Junot Díaz
KRÓTKI I NIEZWYKŁY
ŻYWOT OSCARA WAO
Przekład
Jerzy Kozłowski
Elizabeth de León
„Jakie znaczenie mają krótkie, bezimienne
żywoty… dla Galactusa??”
Stan Lee, Jack Kirby, Fantastic Four
tom 1, numer 49, kwiecień 1961
Chryste, zlituj się nad każdym, co drzemie!
Od tego psa, co na Wrightson Road gnije,
Do tego mnie, który był psem w tym mieście;
Jeśli kochanie tych wysp to moje brzemię,
Skrzydła mej duszy z zepsucia czerpią silę,
Zaczęli już duszę moją zatruwać jadem
Wielkich domów, wozów, wielkim obłędem,
Czarnemu, kulisowi, Syryjczykowi, Kreolowi
Zostawiam to im i ich karnawałowi –
Ja wykąpię się w morzu, odejdę drogą.
Znam ja te wyspy od Monos do Nassau,
Żeglarz o rdzawej skórze, z morskimi oczami,
Którego nazywają Shabine, jak każdego
Mulata, więc jam, Shabine, widział
Te slumsy imperium rajskimi ogrodami.
Jestem zwykłym Mulatem, co kocha morze,
Z solidną kolonialną edukacją
Jest we mnie Holender, Anglik i Murzyn
I albo jestem nikim, albo całą nacją.
DEREK WALCOTT
fragment poematu The Schooner „Flight”
Krótki i niezwykły żywot
Oscara Wao
Mówią, że to przyszło z Afryki, w krzykach zniewolonych; że było śmiertelną klątwą
Tainów wypowiadaną w chwili, gdy jeden świat ginął, a drugi się rodził; że było demonem
wciągniętym do wszechświata przez piekielne wrota, które uchylono na Antylach. Fukú
americanas lub bardziej kolokwialnie fukú – w ogólności klątwa, fatum, a w
szczególności „klątwa i fatum Nowego Świata”. Zwane również fukú Wielkiego Admirała,
ponieważ to właśnie on był zarówno jego akuszerem, jak i jedną z najsłynniejszych ofiar
wśród Europejczyków; bo chociaż „odkrył” Nowy Świat, zmarł zgorzkniały i wyniszczony
przez syfilis, słysząc (dique) [karaibski slang, skrót od: decir que – mówić, że] boskie
głosy. W Santo Domingo, Miejscu Najbardziej Przezeń Ukochanym (Oscar nazwie je
później Punktem Zerowym Nowego Świata), samo imię Wielkiego Admirała stało się
synonimem obydwu rodzajów fukú, dużego i małego; wypowiedzenie na głos jego imienia,
a nawet usłyszenie go, jest tam równoznaczne ze ściągnięciem nieszczęścia na siebie i
najbliższych.
Bez względu na brzmienie i pochodzenie tego słowa powszechnie uważa się, że
przybycie Europejczyków na Hispaniolę sprowadziło fukú na cały świat i od tamtej pory
wszyscy siedzimy po uszy w tym gównie. Santo Domingo może być dla fukú Kilometrem
Zerowym, portem przybycia, wszyscy jednak jesteśmy jego dziećmi, choć nie musimy o tym
wiedzieć.
Tylko że fukú to nie tylko stare dzieje, historia niesamowita sprzed lat, która przestała
straszyć. Za czasów moich rodziców fukú było czymś cholernie prawdziwym, było czymś,
w co każdy przeciętny człowiek mógł uwierzyć Każdy znał kogoś, kogo dotknęło fukú – tak
jak każdy znał kogoś, kto pracował w Palacio. Można powiedzieć, że wisiało w powietrzu,
chociaż, jak ze wszystkimi najważniejszymi rzeczami na wyspie, nie było czymś, o czym
tak naprawdę się mówiło. Ale w tamtych czasach fukú trzymało się dobrze; miało nawet
kogoś w rodzaju hypemana, można rzec – arcykapłana. Był nim nasz ówczesny dożywotni
dyktator, Rafael Leonidas Trujillo Molina{1}. Nikt nie wie, czy Trujillo był sługą czy
panem Klątwy, jej inspiratorem czy wykonawcą, nie ulegało jednak wątpliwości, że jego i
ją łączyło pewne porozumienie, że tych dwoje trzymało się r a z e m. Nawet w kręgach
ludzi wykształconych panował pogląd, że jeśli ktoś knuje przeciwko Trujillowi, ściągnie
na siebie wyjątkowo potężne fukú, które dotknie jego bliskich przynajmniej do siódmego
pokolenia. Jeśli choćby źle się pomyśli o Trujillu, fuá [tu: a fe!, okropieństwo], huragan
zwieje twoją rodzinę do morza, fuá, głaz spadnie z czystego nieba i zrobi z ciebie miazgę,
fuá, krewetka zjedzona wczoraj zamieni się w skurcz zabijający cię jutro. Co tłumaczy,
dlaczego wszyscy, którzy próbowali zgładzić dyktatora, zawsze trafiali do piachu, i
dlaczego tych kolesiów, którym się udało go sprzątnąć, wszystkich spotkała tak straszna
śmierć. A sam, kurwa, Kennedy? Właśnie on w 1961 roku zapalił zielone światło dla
zamachu na Trujilla, właśnie on polecił CIA dostarczyć broń na wyspę. Złe posunięcie,
kapitanie. Bo eksperci wywiadu nie poinformowali Kennedy’ego o czymś, o czym wie
każdy bez wyjątku Dominikańczyk, najbogatszy jabao [mieszanka rasowa: biała skóra,
jasne włosy plus cechy negroidalne] w Mao i najbiedniejszy güey [rogacz, również: koleś]
w El Buey [wół], najstarszy anciano sanmacorisano [staruszek z San Pedro de Macoris] i
najmłodszy carajito [gówniarz. tu: dominikański sposób zwracania się do dzieci, których
imion się nie pamięta] w San Francisco: że ktokolwiek zabije Trujilla, na jego rodzinie
zaciąży fukú tak straszne, że w porównaniu z nim to, które przyczepiło się do Wielkiego
Admirała, wyda się jojote [niedojrzały]. Chcecie poznać ostateczną i definitywną
odpowiedź na pytanie komisji Warrena – kto zabił Kennedy’ego? Pozwólcie mnie,
waszemu skromnemu Watcherowi, wyjawić raz na zawsze najprawdziwszą, Bóg mi
świadkiem, prawdę: to nie mafia ani LBJ, ani duch Marilyn Kurwa Monroe. To nie UFO
ani KGB, ani samotny zabójca. Ani bracia Hunt z Teksasu, ani Lee Harvey, ani Komisja
Trójstronna. Kennedy’ego zabił Trujillo; zabiło go fukú. Jak myślicie, do coñazo [cholera],
skąd się wzięła tak zwana klątwa Kennedych{2}? A Wietnam? Jak sądzicie, dlaczego
największe mocarstwo na świecie przegrało swoją pierwszą wojnę z państwem Trzeciego
Świata takim jak Wietnam? No, to chyba jasne, Negro [czarny]. Może was zainteresować,
że w chwili gdy Stany Zjednoczone coraz bardziej angażowały się w Wietnamie, LBJ
przeprowadził nielegalną inwazję na Republikę Dominikańską (28 kwietnia 1965). (Santo
Domingo było Irakiem, zanim Irak stał się Irakiem). Znakomite zwycięstwo militarne USA,
po czym wiele oddziałów i grup wywiadowczych, które wzięły udział w „demokratyzacji”
Santo Domingo, natychmiast przerzucono do Sajgonu. I jak wam się wydaje, co ci
żołnierze, technicy i agenci przenieśli w plecakach, walizkach, w kieszeniach koszul, na
włoskach w nosie, zaschnięte na butach? Drobny prezencik od moich rodaków dla
Ameryki, małe zadośćuczynienie za niesprawiedliwą wojnę. Zgadza się, moi drodzy. Fukú.
I dlatego warto zapamiętać, że fukú nie zawsze razi jak piorun. Czasem działa
cierpliwie, stopniowo zatapiając gościa, jak w przypadku Wielkiego Admirała albo
Amerykańców na polach ryżowych wokół Sajgonu. Czasem dopada powoli, innym razem
szybko. Pod tym względem jest jak fatum, tym trudniej jest je ogarnąć albo się na nie
przygotować. Ale możecie być pewni: jak promienie Omega Darkseida, jak klątwa
Morgotha{3}, bez względu na to, ile to cholerstwo pokona zakrętów i objazdów, zawsze –
bez kitu: zawsze – dopadnie swoją ofiarę.
Tak naprawdę nie chodzi o to, czy wierzę w coś, co wielu opisuje jako Wielkie
Amerykańskie Fatum. Gdybyście przeżyli tyle lat co ja w samym sercu kraju fukú, tego typu
opowieści słyszelibyście bez przerwy. Każdy w Santo Domingo ma do opowiedzenia jakąś
rodzinną historię związaną z fukú. W Cibao mieszka z dwunastoma córkami mój wujek,
który wierzy, że przeklęła go dawna kochanka, żeby nigdy nie miał potomków rodzaju
męskiego. Fukú. Jedna moja tía [ciotka] jest przekonana, że omija ją szczęście, bo
zaśmiała się na pogrzebie rywalki. Fukú. Mój abuelo [dziadek] ze strony ojca wierzy, że
diaspora jest zemstą Trujilla na pueblo, który go zdradził. Fukú.
Jeśli nie wierzycie w te „przesądy”, to świetnie. A właściwie lepiej niż świetnie –
doskonale. Ponieważ bez względu na to, w co wierzycie, fukú wierzy w was.
Parę tygodni temu, kiedy kończyłem tę książkę, założyłem wątek fukú na dominikańskim
forum, z czystej ciekawości. Ostatnio jestem aż tak zakręcony. Odzew był taki, że ja
pierdzielę. Szkoda, że nie widzieliście, ile dostałem odpowiedzi. Ciągle pojawiają się
nowe. I to nie tylko od Dominikańczyków. Portorykańczycy chcą mówić o fukús, a
Haitańczycy mają podobne cholerstwo. Historii związanych z fukú są miliony. Nawet moja
matka, która prawie nigdy nie mówi o Santo Domingo, zaczęła się dzielić ze mną swoimi
opowieściami.
Pewnie już się domyśliliście, że i ja mam taką historię. Chciałbym móc powiedzieć, że
jest najlepsza ze wszystkich – fukú numer jeden – ale nie mogę. Nie jest najstraszniejsza
ani najbardziej czytelna, najbardziej bolesna ani najpiękniejsza.
Tak się składa, że akurat ta trzyma mnie za gardło.
Nie jestem do końca pewien, czy Oscarowi spodobałoby się to określenie. Historia
związana z fukú. Był zagorzałym wielbicielem science fiction i fantastyki, wierzył, że
wszyscy jesteśmy częścią takiej właśnie opowieści. Pytał: Czy może być coś bardziej
science fiction niż Santo Domingo? Czy może być coś bardziej fantasy niż Antyle?
Teraz jednak, gdy wiem, jak to się wszystko kończy, ja z kolei muszę zapytać: Czy może
być coś bardziej fukú?
I jeszcze jedno, Toto, nim Kansas zrobi pa, pa: tradycyjnie w Santo Domingo
kiedykolwiek się wypowiedziało albo podsłuchało imię Wielkiego Admirała,
kiedykolwiek fukú znowu dawało o sobie znać, istniał tylko jeden sposób, żeby katastrofa
nie owinęła się wokół ciebie, tylko jedno niezawodne kontrzaklęcie, które zapewniało
bezpieczeństwo tobie i twoim bliskim. Jak można się spodziewać, jest to słowo. Proste
słowo (po którym zwykle następuje energiczne skrzyżowanie palców wskazujących).
Zafa. [fuks, uwolnienie się od czegoś].
Kiedyś było bardziej popularne, było bardziej znane, że tak powiem, w Macondo niż w
McOndo. Wciąż jednak są ludzie, jak na przykład mój tío [wujek] Miguel w Bronksie,
który „zafuje” wszystko. Jest aż tak oldschoolowy. Jeśli drużyna New York Yankees
popełni błąd w ostatnich rundach – zafa; jeśli ktoś przyniesie z plaży muszelki – zafa, jeśli
poda się komuś parcha – zafa [parcha – kwiat i owoc marakui]. Zafa dwadzieścia cztery
godziny na dobę w nadziei, że pech nie zdąży zadziałać. Nawet w tej chwili, kiedy piszę te
słowa, zastanawiam się, czy ta książka nie jest czymś w rodzaju zafa. Moim własnym
kontrzaklęciem.
Część pierwsza
1. Dziwoląg z getta i koniec świata
1974-1987
Złoty wiek
Nasz bohater nie był jednym z tych dominikańskich przystojniaków, o których wszyscy
zawsze mówią – nie był ani gwiazdą na boisku, ani szykownym bachatero [wielbiciel
bachaty, smutnego tańca dominikańskiego] ani napalonym playboyem, który zaliczył milion
numerków.
I poza jednym okresem na początku swego życia koleś nie miał nigdy szczęścia u kobiet
(jakże to nie po dominikańsku z jego strony).
Miał wtedy siedem lat.
W tamtym radosnym okresie dziecięctwa Oscar był kimś w rodzaju casanovy. Jednym z
przedszkolnych kochasiów, który zawsze próbował skraść dziewczynom całusa, zawsze
podchodził do nich od tyłu w trakcie merengue i udawał, że je posuwa, pierwszy nauczył
się baile del perrito [„taniec psa”, popularna piosenka i taniec dyskotekowy] i tańczył go,
kiedy tylko miał okazję. Wtedy był bowiem (wciąż) „normalnym” dominikańskim
chłopcem, wychowywanym w „tradycyjnej” dominikańskiej rodzinie, a jego rodzącej się
„samczości” sprzyjali koledzy i latynoska krew. W trakcie zabaw – a w tamtych dawnych
czasach, w latach siedemdziesiątych, zanim Washington Heights stało się Washington
Heights, zanim Bergenline Avenue stała się strefą hiszpańskojęzyczną na odcinku prawie
stu przecznic – niezmiennie jakiś ubzdryngolony krewny popychał Oscara ku jakiejś
dziewczynie, a potem wszyscy pokładali się ze śmiechu, gdy maluchy symulowały w tańcu
erotyczne ruchy biodrami dorosłych.
Trzeba go było widzieć, wzdychała jego matka w ostatnich dniach życia. Był naszym
małym Porfiriem Rubirosą{4}.
Wszyscy inni chłopcy w jego wieku unikali dziewczyn, jak gdyby zaraziły się
Kapitanem Tripsem. Ale nie Oscar. Mały ubóstwiał kobiety, „dziewczyn” miał
zatrzęsienie. (Był pulchnym dzieckiem na najlepszej drodze do otyłości, ale matka
fryzurami i ubraniem poprawiała jego wygląd i zanim zmieniły się proporcje jego głowy,
miał śliczne błyszczące oczka i słodkie policzki, widoczne na wszystkich zdjęciach).
Dziewczyny – koleżanki jego siostry Loli, przyjaciółki mamy, a nawet sąsiadka Mari
Colón, trzydziestokilkuletnia pracownica poczty, która malowała usta na czerwono i
chodziła, jakby zamiast tyłka miała dzwon – wszystkie ponoć się w nim kochały. Ese
muchacho está, bueno! [Ten chłopak jest przystojny!] (Czy komuś przeszkadzało, że jest
dzieckiem poważnym i najwyraźniej złaknionym uwagi otoczenia? Ależ skąd!) W RD
podczas letnich wizyt u rodziny w Baní zachowywał się najgorzej, wystawał przed domem
Neny Inki i wołał do przechodzących kobiet – Tú eres guapa! Tú eres guapa! [Ładna
jesteś!] – aż jakaś adwentystka poskarżyła się jego babce i ta skończyła z tym
wazeliniarstwem rodem z listy przebojów. Muchacho del diablo! [Szatanie!]. To nie
kabaret!
Dla Oscara był to prawdziwie „złoty wiek”, który osiągnął swoje apogeum jesienią w
siódmym roku jego życia, kiedy to miał dwie dziewczyny naraz, jego pierwszy i jedyny
trójkąt. Z Maritzą Chacón i Olgą Polanco.
Maritza była koleżanką Loli. Długowłosa, wiecznie naburmuszona i tak śliczna, że
mogłaby grać młodą Dejah Thoris. Olga z kolei nie była przyjaciółką rodziny. Mieszkała w
domu na końcu ulicy, na który narzekała jego matka, ponieważ pełen był Portorykańczyków
wiecznie wystających na werandzie z piwem w ręku. (Co, w Cuamo nie mogą tego robić?
– pytała z irytacją mama Oscara). Olga miała jakieś dziewięćdziesięcioro kuzynów, z
których wszyscy nazywali się Hektor, Luis albo Wanda. A ponieważ jej matka była una
maldita borracha [przeklęta pijaczka] (cytując mamę Oscara), niekiedy strasznie od niej
capiło i dlatego niektóre dzieciaki nazywały ją Fetoriną.
Nie zważając na ten przydomek, Oscarowi podobało się, że jest taka spokojna, że
pozwala mu powalić się na ziemię i mocować ze sobą, że wykazuje zainteresowanie jego
figurkami ze Star Treka. Natomiast Maritza była po prostu piękna, tutaj dodatkowa
motywacja nie była potrzebna, a poza tym Maritza zawsze znajdowała się w pobliżu, toteż
decyzja o tym, żeby uderzyć do nich obu jednocześnie, była po prostu przebłyskiem
geniuszu. Początkowo udawał, że chce z nimi chodzić jego bohater numer jeden, czarodziej
Shazam. Ale kiedy się zgodziły, przestał udawać. Nie chodziło o Shazama – chodziło o
niego, Oscara.
To były bardziej niewinne czasy, tak więc ich związek sprowadzał się do wspólnego
wystawania blisko siebie na przystanku autobusowym, potajemnego trzymania się za ręce i
dwukrotnie bardzo poważnego pocałowania w policzek najpierw Maritzy, a potem Olgi,
kiedy od ulicy osłaniały ich krzaki. (Popatrzcie na tego małego macho, mawiały
przyjaciółki jego matki. Que hombre [Co za mężczyzna]).
Ten trójkąt przetrwał tylko jeden piękny tydzień. Pewnego dnia po szkole Maritza
przyparła Oscara do muru za huśtawką i postawiła warunek: albo ona, albo j a! Oscar
trzymał Maritzę za rękę i poważnym tonem rozwodził się o swej miłości do niej,
przypominając, że przecież zgodzili się d z i e l i ć s o b ą, ale Maritza nie chciała o tym
słyszeć. Miała trzy starsze siostry i wiedziała wszystko, co trzeba, o możliwościach
d z i e l e n i a s i ę. Nie odzywaj się do mnie, dopóki się jej nie pozbędziesz! Maritza, ze
swoją czekoladową skórą i wąskimi oczyma, przejawiała już ową energię wojownika
Ogún, z którą miała zadawać wszystkim ciosy do końca życia. Oscar wrócił do domu
zasępiony, do kreskówek z epoki przedglobalizacyjnej – do Herkuloidów i Kosmicznego
ducha. Co ci jest? Zapytała matka. Szykowała się do swojej drugiej pracy, z egzemą na
dłoniach jak zaschniętymi resztkami jakiegoś posiłku. Kiedy Oscar jęknął, Dziewczyny,
mamusia de León o mało nie eksplodowała. Tú tá llorando por una muchacha? [Płaczesz
z powodu dziewczyny?]. Pociągnęła go za ucho tak, że aż wstał.
Mami [zdrobniały, czuły zwrot do kogoś], przestań, zawołała jego siostra, przestań!
Pchnęła go na podłogę. Dale un galletazo [Daj jej w mordę], wydyszała, a wtedy
zobaczysz, czy ta mała puta [dziwka] będzie cię szanowała.
Gdyby był kimś innym, może i wziąłby pod uwagę galletazo [opieprz, awantura]. Nie
chodziło jedynie o to, że nie miał ojca, który nauczyłby go męskich spraw, po prostu w
ogóle nie ciągnęło go do przemocy i bójek. (W przeciwieństwie do siostry, ta naparzała się
z chłopakami i bandami kolorowych dziewczyn, które nie mogły znieść jej cienkiego nosa i
całkiem prostych włosów). Za umiejętności bojowe Oscar miał najniższe noty; nawet Olga
ze swoimi ramionkami jak wykałaczki mogła mu złoić skórę. Agresja i zastraszanie
wykluczone. Przemyślał więc sprawę. Podjęcie decyzji nie zabrało mu dużo czasu. W
końcu Maritza była piękna, a Olga nie; od Olgi czasem jechało tak, że hej, a od Maritzy nie.
Maritza mogła przychodzić do niego do domu, Olga nie. (Portorykanka tutaj? prychała
matka. Jamás! [Nigdy!]). Jego rozumowanie było tak bliskie prymitywnej logice owadów
jak to tylko możliwe. Następnego dnia zerwał na podwórku z Olgą, z Maritzą przy boku, i
jakże ta Olga płakała! Trzęsła się jak szmaciana lalka w ubraniu po starszym rodzeństwie i
butach za dużych o cztery numery! Z nosa jej ciekło i w ogóle!
W późniejszych latach, kiedy oboje z Olgą zamienili się w spasione dziwolągi, Oscara
od czasu do czasu gnębiło poczucie winy na widok Olgi toczącej się po drugiej stronie
ulicy albo zapatrzonej tępo przed siebie na przystanku autobusowym do Nowego Jorku,
dręczyło go natarczywe pytanie, na ile tamto bezwzględne zerwanie przyczyniło się do jej
obecnej popieprzoności. (Przypominał sobie, że niczego nie czuł, kiedy z nią zrywał; nawet
kiedy zaczęła płakać, żadnego wzruszenia. Powiedział: Przestań się mazać).
Zabolało go jednak, kiedy Maritza porzuciła j e g o. W poniedziałek po tym, jak rzucił
Olgę na pożarcie psom, stawił się na przystanku autobusowym z ulubionym pojemnikiem na
drugie śniadanie, ozdobionym zdjęciami z Planety małp, i zastał tam piękną Maritzę
trzymającą się za ręce z brzydkim jak noc Nelsonem Prado. Nelsonem Prado, który
wyglądał jak Chaka z serialu Land of the Lost! Nelsonem Prado, który w swojej głupocie
myślał, że księżyc jest plamą, którą Bóg zapomniał wytrzeć. (Niedługo się tym zajmie,
zapewniał całą klasę). Nelsonem Prado, który miał się stać okolicznym specjalistą od
włamań, a potem wstąpił do marines i stracił pięć palców u nóg podczas pierwszej wojny
w Zatoce.
Początkowo Oscar myślał, że to pomyłka; oślepiło go słońce, za mało snu zeszłej nocy.
Stał obok i wbijał wzrok w swój pojemnik na drugie śniadanie, jakże realistycznie i
diabolicznie wyglądał na nim doktor Zaius. Tymczasem Maritza nawet nie raczyła się do
niego u ś m i e c h n ą ć! Udawała, że go tam nie ma. Powinniśmy się pobrać, rzuciła do
Nelsona, a on wyszczerzył głupkowato zęby i obejrzał się za siebie, wypatrując autobusu.
Oscar był zbyt urażony, żeby się odezwać; usiadł na krawężniku i poczuł, jak coś
niepowstrzymanego wzbiera w jego piersi, cholernie się tym wystraszył i po chwili zaczął
płakać; kiedy podeszła jego siostra Lola i zapytała, co się stało, on tylko pokręcił głową.
Patrzcie na tego mariconcito [pedałek], ktoś zachichotał. Ktoś inny kopnął jego ulubiony
pojemnik na kanapki i zrobił rysę na samym obliczu generała Urko. Kiedy wciąż zapłakany
wsiadł do autobusu, kierowca, słynący z tego, że wyszedł z uzależnienia od PCP,
powiedział: Jezu, kurwa, przestań się m a z a ć.
Jak rozstanie wpłynęło na Olgę? A tak naprawdę chciał wiedzieć: Jak rozstanie
wpłynęło na Oscara?
Wydawało mu się, że od chwili kiedy Maritza go rzuciła – Shazam! – w jego życiu
wszystko zaczęło się walić. W następnych latach tył coraz bardziej. Wczesny wiek
dojrzewania dał mu się we znaki szczególnie mocno, z jego twarzy ulepił coś, czego
ślicznym nazwać nie sposób, i cerę pokrył pryszczami, przez co Oscar stał się bardziej
nieśmiały; a jego zainteresowania – science fiction i fantastyką! – które wcześniej nikomu
nie przeszkadzały, nagle stały się synonimem frajerstwa przez duże F. Nie był w stanie z
nikim się zaprzyjaźnić, był zbyt zakręcony, zbyt nieśmiały i (jeśli wierzyć dzieciakom z
okolicy) zbyt d z i w a c z n y (miał w zwyczaju używać rzadkich słów, których nauczył się
na pamięć ledwie dzień wcześniej). Nie zbliżał się już do dziewczyn, bo w najlepszym
razie go ignorowały, a w najgorszym wrzeszczały i nazywały go gordo asqueroso!
[wstrętny grubas] Zapomniał o perrito [popularna piosenka i taniec dyskotekowy],
zapomniał o dumie, jaką czuł, kiedy kobiety w rodzinie nazywały go hombre [mężczyzna].
Nim znowu pocałował się z dziewczyną, minęło b a a a a r d z o dużo czasu. Jak gdyby
niemal wszystko, co zyskał na polu stosunków damsko-męskich, spaliło się doszczętnie w
tamtym pieprzonym tygodniu.
Nie żeby jego „dziewczynom” powiodło się lepiej. Wydawało się, że jeśli Oscara
dotknęła jakaś zła karma braku miłości, dotknęła ona także i je. W siódmej klasie Olga
przeobraziła się już w przerażającą olbrzymkę (musiała mieć w sobie gen trolla), zaczęła
pić bacardi 151 prosto z butelki i w końcu wylano ją ze szkoły, bo miała w zwyczaju
wykrzykiwać N A T A S! na środku szkolnej auli. Nawet jej piersi, kiedy wreszcie się
pojawiły, były obwisłe i przeraźliwe. Kiedyś w autobusie Olga nazwała Oscara
ł a s u c h e m, a on prawie odpalił: „I kto to mówi, puerca [świnia], bał się jednak, że
Olga rozzłości się i zgniecie go na miazgę; jego indeks fajności, i tak już niski, nie zniósłby
tego rodzaju paliza [cios], ustawiłby go na tym samym poziomie co niepełnosprawnych i
Joego Locorotunda [loco – szalony; rotunda – okrągły] znanego z tego, że masturbuje się w
miejscach publicznych.
A śliczna Maritza Chacón? Przeciwprostokątna naszego trójkąta, jak ona skończyła?
Nim zdążyło się wypowiedzieć zaklęcie O, w i e l k a I z i s, Maritza rozkwitła w
najbardziej oszałamiającą guapa [ślicznotka, laska] w Paterson, jedną z „królowych
Nowego Peru”. A że pozostali sąsiadami, Oscar widywał ją często, tę Mary Jane z getta, o
włosach czarnych i bujnych jak burzowa chmura, prawdopodobnie jedyną peruwiańską
dziewczynę na ziemi o pelo [włosy] bardziej kręconych niż włosy jego siostry (nie słyszał
jeszcze wtedy o Afroperuwiańczykach ani o mieście zwanym Chincha), o ciele tak
ponętnym, że starcy zapominali o swej niemocy, i od szóstej klasy spotykającą się z
mężczyznami dwa, trzy razy od niej starszymi. (Może i Maritza nie miała zbyt wielu
uzdolnień – ani w sporcie, ani w szkole, ani w pracy – świetnie natomiast radziła sobie z
mężczyznami). Czyżby to znaczyło, że umknęła przed klątwą, że była szczęśliwsza niż
Oscar i Olga? Wątpliwe. Z tego co widział Oscar, Maritza była dziewczyną, której
najwyraźniej podobało się, kiedy dostawała w kość od facetów. Bo przytrafiało jej się to
b e z u s t a n n i e. Gdyby jakiś chłopak uderzył m n i e, mówiła zuchwale Lola,
odgryzłabym mu g ę b ę.
Popatrzcie na Maritzę, jak liże się pod swoim domem, jak wsiada albo wysiada z bryki
jakiegoś zbira, jak upada pchnięta na chodnik. Oscar patrzył na to lizanie, na to wsiadanie i
wysiadanie, na to upadanie przez wszystkie lata swej pozbawionej radości i seksu
wczesnej młodości. Cóż innego mógł robić? Okno jego pokoju wychodziło na front jej
domu, toteż zawsze ją podglądał, gdy malował swoje miniatury do D&D albo czytał
najnowszą książkę Stephena Kinga. Jedyne, co się zmieniało w tamtych czasach, to modele
samochodów, rozmiar tyłka Maritzy i rodzaj muzyki dobywającej się z samochodowych
głośników. Najpierw free style, potem Ill Will – epoka hip-hopu, a na sam koniec, przez
krótką chwilę, Héctor Lavoe z chłopakami.
Niemal codziennie rzucał jej „cześć”, cały w skowronkach, niby szczęśliwy, a ona
odpowiadała na powitanie obojętnie i na tym się kończyło. Nie przypuszczał, żeby
pamiętała ich pocałunek – ale on oczywiście zapomnieć nie umiał.
Psychopatyczne inferno{5}
Uczył się w Don Bosco Tech, a ponieważ było to miejskie katolickie liceum męskie
wypełnione po brzegi setkami zalęknionych i nadpobudliwych wyrostków, dla grubego,
zaczytującego się w literaturze science fiction dziwoląga, jakim stał się Oscar, szkoła ta
stanowiła źródło niekończących się męczarni. Była dla niego odpowiednikiem
średniowiecznego widowiska, jak zakucie w dyby i narażenie na szturchańce tudzież
obrzucenie zgniłymi warzywami przez motłoch obłąkanych półgłówków; była
doświadczeniem, które powinno, jak przypuszczał, uczynić z niego kogoś lepszego, tak się
jednak nie stało – a jeśli z ciężkiej próby tamtych lat można było wynieść jakieś nauki,
nigdy nie doszedł do tego jakie. Codziennie przychodził do szkoły, ten samotny,
nawiedzony tłuścioch, i myślał tylko o jednym, o dniu swego wyzwolenia, kiedy wreszcie
zostawi za sobą ten niekończący się horror. Hej, Oscar, na Marsie też są pedały? – Hej,
cipciarz, chcesz wpierdol? Za pierwszym razem, kiedy usłyszał określenie psychopatyczne
inferno, dokładnie wiedział, gdzie się ono znajduje i kto je zamieszkuje.
W drugiej klasie Oscar skonstatował, że waży gargantuiczne sto dziesięć kilogramów
(sto dwadzieścia, kiedy miał depresję, co zdarzało się często) i stało się dla wszystkich
jasne, zwłaszcza dla jego rodziny, że zamienił się w miejscowego pariguayo{6}. Nie
posiadał żadnej z „wyższych mocy” typowego Dominikańczyka, nie umiałby poderwać
dziewczyny, nawet gdyby od tego zależało jego życie. W sporcie, nawet w domino, był do
dupy, nieskoordynowany na maksa, rzucał piłką jak dziewczyna. Nie miał drygu ani do
muzyki, ani do interesów, ani do tańca, zero szwindli, zero rapu, zero trawki. A co
najgorsze: zero atrakcyjności. Swoje lekko kręcone włosy miał uczesane na portorykańskie
afro, dźwigał olbrzymie okulary z miejsca gwarantujące kategorię E – „urządzenie
antycipkowe”, jak je nazywali jego jedyni kumple, Al i Miggs – paradował z mało
pociągającym cieniem wąsa nad górną wargą i posiadał parę blisko osadzonych oczu, które
nadawały mu wygląd osoby lekko upośledzonej psychicznie. Oczy Mingusa. (Porównanie,
które sam wymyślił pewnego dnia, przeglądając kolekcję płyt mamy; była jedyną znaną mu
oldschoolową Dominikanką, która chodziła z moreno [kolorowy], nim ojciec Oscara
położył kres temu konkretnemu rozdziałowi Światowej Imprezy Afrykańczyków). Masz
takie same oczy jak twój abuelo, powiedziała mu Nena Inca podczas jednej z jego wizyt w
RD, co powinno być pewnym pocieszeniem – kto nie ucieszyłby się z podobieństwa do
przodka? – tyle że akurat ten przodek doczekał końca swych dni w ciupie.
Oscar zawsze był małym dziwolągiem – dzieciakiem, który czytał Toma Swifta,
uwielbiał komiksy i oglądał Ultramana – lecz kiedy poszedł do liceum, jego fascynacja
fantastyką osiągnęła apogeum. W czasie kiedy wszyscy uczyliśmy się grać w wallball albo
w kapsle, jeździć samochodami starszych braci i wykradać puszki z niedopitym piwem
spod nosa rodziców, on pochłaniał coraz to nowe tytuły – Lovecrafta, Wellsa, Burroughsa,
Howarda, Alexandra, Herberta, Asimowa, Bovy i Heinleina, a nawet Wielkich
Przedwiecznych, którzy zaczynali odchodzić w niepamięć, takich jak E.E. „Doc” Smith,
Stapledon i gość, który stworzył serię z Doc Savage’em – łapczywie przechodził od
książki do książki, od autora do autora, od okresu do okresu. (Miał szczęście, że biblioteki
w Paterson były tak niedofinansowane, że wciąż trzymano tam mnóstwo pożywki dla
dziwolągów z poprzednich pokoleń). Nie można go było oderwać od żadnego filmu,
programu telewizyjnego lub kreskówki, gdzie pojawiały się potwory, statki kosmiczne,
mutanty, broń masowej zagłady, przeznaczenie, magia i perfidne czarne charaktery. Już w
samych tych pasjach przejawiał się geniusz, który, jak twierdziła jego babcia, należał do
rodzinnego dziedzictwa. Potrafił pisać w języku elfów, mówić w chakobsa, znał różnice
między Slanem, Dorsajem i Lensmanem, i to w najdrobniejszych szczegółach, o
Wszechświecie Marvela wiedział więcej niż Stan Lee i był fanatykiem RPG. (Gdyby tylko
lepiej sobie radził z grami wideo, byłoby super, ale chociaż był właścicielem atari i
konsoli Intellivision, nie miał do nich odpowiedniego refleksu). Być może, gdyby jak ja
potrafił ukrywać swoje maniactwa, byłoby mu łatwiej w tym gównie, ale nie potrafił.
Swoją inność koleś nosił jak Rycerz Jedi miecz świetlny albo Lensman soczewki. Nie
mógłby podawać się za „normalnego”, nawet gdyby chciał{7}.
Oscar był jednostką zupełnie nieprzystosowaną do otoczenia, drżał ze strachu podczas
lekcji WF-u i oglądał zakręcone brytyjskie seriale, takie jak Doktor Who i Blakes7, umiał
wyjaśnić różnicę między wojownikiem Veritech a Zentraedim i używał wielu strasznie
długich, wymyślnych słów typu n i e z m o r d o w a n y albo w s z e c h w ł a d n y, kiedy
rozmawiał z gośćmi z trudem kończącymi szkołę średnią. Dziwolągiem, który zawsze
zaszywał się w bibliotece, ubóstwiał Tolkiena, a później powieści Margaret Weis i Tracy
Hickman (jego ulubionym bohaterem był oczywiście Raistlin) i którego w latach
osiemdziesiątych ogarniała coraz większa obsesja na punkcie Końca Świata. (Nie było
takiego filmu, takiej książki, takiej gry z motywem apokaliptycznym, których by nie
obejrzał, nie przeczytał, w które by nie grał – do absolutnie ulubionych należeli Wyndham,
Christopher i Gamma World). Czaicie bazę. Ta jego młodzieńcza dziwolągowatość
doprowadziła do wyparowania ostatniej krztyny szansy, jaką miał, na nastoletnią miłość.
Wszyscy inni przeżywali grozę i radość pierwszych flirtów, pierwszych randek,
pierwszych pocałunków, podczas gdy Oscar siedział na końcu klasy, za ekranem DM, i
patrzył, jak przeciekają mu przez palce chłopięce lata. Beznadzieja, jeśli w okresie
dorastania jest się wyalienowanym, zupełnie tak, jakby zamknęli was w szafie na Wenus,
kiedy słońce pokazuje się po raz pierwszy od stu lat. Sprawy miałyby się inaczej, gdyby tak
jak inne małe dziwolągi, z którymi dorastałem, nie interesował się dziewczynami, ale
niestety był wciąż tym samym namiętnym enamorao [zakochany], który zakochiwał się
łatwo i mocno. W całym mieście miał swoje potajemne sympatie, postawne dziewczyny o
kręconych włosach, które nie chciały mieć nic wspólnego z takim frajerem jak on, lecz on
nie umiał przestać o nich marzyć. Jego uczuciowość – ta masa grawitacyjna miłości,
strachu, tęsknoty, pragnienia i pożądania, którą kierował ku każdej dziewczynie w okolicy
bez względu na wygląd, wiek i dostępność – łamała mu serce codziennie, każdego dnia.
Coś, co on postrzegał jako potężną, roziskrzoną siłę, bardziej przypominało widmo,
ponieważ żadna dziewczyna nigdy jej nie zauważała. Od czasu do czasu wstrząsał nimi
tylko dreszcz albo krzyżowały ręce, kiedy przechodził w pobliżu, ale nic ponad to. Często
płakał przez swoją miłość do tej czy innej dziewczyny. Płakał w łazience, gdzie nikt go nie
mógł usłyszeć.
Wszędzie indziej jego potrójnie zerowa średnia trafień u dziewczyn mogłaby przejść
bez komentarza, ale mówimy tu o małym Dominikańczyku, z dominikańskiej rodziny:
oczekiwano po nim, że będzie miał atomową siłę rażenia, że będzie wyrywał zdziry
garściami. Wszyscy zauważali jego nieporadność, a ponieważ byli Dominikańczykami,
wszyscy o tym mówili. Szczególnie jego tío [wujek] Rudolfo (dopiero od niedawna na
wolności po ostatniej odsiadce w pierdlu i zamieszkały chwilowo w ich domu na Main
Street) nie szczędził mu nauk. Słuchaj no, palomo [gołabek]: musisz chwycić taką, y
metéselo [i wsadź se]. I w s z y s t k o będzie grało. Zacznij od fea [brzydula]. Coje
[bierz] tę fea y metéselo![brzydula i wsadź se!]. Tío Rudolfo miał czworo dzieci z trzema
różnymi kobietami, toteż gość był bez wątpienia rodzinnym ekspertem od metéselo
[wsadzanie].
Jedyny komentarz jego matki? Lepiej martw się o stopnie. A w bardziej refleksyjnych
chwilach: Ciesz się, hijo [syn], że nie masz takiego szczęścia jak ja.
Jakiego szczęścia? – prychnął jego tío.
No właśnie, powiedziała.
Jego koledzy Al i Miggs? Stary, wiesz, jesteś strasznie gruby.
Jego abuela, La Inca? Hijo, jesteś najbardziej buenmozo [przystojny] mężczyzną,
jakiego znam.
Siostra Oscara Lola podeszła do sprawy w dużo bardziej pragmatyczny sposób. Teraz,
kiedy miała już za sobą szalone lata – która młoda dominicana [Dominikanka] ich nie
przeżywa? – zamieniła się w jedną z tych dominikańskich twardzielek z Jersey, która biega
na długich dystansach, prowadzi własny samochód, ma własną książeczkę czekową,
nazywa facetów dziwkami i bez cienia vergüenza [wstyd] schrupie na twoich oczach
gigantycznego hamburgera. Kiedy była w czwartej klasie, zaatakował ją starszy znajomy i
wiedziała o tym cała rodzina (a co za tym idzie także spora część Paterson, Union City i
Teaneck), i fakt, że przetrwała ten urikán [huragan] bólu, ocen, bochinche [plotki], uczynił
z niej dziewczynę twardszą niż diament. Niedawno obcięła włosy na krótko – znowu
doprowadzając do furii matkę – częściowo dlatego, jak sądzę, że kiedy była mała, rodzina
pozwoliła jej zapuścić je aż za tyłek, powód do dumy i coś, co na pewno jej napastnik
zauważył i podziwiał.
Oscar, ostrzegała go raz za razem Lola, umrzesz w dziewictwie, jeśli się nie
z m i e n i s z.
Myślisz, że o tym nie wiem? Jeszcze pięć takich lat, a założę się, że ktoś będzie chciał
nazwać jakiś kościół moim imieniem.
Zetnij włosy, ściągnij okulary, ćwicz. I wyrzuć te świerszczyki. Są ohydne, denerwują
mamę i przez nie nigdy się nie umówisz z dziewczyną.
Mądre rady, których ostatecznie nie wcielił w życie. Parę razy próbował ćwiczyć:
unoszenie nóg, brzuszki, poranne spacery dookoła bloku, tego typu rzeczy, zauważał jednak,
że wszyscy mają dziewczyny prócz niego i wpadał w rozpacz, wracał z powrotem do
obżarstwa, „Penthouse’ów”, gier wideo i użalania się nad sobą.
Chyba mam alergię na zapał, na co Lola odpowiadała, Ha, masz alergię na
p r ó b o w a n i e.
Nie byłoby tak źle, gdyby Paterson i okolice były jak Don Bosco albo te feministyczne
powieści science fiction z lat siedemdziesiątych, które czasem czytywał – strefą wyłącznie
męską. Paterson jednak stało dziewczynami tak jak Nowy Jork stał dziewczynami, Paterson
stało dziewczynami tak jak Santo Domingo stało dziewczynami. Paterson miało szalone
dziewczyny, a jeśli jeszcze ci mało guapa, cóż, skurczybyku, spadaj na południe, do
Newark, Elizabeth, Jersey City, Orange, Union City, West New York, Weehawken, Perth
Amboy – ten miejski pas znany był wszędzie jako Negropolis Numer Jeden. W rezultacie
Oscar widywał dziewczyny – hiszpańskojęzyczne karaibskie dziewczyny – wszędzie.
Bezpieczny nie był nawet we własnym domu, zawsze kręciły się tam koleżanki siostry,
wieczni goście. Kiedy przychodziły, nie potrzebował „Penthouse’ów”. Jej kumpelki nie
były szczególnie bystre, za to piekielnie atrakcyjne: tego rodzaju gorące latinas
[Latynoski], które chodziły tylko z przypakowanymi morenos [kolorowi] albo uzbrojonymi
latynoskimi cwaniaczkami. Wszystkie grały w drużynie siatkówki, wysokie i gibkie jak
gazele, a kiedy szły biegać, wyglądało to tak, jak mogłaby wyglądać drużyna
lekkoatletyczna w niebie terrorysty. Miejscowe ciguapas [dominikańska postać
mitologiczna, rodzaj syrenki; piękna, naga, dzika kobieta z włosami do kostek, o ciemnej
skórze. mieszkająca w górach; jedni się w niej zakochują, inni boją jak wiedźmy] z Bergen
County: la primera [pierwsza] to Gladys, która wiecznie się skarżyła na zbyt duże piersi,
że może gdyby miała mniejsze, trafiałaby na normalnych chłopaków; Marisol, która
wylądowała w MIT i nie z n o s i ł a Oscara, ale która Oscarowi podobała się najbardziej;
Leticia, od niedawna w Stanach, pół-Haitanka, pół-Dominikanka, ten szczególny melanż,
który zdaniem władz dominikańskich no existe [nie istnieje], mówiąca z najmocniejszym
akcentem, dziewczyna tak porządna, że odmówiła pójścia do łóżka t r z e m
c h ł o p a k o m z r z ę d u! Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby te laleczki nie traktowały
Oscara jak jakiegoś głuchoniemego strażnika haremu, wydając mu polecenia, wysługując
się nim i wyśmiewając jego gry oraz wygląd; na domiar złego beztrosko rozprawiały o
szczegółach swego pożycia intymnego, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, a on
siedział w kuchni, ściskając ostatni numer „Dragona”. Hej, wydzierał się, jeśli chcecie
wiedzieć, jest wśród was jeden fiut.
Gdzie? pytała obojętnie Marisol. Bo nie widzę.
A kiedy rozmawiały o tym, jak to latynoscy faceci chcą się umawiać tylko z białymi
dziewczynami, on wtrącił: M n i e podobają się Latynoski, na co Marisol odparła
protekcjonalnym tonem. To świetnie, Oscar. Problem tylko w tym, że żadna Latynoska nie
umówi się z tobą.
Daj mu spokój, powiedziała Leticia. Moim zdaniem, Oscar, jesteś milusi.
Aha, akurat, roześmiała się Marisol, przewracając oczami. Teraz pewnie napisze o
tobie książkę.
To były furie Oscara, jego osobisty panteon, dziewczyny, o których najczęściej marzył i
do których najczęściej walił konia, i które ostatecznie trafiły do jego historyjek. W swych
marzeniach albo ratował je przed kosmitami, albo wracał do dzielnicy, bogaty i sławny –
To on! Dominikański Stephen King! – a potem zjawiała się Marisol, z każdą z jego książek
do podpisania. Proszę, Oscar, ożeń się ze mną. Oscar, żartobliwie: Przykro mi, Marisol,
nie żenię się z niedouczonymi dziwkami. (Ale potem oczywiście się z nią żenił). Maritza –
wciąż przyglądał jej się z daleka, przekonany, że pewnego dnia, kiedy spadnie bomba
atomowa (albo wybuchnie zaraza bądź rozpocznie się inwazja Tripodów) i cywilizacja
zostanie zmieciona z powierzchni ziemi, on uratuje ją przed sforą napromieniowanych
gulów i razem wyruszą w podróż przez spustoszoną Amerykę w poszukiwaniu lepszego
jutra. W tych apokaliptycznych marzeniach zawsze był jakimś plátano [banan, tu: synonim
Dominikańczyka] Doc Savage’em, supergeniuszem, który łączył światowej klasy
umiejętności walki wręcz ze sprawnością w posługiwaniu się śmiercionośną bronią.
Nieźle jak na gościa, który nigdy nie strzelił z wiatrówki, nie zadał ciosu pięścią ani nie
błyszczał na egzaminach.
Oscar jest dzielny
Ostatni rok liceum zastał go rozdętego, cierpiącego na niestrawność i – co najbardziej
okrutne – osamotnionego w niemożności poderwania dziewczyny. Jego dwaj kumple, też z
gatunku dziwolągów, Al i Miggs, w wyniku najdziwniejszego zrządzenia losu zdołali w
tamtym roku kogoś sobie przygruchać. Nic specjalnego, kaszaloty tak naprawdę, ale mimo
wszystko – dziewczyny. Al poznał swoją w Menlo Park. To o n a rzuciła się na niego,
chełpił się, a kiedy poinformowała go, oczywiście po zrobieniu mu laski, że ma koleżankę,
która r o z p a c z l i w i e chciałaby kogoś poznać, Al odciągnął Miggsa od atari do kina, a
reszta, jak mówią, to już historia. Nim tydzień dobiegł końca, Miggs też miał kogo posuwać
i dopiero wtedy Oscar o wszystkim się dowiedział. Siedzieli w jego pokoju,
przygotowując kolejną „mrożącą krew w żyłach” batalię Championów przeciwko
Śmiercionośnym Niszczycielom. (Oscar musiał przerwać swą kampanię na rzecz
Aftermath!, ponieważ nikt prócz niego nie rwał się do gry w postapokaliptycznych ruinach
spustoszonej przez wirusa Ameryki). Początkowo, kiedy usłyszał o podwójnym wyczynie
kolegów, Oscar nie powiedział zbyt wiele. Obracał tylko w ręku kostkę do gry. Mieliście,
chłopaki, szczęście, rzucił, bez dwóch zdań. Bolało go, że nie pomyśleli o tym, żeby i on
wziął udział w tym polowaniu; znienawidził Ala za to, że zaprosił Miggsa, a nie jego, i
znienawidził Miggsa za to, że zdobył dziewczynę, koniec kropka. Zdobycie dziewczyny
przez Ala Oscar mógł jeszcze zrozumieć; Al (prawdziwe imię Alok) był jednym z tych
wysokich indiańskich przystojniaków, którym nikt nie przypiąłby łatki obsesyjnego
RPGowca. W głowie nie mogło mu się za to pomieścić, że dziewczynę wyhaczył Miggs, to
go zdumiewało i aż zatykało z zazdrości. Oscar zawsze miał Miggsa za jeszcze większego
dziwoląga niż on sam. Pryszczy zatrzęsienie, śmiech debila i zszarzałe, kurwa, zęby od zbyt
wczesnego podania jakiegoś leku. Ładna ta twoja dziewczyna? – zapytał Miggsa. Facet,
powinieneś ją zobaczyć, powiedział, jest piękna. Cyce, kurwa, jak balony, sekundował mu
Al. Tego dnia resztka wiary w świat, jaką Oscar jeszcze w sobie pielęgnował, palnęła
sobie w łeb pociskiem SS-N-17. Kiedy już nie mógł tego wytrzymać, zapytał żałośnie: Co,
te dziewczyny nie mają jakichś koleżanek?
Al i Miggs wymienili spojrzenia nad kartami. Nie wydaje mi się, stary.
I w tym momencie zrozumiał coś, czego nie wiedział o swoich przyjaciołach (a
przynajmniej nie dopuszczał do siebie tej myśli). W tym momencie doznał objawienia,
które odbiło się szerokim echem po całym jego tłustym jestestwie. Zdał sobie sprawę, że
jego popieprzeni, czytający komiksy, uwielbiający RPG, nieuprawiający sportów
przyjaciele wstydzą się go.
Coś w nim pękło. Wcześnie zakończył grę, Eksterminatorzy szybko odnaleźli kryjówkę
Niszczycieli – To nie fair, marudził Al. Po odprowadzeniu ich Oscar zamknął się w pokoju
i spędził w stanie otępienia kilka godzin, po czym wstał, rozebrał się w łazience, której nie
musiał już dzielić, bo siostra wyjechała na studia do Rutgers, i dobrze się sobie przyjrzał
w lustrze. Ile tłuszczu! Kilometry rozstępów! Obrzmiała potworność proporcji! Wyglądał,
jakby wyszedł z komiksu Daniela Clowesa. Albo jak ciemnoskóry grubas z Palomar Beta
Hernandeza.
Jezu, wyszeptał, jestem Morlokiem.
Następnego dnia przy śniadaniu zapytał matkę: Czy ja jestem brzydki?
Westchnęła. Cóż, hijo, na pewno nie odziedziczyłeś urody po mnie.
Dominikańscy rodzice! Jak ich nie kochać?
Spędził tydzień na przypatrywaniu się sobie w lustrze, obracał się na wszystkie strony,
robił bilans z kamienną twarzą i w końcu postanowił, że będzie jak Roberto Duran: zero
más [więcej niż zero]. Tej niedzieli udał się do Chuchos i kazał fryzjerowi ściąć
portorykańskie afro. (Chwileczkę, powiedział wspólnik Chucho. Na pewno jesteś
Dominikańczykiem?) Oscar następnie stracił wąsa, a potem okulary, kupił szkła kontaktowe
za pieniądze, które zarabiał w składzie drzewnym, i usiłował podszlifować to, co
pozostało z jego dominikańskości, starał się upodobnić do swych przeklinających,
zadziornych kuzynów, zaczął bowiem podejrzewać, iż w ich latynoskiej hipermęskości
może tkwić odpowiedź na jego bolączki. Za bardzo się jednak zapuścił, żeby szybko
osiągnąć efekty. Następnym razem, kiedy Al i Miggs się z nim zobaczyli, głodził się przez
trzy dni z rzędu. Stary, co się z tobą d z i e j e? – zapytał Miggs.
Zmiany, odparł pseudotajemniczo Oscar.
Co, mają cię umieścić na okładce płyty?
Pokręcił poważnie głową. Rozpoczynam nowy cykl mojego życia.
Posłuchaj go. Mówi tak, jakby już był na studiach.
Tamtego lata matka wysłała go z siostrą do Santo Domingo i tym razem nie stawiał
oporu tak jak kiedyś. W Stanach specjalnie nic go nie trzymało. Przybył do Baní ze stosem
zeszytów i zamiarem zapisania wszystkich. Skoro nie mógł już być mistrzem gry,
postanowił spróbować swych sił jako prawdziwy pisarz. Ta wyprawa okazała się dla
niego czymś w rodzaju punktu zwrotnego. Zamiast zniechęcać go do pisania, wyganiać z
domu jak przedtem matka, jego abuela Nena Inca dawała mu spokój. Pozwalała mu
siedzieć w głębi domu tak długo, jak tylko chciał, nie nalegała, że musi „wychodzić na
świat”. (Zawsze była nadopiekuńcza wobec niego i jego siostry. Za dużo nieszczęść w tej
rodzinie, mówiła, pociągając nosem). Nie włączała muzyki i przynosiła mu posiłki
dokładnie o tej samej porze każdego dnia. Jego siostrę nosiło wszędzie z jej bajecznymi
dominikańskimi koleżankami, wiecznie wybiegała gdzieś z domu w bikini i urządzała
całonocne wycieczki do różnych zakątków wyspy, on natomiast nie ruszał się z miejsca.
Kiedy przychodził ktoś z rodziny i chciał się z nim zobaczyć, jego abuela odganiała ich
jednym królewskim machnięciem ręki. Nie widzi, że muchacho [chłopak] pracuje? A co
robi? – pytali zdezorientowani kuzyni. Co robi, powtarzała wyniośle La Inca, zostaje
geniuszem, ot co. A teraz váyanse [wynoście się]. (Później, kiedy się nad tym zastanawiał,
zdał sobie sprawę, że ci sami kuzyni załatwiliby mu prawdopodobnie jakieś rżniątko,
gdyby tylko chciał się z nimi zadawać. Nie można jednak żałować życia, którego się nie
miało). Popołudniami, kiedy już nie miał siły napisać ani słowa, siadał przed domem z
abuelą i przypatrywał się scenom na ulicy, przysłuchiwał się hałaśliwym rozmowom
sąsiadów. Pewnego wieczoru, pod koniec tego pobytu, abuela wyznała mu: Twoja matka
mogła zostać lekarzem jak twój dziadek.
Co się stało?
La Inca pokręciła głową. Spoglądała na ulubione zdjęcie jego matki zrobione
pierwszego dnia w prywatnej szkole, jedno z tych typowych sztywniackich fotek z RJD. To,
co zawsze się dzieje. Un maldito hombre [przeklęty facet].
Napisał tego lata dwie książki o młodym bohaterze walczącym z mutantami, gdy nastaje
koniec świata (żadna z nich nie ocalała). Robił też nieprawdopodobne ilości notatek z
nazwami, które zamierzał później wykorzystać do science fiction lub fantasy. (Słyszał o
rodzinnej klątwie chyba po raz tysięczny, ale, co może dziwić, uważał, że nie warto jej
wprowadzać do książek – no bo, cholera, która latynoska rodzina nie twierdzi, że ciąży nad
nią jakaś klątwa?) Kiedy zbliżał się dla niego i jego siostry czas powrotu do Paterson,
prawie się zasmucił. Prawie. Abuela położyła dłoń na jego głowie w geście
błogosławieństwa. Cuídate mucho, mi hijo [Uważaj na siebie, synu]. Wiedz, że jest na tym
świecie ktoś, kto zawsze będzie cię kochał.
Na lotnisku JFK jego wujek ledwo go poznał. Świetnie, skomentował tío, zerkając
krzywo na jego cerę, teraz wyglądasz na Haitańczyka.
Po powrocie spotykał się z Miggsem i Alem, chodził z nimi do kina, rozmawiał o
komiksach braci Hernández, Franka Millera i Alana Moore’a, w sumie jednak nie odżyła
już ta przyjaźń, która ich łączyła przed Santo Domingo. Oscar odsłuchiwał z sekretarki ich
wiadomość i tłumił w sobie chęć pobiegnięcia do nich. Widywał się z nimi najwyżej raz,
dwa razy w tygodniu. Koncentrował się na pisaniu. To były cholernie samotne tygodnie,
kiedy miał jedynie swoje gry, książki i słowa. Więc teraz mam syna pustelnika, narzekała z
goryczą jego matka. Nocą, nie mogąc spać, oglądał mnóstwo tandety w telewizji, nabawił
się obsesji szczególnie na punkcie dwóch filmów: Zardoz (który kiedyś oglądał z wujkiem,
zanim wsadzili go za kratki po raz drugi) i Wirus (japoński film katastroficzny z tym
kociakiem z Romea i Julii). Zwłaszcza tego drugiego nie mógł obejrzeć do końca z suchymi
oczami, gdy japoński bohater dociera do bazy na biegunie południowym, przebywszy drogę
z Waszyngtonu przez całe Andy dla kobiety swoich marzeń. Pracuję nad piątą powieścią,
oznajmił chłopakom, kiedy zapytali o przyczynę jego nieobecności. Jest r e w e l a c y j n a.
Widzisz? A nie mówiłem? Pan wielki inteligent.
Dawniej, kiedy jego tak zwani przyjaciele sprawiali mu przykrość albo podkopywali
jego zaufanie, on zawsze z własnej woli wracał i narażał się na kolejne wyzwiska – ze
strachu przed samotnością – i zawsze nienawidził siebie za to, ale nie tym razem. Jeśli w
okresie licealnym był taki moment, który napawał go dumą, to na pewno ten. Opowiedział
nawet o tym siostrze podczas jej następnej wizyty. Tak trzymać, O! – pochwaliła go. W
końcu pokazał, że ma charakter, stąd ta duma, i chociaż trochę cierpiał, było mu z tym
zajebiście d o b r z e.
O mały włos
W październiku, kiedy już rozesłał wszystkie podania na uczelnie (Fairleigh Dickinson,
Montclair, Rutgers, Drew, Glassboro State, William Paterson; jedno wysłał też na
Uniwersytet Nowojorski, z szansą dostania się jedną na milion, i aż się zdziwił, że
odmowy nie dostarczył mu jeździec z Pony Express, tak szybko przyszło to cholerstwo) i
zima sadzała już swój parszywy blady tyłek na północnym New Jersey, Oscar zakochał się
w dziewczynie z kursu przygotowawczego do egzaminów. Zajęcia odbywały się w jednym
z tak zwanych ośrodków nauczania niedaleko miejsca, gdzie mieszkał, około półtora
kilometra, chodził tam więc na piechotę, zdrowy sposób na zrzucenie wagi, myślał sobie.
Nie spodziewał się, że kogoś tam pozna, potem jednak ujrzał to cudo w tylnym rzędzie i
poczuł, jak zaczynają mu się burzyć zmysły. Nazywała się Ana Obregón i była ładną,
wyszczekaną gordita [grubaska], która czytała Henry’ego Millera, kiedy powinna się
mierzyć z zadaniami z logiki. Chyba podczas piątych zajęć zauważył, że czyta Sexus, a gdy
zauważyła, że on zauważył, przechyliła się i pokazała mu fragment. Dostał wtedy takiej
erekcji, że hej.
Pewnie myślisz, że jestem dziwna, co? – zapytała podczas przerwy.
Nie jesteś, odparł. Wierz mi, jestem od tego ekspertem numer jeden.
Ana była gadułą, miała piękne oczy karaibskiej dziewczyny, czysty antracyt, i obfite
kształty, które podobają się prawie wszystkim wyspiarzom, ciało, o którym się wie, że
dobrze wygląda w ubraniu albo bez; nie wstydziła się swojej tuszy, bynajmniej; nosiła
obcisłe czarne legginsy jak wszystkie dziewczyny w okolicy i najbardziej seksowną
bieliznę, na jaką mogła sobie pozwolić, do tego bardzo skrupulatnie nakładała makijaż – ta
misterna i skomplikowana sztuka nigdy nie przestała fascynować Oscara. Była
specyficznym połączeniem łobuzicy i małej dziewczynki (jeszcze zanim odwiedził jej dom,
wiedział, że ujrzy całą kolekcję pluszowych zabawek zalegających na jej łóżku) i w
łatwości, z jaką przeistaczała się z jednej w drugą, było coś, co go przekonało, że są to
jedynie maski, że istnieje jakaś trzecia Ana, ukryta Ana, która decyduje o tym, jaką maskę
przywdziać na jaką okazję, jest jednak poza tym tajemnicza, niezgłębiona. Zainteresowała
się Millerem, ponieważ jej były chłopak Manny przed wstąpieniem do wojska oddał jej te
książki. Wcześniej ciągle czytał jej jakieś fragmenty: S t r a s z n i e mnie to kręciło. Miała
trzynaście lat, kiedy zaczęli ze sobą chodzić, on – dwadzieścia cztery i próbował zerwać z
kokainą. Ana mówiła o tych sprawach, jakby to nie było nic wielkiego.
Miałaś trzynaście lat i twoja matka p o z w a l a ł a ci się spotykać z takim starym
koniem?
Rodzice u w i e l b i a l i Manny’ego, powiedziała. Mama ciągle gotowała mu obiadki.
To dość niekonwencjonalne, skwitował, a później zapytał siostrę, która wróciła do
domu na przerwę zimową: Teoretycznie rzecz biorąc, czy pozwoliłabyś swojej córce w
okresie dojrzewania na kontakty z dwudziestoczteroletnim facetem?
Najpierw bym go zabiła.
Zdziwił się, jak wielką ulgę przyniosły mu te słowa.
Niech zgadnę: Znasz kogoś takiego?
Kiwnął głową. Siedzi obok mnie na kursie. Uważam, że jest upajająca.
Lola przyjrzała mu się badawczo swymi tygrysimi tęczówkami. Była w domu od
tygodnia i najwyraźniej studia dawały jej porządnie w kość, twardówka jej oczu jak z
mangi poprzecinana była naczyniami krwionośnymi. Wiesz, odezwała się w końcu, my,
kolorowi, gadamy mnóstwo bzdur o tym, jak to kochamy nasze dzieci, ale to nieprawda.
Odetchnęła. Nieprawda, nieprawda, nieprawda.
Próbował położyć dłoń na ramieniu siostry, ona jednak ją odtrąciła. Lepiej idź i zalicz
parę dup, Mister.
Tak go nazywała, kiedy czuła się bezbronna lub skrzywdzona. Mister. Później chciała
umieścić to słowo na jego nagrobku, ale nikt się nie zgodził, nawet ja.
Głupi pomysł.
Amor de pendejo [szczenięca miłość]
On i Ana na zajęciach, on i Ana na parkingu po kursie, on i Ana w McDonaldzie, on i Ana
zaprzyjaźniają się. Codziennie spodziewał się z jej strony adiós [zerwanie], ona jednak nie
znikała. Przyzwyczaili się, że dzwonią do siebie parę razy w tygodniu, nie rozmawiają o
niczym istotnym, przędą słowa z codzienności; najpierw zadzwoniła o n a, proponując mu
podwózkę na zajęcia; tydzień później zadzwonił on, na próbę. Tak mocno waliło mu serce,
że myślał, iż wyzionie ducha, tymczasem ona odebrała i powiedziała tylko: posłuchaj,
Oscar, jaki k r e t y ń s k i numer wywinęła moja siostrunia, i wciągnęło ich, wznieśli
kolejny wieżowiec ze słów. Gdy dzwonił do niej po raz piąty, nie spodziewał się już
Wielkiego Zerwania. Była jedyną dziewczyną spoza rodziny, który przyznała, że ma okres,
która powiedziała mu wręcz, Leci ze mnie jak z m a c i o r y, zdumiewające wyznanie, o
którym nie mógł przestać myśleć przekonany, że coś znaczy, a kiedy pomyślał o tym, jak
Ana się śmieje, jak gdyby całe powietrze wokół należało wyłącznie do niej, jego serce
łomotało w klatce piersiowej, samotna rada [reda w porcie]. W Anie Obregón, inaczej niż
w przypadku pozostałych dziewczyn z jego sekretnej kosmologii, zakochał się, dopiero
kiedy się poznawali. Jako że jej pojawienie się w jego życiu było nagłe, ponieważ tak
niespodziewanie znalazła się w zasięgu jego radaru, nie miał czasu wznieść, jak to on,
muru niedorzeczności ani rozbudzić w sobie nierealnych oczekiwań wobec jej osoby.
Może najzwyczajniej w świecie był już zmęczony po czterech latach nieudanych prób
poderwania dziewczyny, a może wreszcie znalazł się w swojej strefie. Co najbardziej
nieprawdopodobne, zamiast zrobić z siebie idiotę, czego można się było po nim
spodziewać, zważywszy, że była to pierwsza dziewczyna, z którą choćby prowadził
rozmowy, nie snuł dalekosiężnych planów. Rozmawiał z nią normalnie, na nic się nie siląc,
i odkrył, że ta jego ciągła autokrytyka bardzo jej odpowiada. Zdumiewające, jak to
wyglądało między nimi: on rzucał coś oczywistego i banalnego, a ona odpowiadała: Oscar,
ale ty, kurwa, bystry jesteś. Kiedy powiedziała: U w i e l b i a m męskie dłonie, on swoje
przyłożył do twarzy i rzekł, niby to od niechcenia: O, c z y ż b y? Rozbawił ją tym do łez.
Nigdy nie mówiła o tym, kim dla siebie są: powiedziała tylko, Kurczę, ale się cieszę, że
cię poznałam.
Odpowiedział wtedy, To ja się cieszę, że znam ciebie.
Pewnego wieczoru, kiedy słuchał New Order i próbował przebrnąć przez Clay’s Ark,
do drzwi zapukała jego siostra.
Masz gościa.
Tak?
No. Lola opierała się o futrynę. Ogoliła się na pałę w stylu Shinead i teraz wszyscy,
łącznie z matką, byli przekonani, że została lesbiana [lesbijka].
Mógłbyś trochę posprzątać. Dotknęła delikatnie jego twarzy. I zgolić ten meszek.
To była Ana. Stała w przedpokoju, ubrana od stóp do głów w skórę, jej trigueña
[śniada] cera zaczerwieniona z zimna, twarz upiększona kredką do oczu, tuszem do rzęs,
podkładem, szminką i różem.
L o d ó w a na dworze, oznajmiła. W ręku trzymała rękawiczki jak zmięty bukiet.
Hej, to wszystko, co zdołał z siebie wykrztusić. Słyszał swoją siostrę na górze, jak
nasłuchuje.
Co robisz? – zapytała Ana.
No, nic.
No to chodźmy do kina.
No dobra – zgodził się.
Na górze siostra skakała na jego łóżku, krzycząc cicho, Randka, randka, a potem
skoczyła mu na plecy i o mało go nie przewróciła i nie wypadli przez okno.
Czyli to jest jakby randka? – zapytał, wsiadając do jej samochodu.
Uśmiechnęła się blado.
Można tak powiedzieć.
Ana jeździła toyotą cressidą i zamiast podjechać do miejscowego kina, zawiozła ich do
multipleksu Amboy.
Strasznie lubię to miejsce, wyznała, konkurując z innymi o miejsce parkingowe. Ojciec
nas tu zabierał, kiedy było tu jeszcze kino pod chmurką. Byłeś?
Pokręcił głową.
Ale słyszałem, że kradną tu teraz samochody.
Nikt nie ukradnie mojej małej.
Tak trudno było mu uwierzyć w to, co się działo, że nie brał tego wszystkiego poważnie.
Cały czas, kiedy wyświetlano film – Łowcę – czekał, aż jakiś gość wyskoczy z kamerą i
wrzaśnie: Mamy cię! Rany, powiedział, usiłując pozostać na jej mapie, ale film. Ana
kiwnęła głową; czuł od niej woń, której nie potrafił nazwać, a kiedy przylgnęła do niego
bliżej, żar jej ciała przyprawił go o zawroty głowy.
W drodze powrotnej Ana skarżyła się na ból głowy i przez dłuższy czas nie odzywali
się. Próbował włączyć radio, ona jednak powiedziała: Nie, naprawdę pęka mi głowa.
Zażartował, Może masz ochotę na crack? Nie, Oscar. Rozsiadł się więc wygodnie i patrzył,
jak Hess Building i reszta Woodbridge nikną za oknem w plątaninie estakad. Nagle zdał
sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony; zdenerwowanie, które kłębiło się w nim przez
cały wieczór, wyczerpało go jak cholera. Im dłużej jechali w milczeniu, tym bardziej
stawał się posępny. To tylko film, powtarzał sobie. Niezupełnie randka.
Z niewiadomego powodu Ana posmutniała i zagryzała dolną wargę, prawdziwa bemba
[grube wargi], toteż większość szminki znalazła się na jej zębach. Zamierzał rzucić jakiś
komentarz na ten temat, ale rozmyślił się.
Czytasz coś dobrego?
Nie, odparła. Ty?
Czytam Diunę.
Kiwnęła głową.
Nie c i e r p i ę tej książki.
Dojechali do zjazdu na Elizabeth, po obu stronach autostrady odpady przemysłowe, z
których tak n a p r a w d ę słynie New Jersey. Zaczynał już wstrzymywać oddech z myślą o
tych potwornych wyziewach, kiedy Ana wydała z siebie wrzask, który odrzucił go na drzwi
pasażera. Elizabeth! – krzyknęła. Nie rozkraczaj się tak, kurwa!
Potem zerknęła na niego, odrzuciła do tyłu głowę i wybuchła śmiechem.
Kiedy wrócił do domu, siostra spytała go: I co?
Co: co?
P r z e l e c i a ł e ś ją?
Jezu, Lola, odpowiedział, rumieniąc się.
Tylko mi nie kłam.
Ja nie działam tak śpiesznie. Przerwał i westchnął. Innymi słowy, nawet nie zdjąłem jej
szalika.
To mi brzmi trochę podejrzanie. Już ja was znam, Dominikańczycy. Podniosła ręce i
pogroziła żartobliwie palcami. Son pulpos [Są ośmiornicami (określenie faceta z klubu
salsy, który obtańcowuje każdą dziewczynę)].
Następnego dnia obudził się, czując, jak gdyby zrzucił okowy swego tłuszczu, jak gdyby
zmył z siebie swoją niedolę, i przez dłuższy czas nie mógł sobie przypomnieć, skąd to
uczucie, a potem wypowiedział jej imię.
Zakochany Oscar
I tak teraz w każdym tygodniu wybierali się razem albo do kina, albo do centrum
handlowego. Rozmawiali. Dowiedział się, że jej eks, Manny, potrafił spuścić jej wpierdol,
co jest pewnym problemem, jak wyznała, ponieważ lubi, kiedy koleś w łóżku jest trochę
ostry; dowiedział się też, że jej ojciec zginął w wypadku samochodowym, kiedy była
jeszcze mała i mieszkali w Macoris, i że jej nowy ojczym ma ją całkowicie w dupie, ale
nie ma to znaczenia, bo gdy się dostanie na Uniwersytet Pensylwański, w ogóle nie
zamierza wracać do domu. Z kolei on pokazał jej kilka swoich prac i opowiedział jej o
tym, jak to został potrącony przez samochód i potem trafił do szpitala, i o tym, jak to jego
tío spuszczał mu kiedyś wpierdol; powiedział jej nawet o tym, że kochał się w Maritzie
Chacón, a ona krzyknęła wtedy, Maritza Chacón? Znam tę cuero! [skóra, tu: dziwka]. O mój
Boże, Oscar, chyba nawet mój ojczym ją przeleciał!
Oj tak, bardzo się zbliżyli, ale czy kiedykolwiek pocałował ją w samochodzie? Czy
kiedykolwiek wsunął jej rękę pod spódnicę?
Czy kiedykolwiek stymulował palcem jej łechtaczkę? Czy ona kiedykolwiek przywarła
do niego i gardłowym głosem wypowiedziała jego imię? Czy kiedykolwiek gładził ją po
włosach, gdy mu obciągała? Czy kiedykolwiek się pieprzyli?
Junot Díaz KRÓTKI I NIEZWYKŁY ŻYWOT OSCARA WAO Przekład Jerzy Kozłowski
Elizabeth de León
„Jakie znaczenie mają krótkie, bezimienne żywoty… dla Galactusa??” Stan Lee, Jack Kirby, Fantastic Four tom 1, numer 49, kwiecień 1961
Chryste, zlituj się nad każdym, co drzemie! Od tego psa, co na Wrightson Road gnije, Do tego mnie, który był psem w tym mieście; Jeśli kochanie tych wysp to moje brzemię, Skrzydła mej duszy z zepsucia czerpią silę, Zaczęli już duszę moją zatruwać jadem Wielkich domów, wozów, wielkim obłędem, Czarnemu, kulisowi, Syryjczykowi, Kreolowi Zostawiam to im i ich karnawałowi – Ja wykąpię się w morzu, odejdę drogą. Znam ja te wyspy od Monos do Nassau, Żeglarz o rdzawej skórze, z morskimi oczami, Którego nazywają Shabine, jak każdego Mulata, więc jam, Shabine, widział Te slumsy imperium rajskimi ogrodami. Jestem zwykłym Mulatem, co kocha morze, Z solidną kolonialną edukacją Jest we mnie Holender, Anglik i Murzyn I albo jestem nikim, albo całą nacją. DEREK WALCOTT fragment poematu The Schooner „Flight”
Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao Mówią, że to przyszło z Afryki, w krzykach zniewolonych; że było śmiertelną klątwą Tainów wypowiadaną w chwili, gdy jeden świat ginął, a drugi się rodził; że było demonem wciągniętym do wszechświata przez piekielne wrota, które uchylono na Antylach. Fukú americanas lub bardziej kolokwialnie fukú – w ogólności klątwa, fatum, a w szczególności „klątwa i fatum Nowego Świata”. Zwane również fukú Wielkiego Admirała, ponieważ to właśnie on był zarówno jego akuszerem, jak i jedną z najsłynniejszych ofiar wśród Europejczyków; bo chociaż „odkrył” Nowy Świat, zmarł zgorzkniały i wyniszczony przez syfilis, słysząc (dique) [karaibski slang, skrót od: decir que – mówić, że] boskie głosy. W Santo Domingo, Miejscu Najbardziej Przezeń Ukochanym (Oscar nazwie je później Punktem Zerowym Nowego Świata), samo imię Wielkiego Admirała stało się synonimem obydwu rodzajów fukú, dużego i małego; wypowiedzenie na głos jego imienia, a nawet usłyszenie go, jest tam równoznaczne ze ściągnięciem nieszczęścia na siebie i najbliższych. Bez względu na brzmienie i pochodzenie tego słowa powszechnie uważa się, że przybycie Europejczyków na Hispaniolę sprowadziło fukú na cały świat i od tamtej pory wszyscy siedzimy po uszy w tym gównie. Santo Domingo może być dla fukú Kilometrem Zerowym, portem przybycia, wszyscy jednak jesteśmy jego dziećmi, choć nie musimy o tym wiedzieć. Tylko że fukú to nie tylko stare dzieje, historia niesamowita sprzed lat, która przestała straszyć. Za czasów moich rodziców fukú było czymś cholernie prawdziwym, było czymś, w co każdy przeciętny człowiek mógł uwierzyć Każdy znał kogoś, kogo dotknęło fukú – tak jak każdy znał kogoś, kto pracował w Palacio. Można powiedzieć, że wisiało w powietrzu, chociaż, jak ze wszystkimi najważniejszymi rzeczami na wyspie, nie było czymś, o czym tak naprawdę się mówiło. Ale w tamtych czasach fukú trzymało się dobrze; miało nawet kogoś w rodzaju hypemana, można rzec – arcykapłana. Był nim nasz ówczesny dożywotni dyktator, Rafael Leonidas Trujillo Molina{1}. Nikt nie wie, czy Trujillo był sługą czy panem Klątwy, jej inspiratorem czy wykonawcą, nie ulegało jednak wątpliwości, że jego i ją łączyło pewne porozumienie, że tych dwoje trzymało się r a z e m. Nawet w kręgach ludzi wykształconych panował pogląd, że jeśli ktoś knuje przeciwko Trujillowi, ściągnie na siebie wyjątkowo potężne fukú, które dotknie jego bliskich przynajmniej do siódmego pokolenia. Jeśli choćby źle się pomyśli o Trujillu, fuá [tu: a fe!, okropieństwo], huragan zwieje twoją rodzinę do morza, fuá, głaz spadnie z czystego nieba i zrobi z ciebie miazgę,
fuá, krewetka zjedzona wczoraj zamieni się w skurcz zabijający cię jutro. Co tłumaczy, dlaczego wszyscy, którzy próbowali zgładzić dyktatora, zawsze trafiali do piachu, i dlaczego tych kolesiów, którym się udało go sprzątnąć, wszystkich spotkała tak straszna śmierć. A sam, kurwa, Kennedy? Właśnie on w 1961 roku zapalił zielone światło dla zamachu na Trujilla, właśnie on polecił CIA dostarczyć broń na wyspę. Złe posunięcie, kapitanie. Bo eksperci wywiadu nie poinformowali Kennedy’ego o czymś, o czym wie każdy bez wyjątku Dominikańczyk, najbogatszy jabao [mieszanka rasowa: biała skóra, jasne włosy plus cechy negroidalne] w Mao i najbiedniejszy güey [rogacz, również: koleś] w El Buey [wół], najstarszy anciano sanmacorisano [staruszek z San Pedro de Macoris] i najmłodszy carajito [gówniarz. tu: dominikański sposób zwracania się do dzieci, których imion się nie pamięta] w San Francisco: że ktokolwiek zabije Trujilla, na jego rodzinie zaciąży fukú tak straszne, że w porównaniu z nim to, które przyczepiło się do Wielkiego Admirała, wyda się jojote [niedojrzały]. Chcecie poznać ostateczną i definitywną odpowiedź na pytanie komisji Warrena – kto zabił Kennedy’ego? Pozwólcie mnie, waszemu skromnemu Watcherowi, wyjawić raz na zawsze najprawdziwszą, Bóg mi świadkiem, prawdę: to nie mafia ani LBJ, ani duch Marilyn Kurwa Monroe. To nie UFO ani KGB, ani samotny zabójca. Ani bracia Hunt z Teksasu, ani Lee Harvey, ani Komisja Trójstronna. Kennedy’ego zabił Trujillo; zabiło go fukú. Jak myślicie, do coñazo [cholera], skąd się wzięła tak zwana klątwa Kennedych{2}? A Wietnam? Jak sądzicie, dlaczego największe mocarstwo na świecie przegrało swoją pierwszą wojnę z państwem Trzeciego Świata takim jak Wietnam? No, to chyba jasne, Negro [czarny]. Może was zainteresować, że w chwili gdy Stany Zjednoczone coraz bardziej angażowały się w Wietnamie, LBJ przeprowadził nielegalną inwazję na Republikę Dominikańską (28 kwietnia 1965). (Santo Domingo było Irakiem, zanim Irak stał się Irakiem). Znakomite zwycięstwo militarne USA, po czym wiele oddziałów i grup wywiadowczych, które wzięły udział w „demokratyzacji” Santo Domingo, natychmiast przerzucono do Sajgonu. I jak wam się wydaje, co ci żołnierze, technicy i agenci przenieśli w plecakach, walizkach, w kieszeniach koszul, na włoskach w nosie, zaschnięte na butach? Drobny prezencik od moich rodaków dla Ameryki, małe zadośćuczynienie za niesprawiedliwą wojnę. Zgadza się, moi drodzy. Fukú. I dlatego warto zapamiętać, że fukú nie zawsze razi jak piorun. Czasem działa cierpliwie, stopniowo zatapiając gościa, jak w przypadku Wielkiego Admirała albo Amerykańców na polach ryżowych wokół Sajgonu. Czasem dopada powoli, innym razem szybko. Pod tym względem jest jak fatum, tym trudniej jest je ogarnąć albo się na nie przygotować. Ale możecie być pewni: jak promienie Omega Darkseida, jak klątwa Morgotha{3}, bez względu na to, ile to cholerstwo pokona zakrętów i objazdów, zawsze – bez kitu: zawsze – dopadnie swoją ofiarę. Tak naprawdę nie chodzi o to, czy wierzę w coś, co wielu opisuje jako Wielkie Amerykańskie Fatum. Gdybyście przeżyli tyle lat co ja w samym sercu kraju fukú, tego typu opowieści słyszelibyście bez przerwy. Każdy w Santo Domingo ma do opowiedzenia jakąś rodzinną historię związaną z fukú. W Cibao mieszka z dwunastoma córkami mój wujek, który wierzy, że przeklęła go dawna kochanka, żeby nigdy nie miał potomków rodzaju
męskiego. Fukú. Jedna moja tía [ciotka] jest przekonana, że omija ją szczęście, bo zaśmiała się na pogrzebie rywalki. Fukú. Mój abuelo [dziadek] ze strony ojca wierzy, że diaspora jest zemstą Trujilla na pueblo, który go zdradził. Fukú. Jeśli nie wierzycie w te „przesądy”, to świetnie. A właściwie lepiej niż świetnie – doskonale. Ponieważ bez względu na to, w co wierzycie, fukú wierzy w was. Parę tygodni temu, kiedy kończyłem tę książkę, założyłem wątek fukú na dominikańskim forum, z czystej ciekawości. Ostatnio jestem aż tak zakręcony. Odzew był taki, że ja pierdzielę. Szkoda, że nie widzieliście, ile dostałem odpowiedzi. Ciągle pojawiają się nowe. I to nie tylko od Dominikańczyków. Portorykańczycy chcą mówić o fukús, a Haitańczycy mają podobne cholerstwo. Historii związanych z fukú są miliony. Nawet moja matka, która prawie nigdy nie mówi o Santo Domingo, zaczęła się dzielić ze mną swoimi opowieściami. Pewnie już się domyśliliście, że i ja mam taką historię. Chciałbym móc powiedzieć, że jest najlepsza ze wszystkich – fukú numer jeden – ale nie mogę. Nie jest najstraszniejsza ani najbardziej czytelna, najbardziej bolesna ani najpiękniejsza. Tak się składa, że akurat ta trzyma mnie za gardło. Nie jestem do końca pewien, czy Oscarowi spodobałoby się to określenie. Historia związana z fukú. Był zagorzałym wielbicielem science fiction i fantastyki, wierzył, że wszyscy jesteśmy częścią takiej właśnie opowieści. Pytał: Czy może być coś bardziej science fiction niż Santo Domingo? Czy może być coś bardziej fantasy niż Antyle? Teraz jednak, gdy wiem, jak to się wszystko kończy, ja z kolei muszę zapytać: Czy może być coś bardziej fukú? I jeszcze jedno, Toto, nim Kansas zrobi pa, pa: tradycyjnie w Santo Domingo kiedykolwiek się wypowiedziało albo podsłuchało imię Wielkiego Admirała, kiedykolwiek fukú znowu dawało o sobie znać, istniał tylko jeden sposób, żeby katastrofa nie owinęła się wokół ciebie, tylko jedno niezawodne kontrzaklęcie, które zapewniało bezpieczeństwo tobie i twoim bliskim. Jak można się spodziewać, jest to słowo. Proste słowo (po którym zwykle następuje energiczne skrzyżowanie palców wskazujących). Zafa. [fuks, uwolnienie się od czegoś]. Kiedyś było bardziej popularne, było bardziej znane, że tak powiem, w Macondo niż w McOndo. Wciąż jednak są ludzie, jak na przykład mój tío [wujek] Miguel w Bronksie, który „zafuje” wszystko. Jest aż tak oldschoolowy. Jeśli drużyna New York Yankees popełni błąd w ostatnich rundach – zafa; jeśli ktoś przyniesie z plaży muszelki – zafa, jeśli poda się komuś parcha – zafa [parcha – kwiat i owoc marakui]. Zafa dwadzieścia cztery godziny na dobę w nadziei, że pech nie zdąży zadziałać. Nawet w tej chwili, kiedy piszę te słowa, zastanawiam się, czy ta książka nie jest czymś w rodzaju zafa. Moim własnym kontrzaklęciem.
Część pierwsza
1. Dziwoląg z getta i koniec świata 1974-1987 Złoty wiek Nasz bohater nie był jednym z tych dominikańskich przystojniaków, o których wszyscy zawsze mówią – nie był ani gwiazdą na boisku, ani szykownym bachatero [wielbiciel bachaty, smutnego tańca dominikańskiego] ani napalonym playboyem, który zaliczył milion numerków. I poza jednym okresem na początku swego życia koleś nie miał nigdy szczęścia u kobiet (jakże to nie po dominikańsku z jego strony). Miał wtedy siedem lat. W tamtym radosnym okresie dziecięctwa Oscar był kimś w rodzaju casanovy. Jednym z przedszkolnych kochasiów, który zawsze próbował skraść dziewczynom całusa, zawsze podchodził do nich od tyłu w trakcie merengue i udawał, że je posuwa, pierwszy nauczył się baile del perrito [„taniec psa”, popularna piosenka i taniec dyskotekowy] i tańczył go, kiedy tylko miał okazję. Wtedy był bowiem (wciąż) „normalnym” dominikańskim chłopcem, wychowywanym w „tradycyjnej” dominikańskiej rodzinie, a jego rodzącej się „samczości” sprzyjali koledzy i latynoska krew. W trakcie zabaw – a w tamtych dawnych czasach, w latach siedemdziesiątych, zanim Washington Heights stało się Washington Heights, zanim Bergenline Avenue stała się strefą hiszpańskojęzyczną na odcinku prawie stu przecznic – niezmiennie jakiś ubzdryngolony krewny popychał Oscara ku jakiejś dziewczynie, a potem wszyscy pokładali się ze śmiechu, gdy maluchy symulowały w tańcu erotyczne ruchy biodrami dorosłych. Trzeba go było widzieć, wzdychała jego matka w ostatnich dniach życia. Był naszym małym Porfiriem Rubirosą{4}. Wszyscy inni chłopcy w jego wieku unikali dziewczyn, jak gdyby zaraziły się Kapitanem Tripsem. Ale nie Oscar. Mały ubóstwiał kobiety, „dziewczyn” miał zatrzęsienie. (Był pulchnym dzieckiem na najlepszej drodze do otyłości, ale matka fryzurami i ubraniem poprawiała jego wygląd i zanim zmieniły się proporcje jego głowy, miał śliczne błyszczące oczka i słodkie policzki, widoczne na wszystkich zdjęciach). Dziewczyny – koleżanki jego siostry Loli, przyjaciółki mamy, a nawet sąsiadka Mari Colón, trzydziestokilkuletnia pracownica poczty, która malowała usta na czerwono i chodziła, jakby zamiast tyłka miała dzwon – wszystkie ponoć się w nim kochały. Ese muchacho está, bueno! [Ten chłopak jest przystojny!] (Czy komuś przeszkadzało, że jest dzieckiem poważnym i najwyraźniej złaknionym uwagi otoczenia? Ależ skąd!) W RD podczas letnich wizyt u rodziny w Baní zachowywał się najgorzej, wystawał przed domem Neny Inki i wołał do przechodzących kobiet – Tú eres guapa! Tú eres guapa! [Ładna jesteś!] – aż jakaś adwentystka poskarżyła się jego babce i ta skończyła z tym
wazeliniarstwem rodem z listy przebojów. Muchacho del diablo! [Szatanie!]. To nie kabaret! Dla Oscara był to prawdziwie „złoty wiek”, który osiągnął swoje apogeum jesienią w siódmym roku jego życia, kiedy to miał dwie dziewczyny naraz, jego pierwszy i jedyny trójkąt. Z Maritzą Chacón i Olgą Polanco. Maritza była koleżanką Loli. Długowłosa, wiecznie naburmuszona i tak śliczna, że mogłaby grać młodą Dejah Thoris. Olga z kolei nie była przyjaciółką rodziny. Mieszkała w domu na końcu ulicy, na który narzekała jego matka, ponieważ pełen był Portorykańczyków wiecznie wystających na werandzie z piwem w ręku. (Co, w Cuamo nie mogą tego robić? – pytała z irytacją mama Oscara). Olga miała jakieś dziewięćdziesięcioro kuzynów, z których wszyscy nazywali się Hektor, Luis albo Wanda. A ponieważ jej matka była una maldita borracha [przeklęta pijaczka] (cytując mamę Oscara), niekiedy strasznie od niej capiło i dlatego niektóre dzieciaki nazywały ją Fetoriną. Nie zważając na ten przydomek, Oscarowi podobało się, że jest taka spokojna, że pozwala mu powalić się na ziemię i mocować ze sobą, że wykazuje zainteresowanie jego figurkami ze Star Treka. Natomiast Maritza była po prostu piękna, tutaj dodatkowa motywacja nie była potrzebna, a poza tym Maritza zawsze znajdowała się w pobliżu, toteż decyzja o tym, żeby uderzyć do nich obu jednocześnie, była po prostu przebłyskiem geniuszu. Początkowo udawał, że chce z nimi chodzić jego bohater numer jeden, czarodziej Shazam. Ale kiedy się zgodziły, przestał udawać. Nie chodziło o Shazama – chodziło o niego, Oscara. To były bardziej niewinne czasy, tak więc ich związek sprowadzał się do wspólnego wystawania blisko siebie na przystanku autobusowym, potajemnego trzymania się za ręce i dwukrotnie bardzo poważnego pocałowania w policzek najpierw Maritzy, a potem Olgi, kiedy od ulicy osłaniały ich krzaki. (Popatrzcie na tego małego macho, mawiały przyjaciółki jego matki. Que hombre [Co za mężczyzna]). Ten trójkąt przetrwał tylko jeden piękny tydzień. Pewnego dnia po szkole Maritza przyparła Oscara do muru za huśtawką i postawiła warunek: albo ona, albo j a! Oscar trzymał Maritzę za rękę i poważnym tonem rozwodził się o swej miłości do niej, przypominając, że przecież zgodzili się d z i e l i ć s o b ą, ale Maritza nie chciała o tym słyszeć. Miała trzy starsze siostry i wiedziała wszystko, co trzeba, o możliwościach d z i e l e n i a s i ę. Nie odzywaj się do mnie, dopóki się jej nie pozbędziesz! Maritza, ze swoją czekoladową skórą i wąskimi oczyma, przejawiała już ową energię wojownika Ogún, z którą miała zadawać wszystkim ciosy do końca życia. Oscar wrócił do domu zasępiony, do kreskówek z epoki przedglobalizacyjnej – do Herkuloidów i Kosmicznego ducha. Co ci jest? Zapytała matka. Szykowała się do swojej drugiej pracy, z egzemą na dłoniach jak zaschniętymi resztkami jakiegoś posiłku. Kiedy Oscar jęknął, Dziewczyny, mamusia de León o mało nie eksplodowała. Tú tá llorando por una muchacha? [Płaczesz z powodu dziewczyny?]. Pociągnęła go za ucho tak, że aż wstał. Mami [zdrobniały, czuły zwrot do kogoś], przestań, zawołała jego siostra, przestań! Pchnęła go na podłogę. Dale un galletazo [Daj jej w mordę], wydyszała, a wtedy
zobaczysz, czy ta mała puta [dziwka] będzie cię szanowała. Gdyby był kimś innym, może i wziąłby pod uwagę galletazo [opieprz, awantura]. Nie chodziło jedynie o to, że nie miał ojca, który nauczyłby go męskich spraw, po prostu w ogóle nie ciągnęło go do przemocy i bójek. (W przeciwieństwie do siostry, ta naparzała się z chłopakami i bandami kolorowych dziewczyn, które nie mogły znieść jej cienkiego nosa i całkiem prostych włosów). Za umiejętności bojowe Oscar miał najniższe noty; nawet Olga ze swoimi ramionkami jak wykałaczki mogła mu złoić skórę. Agresja i zastraszanie wykluczone. Przemyślał więc sprawę. Podjęcie decyzji nie zabrało mu dużo czasu. W końcu Maritza była piękna, a Olga nie; od Olgi czasem jechało tak, że hej, a od Maritzy nie. Maritza mogła przychodzić do niego do domu, Olga nie. (Portorykanka tutaj? prychała matka. Jamás! [Nigdy!]). Jego rozumowanie było tak bliskie prymitywnej logice owadów jak to tylko możliwe. Następnego dnia zerwał na podwórku z Olgą, z Maritzą przy boku, i jakże ta Olga płakała! Trzęsła się jak szmaciana lalka w ubraniu po starszym rodzeństwie i butach za dużych o cztery numery! Z nosa jej ciekło i w ogóle! W późniejszych latach, kiedy oboje z Olgą zamienili się w spasione dziwolągi, Oscara od czasu do czasu gnębiło poczucie winy na widok Olgi toczącej się po drugiej stronie ulicy albo zapatrzonej tępo przed siebie na przystanku autobusowym do Nowego Jorku, dręczyło go natarczywe pytanie, na ile tamto bezwzględne zerwanie przyczyniło się do jej obecnej popieprzoności. (Przypominał sobie, że niczego nie czuł, kiedy z nią zrywał; nawet kiedy zaczęła płakać, żadnego wzruszenia. Powiedział: Przestań się mazać). Zabolało go jednak, kiedy Maritza porzuciła j e g o. W poniedziałek po tym, jak rzucił Olgę na pożarcie psom, stawił się na przystanku autobusowym z ulubionym pojemnikiem na drugie śniadanie, ozdobionym zdjęciami z Planety małp, i zastał tam piękną Maritzę trzymającą się za ręce z brzydkim jak noc Nelsonem Prado. Nelsonem Prado, który wyglądał jak Chaka z serialu Land of the Lost! Nelsonem Prado, który w swojej głupocie myślał, że księżyc jest plamą, którą Bóg zapomniał wytrzeć. (Niedługo się tym zajmie, zapewniał całą klasę). Nelsonem Prado, który miał się stać okolicznym specjalistą od włamań, a potem wstąpił do marines i stracił pięć palców u nóg podczas pierwszej wojny w Zatoce. Początkowo Oscar myślał, że to pomyłka; oślepiło go słońce, za mało snu zeszłej nocy. Stał obok i wbijał wzrok w swój pojemnik na drugie śniadanie, jakże realistycznie i diabolicznie wyglądał na nim doktor Zaius. Tymczasem Maritza nawet nie raczyła się do niego u ś m i e c h n ą ć! Udawała, że go tam nie ma. Powinniśmy się pobrać, rzuciła do Nelsona, a on wyszczerzył głupkowato zęby i obejrzał się za siebie, wypatrując autobusu. Oscar był zbyt urażony, żeby się odezwać; usiadł na krawężniku i poczuł, jak coś niepowstrzymanego wzbiera w jego piersi, cholernie się tym wystraszył i po chwili zaczął płakać; kiedy podeszła jego siostra Lola i zapytała, co się stało, on tylko pokręcił głową. Patrzcie na tego mariconcito [pedałek], ktoś zachichotał. Ktoś inny kopnął jego ulubiony pojemnik na kanapki i zrobił rysę na samym obliczu generała Urko. Kiedy wciąż zapłakany wsiadł do autobusu, kierowca, słynący z tego, że wyszedł z uzależnienia od PCP, powiedział: Jezu, kurwa, przestań się m a z a ć.
Jak rozstanie wpłynęło na Olgę? A tak naprawdę chciał wiedzieć: Jak rozstanie wpłynęło na Oscara? Wydawało mu się, że od chwili kiedy Maritza go rzuciła – Shazam! – w jego życiu wszystko zaczęło się walić. W następnych latach tył coraz bardziej. Wczesny wiek dojrzewania dał mu się we znaki szczególnie mocno, z jego twarzy ulepił coś, czego ślicznym nazwać nie sposób, i cerę pokrył pryszczami, przez co Oscar stał się bardziej nieśmiały; a jego zainteresowania – science fiction i fantastyką! – które wcześniej nikomu nie przeszkadzały, nagle stały się synonimem frajerstwa przez duże F. Nie był w stanie z nikim się zaprzyjaźnić, był zbyt zakręcony, zbyt nieśmiały i (jeśli wierzyć dzieciakom z okolicy) zbyt d z i w a c z n y (miał w zwyczaju używać rzadkich słów, których nauczył się na pamięć ledwie dzień wcześniej). Nie zbliżał się już do dziewczyn, bo w najlepszym razie go ignorowały, a w najgorszym wrzeszczały i nazywały go gordo asqueroso! [wstrętny grubas] Zapomniał o perrito [popularna piosenka i taniec dyskotekowy], zapomniał o dumie, jaką czuł, kiedy kobiety w rodzinie nazywały go hombre [mężczyzna]. Nim znowu pocałował się z dziewczyną, minęło b a a a a r d z o dużo czasu. Jak gdyby niemal wszystko, co zyskał na polu stosunków damsko-męskich, spaliło się doszczętnie w tamtym pieprzonym tygodniu. Nie żeby jego „dziewczynom” powiodło się lepiej. Wydawało się, że jeśli Oscara dotknęła jakaś zła karma braku miłości, dotknęła ona także i je. W siódmej klasie Olga przeobraziła się już w przerażającą olbrzymkę (musiała mieć w sobie gen trolla), zaczęła pić bacardi 151 prosto z butelki i w końcu wylano ją ze szkoły, bo miała w zwyczaju wykrzykiwać N A T A S! na środku szkolnej auli. Nawet jej piersi, kiedy wreszcie się pojawiły, były obwisłe i przeraźliwe. Kiedyś w autobusie Olga nazwała Oscara ł a s u c h e m, a on prawie odpalił: „I kto to mówi, puerca [świnia], bał się jednak, że Olga rozzłości się i zgniecie go na miazgę; jego indeks fajności, i tak już niski, nie zniósłby tego rodzaju paliza [cios], ustawiłby go na tym samym poziomie co niepełnosprawnych i Joego Locorotunda [loco – szalony; rotunda – okrągły] znanego z tego, że masturbuje się w miejscach publicznych. A śliczna Maritza Chacón? Przeciwprostokątna naszego trójkąta, jak ona skończyła? Nim zdążyło się wypowiedzieć zaklęcie O, w i e l k a I z i s, Maritza rozkwitła w najbardziej oszałamiającą guapa [ślicznotka, laska] w Paterson, jedną z „królowych Nowego Peru”. A że pozostali sąsiadami, Oscar widywał ją często, tę Mary Jane z getta, o włosach czarnych i bujnych jak burzowa chmura, prawdopodobnie jedyną peruwiańską dziewczynę na ziemi o pelo [włosy] bardziej kręconych niż włosy jego siostry (nie słyszał jeszcze wtedy o Afroperuwiańczykach ani o mieście zwanym Chincha), o ciele tak ponętnym, że starcy zapominali o swej niemocy, i od szóstej klasy spotykającą się z mężczyznami dwa, trzy razy od niej starszymi. (Może i Maritza nie miała zbyt wielu uzdolnień – ani w sporcie, ani w szkole, ani w pracy – świetnie natomiast radziła sobie z mężczyznami). Czyżby to znaczyło, że umknęła przed klątwą, że była szczęśliwsza niż Oscar i Olga? Wątpliwe. Z tego co widział Oscar, Maritza była dziewczyną, której najwyraźniej podobało się, kiedy dostawała w kość od facetów. Bo przytrafiało jej się to
b e z u s t a n n i e. Gdyby jakiś chłopak uderzył m n i e, mówiła zuchwale Lola, odgryzłabym mu g ę b ę. Popatrzcie na Maritzę, jak liże się pod swoim domem, jak wsiada albo wysiada z bryki jakiegoś zbira, jak upada pchnięta na chodnik. Oscar patrzył na to lizanie, na to wsiadanie i wysiadanie, na to upadanie przez wszystkie lata swej pozbawionej radości i seksu wczesnej młodości. Cóż innego mógł robić? Okno jego pokoju wychodziło na front jej domu, toteż zawsze ją podglądał, gdy malował swoje miniatury do D&D albo czytał najnowszą książkę Stephena Kinga. Jedyne, co się zmieniało w tamtych czasach, to modele samochodów, rozmiar tyłka Maritzy i rodzaj muzyki dobywającej się z samochodowych głośników. Najpierw free style, potem Ill Will – epoka hip-hopu, a na sam koniec, przez krótką chwilę, Héctor Lavoe z chłopakami. Niemal codziennie rzucał jej „cześć”, cały w skowronkach, niby szczęśliwy, a ona odpowiadała na powitanie obojętnie i na tym się kończyło. Nie przypuszczał, żeby pamiętała ich pocałunek – ale on oczywiście zapomnieć nie umiał. Psychopatyczne inferno{5} Uczył się w Don Bosco Tech, a ponieważ było to miejskie katolickie liceum męskie wypełnione po brzegi setkami zalęknionych i nadpobudliwych wyrostków, dla grubego, zaczytującego się w literaturze science fiction dziwoląga, jakim stał się Oscar, szkoła ta stanowiła źródło niekończących się męczarni. Była dla niego odpowiednikiem średniowiecznego widowiska, jak zakucie w dyby i narażenie na szturchańce tudzież obrzucenie zgniłymi warzywami przez motłoch obłąkanych półgłówków; była doświadczeniem, które powinno, jak przypuszczał, uczynić z niego kogoś lepszego, tak się jednak nie stało – a jeśli z ciężkiej próby tamtych lat można było wynieść jakieś nauki, nigdy nie doszedł do tego jakie. Codziennie przychodził do szkoły, ten samotny, nawiedzony tłuścioch, i myślał tylko o jednym, o dniu swego wyzwolenia, kiedy wreszcie zostawi za sobą ten niekończący się horror. Hej, Oscar, na Marsie też są pedały? – Hej, cipciarz, chcesz wpierdol? Za pierwszym razem, kiedy usłyszał określenie psychopatyczne inferno, dokładnie wiedział, gdzie się ono znajduje i kto je zamieszkuje. W drugiej klasie Oscar skonstatował, że waży gargantuiczne sto dziesięć kilogramów (sto dwadzieścia, kiedy miał depresję, co zdarzało się często) i stało się dla wszystkich jasne, zwłaszcza dla jego rodziny, że zamienił się w miejscowego pariguayo{6}. Nie posiadał żadnej z „wyższych mocy” typowego Dominikańczyka, nie umiałby poderwać dziewczyny, nawet gdyby od tego zależało jego życie. W sporcie, nawet w domino, był do dupy, nieskoordynowany na maksa, rzucał piłką jak dziewczyna. Nie miał drygu ani do muzyki, ani do interesów, ani do tańca, zero szwindli, zero rapu, zero trawki. A co najgorsze: zero atrakcyjności. Swoje lekko kręcone włosy miał uczesane na portorykańskie afro, dźwigał olbrzymie okulary z miejsca gwarantujące kategorię E – „urządzenie antycipkowe”, jak je nazywali jego jedyni kumple, Al i Miggs – paradował z mało
pociągającym cieniem wąsa nad górną wargą i posiadał parę blisko osadzonych oczu, które nadawały mu wygląd osoby lekko upośledzonej psychicznie. Oczy Mingusa. (Porównanie, które sam wymyślił pewnego dnia, przeglądając kolekcję płyt mamy; była jedyną znaną mu oldschoolową Dominikanką, która chodziła z moreno [kolorowy], nim ojciec Oscara położył kres temu konkretnemu rozdziałowi Światowej Imprezy Afrykańczyków). Masz takie same oczy jak twój abuelo, powiedziała mu Nena Inca podczas jednej z jego wizyt w RD, co powinno być pewnym pocieszeniem – kto nie ucieszyłby się z podobieństwa do przodka? – tyle że akurat ten przodek doczekał końca swych dni w ciupie. Oscar zawsze był małym dziwolągiem – dzieciakiem, który czytał Toma Swifta, uwielbiał komiksy i oglądał Ultramana – lecz kiedy poszedł do liceum, jego fascynacja fantastyką osiągnęła apogeum. W czasie kiedy wszyscy uczyliśmy się grać w wallball albo w kapsle, jeździć samochodami starszych braci i wykradać puszki z niedopitym piwem spod nosa rodziców, on pochłaniał coraz to nowe tytuły – Lovecrafta, Wellsa, Burroughsa, Howarda, Alexandra, Herberta, Asimowa, Bovy i Heinleina, a nawet Wielkich Przedwiecznych, którzy zaczynali odchodzić w niepamięć, takich jak E.E. „Doc” Smith, Stapledon i gość, który stworzył serię z Doc Savage’em – łapczywie przechodził od książki do książki, od autora do autora, od okresu do okresu. (Miał szczęście, że biblioteki w Paterson były tak niedofinansowane, że wciąż trzymano tam mnóstwo pożywki dla dziwolągów z poprzednich pokoleń). Nie można go było oderwać od żadnego filmu, programu telewizyjnego lub kreskówki, gdzie pojawiały się potwory, statki kosmiczne, mutanty, broń masowej zagłady, przeznaczenie, magia i perfidne czarne charaktery. Już w samych tych pasjach przejawiał się geniusz, który, jak twierdziła jego babcia, należał do rodzinnego dziedzictwa. Potrafił pisać w języku elfów, mówić w chakobsa, znał różnice między Slanem, Dorsajem i Lensmanem, i to w najdrobniejszych szczegółach, o Wszechświecie Marvela wiedział więcej niż Stan Lee i był fanatykiem RPG. (Gdyby tylko lepiej sobie radził z grami wideo, byłoby super, ale chociaż był właścicielem atari i konsoli Intellivision, nie miał do nich odpowiedniego refleksu). Być może, gdyby jak ja potrafił ukrywać swoje maniactwa, byłoby mu łatwiej w tym gównie, ale nie potrafił. Swoją inność koleś nosił jak Rycerz Jedi miecz świetlny albo Lensman soczewki. Nie mógłby podawać się za „normalnego”, nawet gdyby chciał{7}. Oscar był jednostką zupełnie nieprzystosowaną do otoczenia, drżał ze strachu podczas lekcji WF-u i oglądał zakręcone brytyjskie seriale, takie jak Doktor Who i Blakes7, umiał wyjaśnić różnicę między wojownikiem Veritech a Zentraedim i używał wielu strasznie długich, wymyślnych słów typu n i e z m o r d o w a n y albo w s z e c h w ł a d n y, kiedy rozmawiał z gośćmi z trudem kończącymi szkołę średnią. Dziwolągiem, który zawsze zaszywał się w bibliotece, ubóstwiał Tolkiena, a później powieści Margaret Weis i Tracy Hickman (jego ulubionym bohaterem był oczywiście Raistlin) i którego w latach osiemdziesiątych ogarniała coraz większa obsesja na punkcie Końca Świata. (Nie było takiego filmu, takiej książki, takiej gry z motywem apokaliptycznym, których by nie obejrzał, nie przeczytał, w które by nie grał – do absolutnie ulubionych należeli Wyndham, Christopher i Gamma World). Czaicie bazę. Ta jego młodzieńcza dziwolągowatość
doprowadziła do wyparowania ostatniej krztyny szansy, jaką miał, na nastoletnią miłość. Wszyscy inni przeżywali grozę i radość pierwszych flirtów, pierwszych randek, pierwszych pocałunków, podczas gdy Oscar siedział na końcu klasy, za ekranem DM, i patrzył, jak przeciekają mu przez palce chłopięce lata. Beznadzieja, jeśli w okresie dorastania jest się wyalienowanym, zupełnie tak, jakby zamknęli was w szafie na Wenus, kiedy słońce pokazuje się po raz pierwszy od stu lat. Sprawy miałyby się inaczej, gdyby tak jak inne małe dziwolągi, z którymi dorastałem, nie interesował się dziewczynami, ale niestety był wciąż tym samym namiętnym enamorao [zakochany], który zakochiwał się łatwo i mocno. W całym mieście miał swoje potajemne sympatie, postawne dziewczyny o kręconych włosach, które nie chciały mieć nic wspólnego z takim frajerem jak on, lecz on nie umiał przestać o nich marzyć. Jego uczuciowość – ta masa grawitacyjna miłości, strachu, tęsknoty, pragnienia i pożądania, którą kierował ku każdej dziewczynie w okolicy bez względu na wygląd, wiek i dostępność – łamała mu serce codziennie, każdego dnia. Coś, co on postrzegał jako potężną, roziskrzoną siłę, bardziej przypominało widmo, ponieważ żadna dziewczyna nigdy jej nie zauważała. Od czasu do czasu wstrząsał nimi tylko dreszcz albo krzyżowały ręce, kiedy przechodził w pobliżu, ale nic ponad to. Często płakał przez swoją miłość do tej czy innej dziewczyny. Płakał w łazience, gdzie nikt go nie mógł usłyszeć. Wszędzie indziej jego potrójnie zerowa średnia trafień u dziewczyn mogłaby przejść bez komentarza, ale mówimy tu o małym Dominikańczyku, z dominikańskiej rodziny: oczekiwano po nim, że będzie miał atomową siłę rażenia, że będzie wyrywał zdziry garściami. Wszyscy zauważali jego nieporadność, a ponieważ byli Dominikańczykami, wszyscy o tym mówili. Szczególnie jego tío [wujek] Rudolfo (dopiero od niedawna na wolności po ostatniej odsiadce w pierdlu i zamieszkały chwilowo w ich domu na Main Street) nie szczędził mu nauk. Słuchaj no, palomo [gołabek]: musisz chwycić taką, y metéselo [i wsadź se]. I w s z y s t k o będzie grało. Zacznij od fea [brzydula]. Coje [bierz] tę fea y metéselo![brzydula i wsadź se!]. Tío Rudolfo miał czworo dzieci z trzema różnymi kobietami, toteż gość był bez wątpienia rodzinnym ekspertem od metéselo [wsadzanie]. Jedyny komentarz jego matki? Lepiej martw się o stopnie. A w bardziej refleksyjnych chwilach: Ciesz się, hijo [syn], że nie masz takiego szczęścia jak ja. Jakiego szczęścia? – prychnął jego tío. No właśnie, powiedziała. Jego koledzy Al i Miggs? Stary, wiesz, jesteś strasznie gruby. Jego abuela, La Inca? Hijo, jesteś najbardziej buenmozo [przystojny] mężczyzną, jakiego znam. Siostra Oscara Lola podeszła do sprawy w dużo bardziej pragmatyczny sposób. Teraz, kiedy miała już za sobą szalone lata – która młoda dominicana [Dominikanka] ich nie przeżywa? – zamieniła się w jedną z tych dominikańskich twardzielek z Jersey, która biega na długich dystansach, prowadzi własny samochód, ma własną książeczkę czekową, nazywa facetów dziwkami i bez cienia vergüenza [wstyd] schrupie na twoich oczach
gigantycznego hamburgera. Kiedy była w czwartej klasie, zaatakował ją starszy znajomy i wiedziała o tym cała rodzina (a co za tym idzie także spora część Paterson, Union City i Teaneck), i fakt, że przetrwała ten urikán [huragan] bólu, ocen, bochinche [plotki], uczynił z niej dziewczynę twardszą niż diament. Niedawno obcięła włosy na krótko – znowu doprowadzając do furii matkę – częściowo dlatego, jak sądzę, że kiedy była mała, rodzina pozwoliła jej zapuścić je aż za tyłek, powód do dumy i coś, co na pewno jej napastnik zauważył i podziwiał. Oscar, ostrzegała go raz za razem Lola, umrzesz w dziewictwie, jeśli się nie z m i e n i s z. Myślisz, że o tym nie wiem? Jeszcze pięć takich lat, a założę się, że ktoś będzie chciał nazwać jakiś kościół moim imieniem. Zetnij włosy, ściągnij okulary, ćwicz. I wyrzuć te świerszczyki. Są ohydne, denerwują mamę i przez nie nigdy się nie umówisz z dziewczyną. Mądre rady, których ostatecznie nie wcielił w życie. Parę razy próbował ćwiczyć: unoszenie nóg, brzuszki, poranne spacery dookoła bloku, tego typu rzeczy, zauważał jednak, że wszyscy mają dziewczyny prócz niego i wpadał w rozpacz, wracał z powrotem do obżarstwa, „Penthouse’ów”, gier wideo i użalania się nad sobą. Chyba mam alergię na zapał, na co Lola odpowiadała, Ha, masz alergię na p r ó b o w a n i e. Nie byłoby tak źle, gdyby Paterson i okolice były jak Don Bosco albo te feministyczne powieści science fiction z lat siedemdziesiątych, które czasem czytywał – strefą wyłącznie męską. Paterson jednak stało dziewczynami tak jak Nowy Jork stał dziewczynami, Paterson stało dziewczynami tak jak Santo Domingo stało dziewczynami. Paterson miało szalone dziewczyny, a jeśli jeszcze ci mało guapa, cóż, skurczybyku, spadaj na południe, do Newark, Elizabeth, Jersey City, Orange, Union City, West New York, Weehawken, Perth Amboy – ten miejski pas znany był wszędzie jako Negropolis Numer Jeden. W rezultacie Oscar widywał dziewczyny – hiszpańskojęzyczne karaibskie dziewczyny – wszędzie. Bezpieczny nie był nawet we własnym domu, zawsze kręciły się tam koleżanki siostry, wieczni goście. Kiedy przychodziły, nie potrzebował „Penthouse’ów”. Jej kumpelki nie były szczególnie bystre, za to piekielnie atrakcyjne: tego rodzaju gorące latinas [Latynoski], które chodziły tylko z przypakowanymi morenos [kolorowi] albo uzbrojonymi latynoskimi cwaniaczkami. Wszystkie grały w drużynie siatkówki, wysokie i gibkie jak gazele, a kiedy szły biegać, wyglądało to tak, jak mogłaby wyglądać drużyna lekkoatletyczna w niebie terrorysty. Miejscowe ciguapas [dominikańska postać mitologiczna, rodzaj syrenki; piękna, naga, dzika kobieta z włosami do kostek, o ciemnej skórze. mieszkająca w górach; jedni się w niej zakochują, inni boją jak wiedźmy] z Bergen County: la primera [pierwsza] to Gladys, która wiecznie się skarżyła na zbyt duże piersi, że może gdyby miała mniejsze, trafiałaby na normalnych chłopaków; Marisol, która wylądowała w MIT i nie z n o s i ł a Oscara, ale która Oscarowi podobała się najbardziej; Leticia, od niedawna w Stanach, pół-Haitanka, pół-Dominikanka, ten szczególny melanż, który zdaniem władz dominikańskich no existe [nie istnieje], mówiąca z najmocniejszym
akcentem, dziewczyna tak porządna, że odmówiła pójścia do łóżka t r z e m c h ł o p a k o m z r z ę d u! Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby te laleczki nie traktowały Oscara jak jakiegoś głuchoniemego strażnika haremu, wydając mu polecenia, wysługując się nim i wyśmiewając jego gry oraz wygląd; na domiar złego beztrosko rozprawiały o szczegółach swego pożycia intymnego, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, a on siedział w kuchni, ściskając ostatni numer „Dragona”. Hej, wydzierał się, jeśli chcecie wiedzieć, jest wśród was jeden fiut. Gdzie? pytała obojętnie Marisol. Bo nie widzę. A kiedy rozmawiały o tym, jak to latynoscy faceci chcą się umawiać tylko z białymi dziewczynami, on wtrącił: M n i e podobają się Latynoski, na co Marisol odparła protekcjonalnym tonem. To świetnie, Oscar. Problem tylko w tym, że żadna Latynoska nie umówi się z tobą. Daj mu spokój, powiedziała Leticia. Moim zdaniem, Oscar, jesteś milusi. Aha, akurat, roześmiała się Marisol, przewracając oczami. Teraz pewnie napisze o tobie książkę. To były furie Oscara, jego osobisty panteon, dziewczyny, o których najczęściej marzył i do których najczęściej walił konia, i które ostatecznie trafiły do jego historyjek. W swych marzeniach albo ratował je przed kosmitami, albo wracał do dzielnicy, bogaty i sławny – To on! Dominikański Stephen King! – a potem zjawiała się Marisol, z każdą z jego książek do podpisania. Proszę, Oscar, ożeń się ze mną. Oscar, żartobliwie: Przykro mi, Marisol, nie żenię się z niedouczonymi dziwkami. (Ale potem oczywiście się z nią żenił). Maritza – wciąż przyglądał jej się z daleka, przekonany, że pewnego dnia, kiedy spadnie bomba atomowa (albo wybuchnie zaraza bądź rozpocznie się inwazja Tripodów) i cywilizacja zostanie zmieciona z powierzchni ziemi, on uratuje ją przed sforą napromieniowanych gulów i razem wyruszą w podróż przez spustoszoną Amerykę w poszukiwaniu lepszego jutra. W tych apokaliptycznych marzeniach zawsze był jakimś plátano [banan, tu: synonim Dominikańczyka] Doc Savage’em, supergeniuszem, który łączył światowej klasy umiejętności walki wręcz ze sprawnością w posługiwaniu się śmiercionośną bronią. Nieźle jak na gościa, który nigdy nie strzelił z wiatrówki, nie zadał ciosu pięścią ani nie błyszczał na egzaminach. Oscar jest dzielny Ostatni rok liceum zastał go rozdętego, cierpiącego na niestrawność i – co najbardziej okrutne – osamotnionego w niemożności poderwania dziewczyny. Jego dwaj kumple, też z gatunku dziwolągów, Al i Miggs, w wyniku najdziwniejszego zrządzenia losu zdołali w tamtym roku kogoś sobie przygruchać. Nic specjalnego, kaszaloty tak naprawdę, ale mimo wszystko – dziewczyny. Al poznał swoją w Menlo Park. To o n a rzuciła się na niego, chełpił się, a kiedy poinformowała go, oczywiście po zrobieniu mu laski, że ma koleżankę, która r o z p a c z l i w i e chciałaby kogoś poznać, Al odciągnął Miggsa od atari do kina, a
reszta, jak mówią, to już historia. Nim tydzień dobiegł końca, Miggs też miał kogo posuwać i dopiero wtedy Oscar o wszystkim się dowiedział. Siedzieli w jego pokoju, przygotowując kolejną „mrożącą krew w żyłach” batalię Championów przeciwko Śmiercionośnym Niszczycielom. (Oscar musiał przerwać swą kampanię na rzecz Aftermath!, ponieważ nikt prócz niego nie rwał się do gry w postapokaliptycznych ruinach spustoszonej przez wirusa Ameryki). Początkowo, kiedy usłyszał o podwójnym wyczynie kolegów, Oscar nie powiedział zbyt wiele. Obracał tylko w ręku kostkę do gry. Mieliście, chłopaki, szczęście, rzucił, bez dwóch zdań. Bolało go, że nie pomyśleli o tym, żeby i on wziął udział w tym polowaniu; znienawidził Ala za to, że zaprosił Miggsa, a nie jego, i znienawidził Miggsa za to, że zdobył dziewczynę, koniec kropka. Zdobycie dziewczyny przez Ala Oscar mógł jeszcze zrozumieć; Al (prawdziwe imię Alok) był jednym z tych wysokich indiańskich przystojniaków, którym nikt nie przypiąłby łatki obsesyjnego RPGowca. W głowie nie mogło mu się za to pomieścić, że dziewczynę wyhaczył Miggs, to go zdumiewało i aż zatykało z zazdrości. Oscar zawsze miał Miggsa za jeszcze większego dziwoląga niż on sam. Pryszczy zatrzęsienie, śmiech debila i zszarzałe, kurwa, zęby od zbyt wczesnego podania jakiegoś leku. Ładna ta twoja dziewczyna? – zapytał Miggsa. Facet, powinieneś ją zobaczyć, powiedział, jest piękna. Cyce, kurwa, jak balony, sekundował mu Al. Tego dnia resztka wiary w świat, jaką Oscar jeszcze w sobie pielęgnował, palnęła sobie w łeb pociskiem SS-N-17. Kiedy już nie mógł tego wytrzymać, zapytał żałośnie: Co, te dziewczyny nie mają jakichś koleżanek? Al i Miggs wymienili spojrzenia nad kartami. Nie wydaje mi się, stary. I w tym momencie zrozumiał coś, czego nie wiedział o swoich przyjaciołach (a przynajmniej nie dopuszczał do siebie tej myśli). W tym momencie doznał objawienia, które odbiło się szerokim echem po całym jego tłustym jestestwie. Zdał sobie sprawę, że jego popieprzeni, czytający komiksy, uwielbiający RPG, nieuprawiający sportów przyjaciele wstydzą się go. Coś w nim pękło. Wcześnie zakończył grę, Eksterminatorzy szybko odnaleźli kryjówkę Niszczycieli – To nie fair, marudził Al. Po odprowadzeniu ich Oscar zamknął się w pokoju i spędził w stanie otępienia kilka godzin, po czym wstał, rozebrał się w łazience, której nie musiał już dzielić, bo siostra wyjechała na studia do Rutgers, i dobrze się sobie przyjrzał w lustrze. Ile tłuszczu! Kilometry rozstępów! Obrzmiała potworność proporcji! Wyglądał, jakby wyszedł z komiksu Daniela Clowesa. Albo jak ciemnoskóry grubas z Palomar Beta Hernandeza. Jezu, wyszeptał, jestem Morlokiem. Następnego dnia przy śniadaniu zapytał matkę: Czy ja jestem brzydki? Westchnęła. Cóż, hijo, na pewno nie odziedziczyłeś urody po mnie. Dominikańscy rodzice! Jak ich nie kochać? Spędził tydzień na przypatrywaniu się sobie w lustrze, obracał się na wszystkie strony, robił bilans z kamienną twarzą i w końcu postanowił, że będzie jak Roberto Duran: zero más [więcej niż zero]. Tej niedzieli udał się do Chuchos i kazał fryzjerowi ściąć
portorykańskie afro. (Chwileczkę, powiedział wspólnik Chucho. Na pewno jesteś Dominikańczykiem?) Oscar następnie stracił wąsa, a potem okulary, kupił szkła kontaktowe za pieniądze, które zarabiał w składzie drzewnym, i usiłował podszlifować to, co pozostało z jego dominikańskości, starał się upodobnić do swych przeklinających, zadziornych kuzynów, zaczął bowiem podejrzewać, iż w ich latynoskiej hipermęskości może tkwić odpowiedź na jego bolączki. Za bardzo się jednak zapuścił, żeby szybko osiągnąć efekty. Następnym razem, kiedy Al i Miggs się z nim zobaczyli, głodził się przez trzy dni z rzędu. Stary, co się z tobą d z i e j e? – zapytał Miggs. Zmiany, odparł pseudotajemniczo Oscar. Co, mają cię umieścić na okładce płyty? Pokręcił poważnie głową. Rozpoczynam nowy cykl mojego życia. Posłuchaj go. Mówi tak, jakby już był na studiach. Tamtego lata matka wysłała go z siostrą do Santo Domingo i tym razem nie stawiał oporu tak jak kiedyś. W Stanach specjalnie nic go nie trzymało. Przybył do Baní ze stosem zeszytów i zamiarem zapisania wszystkich. Skoro nie mógł już być mistrzem gry, postanowił spróbować swych sił jako prawdziwy pisarz. Ta wyprawa okazała się dla niego czymś w rodzaju punktu zwrotnego. Zamiast zniechęcać go do pisania, wyganiać z domu jak przedtem matka, jego abuela Nena Inca dawała mu spokój. Pozwalała mu siedzieć w głębi domu tak długo, jak tylko chciał, nie nalegała, że musi „wychodzić na świat”. (Zawsze była nadopiekuńcza wobec niego i jego siostry. Za dużo nieszczęść w tej rodzinie, mówiła, pociągając nosem). Nie włączała muzyki i przynosiła mu posiłki dokładnie o tej samej porze każdego dnia. Jego siostrę nosiło wszędzie z jej bajecznymi dominikańskimi koleżankami, wiecznie wybiegała gdzieś z domu w bikini i urządzała całonocne wycieczki do różnych zakątków wyspy, on natomiast nie ruszał się z miejsca. Kiedy przychodził ktoś z rodziny i chciał się z nim zobaczyć, jego abuela odganiała ich jednym królewskim machnięciem ręki. Nie widzi, że muchacho [chłopak] pracuje? A co robi? – pytali zdezorientowani kuzyni. Co robi, powtarzała wyniośle La Inca, zostaje geniuszem, ot co. A teraz váyanse [wynoście się]. (Później, kiedy się nad tym zastanawiał, zdał sobie sprawę, że ci sami kuzyni załatwiliby mu prawdopodobnie jakieś rżniątko, gdyby tylko chciał się z nimi zadawać. Nie można jednak żałować życia, którego się nie miało). Popołudniami, kiedy już nie miał siły napisać ani słowa, siadał przed domem z abuelą i przypatrywał się scenom na ulicy, przysłuchiwał się hałaśliwym rozmowom sąsiadów. Pewnego wieczoru, pod koniec tego pobytu, abuela wyznała mu: Twoja matka mogła zostać lekarzem jak twój dziadek. Co się stało? La Inca pokręciła głową. Spoglądała na ulubione zdjęcie jego matki zrobione pierwszego dnia w prywatnej szkole, jedno z tych typowych sztywniackich fotek z RJD. To, co zawsze się dzieje. Un maldito hombre [przeklęty facet]. Napisał tego lata dwie książki o młodym bohaterze walczącym z mutantami, gdy nastaje koniec świata (żadna z nich nie ocalała). Robił też nieprawdopodobne ilości notatek z nazwami, które zamierzał później wykorzystać do science fiction lub fantasy. (Słyszał o
rodzinnej klątwie chyba po raz tysięczny, ale, co może dziwić, uważał, że nie warto jej wprowadzać do książek – no bo, cholera, która latynoska rodzina nie twierdzi, że ciąży nad nią jakaś klątwa?) Kiedy zbliżał się dla niego i jego siostry czas powrotu do Paterson, prawie się zasmucił. Prawie. Abuela położyła dłoń na jego głowie w geście błogosławieństwa. Cuídate mucho, mi hijo [Uważaj na siebie, synu]. Wiedz, że jest na tym świecie ktoś, kto zawsze będzie cię kochał. Na lotnisku JFK jego wujek ledwo go poznał. Świetnie, skomentował tío, zerkając krzywo na jego cerę, teraz wyglądasz na Haitańczyka. Po powrocie spotykał się z Miggsem i Alem, chodził z nimi do kina, rozmawiał o komiksach braci Hernández, Franka Millera i Alana Moore’a, w sumie jednak nie odżyła już ta przyjaźń, która ich łączyła przed Santo Domingo. Oscar odsłuchiwał z sekretarki ich wiadomość i tłumił w sobie chęć pobiegnięcia do nich. Widywał się z nimi najwyżej raz, dwa razy w tygodniu. Koncentrował się na pisaniu. To były cholernie samotne tygodnie, kiedy miał jedynie swoje gry, książki i słowa. Więc teraz mam syna pustelnika, narzekała z goryczą jego matka. Nocą, nie mogąc spać, oglądał mnóstwo tandety w telewizji, nabawił się obsesji szczególnie na punkcie dwóch filmów: Zardoz (który kiedyś oglądał z wujkiem, zanim wsadzili go za kratki po raz drugi) i Wirus (japoński film katastroficzny z tym kociakiem z Romea i Julii). Zwłaszcza tego drugiego nie mógł obejrzeć do końca z suchymi oczami, gdy japoński bohater dociera do bazy na biegunie południowym, przebywszy drogę z Waszyngtonu przez całe Andy dla kobiety swoich marzeń. Pracuję nad piątą powieścią, oznajmił chłopakom, kiedy zapytali o przyczynę jego nieobecności. Jest r e w e l a c y j n a. Widzisz? A nie mówiłem? Pan wielki inteligent. Dawniej, kiedy jego tak zwani przyjaciele sprawiali mu przykrość albo podkopywali jego zaufanie, on zawsze z własnej woli wracał i narażał się na kolejne wyzwiska – ze strachu przed samotnością – i zawsze nienawidził siebie za to, ale nie tym razem. Jeśli w okresie licealnym był taki moment, który napawał go dumą, to na pewno ten. Opowiedział nawet o tym siostrze podczas jej następnej wizyty. Tak trzymać, O! – pochwaliła go. W końcu pokazał, że ma charakter, stąd ta duma, i chociaż trochę cierpiał, było mu z tym zajebiście d o b r z e. O mały włos W październiku, kiedy już rozesłał wszystkie podania na uczelnie (Fairleigh Dickinson, Montclair, Rutgers, Drew, Glassboro State, William Paterson; jedno wysłał też na Uniwersytet Nowojorski, z szansą dostania się jedną na milion, i aż się zdziwił, że odmowy nie dostarczył mu jeździec z Pony Express, tak szybko przyszło to cholerstwo) i zima sadzała już swój parszywy blady tyłek na północnym New Jersey, Oscar zakochał się w dziewczynie z kursu przygotowawczego do egzaminów. Zajęcia odbywały się w jednym z tak zwanych ośrodków nauczania niedaleko miejsca, gdzie mieszkał, około półtora kilometra, chodził tam więc na piechotę, zdrowy sposób na zrzucenie wagi, myślał sobie.
Nie spodziewał się, że kogoś tam pozna, potem jednak ujrzał to cudo w tylnym rzędzie i poczuł, jak zaczynają mu się burzyć zmysły. Nazywała się Ana Obregón i była ładną, wyszczekaną gordita [grubaska], która czytała Henry’ego Millera, kiedy powinna się mierzyć z zadaniami z logiki. Chyba podczas piątych zajęć zauważył, że czyta Sexus, a gdy zauważyła, że on zauważył, przechyliła się i pokazała mu fragment. Dostał wtedy takiej erekcji, że hej. Pewnie myślisz, że jestem dziwna, co? – zapytała podczas przerwy. Nie jesteś, odparł. Wierz mi, jestem od tego ekspertem numer jeden. Ana była gadułą, miała piękne oczy karaibskiej dziewczyny, czysty antracyt, i obfite kształty, które podobają się prawie wszystkim wyspiarzom, ciało, o którym się wie, że dobrze wygląda w ubraniu albo bez; nie wstydziła się swojej tuszy, bynajmniej; nosiła obcisłe czarne legginsy jak wszystkie dziewczyny w okolicy i najbardziej seksowną bieliznę, na jaką mogła sobie pozwolić, do tego bardzo skrupulatnie nakładała makijaż – ta misterna i skomplikowana sztuka nigdy nie przestała fascynować Oscara. Była specyficznym połączeniem łobuzicy i małej dziewczynki (jeszcze zanim odwiedził jej dom, wiedział, że ujrzy całą kolekcję pluszowych zabawek zalegających na jej łóżku) i w łatwości, z jaką przeistaczała się z jednej w drugą, było coś, co go przekonało, że są to jedynie maski, że istnieje jakaś trzecia Ana, ukryta Ana, która decyduje o tym, jaką maskę przywdziać na jaką okazję, jest jednak poza tym tajemnicza, niezgłębiona. Zainteresowała się Millerem, ponieważ jej były chłopak Manny przed wstąpieniem do wojska oddał jej te książki. Wcześniej ciągle czytał jej jakieś fragmenty: S t r a s z n i e mnie to kręciło. Miała trzynaście lat, kiedy zaczęli ze sobą chodzić, on – dwadzieścia cztery i próbował zerwać z kokainą. Ana mówiła o tych sprawach, jakby to nie było nic wielkiego. Miałaś trzynaście lat i twoja matka p o z w a l a ł a ci się spotykać z takim starym koniem? Rodzice u w i e l b i a l i Manny’ego, powiedziała. Mama ciągle gotowała mu obiadki. To dość niekonwencjonalne, skwitował, a później zapytał siostrę, która wróciła do domu na przerwę zimową: Teoretycznie rzecz biorąc, czy pozwoliłabyś swojej córce w okresie dojrzewania na kontakty z dwudziestoczteroletnim facetem? Najpierw bym go zabiła. Zdziwił się, jak wielką ulgę przyniosły mu te słowa. Niech zgadnę: Znasz kogoś takiego? Kiwnął głową. Siedzi obok mnie na kursie. Uważam, że jest upajająca. Lola przyjrzała mu się badawczo swymi tygrysimi tęczówkami. Była w domu od tygodnia i najwyraźniej studia dawały jej porządnie w kość, twardówka jej oczu jak z mangi poprzecinana była naczyniami krwionośnymi. Wiesz, odezwała się w końcu, my, kolorowi, gadamy mnóstwo bzdur o tym, jak to kochamy nasze dzieci, ale to nieprawda. Odetchnęła. Nieprawda, nieprawda, nieprawda. Próbował położyć dłoń na ramieniu siostry, ona jednak ją odtrąciła. Lepiej idź i zalicz parę dup, Mister. Tak go nazywała, kiedy czuła się bezbronna lub skrzywdzona. Mister. Później chciała
umieścić to słowo na jego nagrobku, ale nikt się nie zgodził, nawet ja. Głupi pomysł. Amor de pendejo [szczenięca miłość] On i Ana na zajęciach, on i Ana na parkingu po kursie, on i Ana w McDonaldzie, on i Ana zaprzyjaźniają się. Codziennie spodziewał się z jej strony adiós [zerwanie], ona jednak nie znikała. Przyzwyczaili się, że dzwonią do siebie parę razy w tygodniu, nie rozmawiają o niczym istotnym, przędą słowa z codzienności; najpierw zadzwoniła o n a, proponując mu podwózkę na zajęcia; tydzień później zadzwonił on, na próbę. Tak mocno waliło mu serce, że myślał, iż wyzionie ducha, tymczasem ona odebrała i powiedziała tylko: posłuchaj, Oscar, jaki k r e t y ń s k i numer wywinęła moja siostrunia, i wciągnęło ich, wznieśli kolejny wieżowiec ze słów. Gdy dzwonił do niej po raz piąty, nie spodziewał się już Wielkiego Zerwania. Była jedyną dziewczyną spoza rodziny, który przyznała, że ma okres, która powiedziała mu wręcz, Leci ze mnie jak z m a c i o r y, zdumiewające wyznanie, o którym nie mógł przestać myśleć przekonany, że coś znaczy, a kiedy pomyślał o tym, jak Ana się śmieje, jak gdyby całe powietrze wokół należało wyłącznie do niej, jego serce łomotało w klatce piersiowej, samotna rada [reda w porcie]. W Anie Obregón, inaczej niż w przypadku pozostałych dziewczyn z jego sekretnej kosmologii, zakochał się, dopiero kiedy się poznawali. Jako że jej pojawienie się w jego życiu było nagłe, ponieważ tak niespodziewanie znalazła się w zasięgu jego radaru, nie miał czasu wznieść, jak to on, muru niedorzeczności ani rozbudzić w sobie nierealnych oczekiwań wobec jej osoby. Może najzwyczajniej w świecie był już zmęczony po czterech latach nieudanych prób poderwania dziewczyny, a może wreszcie znalazł się w swojej strefie. Co najbardziej nieprawdopodobne, zamiast zrobić z siebie idiotę, czego można się było po nim spodziewać, zważywszy, że była to pierwsza dziewczyna, z którą choćby prowadził rozmowy, nie snuł dalekosiężnych planów. Rozmawiał z nią normalnie, na nic się nie siląc, i odkrył, że ta jego ciągła autokrytyka bardzo jej odpowiada. Zdumiewające, jak to wyglądało między nimi: on rzucał coś oczywistego i banalnego, a ona odpowiadała: Oscar, ale ty, kurwa, bystry jesteś. Kiedy powiedziała: U w i e l b i a m męskie dłonie, on swoje przyłożył do twarzy i rzekł, niby to od niechcenia: O, c z y ż b y? Rozbawił ją tym do łez. Nigdy nie mówiła o tym, kim dla siebie są: powiedziała tylko, Kurczę, ale się cieszę, że cię poznałam. Odpowiedział wtedy, To ja się cieszę, że znam ciebie. Pewnego wieczoru, kiedy słuchał New Order i próbował przebrnąć przez Clay’s Ark, do drzwi zapukała jego siostra. Masz gościa. Tak? No. Lola opierała się o futrynę. Ogoliła się na pałę w stylu Shinead i teraz wszyscy,
łącznie z matką, byli przekonani, że została lesbiana [lesbijka]. Mógłbyś trochę posprzątać. Dotknęła delikatnie jego twarzy. I zgolić ten meszek. To była Ana. Stała w przedpokoju, ubrana od stóp do głów w skórę, jej trigueña [śniada] cera zaczerwieniona z zimna, twarz upiększona kredką do oczu, tuszem do rzęs, podkładem, szminką i różem. L o d ó w a na dworze, oznajmiła. W ręku trzymała rękawiczki jak zmięty bukiet. Hej, to wszystko, co zdołał z siebie wykrztusić. Słyszał swoją siostrę na górze, jak nasłuchuje. Co robisz? – zapytała Ana. No, nic. No to chodźmy do kina. No dobra – zgodził się. Na górze siostra skakała na jego łóżku, krzycząc cicho, Randka, randka, a potem skoczyła mu na plecy i o mało go nie przewróciła i nie wypadli przez okno. Czyli to jest jakby randka? – zapytał, wsiadając do jej samochodu. Uśmiechnęła się blado. Można tak powiedzieć. Ana jeździła toyotą cressidą i zamiast podjechać do miejscowego kina, zawiozła ich do multipleksu Amboy. Strasznie lubię to miejsce, wyznała, konkurując z innymi o miejsce parkingowe. Ojciec nas tu zabierał, kiedy było tu jeszcze kino pod chmurką. Byłeś? Pokręcił głową. Ale słyszałem, że kradną tu teraz samochody. Nikt nie ukradnie mojej małej. Tak trudno było mu uwierzyć w to, co się działo, że nie brał tego wszystkiego poważnie. Cały czas, kiedy wyświetlano film – Łowcę – czekał, aż jakiś gość wyskoczy z kamerą i wrzaśnie: Mamy cię! Rany, powiedział, usiłując pozostać na jej mapie, ale film. Ana kiwnęła głową; czuł od niej woń, której nie potrafił nazwać, a kiedy przylgnęła do niego bliżej, żar jej ciała przyprawił go o zawroty głowy. W drodze powrotnej Ana skarżyła się na ból głowy i przez dłuższy czas nie odzywali się. Próbował włączyć radio, ona jednak powiedziała: Nie, naprawdę pęka mi głowa. Zażartował, Może masz ochotę na crack? Nie, Oscar. Rozsiadł się więc wygodnie i patrzył, jak Hess Building i reszta Woodbridge nikną za oknem w plątaninie estakad. Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony; zdenerwowanie, które kłębiło się w nim przez cały wieczór, wyczerpało go jak cholera. Im dłużej jechali w milczeniu, tym bardziej stawał się posępny. To tylko film, powtarzał sobie. Niezupełnie randka. Z niewiadomego powodu Ana posmutniała i zagryzała dolną wargę, prawdziwa bemba [grube wargi], toteż większość szminki znalazła się na jej zębach. Zamierzał rzucić jakiś komentarz na ten temat, ale rozmyślił się. Czytasz coś dobrego? Nie, odparła. Ty?
Czytam Diunę. Kiwnęła głową. Nie c i e r p i ę tej książki. Dojechali do zjazdu na Elizabeth, po obu stronach autostrady odpady przemysłowe, z których tak n a p r a w d ę słynie New Jersey. Zaczynał już wstrzymywać oddech z myślą o tych potwornych wyziewach, kiedy Ana wydała z siebie wrzask, który odrzucił go na drzwi pasażera. Elizabeth! – krzyknęła. Nie rozkraczaj się tak, kurwa! Potem zerknęła na niego, odrzuciła do tyłu głowę i wybuchła śmiechem. Kiedy wrócił do domu, siostra spytała go: I co? Co: co? P r z e l e c i a ł e ś ją? Jezu, Lola, odpowiedział, rumieniąc się. Tylko mi nie kłam. Ja nie działam tak śpiesznie. Przerwał i westchnął. Innymi słowy, nawet nie zdjąłem jej szalika. To mi brzmi trochę podejrzanie. Już ja was znam, Dominikańczycy. Podniosła ręce i pogroziła żartobliwie palcami. Son pulpos [Są ośmiornicami (określenie faceta z klubu salsy, który obtańcowuje każdą dziewczynę)]. Następnego dnia obudził się, czując, jak gdyby zrzucił okowy swego tłuszczu, jak gdyby zmył z siebie swoją niedolę, i przez dłuższy czas nie mógł sobie przypomnieć, skąd to uczucie, a potem wypowiedział jej imię. Zakochany Oscar I tak teraz w każdym tygodniu wybierali się razem albo do kina, albo do centrum handlowego. Rozmawiali. Dowiedział się, że jej eks, Manny, potrafił spuścić jej wpierdol, co jest pewnym problemem, jak wyznała, ponieważ lubi, kiedy koleś w łóżku jest trochę ostry; dowiedział się też, że jej ojciec zginął w wypadku samochodowym, kiedy była jeszcze mała i mieszkali w Macoris, i że jej nowy ojczym ma ją całkowicie w dupie, ale nie ma to znaczenia, bo gdy się dostanie na Uniwersytet Pensylwański, w ogóle nie zamierza wracać do domu. Z kolei on pokazał jej kilka swoich prac i opowiedział jej o tym, jak to został potrącony przez samochód i potem trafił do szpitala, i o tym, jak to jego tío spuszczał mu kiedyś wpierdol; powiedział jej nawet o tym, że kochał się w Maritzie Chacón, a ona krzyknęła wtedy, Maritza Chacón? Znam tę cuero! [skóra, tu: dziwka]. O mój Boże, Oscar, chyba nawet mój ojczym ją przeleciał! Oj tak, bardzo się zbliżyli, ale czy kiedykolwiek pocałował ją w samochodzie? Czy kiedykolwiek wsunął jej rękę pod spódnicę? Czy kiedykolwiek stymulował palcem jej łechtaczkę? Czy ona kiedykolwiek przywarła do niego i gardłowym głosem wypowiedziała jego imię? Czy kiedykolwiek gładził ją po włosach, gdy mu obciągała? Czy kiedykolwiek się pieprzyli?