec zadawał sobie pytanie, skąd się bierze ów mocny zapach. Była okazała i kwitnąca, olśniewającej białości i wspaniałego zdrowia. Proboszcz mówił z oczyma utkwionymi w nieokreślony punkt. – Wydaje mi się – powiedział – że nie powinniśmy dać się ponieść głosowi skandalu. Powinniśmy być ponad takimi sprawami i nadal, tak jak dotychczas, przestrzegać przykazań bożych. Adalgisa Montoya potwierdziła skinieniem głowy. Ale pozostałe nie zgadzały się: były zdania, że „ta plaga może w końcu przynieść tragiczne konsekwencje”. W tym momencie zaczął charczeć głośnik z sali kinowej. Ojciec Angel stuknął się dłonią w czoło. – Przepraszam – powiedział i zaczął w szufladzie stołu szukać spisu cenzury katolickiej. – Jaki film dzisiaj wyświetlają? – Piraci przestrzeni – powiedziała Rebeca Asis – to wojenny film. Ojciec Angel szukał w alfabetycznym spisie, mrucząc fragmenty tytułów, i przesuwał wskazującym palcem po długiej uporządkowanej liście. Zatrzymał się na końcu strony. – Piraci przestrzeni. Przesunął palcem poziomo, by poszukać klasyfikacji moralnej w tym momencie, kiedy zamiast spodziewanej płyty usłyszał głos właściciela kina. Ogłaszał zawieszenie spektaklu z powodu złej pogody. Jedna z kobiet wyjaśniła, że podjął tę decyzję, ponieważ publiczność domagała się zwrotu pieniędzy, jeżeli deszcz przerywał seans przed zakończeniem pierwszej części. – Szkoda – rzekł ojciec Angel – film był dozwolony dla wszystkich. Zamknął zeszyt i ciągnął dalej: – Jak paniom mówiłem, jest to miasteczko prawowierne. Przed dziewiętnastu laty, kiedy mi