Moim braciom, Caligowi i Herszlowi,
wszystkim synom i córkom, siostrom i braciom,
rodzicom i dziadkom, którzy padli ofiarą Holocaustu
– a także Oskarowi Schindlerowi,
którego szlachetne czyny
istotnie ocaliły „cały świat”
LEON LEYSON
Szlak Leona Leysona
PROLOG
MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TEGO DNIA MIAŁEM spocone dłonie i czułem
niepokój w brzuchu, gdy czekałem w kolejce. Cierpliwie, ale nie bez obawy.
Miałem uścisnąć dłoń człowieka, który tyle razy uratował mi życie. Ale było to tak
dawno... Nie miałem nawet pewności, czy mnie rozpozna.
Wcześniej tego jesiennego dnia 1965 roku, jadąc na lotnisko w Los Angeles,
powiedziałem sobie, że człowiek, z którym miałem się spotkać, może mnie już nie
pamiętać. Ostatni raz widziałem się z nim przed dwudziestoma laty, na innym
kontynencie i w całkiem innych okolicznościach. Byłem wtedy wychudzonym
i wygłodzonym piętnastolatkiem, wyglądającym na dziesięciolatka. A teraz byłem
trzydziestopięcioletnim facetem, żonatym, z obywatelstwem amerykańskim,
weteranem armii Stanów Zjednoczonych i nauczycielem.
Przesuwałem się z wolna w kolejce, by powitać naszego gościa, ale i tak
trzymałem się z tyłu. Byłem w końcu najmłodszy w tym gronie, więc nie miałem
po co przepychać się do przodu. Zresztą, szczerze mówiąc, sam chciałem odwlec
chwilę, gdy mogłoby się okazać, że człowiek, któremu tyle zawdzięczam, już mnie
nie pamięta.
Ale zamiast rozczarowania czekało mnie radosne przeżycie – jego ciepły
uśmiech i słowa: „Wiem, wiem, ty przecież jesteś mały Lejzon!”.
Powinienem wiedzieć, że kto jak kto, ale Oskar Schindler nigdy mnie nie
zawiedzie.
W dniu, kiedy się znów spotkaliśmy, świat wciąż nie znał Oskara Schindlera
i nie miał pojęcia o bohaterstwie, jakim się wykazał podczas drugiej wojny
światowej. Jednak ludzie, którzy się wówczas zgromadzili na lotnisku, dobrze
o tym wiedzieli. Wszyscy z nas – wraz z tysiącem innych – zawdzięczaliśmy mu
życie. Przeżyliśmy Holocaust dzięki temu, że Schindler – ryzykując ogromnie – nie
zawahał się przed przekupstwem i różnymi machlojkami, by ocalić nas, żydowskich
robotników, przed komorami gazowymi w Auschwitz. Wykorzystał swój spryt
i niewiarygodne szczęście, by uratować nam życie. Wmówił nazistom, że jesteśmy
niezbędni dla wojennego wysiłku Niemiec, choć dobrze wiedział, że wielu z nas
– łącznie ze mną – nie ma żadnych przydatnych kwalifikacji. Prawda wyglądała
tak, że tylko stojąc na drewnianej skrzynce, mogłem dosięgnąć kontrolek maszyny,
którą obsługiwałem. Dzięki tej skrzynce miałem szansę wykazać się jako użyteczny
robotnik – i pozostać przy życiu.
Nie nadawałem się raczej na ocalenie z Holocaustu. Przeciw mnie
przemawiało wiele rzeczy, a za mną – prawie nic. Było jednak coś, co przeważyło
wszystko inne: Oskar Schindler uważał, że wart jestem ocalenia, nawet za cenę jego
osobistego ryzyka. Teraz przyszedł czas, bym to ja zrobił coś dla niego – bym
opowiedział o Oskarze Schindlerze takim, jakiego go znałem. Mam nadzieję, że
pamięć o nim stanie się częścią i Waszej pamięci, tak jak mojej. Jest to historia
mojego życia splecionego z jego życiem. Tak więc chciałbym Wam przedstawić
moją rodzinę – oni również ryzykowali życie, bym ocalał. Nawet w najgorszych
czasach dawali mi odczuć, że mnie kochają i zależy im na moim życiu. W moich
oczach także są bohaterami.
ROZDZIAŁ 1
POBIEGŁEM NA BOSAKA PRZEZ PODMOKŁE łąki do rzeki. Wśród
drzew zrzuciłem ubranie, a potem uchwyciłem się znajomej niskiej gałęzi
i poszybowałem nad wodą. Co za rozkoszne lądowanie! Spływając już z nurtem
rzeki, słyszałem jedno, a potem dwa dalsze pluśnięcia – to dołączali do mnie
przyjaciele. Niestety, wkrótce trzeba było wyleźć na brzeg, by znów wystartować
z naszej ulubionej gałęzi. Gdy drwale pracujący w górze rzeki psuli tę zabawę,
spuszczając w nurt pnie, by spłynęły do tartaku, szybko korzystaliśmy z nowej
atrakcji: układaliśmy się na plecach na dryfujących pniach i podziwialiśmy słońce
przenikające przez sklepienie gałęzi – dębowych, świerkowych i sosnowych.
Powtarzaliśmy tę zabawę bez końca i nigdy mi się nie znudziła. Czasami
w te gorące letnie dni wkładaliśmy kąpielówki – zwłaszcza wtedy, gdy liczyliśmy
się z obecnością dorosłych – ale zwykle dokazywaliśmy nago.
Szczególnego uroku dodawał tym zabawom fakt, że były jak najsurowiej
zakazane przez mamę – bo przecież nie umiałem pływać.
Równie wiele zabawy miałem zimą. Mój starszy brat Calig pomagał mi
w kleceniu łyżew ze wszystkiego, co było pod ręką – z resztek metalu
znalezionych w dziadkowej kuźni i drewienek przeznaczonych na opał. Nasza
pomysłowość nie miała granic. Łyżwy były prymitywne i nietrwałe – ale działały!
Byłem chłopcem niewysokim, lecz szybkim. Uwielbiałem się ścigać ze starszymi
chłopakami po kruchym lodzie. Pewnego razu pod Dawidem, jednym z moich
braci, lód się załamał. Wpadł do rzeki. Dobrze, że woda była w tym miejscu płytka.
Pomogłem mu wydostać się na powierzchnię i pognaliśmy do domu, by się
przebrać i ogrzać przy piecu. Ale wkrótce znów wybraliśmy się nad rzekę
w poszukiwaniu nowych przygód.
Życie wydawało się nam jedną wielką beztroską majówką.
Tak więc nawet najstraszniejsze bajki nie przygotowały mnie na spotkanie
z faktycznymi potwornościami, jakie mnie dotknęły już parę lat później – z walką
o przeżycie, ale i z bohaterem, który pojawił się w przebraniu bestii. Pierwsze
lata mojego życia nie zapowiadały niczego takiego.
Choć ludzie od dawna znają mnie jako Leona Leysona, tak naprawdę
nazywam się Lejb Lejzon. Urodziłem się w Narewce, sporej wsi
w północno-wschodniej Polsce. Dziś niedaleko biegnie granica z Białorusią – ale
wtedy tak nie było. Moja rodzina mieszkała w okolicy od pokoleń, od co najmniej
dwóch wieków.
Rodzice byli uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi, którzy liczyli jedynie
na to, na co sami potrafili zapracować. Moja matka, Chana, była najmłodsza
z rodzeństwa złożonego z dwóch sióstr i trzech braci. Jej starsza siostra miała
na imię Szejna, co w jidysz znaczy „piękna”. Ciotka rzeczywiście była bardzo
ładna – a moja mama niespecjalnie, przez co ludzie, w tym moi dziadkowie,
traktowali je odmiennie. Oczywiście kochali je obie, ale uważali, że Szejna jest
za ładna do ciężkiej pracy fizycznej, a moja mama – nie. Pamiętam, jak mama
opowiadała mi, że musiała nosić wiadra pełne wody ludziom pracującym w polu.
Panował wtedy upał, a wiadra ciążyły, jednak trud się opłacił, bo właśnie wtedy
mama poznała tatę.
Choć tata sam zainteresował się mamą, ich małżeństwo musiało być
zaaranżowane przez dziadków – w każdym razie na takie wyglądać. Wtedy
we wschodniej Europie panował taki obyczaj. Na szczęście dziadkowie z obu
stron byli zadowoleni, że ich dzieci czują do siebie sympatię. Wkrótce doszło
do ślubu; moja mama miała wtedy szesnaście lat, a tata, Mosze, osiemnaście.
Dla mojej mamy życie pod wieloma względami niewiele się zmieniło. Dni
upływały jej na zajęciach domowych, gotowaniu i dbaniu o rodzinę – tyle że nie
byli to już rodzice i rodzeństwo, lecz mąż i własne dzieci. Jako najmłodszy
z pięciorga rodzeństwa nieczęsto miałem mamę tylko dla siebie, więc lubiłem, gdy
bracia i siostra byli w szkole, a do domu przychodziły sąsiadki i siadały koło
pieca, robiły na drutach albo darły gęsie pierze na pierzyny i poduszki.
Przyglądałem się, jak kobiety wpychały pierze do wsypy i potrząsały delikatnie, by
zrobiło się bardziej puchate. Wtedy zawsze trochę piórek musiało spaść na podłogę.
Moim zadaniem było zebrać ten puch, unoszący się w powietrzu niczym śnieg.
Próbowałem wszystko wyłapać, ale piórka mi uciekały. Często miałem jednak
szczęście i chwytałem je w garść, a wtedy sąsiadki nagradzały mnie śmiechem
i pochwałami. Skubanie gęsi było ciężką pracą, więc każde piórko miało swoją
wartość.
Czekałem, aż moja mama zacznie się wymieniać z przyjaciółkami
historyjkami i wiejskimi ploteczkami. Ukazywała wtedy swoje pogodniejsze
oblicze. Chociaż była wiecznie zapracowana, zawsze znajdowała czas, by okazać
nam swoją miłość. Śpiewała z nami, no i oczywiście pilnowała, byśmy robili, co
do nas należy. Kiedyś siedziałem przy stole nad podręcznikiem do arytmetyki, gdy
usłyszałem za sobą jakieś szuranie. Tak byłem skupiony na nauce, że nie
dosłyszałem, iż mama zaczęła się krzątać przy kuchni. Nie było to w porze obiadu
ani kolacji, więc się zdziwiłem. A ona podała mi talerz z jajecznicą. Usmażyła ją
specjalnie dla mnie. I powiedziała: „Dobry z ciebie chłopak, zasłużyłeś sobie”.
Wciąż czuję dumę, gdy to sobie przypominam. Mama też musiała być dumna.
Mój ojciec chciał nam zawsze zapewnić przyzwoite życie. Uważał, że praca
w fabryce da mu lepsze perspektywy niż rodzinna kuźnia. Wkrótce po ślubie
z mamą zaczął pracować jako młodszy mechanik w hucie szkła, gdzie wyrabiano
butelki. Tam nauczył się robić formy do butelek. Dzięki ciężkiej pracy, wrodzonym
zdolnościom i determinacji szybko awansował. Właściciel fabryki wysłał ojca
na kurs projektowania narzędzi do pobliskiego Białegostoku. Od razu
zorientowałem się, że to była dla niego ważna sprawa, bo kupił sobie z tej okazji
nową marynarkę, a w naszej rodzinie nieczęsto kupowało się nowe ubrania.
Huta szkła nieźle prosperowała, więc właściciel postanowił wypłynąć
na szersze wody i przenieść ją do Krakowa. Uważałem, że to strasznie daleko.
W naszej wsi mocno się tym emocjonowano, bo mało kto z nas – chyba nikt
– opuszczał miejsce urodzenia. Mój ojciec, jako jeden z niewielu pracowników,
miał się przenieść wraz z fabryką. Plan był taki, że tata najpierw pojedzie sam
do Krakowa, a kiedy się trochę dorobi i znajdzie odpowiednie mieszkanie,
ściągnie rodzinę. Zabrało mu to parę lat. Tymczasem co pół roku przyjeżdżał do nas
w odwiedziny. Nie pamiętam już pierwszego wyjazdu taty, ale przypominam sobie,
jak do nas przyjeżdżał na parę dni. Gdy się pojawiał, wiedziała o tym cała wieś.
Ojciec był wysokim, przystojnym mężczyzną, przywiązującym sporą wagę
do wyglądu. W Krakowie nabrał wielkomiejskiego szlifu i stopniowo zaczął się
coraz lepiej ubierać. Za każdym przyjazdem miał na sobie piękny garnitur,
elegancką koszulę i krawat. Budziło to niemałą sensację wśród wieśniaków
przyzwyczajonych do luźnych i prostych ubrań chłopskich. Zresztą te garnitury
pomogły nam ocalić życie w strasznych latach, które nas czekały.
Odwiedziny ojca to zawsze było święto. Dom się odmieniał. Przez resztę roku
mama gotowała nam jedzenie smaczne, ale skromne. Gdy jednak przyjeżdżał tata,
było inaczej. Siadaliśmy przy suto zastawionym stole. Na śniadanie było zawsze
więcej jajek, a na obiad – mięsa. Słuchaliśmy opowieści taty o miejskim życiu.
Mówił nam o nowoczesnych wynalazkach – kanalizacji w mieszkaniach
i o tramwajach, co trudno nam było sobie nawet wyobrazić. Cała nasza czwórka
braci – Herszel, Calig, Dawid i ja – zachowywała się jak najgrzeczniej.
Wiedzieliśmy jednak, że prawdziwą ulubienicą ojca jest nasza siostra Pesza. Nic
dziwnego, gdyż w naszym domu, pełnym hałaśliwych chłopaków, była jedyną
dziewczynką. Ile razy coś przeskrobaliśmy, Pesza nigdy nie była winna – nawet jeśli
sama miała coś za uszami. Ojciec zawsze stawał w jej obronie. Pesza miała długie
blond włosy, które mama zaplatała jej w grube warkocze. Pomagała mamie
w domu, była cicha i grzeczna. Mogę więc zrozumieć, czemu tata tak ją
faworyzował.
Tata przywoził nam prezenty z miasta. Na bombonierkach były zdjęcia
wspaniałych historycznych budynków i bulwarów krakowskich. Wpatrywałem się
w nie długo, próbując sobie wyobrazić życie w tak pięknym miejscu.
Jako najmłodsze dziecko w rodzinie zawsze donaszałem po starszych
braciach ubrania i bawiłem się ich zabawkami. Pewnego razu tata przywiózł nam
teczki. Myślałem, że znów będę musiał czekać, aż „odziedziczę” jedną po którymś
z braci. Uważałem, że to nie w porządku. Spotkała mnie jednak niespodzianka
– tym razem najmniejsza teczuszka była tylko i wyłącznie dla mnie. Bardzo się
ucieszyłem.
Ojciec przyjeżdżał zaledwie na parę dni, ale zawsze znajdował wtedy czas dla
mnie. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż spacery z tatą do dziadków,
gdy po drodze witali się z nim wszyscy przyjaciele i znajomi. Trzymał mnie zawsze
za rękę, bawiąc się moimi palcami. To było jak sekretny przekaz, mówiący, że kocha
mnie – swojego najmłodszego syna.
Herszel był z nas najstarszy, potem szedł Becalel, nazywany Caligiem,
następnie Pesza, brat Dawid, no i ja. Dla mnie Herszel był jak biblijny Samson:
wielki, mocny i zadziorny. Rodzice narzekali na jego krnąbrność. Jako nastolatek
zbuntował się i odmówił chodzenia do szkoły. Chciał robić coś bardziej
„użytecznego”. Tata pracował już wtedy w Krakowie, więc rodzice postanowili, że
i Herszel tam pojedzie. Miałem co do tego mieszane uczucia. Z jednej strony było
mi przykro, że brat nas opuszcza, ale poczułem też ulgę. Nie chciałem, żeby mama
się martwiła, a i wiedziałem, że dla Herszla lepiej będzie mieszkać z tatą. On
zresztą polubił miejskie życie i rzadko przyjeżdżał do nas z ojcem.
Jeśli Herszel był twardy i skory do bitki, to Calig stanowił pod wieloma
względami jego przeciwieństwo. Był miły i delikatny. Choć sześć lat starszy i miał
wszelkie powody, by traktować mnie z góry, nigdy tego nie robił. Nie pamiętam, by
kiedykolwiek odnosił się do mnie jak do uprzykrzonego brzdąca, którym zapewne
byłem. Zabierał mnie nawet na spacery po okolicy. Był technicznym geniuszem.
Wydawało się, że nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłby zmajstrować. Kiedyś
zbudował radio kryształkowe, na którym łapaliśmy Warszawę, Białystok, a nawet
Kraków. Wszystko zrobił sam – także skrzynkę i antenę. Zdawało mi się, że to
czary, gdy Calig założył mi słuchawki i usłyszałem hejnał z kościoła Mariackiego
w Krakowie, oddalonego o setki kilometrów.
Jednak moim najbliższym towarzyszem był Dawid, starszy o nieco ponad rok.
Pamiętam, jak Dawid opowiadał mi, że kiedy byłem niemowlakiem, bujał mnie
w kołysce, gdy płakałem. Możliwe, bo spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. A jednak
lubił się ze mną drażnić. Uśmiechał się z wyraźną satysfakcją, gdy dawałem się
nabrać na jego kawały. Czasami bywałem tak dotknięty jego żartami, że łzy stawały
mi w oczach. Pewnego razu, gdy zajadaliśmy makaron, zaczął mi wmawiać, że to
ugotowane glisty. Przekonywał mnie tak długo i z tak poważną miną, że w końcu
mu uwierzyłem. Zacząłem się dławić, a Dawid wybuchnął śmiechem. Ale wkrótce
potem znów byliśmy najlepszymi kumplami, aż do czasu... gdy Dawid znów znalazł
sposobność, by zrobić mnie w konia.
W Narewce mieszkał jakiś tysiąc Żydów. Na modlitwy w synagodze,
zwanej też bożnicą, chodziłem z dziadkami ze strony mamy, z którymi byłem
szczególnie zżyty. Uwielbiałem te modlitwy, odbijające się od ścian synagogi. Rabin
zaczynał modły silnym, dźwięcznym głosem, który stopniowo zlewał się z głosami
wiernych. Co parę minut jego głos wznosił się ponad gwarem zebranych, podając
miejsce, gdzie mają otworzyć modlitewniki. Potem każdy skupiał się na własnej
modlitwie. Czuliśmy się, jakbyśmy stanowili jedność – ale też każdy odczuwał swój
osobisty związek z Bogiem. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać
dziwnie, lecz dla nas było najnaturalniejsze pod słońcem. Gdy Polacy chrześcijanie
próbowali opisać jakieś zgiełkliwe i chaotyczne wydarzenie, mówili, iż
przypominało ono „harmider w bożnicy”. W tamtych pokojowych czasach nie
miało to wrogiego wydźwięku, ale świadczyło o tym, jak dziwne wydawały się
innowiercom nasze praktyki religijne.
Chrześcijanie i Żydzi żyli w Narewce na ogół zgodnie, choć już jako
dzieciak nauczyłem się, by nie chodzić ulicami podczas Wielkiego Tygodnia. W tym
bowiem czasie chrześcijańscy sąsiedzi traktowali nas szczególnie, jakbyśmy byli ich
wrogami. Nawet niektórzy moi koledzy tak się zachowywali. Obrzucali mnie
kamieniami i ostrymi, raniącymi epitetami w rodzaju: „Zabójca Chrystusa”. Nie
widziałem w tym sensu, bo przecież Jezus żył przed wieloma wiekami, ale widać
moja osobista tożsamość znaczyła dla nich mniej od mojej tożsamości zbiorowej
– Żyda. A dla ludzi, którzy nas nienawidzili, nie miało znaczenia, kiedy żył jakiś
konkretny Żyd. Dla nich każdy Żyd był na wiek wieków Żydem i jako taki
odpowiadał za śmierć Jezusa. Na szczęście ta wrogość objawiała się tylko przez
parę dni w roku, a generalnie Żydzi i goje z Narewki żyli w zgodzie. Oczywiście
zdarzały się wyjątki, jak zawsze. Kobieta mieszkająca naprzeciwko naszego domu
obrzucała kamieniami Żydów tylko za to, że przechodzili pod jej oknami. Chyba
się bała, że sama bliskość jakiegoś Żyda sprowadzi na nią nieszczęście.
Przyzwyczaiłem się przechodzić na drugą stronę ulicy, gdy mijałem jej dom. Inni
sąsiedzi byli znacznie sympatyczniejsi. Rodzina mieszkająca obok zapraszała nas co
roku, byśmy obejrzeli ich choinkę.
Ogólnie rzecz biorąc, Narewka z lat trzydziestych dwudziestego wieku była
idyllicznym miejscem do spędzenia dzieciństwa. Od zachodu słońca w piątek
do sobotniego wieczoru Żydzi z Narewki obchodzili szabat. Uwielbiałem tę ciszę,
jaka zapadała wraz z zamknięciem sklepów i wszelkich interesów. To była
oczekiwana przerwa w całotygodniowej krzątaninie. Po nabożeństwie w synagodze
Żydzi siadywali na gankach, gawędzili i żuli pestki dyni. Gdy przechodziłem
w pobliżu, często prosili mnie, bym coś zaśpiewał, bo wiedzieli, że znam mnóstwo
piosenek i zachwycali się moim głosem. Niestety, zmieniło się to, gdy podrosłem.
Od września do maja chodziłem rano do szkoły państwowej, a po południu
do chederu, szkoły żydowskiej. Rodzice zapisali mnie do niej, gdy miałem pięć lat.
Tu miałem się nauczyć hebrajskiego i studiować fragmenty Tory. Korzystałem
z tego, że mogłem naśladować moich braci, odrabiających ćwiczenia domowe
z chederu, choć nie bardzo wiedziałem, o co w tym chodzi.
Dominującym wyznaniem w Polsce był rzymski katolicyzm, odgrywający też
ważną rolę w państwowej szkole, do której chodziłem. Kiedy katoliccy koledzy
odmawiali modlitwy, my, Żydzi, musieliśmy stać w milczeniu. Ale łatwiej to
powiedzieć, niż zrobić: często dostawaliśmy burę za ukradkowe rozmowy albo
poszturchiwanie się w czasie, gdy mieliśmy stać jak słupy soli. Problem w tym, że
nasz nauczyciel ochoczo donosił o wszystkim naszym rodzicom. Bywało, że mama
wiedziała o moim złym zachowaniu, jeszcze zanim zdążyłem wrócić po lekcjach
do domu. Mama nigdy mnie nie biła, ale umiała dać do zrozumienia, że jest
ze mnie niezadowolona. Było mi wtedy bardzo przykro, więc na ogół
sprawowałem się dobrze.
Pewnego razu mój kuzyn Josel spytał swojego nauczyciela, czy mógłby
zmienić imię na Józef – na cześć marszałka Józefa Piłsudskiego. Nauczyciel
odparł, że Żydom nie wolno mieć polskich imion. Nie rozumiałem, czemu kuzyn
chciał zmienić imię, tym bardziej że Josel znaczyło w jidysz dokładnie to samo, co
polskie „Józef”. Jednak nie zaskoczyła mnie odpowiedź nauczyciela. Tak to już
wtedy było.
Moim „drugim domem” było mieszkanie naszego sąsiada Lansmana, krawca
z zawodu. Z podziwem patrzyłem, z jaką precyzją potrafił rozsiewać z ust
mgiełkę wody na prasowane ubrania. Uwielbiałem odwiedzać jego, jego żonę
i czterech synów, z których każdy był mistrzem krawieckiego fachu. Lubili
podśpiewywać przy pracy, a wieczorami siadali razem, grając i śpiewając.
Zdumiało mnie, gdy najmłodszy z braci, syjonista, postanowił opuścić dom
rodzinny i wyjechać do Palestyny. Czemu chciał jechać taki kawał świata, czemu
rzucił swą rodzinę, pracę i wspólne muzykowanie? Teraz wiem, że ta decyzja
uratowała mu życie, bo cała jego rodzina – matka, ojciec, wszyscy bracia – zginęła
w Holocauście.
W Narewce brakowało większości rzeczy, które dziś uważamy za niezbędne
do życia. Ulice były brukowane kocimi łbami albo nie miały żadnej utwardzonej
nawierzchni. Większość domów była drewniana i parterowa. Ludzie poruszali się
pieszo, na końskich grzbietach albo furmankami. Wciąż pamiętam, jaką sensację
w 1935 roku wywołało we wsi pojawienie się elektryczności. Każdy dom miał
zdecydować, czy chce energii elektrycznej. Moi rodzice po długich dyskusjach
postanowili zainstalować ten cud techniki. Pojedynczy kabel szedł do oprawki
założonej pośrodku sufitu. Nie mogliśmy uwierzyć, że jedna szklana bańka może
zastąpić lampę naftową – i to tak dobrze, że mogliśmy czytać po nocy. Wystarczyło
przekręcić przełącznik. Gdy myślałem, że rodzice nie widzą, wdrapywałem się
na krzesło i przekręcałem raz po raz przełącznik, a światło zapalało się i gasło,
jakby za sprawą magii. Istny cud!
Jednak pomimo tego elektrycznego cudu życie w Narewce wyglądało
pod wieloma względami podobnie jak przed wiekami. W domach nie było
kanalizacji i nauczyłem się, by w mroźne dni odwlekać jak tylko się dało wędrówki
do wygódki na podwórzu. Mieliśmy tylko jeden duży pokój, służący za kuchnię,
jadalnię i salon, oraz jedną sypialnię. Prywatność w takim sensie, jak ją rozumiemy
dzisiaj, właściwie nie istniała. Spaliśmy w jednym łóżku: mama, bracia, siostra i ja.
Wodę czerpaliśmy ze studni na podwórzu, spuszczając wiadro na łańcuchu,
aż rozległo się pluśnięcie, a potem wyciągaliśmy je kołowrotem z korbą – ciężkie
i pełne wody. Sztuką było nie rozchlapać za dużo w drodze do domu. Codziennie
potrzebowaliśmy kilku wiader, więc musieliśmy się sporo nachodzić i nakręcić
korbą. Do moich obowiązków należało też zbieranie jaj zniesionych przez kury,
układanie drewna porąbanego przez Caliga i załatwianie sprawunków dla mamy.
Prawie codziennie chodziłem też do obory dziadków i przynosiłem stamtąd skopek
mleka od ich krowy.
Naszą wieś na skraju Puszczy Białowieskiej zamieszkiwali różni ludzie:
rolnicy, kowale, krawcy, rzeźnicy, ale też nauczyciele i sklepikarze. Byliśmy prostą,
chłopską społecznością – tak Żydzi, jak i chrześcijanie. Nasze życie kręciło się
wciąż wokół tych samych spraw: rodziny, kalendarza religijnego, zasiewów
i zbiorów.
Miejscowi Żydzi mówili w domu w jidysz, w miejscach publicznych po
polsku, a w synagodze i szkole żydowskiej po hebrajsku. Ja nauczyłem się też
trochę po niemiecku od rodziców. Z czasem okazało się, że znajomość
niemieckiego przydała nam się bardziej, niż mogliśmy przypuszczać.
Ponieważ zgodnie z polskim prawem Żydzi nie mogli posiadać ziemi
uprawnej – co zresztą przez stulecia było normą w wielu krajach europejskich
– mój dziadek ze strony matki, Jakob Meyer, dzierżawił swój grunt
od prawosławnych. Musiał codziennie przez wiele godzin pracować fizycznie, by
utrzymać rodzinę. Uprawiał pola, kopał kartofle, kosił. Czułem się wspaniale, jadąc
na szczycie jego drabiniastego wozu, naładowanego wysoko snopami zebranego
zboża. Od kiedy tata wyjechał do Krakowa, mama coraz bardziej polegała
na pomocy swych rodziców. Dziadek przywoził nam często kartofle, buraki i inne
produkty ze swego ogrodu, żeby jego córka i wnuki nie głodowali. Ale nawet
z pomocą dziadków mama miała pełne ręce roboty, prowadząc sama dom pełen
dzieciaków. Już samo tylko nakarmienie nas i opranie, a także dopilnowanie,
byśmy mieli wszystko do szkoły, było poważnym wyzwaniem. Dla siebie nie miała
już czasu.
W Narewce każdy znał swoich sąsiadów i wiedział, jak zarabiają na życie.
Ludzi kojarzono raczej z zajęcia, a nie z nazwiska. Mój dziadek ze strony ojca
znany był jako Jakub kowal, a nasz sąsiad jako Lansman krawiec. Kobiety często
określano od imienia męża – na przykład „Jakubowa” – a dzieci wedle swych
rodziców lub dziadków. Ludzie nie myśleli na ogół o mnie jako Lejbie Lejzonie,
a nawet synu Moszego i Chany, ale kojarzyli, że jestem eynikl (wnukiem) Jakuba
Meyera. Ten prosty fakt wiele mówi o świecie, w którym dorastałem. To było
społeczeństwo patriarchalne, gdzie szanowano, a nawet czczono podeszły wiek,
zwłaszcza wtedy, gdy – jak w przypadku mojego dziadka ze strony mamy
– oznaczał lata ciężkiej pracy, dbałości o rodzinę i pobożności. Zawsze czułem się
trochę ważniejszy, gdy ludzie nazwali mnie wnukiem Jakuba Meyera.
W każdy piątkowy wieczór i sobotni poranek stawałem w synagodze przy
moim dziadku, schylając głowę, gdy on schylał, i modląc się tak jak on. Wciąż
pamiętam, jak się w niego wpatrywałem – rosłego i mocnego jak drzewo,
pod którym mogłem się schronić. Paschę zawsze spędzaliśmy w domu rodziców
mamy. Ponieważ byłem najmłodszym wnukiem, zawsze miałem wywołujący tremę
przywilej zadawania czterech tradycyjnych świątecznych pytań. Gdy recytowałem te
pytania po hebrajsku, starając się bardzo, by niczego nie pomylić, czułem na sobie
wzrok dziadka. Po skończeniu wzdychałem z ulgą, wiedząc, że spełniłem jego
oczekiwania. Byłem szczęśliwy, że jestem jego wnukiem, i chciałem zawsze
zaskarbić sobie jego uznanie. Szczególnie lubiłem spędzać u dziadków noce, bo
mogłem sypiać w ich łóżku bez towarzystwa mojego rodzeństwa, jak to było u nas
w domu. No i bardzo lubiłem być w centrum uwagi dziadków!
Chroniony miłością i troską rodziny niewiele wiedziałem
o prześladowaniach, jakie kiedyś spadały na Żydów z Narewki. Moi rodzice
przeżyli pogromy na początku dwudziestego wieku, gdy ta część Polski należała
do carskiej Rosji. Po tych wydarzeniach wielu Żydów z naszych stron wyjechało
do Ameryki – między innymi bracia mamy, Morris i Karl. Chociaż nie znali ani
słowa po angielsku, wierzyli, że w Stanach Zjednoczonych czeka ich lepsze jutro.
Parę lat później również Szejna, piękna siostra mamy, zaczęła nowe życie
w Ameryce.
Moi rodzice doświadczyli bezpośrednio Wielkiej Wojny z lat 1914–1918. Nikt
wtedy nie nazywał jej „pierwszą wojną światową”, bo nie spodziewano się, że
w 1939 roku wybuchnie kolejna, jeszcze gorsza. Podczas Wielkiej Wojny niemieccy
żołnierze obchodzili się na ogół dość przyzwoicie z Polakami, niezależnie
od wyznania. Z drugiej strony zmuszali ich do pracy dla Niemiec. Mój ojciec,
na przykład, pracował dla Niemców na kolei wąskotorowej wywożącej z naszej
okolicy tarcicę i inne rzeczy, które miały iść do Niemiec. W 1918 roku cesarstwo
niemieckie zostało pokonane, a wojska okupacyjne wycofały się i wróciły
do swojego kraju.
Z perspektywy czasu wiem, że moi rodzice – jak wielu innych – zrobili
poważny błąd, sądząc, że Niemcy, którzy przyszli do Narewki w czasie drugiej
wojny światowej, będą się zachowywali podobnie jak żołnierze cesarza Wilhelma
podczas pierwszej wojny. Myśleli, że to tacy sami ludzie jak inni, wypełniający tylko
swój żołnierski obowiązek i marzący, by jak najszybciej wrócić do swych żon
i dzieci; doceniający wszelkie oznaki gościnności i uprzejmości. Podobno mój
dziadek całkiem dobrze dogadywał się z Niemcami podczas Wielkiej Wojny. Czemu
teraz miałoby być inaczej? Ostatecznie – czemu człowiek ma ufać, jeśli nie własnym
doświadczeniom?
Gdy wracam myślą do miejsca, gdzie dorastałem, do tej wsi, po której
zostało mi tak wiele dobrych wspomnień, przypominam sobie piosenkę w jidysz,
którą śpiewałem kiedyś z Lansmanem i jego synami. Nazywa się Ojfu Pripetczik
(Na kracie paleniska). Opowiada na smętną nutę o rabinie nauczającym
hebrajskiego alfabetu swych młodych uczniów – dokładnie w ten sam sposób,
w jaki sam uczyłem się w chederze. Piosenka kończy się złowieszczymi słowami:
Gdy dorośniecie, dzieci,
Zrozumiecie,
Ile jest łez w tych literach
I jak wiele lamentu...
Wieczorami, gdy śpiewałem tę pieśń z rodziną Lansmanów, słowa te
wydawały mi się jedynie przypomnieniem jakiejś odległej przeszłości. Nigdy nie
przychodziło mi do głowy, że to zapowiedź mojej własnej niedalekiej i strasznej
przyszłości.
ROZDZIAŁ 2
TRUDNO SOBIE WYOBRAZIĆ ŚWIAT bez samolotów i samochodów,
świat, gdzie ludzie spędzają większość życia w jednej i tej samej okolicy, a jeśli
się już gdzieś wybierają, to nie dalej niż dwadzieścia kilometrów od swojej wsi.
Świat bez internetu, a nawet telefonu... Z drugiej jednak strony, mam bardzo dobre
wspomnienia z takiego małego świata, w którym spędziłem dzieciństwo. Był to
bowiem świat przepełniony miłością i rodzinnym ciepłem. Mało się w tym świecie
zmieniało – ale jeśli już, to o wydarzeniach takich naprawdę długo się pamiętało.
Gdy wracam myślą do tego odległego już sposobu życia, czuję tęsknotę
– zwłaszcza za moimi dziadkami, ciotkami, wujami i kuzynami.
Z opowieści taty wyrobiłem sobie fantastyczne wyobrażenie o Krakowie,
leżącym ze czterysta kilometrów od Narewki, a całe lata świetlne od tego życia,
jakie z Narewki znałem. Tacie musiało być ciężko zostawić nas na wiele miesięcy;
wiedział, jaki ciężar spadnie na mamę. Ale nasza mama dobrze rozumiała, że ojciec
pracuje po to, by zapewnić nam lepsze życie. Musieliśmy cierpliwie czekać, aż zarobi
dość pieniędzy. Wreszcie wiosną 1938 roku, po pięciu latach pracy i oszczędzania,
posłał po nas. Byłem okropnie podekscytowany. Miałem osiem lat, kochałem
przygody. Wiedziałem, że w dużym mieście znajdę ich mnóstwo, a bycie z ojcem
wydawało mi się najlepszą rzeczą pod słońcem. Przecież od chwili, gdy miałem
trzy latka, rzadko go widywałem. Dlatego z takim rozgorączkowaniem – a może
i nutą zniecierpliwienia – żegnałem się z moimi dziadkami, ciotkami i kuzynami.
Byłem gotów zacząć nowe życie. Sądziłem, że jeszcze nieraz ich zobaczę. Nie
oglądając się za siebie, wyruszyłem w pierwszą podróż pociągiem.
Nigdy jeszcze nie wystawiłem nosa poza opłotki naszej wsi, nie mówiąc już
o jeździe pociągiem. Wszystko było frapujące: odgłosy, prędkość, sceneria
przesuwająca się za oknem wagonu. Byłem gotów – przynajmniej tak mi się
zdawało – na wszystko, co się może wydarzyć.
Nie pamiętam dokładnie, ile trwała ta podróż, ale na pewno wiele godzin. Jak
wielki wydawał się ten świat – a przebyliśmy zaledwie kilkaset kilometrów. Gdy
zapadł zmierzch, przestraszyłem się, że coś przegapię, jeśli odkleję się od okna.
Dobrze po jedenastej wieczorem pociąg wjechał na stację w Krakowie. Tata już
na nas czekał, a my padliśmy mu w ramiona. Załadowaliśmy górę bagaży
na wynajęty wóz i wcisnęliśmy się na kozioł obok woźnicy. Byłem zdumiony, że
mimo tak późnej pory na ulicach widziało się wszędzie tramwaje i przechodniów.
„Jesteśmy prawie na miejscu” – powiedział tata, gdy przejechaliśmy nad Wisłą.
Stukot końskich kopyt po krakowskim bruku sprawił, że trochę przysnąłem.
Po chwili dotarliśmy do celu. Nasze nowe mieszkanie mieściło się
na parterze kamienicy przy ulicy Przemysłowej 13, zaraz na południe od rzeki.
W budynku tym mieszkali pracownicy huty szkła, w której pracował tata. Tak jak
w Narewce mieliśmy tylko dwa pokoje, ale miejsca było znacznie więcej.
Najbardziej zaintrygowała mnie kanalizacja. Zanim zmęczeni padliśmy na łóżko,
tata zaprowadził nas na korytarz i pokazał łazienkę, którą mieliśmy dzielić
z trzema innymi rodzinami. Pociągnąłem za łańcuszek w ubikacji i zrobiłem
wielkie oczy, gdy muszla została spłukana, a zbiornik na górze niebawem sam się
napełnił. Do tej pory największym cudem była dla mnie elektryczna żarówka, ale
teraz – gdy zdałem sobie sprawę, że nie będę musiał po nocy wychodzić z domu
za potrzebą – uznałem, że kanalizacja jest jeszcze lepsza.
Następnego dnia wybrałem się z Dawidem na zwiedzanie okolicy. Krok
za krokiem zapuszczaliśmy się coraz dalej od domu, aż dotarliśmy nad Wisłę, gdzie
most Powstańców Śląskich łączył naszą dzielnicę z historyczną dzielnicą żydowską
na Kazimierzu, a dalej z Wawelem, starą siedzibą polskich królów. Wkrótce
nabrałem dość śmiałości, by samemu wyprawiać się na włóczęgi po Krakowie.
Okazało się, że te piękne widoki, które znałem ze zdjęć na bombonierkach,
w rzeczywistości robią jeszcze większe wrażenie. Szczególnie upodobałem sobie
wielkie krakowskie parki i historyczne budowle, takie jak Synagoga Stara
z piętnastego wieku i majestatyczny czternastowieczny kościół Mariacki, górujący
nad Rynkiem Głównym. To z wieży tego kościoła rozlegał się hejnał, który już
słyszałem przez radio Caliga.
Każdy kolejny dzień przynosił nową przygodę; nie mogłem się doczekać, by
odkryć, co się znajdowało za następnym rogiem ulicy. Czasami dotykałem
budynków, by się upewnić, że nie śnię. Na ulicach panował taki ruch, jakby wszyscy
mieli coś bardzo ważnego do załatwienia – i to zaraz. Czasami wyciągałem nogi,
by się przekonać, dokąd ci ludzie tak gnają. Bywało też, że zatrzymywałem się
na dłuższą chwilę przed wystawami domów towarowych. Czego tam nie było!
Od ubrań i biżuterii po różne urządzenia, których zastosowania nawet nie znałem.
Wcześniej nigdy czegoś takiego nie widziałem. To było jak w kinie albo wesołym
miasteczku – choć wtedy nie wiedziałem, że takie miejsca w ogóle istnieją.
Mieszkaliśmy w robotniczej, przemysłowej dzielnicy, ledwie parę przecznic
od huty szkła, gdzie pracował tata. Ganiało tam mnóstwo chłopaków w moim
wieku. Czasem mieli ze mnie niezły ubaw, gdy rozdziawiałem usta na widok
rzeczy, które dla nich były czymś najzwyklejszym. Lubili odgrywać cwane „miejskie
wróble” i popisywać się przed naiwniakiem ze wsi. Jednak od czasu do czasu
sami przystawali, by się przyjrzeć czemuś ciekawemu, co przyciągnęło mój wzrok.
Nie minęło wiele czasu, a miałem już kilku wypróbowanych przyjaciół, z którymi
dobrze się bawiłem. Jednym z naszych ulubionych zajęć było jeżdżenie tramwajami
przemierzającymi miasto. Ponieważ ani ja, ani oni nie mieliśmy pieniędzy na bilety,
wynaleźliśmy pewien sposób – bardzo sprytny, jak się nam wydawało – by
podróżować za darmo. Wskakiwaliśmy do wagonu tymi drzwiami, od których
najbardziej oddalony był akurat konduktor. Gdy ten się do nas zbliżał, zbierając po
drodze pieniądze i kasując bilety, my szykowaliśmy się do ucieczki.
Wyskakiwaliśmy z tramwaju wprost sprzed nosa konduktora, a potem
wskakiwaliśmy drzwiami na drugim końcu wagonu. Powtarzaliśmy tę sztuczkę,
póki konduktor się nie zorientował. Mogłem się tak bawić bez końca.
Fakt, że byłem Żydem, a oni nie, wydawał się bez znaczenia dla moich
nowych kumpli. Grunt, że miałem taką samą żyłkę do ryzykownych przygód
i różnych cwanych sztuczek.
Kraków był miastem nie tylko historycznym, ale i kosmopolitycznym;
kwitnącym ośrodkiem kultury, pełnym teatrów, ale też kawiarń oraz nocnych lokali.
Skromne dochody ojca nie pozwalały nam na korzystanie z tych atrakcji. Bliżej
nocnego życia Krakowa znalazłem się tylko wtedy, gdy przez jakiś czas krążyłem
z miłosnymi liścikami pomiędzy pewnym panem z kabaretu a panią mieszkającą
koło nas. Sąsiadka dawała mi pieniądze na tramwaj, ale ja wolałem się przebiec.
Zresztą nie miałem daleko. Dotarłszy do kabaretu, oddawałem liścik portierowi
i oczekując na odpowiedź, mogłem zajrzeć do środka; ciekawiło mnie, co ściąga
tu tylu ludzi. Nigdy nic interesującego nie zobaczyłem, ale słyszałem za to wesołą
muzykę. Potem wracałem do domu, gdzie oddawałem mamie pieniądze
zaoszczędzone na biletach, bo nawet przed wojną naszej rodzinie się nie przelewało.
Tata cieszył się, że ma rodzinę przy sobie. Z dumą przedstawił nas kolegom
z pracy i chętnie widział mnie i Dawida w swojej hucie. Gdy był akurat zajęty,
wynajdywał nam jakieś czasochłonne zajęcia w rodzaju przepiłowywania grubego
pnia. Robota ta nie miała większego sensu, ale tata obsypywał nas pochwałami, gdy
połówki pala spadały na podłogę. Jako zdolny narzędziowiec i formierz
wykonywał części zamienne do maszyn i form używanych w hucie. Jako
doświadczony fachowiec cieszył się uznaniem wielu właścicieli okolicznych fabryk.
Duma z jego pracy wypełniała także nasz dom, gdzie czuł się prawdziwym „panem
zamku” – choć był to „zamek” skromniutki, dwupokojowy. Mama starała się
zaspokoić wszystkie jego potrzeby; my, dzieci, byliśmy na dalszym planie.
Przez te lata, kiedy żyliśmy oddzielnie, mój najstarszy brat Herszel dorósł
pod okiem ojca. Zapuścił korzenie, znalazł pracę i zaczął oszczędzać. Zmienił się
nie do poznania: był teraz rozsądny i odpowiedzialny. Miał też dziewczynę, więc
rzadko go widywaliśmy, choć mieszkał teraz blisko.
W Krakowie czuliśmy się coraz bardziej swojsko. Skupiliśmy się na życiu
rodzinnym, na domu. Kiedy zaczęły do nas dochodzić słuchy o aktach przemocy
w Niemczech, trochę się zaniepokoiliśmy, ale pochłaniały nas sprawy dnia
codziennego – i to nas głównie obchodziło. We wrześniu 1938 roku
świętowaliśmy Rasz Haszana (żydowski Nowy Rok), a potem obchodziliśmy Jom
Kippur, Dzień Pojednania, w pięknej synagodze Reformowanej, jednej z ponad stu
rozrzuconych po Krakowie. W mieście mieszkało wtedy około sześćdziesięciu
tysięcy Żydów – była to mniej więcej czwarta część ludności Krakowa. Zdawało mi
się, że całkowicie zintegrowaliśmy się z miejscowymi. Teraz jednak widzę, że już
wtedy pojawiały się niepokojące sygnały nadciągających złych czasów.
W mojej nowej szkole podstawowej – wielkim gmachu, gdzie uczyły się
setki dzieci z naszej okolicy – nauczyciel nazwał mnie pewnego razu „Mośkiem”,
co było zdrobnieniem od „Mosze”. Z początku byłem nawet zadowolony, bo
pomyślałem, że nauczyciel zna mojego tatę Moszego i wie, że jestem jego synem.
Poczułem się dumny, że mój tata jest tu tak dobrze znany. Dopiero potem
uświadomiłem sobie, że nauczyciel wcale nie zna mojego ojca i że imię Mosiek
– „mały Mojżesz” – to w istocie wyzwisko używane wobec żydowskich chłopców
niezależnie od tego, jakie imiona nosili ich ojcowie. Zrobiło mi się głupio
z powodu własnej naiwności.
Moje życie wciąż jednak wypełniały szkoła, zabawy z kolegami i obowiązki
domowe, takie jak bieganie po chleb do piekarni czy do szewca z butami
do podzelowania. Jednak coraz trudniej było nie zwracać uwagi na zatrważające
nowiny z Niemiec.
Październik 1938 roku przyniósł złe wieści. W gazetach, radiu i rozmowach
prywatnych ciągle mówiło się o Niemczech i Adolfie Hitlerze, przywódcy
Niemiec, zwanym tam Führerem. Od czasu przejęcia władzy w 1933 roku Hitler
i jego naziści bezustannie i nieustępliwie umacniali swoją kontrolę nad krajem,
tłumili opozycję i nasilali kampanię na rzecz uczynienia z Niemiec dominującego
mocarstwa światowego. Centralnym punktem programu Hitlera było zepchnięcie
Żydów na margines, zrobienie z nich „obcych”. Winił Żydów za wszelkie
nieszczęścia Niemiec – dawne i teraźniejsze: od klęski w Wielkiej Wojnie po
wielki kryzys gospodarczy. Gdy w marcu 1938 roku Niemcy anektowały Austrię,
a pół roku później czechosłowackie Sudety, zaczęła się też na tych terenach
dyskryminacja Żydów.
Jeszcze zanim zdołaliśmy się oswoić z tymi wieściami, doszło do kolejnych,
dużo straszniejszych rzeczy: na rozkaz Hitlera tysiące polskich Żydów (mówiło się
o siedemnastu tysiącach) wypędzono z Niemiec. Władze nazistowskie stwierdziły,
że nie są godni, by żyć na niemieckiej ziemi. Rząd polski, jakby dla wykazania, że
jest równie antysemicki jak naziści, odmówił wygnańcom prawa powrotu
do ojczyzny. Dochodziły nas wieści, że ci polscy Żydzi wegetują
w prowizorycznych obozach na wąskim pasie granicznym pomiędzy dwoma
państwami. W końcu jednak części z nich udało się przekupić strażników,
przekroczyć granicę i pojechać do Krakowa i innych miast.
W mojej obecności rodzice wciąż jakby nie dostrzegali powagi sytuacji.
„Wcześniej mieliśmy pogromy na wschodzie – mówił tata z udawaną
nonszalancją – a teraz mamy kłopoty na zachodzie. Ale zobaczycie, wszystko się
ułoży”. Nie wiem, czy naprawdę tak myślał, czy też chciał przekonać samego siebie,
mamę i mnie. Bo też co mogliśmy zrobić? Dokąd pójść?
A potem przyszła jeszcze gorsza wiadomość: w nocy z dziewiątego
na dziesiątego listopada doszło w Niemczech i Austrii do niesłychanych aktów
przemocy: palono synagogi i zwoje Tory, niszczono żydowską własność. Żydów
bito bez żadnej przyczyny, a prawie stu zamordowano. Wydawało mi się
niewiarygodne, że ludzie mogą przejść obojętnie obok takich okropności.
Nazistowska propaganda przedstawiała te wydarzenia jako akty „spontanicznego
rewanżu” na Żydach za zamordowanie w Paryżu niemieckiego dyplomaty.
Dokonał tego młody Żyd Herszel Grynszpan. Szybko się okazało, że był to jedynie
pretekst, jakiego naziści potrzebowali, by zorganizować w całym kraju nocne
rozruchy. Później noc tę zaczęto nazywać Kristallnacht, nocą kryształową,
od tysięcy rozbitych szyb w oknach synagog, żydowskich domów i sklepów.
Faktycznie jednak tamtej nocy roztrzaskano coś znacznie cenniejszego od szkła.
Mieliśmy gorącą nadzieję, że naziści pójdą po rozum do głowy i wstrzymają
prześladowania. Chociaż tata próbował mnie zapewniać, że jesteśmy bezpieczni
i sytuacja wkrótce się uspokoi, po raz pierwszy zacząłem się naprawdę bać.
Coraz realniejsze stawało się zagrożenie wojną. Słyszałem o tym w szkole,
na ulicach, wszędzie. W gazetach pisano, że polscy dyplomaci spotykali się
z politykami niemieckimi, by oddalić niebezpieczeństwo konfliktu zbrojnego. Choć
moi rodzice bardzo się starali, by mnie osłonić przed niespokojną atmosferą, nie
mogli przecież mnie uchronić przed coraz większym strachem przed nieodległą
wojną z Niemcami.
Poszedłem kiedyś na Rynek, by posłuchać przemówienia pewnego sławnego
polskiego generała, którego nazwiska już nie pamiętam. Stał dumnie, wysławiając
pod niebiosa naszą armię. Zachwalał jej męstwo i przysięgał, że jeśli do wojny
dojdzie, polscy żołnierze nie oddadzą niemieckim najeźdźcom „nawet guzika
od munduru”1. Wszyscy chcieliśmy wierzyć, że męstwo naszych żołnierzy może
wziąć górę nad potęgą armii niemieckiej, z jej czołgami i samolotami. Jestem
pewien, że moi rodzice – jak wielu innych – mieli co do tego pewne wątpliwości,
ale nikt z nas nie chciał uchodzić za defetystę ani słabego patriotę.
Latem 1939 roku Kraków zaczął się na całego przygotowywać do wojny.
W naszym mieszkaniu na parterze zabiliśmy częściowo okna deskami,
a na szybach nalepiliśmy papierowe taśmy w kształcie litery X, by je uchronić
przed wypadnięciem. Staraliśmy się też zgromadzić zapasy puszkowanej żywności.
Niektóre rodziny zaczęły pośpiesznie przerabiać piwnice na schrony. W trakcie
tych przygotowań i snucia planów awaryjnych czułem więcej nerwowego
podniecenia niż strachu. W odróżnieniu od moich rodziców nie miałem
najmniejszego pojęcia, jak naprawdę wygląda wojna.
W tym niespokojnym czasie przylgnąłem jeszcze mocniej do mojego brata
Caliga. Jako elektryk samouk miał mnóstwo roboty z zakładaniem światła
w piwnicznych schronach naszych sąsiadów. Chyba rozumiał, że potrzebuję jego
obecności, bo pozwalał mi chodzić ze sobą i nosić narzędzia. Coraz bardziej
próbowałem go naśladować i byłem szczęśliwy, gdy ktoś zauważał, jacy jesteśmy
do siebie podobni – i że nawet chód mamy taki sam. Kiedy przed pójściem spać
ściągaliśmy buty, widziałem, że jego są tak samo zdarte na czubkach jak moje
– więc widać rzeczywiście chodziliśmy w ten sam sposób.
Niektórzy Żydzi przygotowywali się do wojny, wyjeżdżając z Krakowa.
Kalkulowali, że na wschodzie Polski, bliżej Sowietów, będzie bezpieczniej niż
na zachodzie kraju, w bliskości Niemiec. Pewna żydowska rodzina z naszego
domu wynajęła miejsce na barce rzecznej, by spłynąć nią Wisłą do Warszawy.
Przed wyruszeniem w tę podróż ojciec owej rodziny powierzył mojemu tacie klucze
od ich mieszkania. Był pewien, że niedługo wrócą do siebie. Ale nigdy już ich nie
zobaczyliśmy.
Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta, a mama coraz mocniej tęskniła
za swoją wioską i pozostałą tam rodziną. Ostatecznie, by zamieszkać u boku
męża, zostawiła w Narewce swoich rodziców, ciotki, wujów, krewnych
i powinowatych. W Krakowie zaprzyjaźniła się z kilkoma żonami kolegów ojca
z pracy, ale to nie to samo co rodzina. Mnie życie w mieście bardzo się spodobało,
ale mamie trudno było się do niego przystosować. Miała ochotę wrócić do domu,
na wieś, ale bez zgody i błogosławieństwa męża sprawa nie wchodziła dla niej
w grę. Ojciec zaś nie mógł sobie nawet wyobrazić porzucenia Krakowa, tego
miejskiego życia, które z takim trudem stworzył dla siebie i swojej rodziny.
Nadszedł pierwszy września 1939 roku; o świcie wycie syren
przeciwlotniczych wyrwało mnie ze snu. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem
do drugiego pokoju, gdzie znalazłem rodziców wsłuchanych w komunikat radiowy.
Spiker posępnym głosem przedstawiał dostępne strzępy wiadomości: niemieckie
czołgi przekroczyły granicę Polski, bombowce Luftwaffe zaatakowały jakieś
przygraniczne polskie miasto... Słowem: zaczęła się niemiecka agresja na nasz kraj.
Wraz z wyciem syren przeciwlotniczych zbiegliśmy wszyscy – rodzice,
Calig, Pesza, Dawid i ja – do piwnicy, gdzie byli już nasi sąsiedzi. Czekaliśmy
na wybuchy bomb, ale – dziwna rzecz – żadne bomby nie spadły. Gdy zabrzmiał
sygnał odwołania alarmu, wróciliśmy do mieszkania. Wyjrzałem przez okno
i odetchnąłem z ulgą: nigdzie nie dostrzegłem niemieckich żołnierzy. Tylko ulice
były dziwnie puste i ciche. Kiedy się dwa dni później dowiedzieliśmy, że Anglia
i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, poczułem nadzieję. Pomyślałem, że
wkrótce przyjdą nam z odsieczą. Ale dni mijały, a pomoc nie nadchodziła.
Polska armia, pomimo całego swojego męstwa, nie była w stanie
powstrzymać niemieckich żołnierzy posuwających się na wschód. Nastąpiła
kompletna klęska, kończąca to nasze uporządkowane krakowskie życie.
W pierwszych dniach po wybuchu wojny wielu dorosłych mężczyzn
– Żydów i nie-Żydów – zbiegło na wschód, jak najdalej od linii frontu.
Opierając się na doświadczeniach z pierwszej wojny, ludzie zakładali, że kobiety
i dzieci będą bezpieczne, natomiast mężczyznom groziły roboty przymusowe.
Ponieważ taka perspektywa najbardziej zagrażała mojemu ojcu i Herszlowi,
postanowili dołączyć do tego exodusu i ruszyć do Narewki. Ponieważ droga była
niebezpieczna, a Calig, Dawid i ja byliśmy jeszcze na tyle mali, że roboty
przymusowe nam chyba nie groziły, mieliśmy zostać w Krakowie z mamą.
Rankiem ojciec i Herszel, mocno zdenerwowani, ubrali się szybko, wzięli trochę
jedzenia i bez długich pożegnań wyszli z domu. Były łzy, ale tylko u tych, którzy
zostali. Pamiętam, jak wpatrywałem się w zamykane drzwi, i zastanawiałem się,
czy jeszcze zobaczę tatę i brata.
Pięć dni po tym pierwszym alarmie przeciwlotniczym rozniosła się plotka, że
na mostach wiślanych pojawiły się jakieś straże. Humor mi się zaraz polepszył:
przecież to muszą być Francuzi albo Anglicy, którzy przyszli nam z pomocą!
Na pewno zatrzymają Niemców, a tata i brat będą mogli wrócić do domu. Nie
pytając mamy o zgodę – której i tak bym nie dostał – wymknąłem się z domu,
by na własne oczy zobaczyć, co się dzieje. Chciałem przynieść rodzinie dobre
wieści, że niebawem będziemy bezpieczni – i wszyscy razem.
W złowieszczej ciszy przeszedłem swoją zwykłą trasą nad rzekę. Gdzie się
wszyscy podziali? Dlaczego nikt nie witał żołnierzy, którzy przyszli nam z pomocą?
Gdy zbliżyłem się do mostu i zobaczyłem stojących tam żołnierzy, serce mi
zamarło. Po hełmach poznałem, że to nie Francuzi ani Anglicy. To Niemcy! Był
szósty września 1939 roku. Nie minął nawet tydzień od początku wojny, a Niemcy
już znaleźli się w Krakowie. Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, zaczęły się
nasze lata w piekle.
1 6 sierpnia 1939 roku marszałek Edward Rydz-Śmigły powiedział
w Krakowie – ale na Sowińcu, pod Kopcem Piłsudskiego: „Nie tylko nie damy
całej sukni, ale nawet guzika nie damy”. O „guziku od munduru” mówił minister
spraw zagranicznych płk Józef Beck, ale fraza ta była też chętnie powtarzana przez
inne osobistości oficjalne (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 3
JAKIŚ OBDARTUS POJAWIŁ SIĘ u wejścia do naszej kamienicy, a potem
u naszych drzwi. Nie poznałem go, póki nie wszedł i nie padł na krzesło. Tak
bardzo zmienił się ojciec w ciągu tych paru tygodni. Wyściskaliśmy go – mama,
siostra i bracia – ale radość trwała krótko. Zaraz potem pojawiła się obawa: co
z Herszlem? Ojciec zapewniał, że Herszel jest bezpieczny, choć podejrzewałem, że
sam miał co do tego wątpliwości, którymi po cichu podzielił się z mamą. Tata
powiedział nam, że razem z Herszlem dołączył do długiej kolumny uchodźców
ciągnących na północ i wschód. Starając się za wszelką cenę wyprzedzić
niemieckich żołnierzy i czołgi, szli od świtu do nocy, sypiali ledwie parę godzin
gdzieś w polu, gdzie żywili się surowym ziarnem niezwiezionego zboża. Gdy tylko
zbliżali się do jakiegoś miasta, wśród uciekinierów pojawiała się pogłoska, że
Niemcy już tam są. Rzeczywiście, wróg parł na wschód w niebywałym tempie.
Herszel był młody i silny. Mógł maszerować szybciej niż ojciec. Tymczasem
tata zaczął wątpić, czy dobrze zrobił, zostawiając żonę i dzieci. Tak więc
zdecydował wraz z najstarszym synem, że Herszel pójdzie dalej sam do Narewki,
a tata wróci do Krakowa i spróbuje ułożyć sobie jakoś życie pod niemiecką
okupacją. Droga powrotna była powolna i ryzykowna, ale w końcu tata dotarł
do nas. Bardzo się z tego ucieszyłem.
Gdy naziści zaciskali łapę na życiu Krakowa, w mieście pojawiły się różnego
rodzaju antysemickie obraźliwe karykatury. Poniżające plakaty – z podpisami po
polsku i niemiecku – przedstawiały nas jako groteskowe, niechlujne stwory
z wielkimi haczykowatymi nochalami. Dla mnie było to całkiem bez sensu. Nasza
rodzina nie miała za dużo ubrań, ale mama bardzo dbała, żeby były zawsze czyste
i żebyśmy wyglądali schludnie. Przyjrzałem się też naszym nosom – żaden nie był
szczególnie wydatny. Nie mogłem zrozumieć, czemu Niemcy odmalowują nas tak,
jak wcale nie wyglądamy.
Restrykcje mnożyły się błyskawicznie. Wyglądało na to, że Żydom nie wolno
prawie nic. Nie mogli na przykład siadać na parkowych ławkach. Zresztą
niebawem w ogóle nie mogli wchodzić do parków. W tramwajach pojawiły się
sznury oddzielające miejsca z przodu – dla nieżydowskich Polaków – od miejsc
z tyłu, dla Żydów. Z początku tylko mnie to irytowało, bo uniemożliwiało naszą
ulubioną zabawę w jeżdżenie na gapę. Wkrótce jednak Żydom w ogóle zakazano
korzystania z transportu publicznego. Stopniowo chłopcy, z którymi przeżyłem tyle
przygód i którzy nigdy nie zwracali uwagi na fakt, że jestem Żydem, zaczęli mnie
ignorować, a potem rzucać pod moim adresem jakieś przykre słowa. Niedługo
potem jeden z moich byłych kumpli oświadczył, że nie będą już się pokazywali
z Żydem.
Moje dziesiąte urodziny, piętnastego września 1939 roku, przeszły
niezauważone w całym tym zamieszaniu i niepewności pierwszych dni niemieckiej
okupacji. Kraków nie został na szczęście zbombardowany tak jak Warszawa, ale
na ulicach również panował terror. Niemieccy żołnierze robili, co chcieli. Nikt nie
wiedział, co jeszcze strzeli im do głowy. Plądrowali żydowskie sklepy i firmy,
wyrzucali Żydów z mieszkań i sami je zajmowali, konfiskując przy okazji
żydowskie mienie. Szczególnie „upodobali sobie” Żydów ortodoksyjnych. Żołnierze
zabierali ich z ulicy, bili, obcinali im brody i pejsy – tak po prostu, dla „sportu”.
Zdarzali się też Polacy, którzy szukali w nowej sytuacji jakiejś szansy dla siebie.
Pewnego ranka kilku Polaków wdarło się do naszej kamienicy, by splądrować
mieszkanie tej rodziny żydowskiej, która uciekła do Warszawy. Zaczęli dobijać się
do naszych drzwi. Gdy tata nie zgodził się oddać im kluczy powierzonych mu przez
lokatorów z góry, pobiegli po prostu na piętro, wyłamali drzwi i zrabowali, co się
dało.
Wkrótce potem pojawili się nazistowscy przedsiębiorcy, mający nadzieję zbić
fortunę na nieszczęściu żydowskich fabrykantów, którym odebrano ich własność.
W hucie szkła, gdzie pracował tata, też pojawił się Niemiec, który natychmiast
wyrzucił wszystkich żydowskich pracowników – z wyjątkiem mojego taty.
Oszczędził go, gdyż tata mówił po niemiecku. Nowy właściciel zrobił z mojego ojca
kogoś w rodzaju oficera łącznikowego albo tłumacza do kontaktów z Polakami
chrześcijanami, którzy pozostali w fabryce. Po raz pierwszy od paru miesięcy
ojciec poczuł się nieco pewniej. Twierdził, że wojna nie potrwa długo – może
do przyszłego roku, a może do końca tego będzie po wszystkim. I tak jak
pod koniec Wielkiej Wojny Niemcy wrócą do siebie. Podejrzewam, że wielu
żydowskich rodziców w całym Krakowie opowiadało takie bajki swoim dzieciom,
nie tylko by je uspokoić, ale i sobie poprawić nastrój. Mój ojciec zrobił ten sam błąd
co wielu innych, wierząc, że Niemcy, którzy przyszli teraz, są tacy sami jak ci
z poprzedniej wojny. Nie miał pojęcia – bo nie mógł mieć – o bezgranicznej
podłości i zdziczeniu tego nowego wroga.
Pewnego wieczoru, bez żadnego ostrzeżenia, dwóch funkcjonariuszy Gestapo
– niemieckiej tajnej policji – wdarło się do naszego mieszkania. Polacy, którzy
obrabowali mieszkanie na górze, dali im cynk, że jesteśmy Żydami i że mój ojciec
nie chciał oddać kluczy od lokalu sąsiadów. Teraz mogli się odegrać na moim ojcu.
Ci młodzi bandyci urągali tacie i domagali się, by im wyjawił, gdzie schował klucze
sąsiadów. Zaczęli wyrzucać zastawę. Przyparli tatę do ściany i kazali sobie
powiedzieć, gdzie trzymamy pieniądze i biżuterię. Pewnie nie zorientowali się,
do jakiego skromnego mieszkania trafili. Widać uwierzyli nazistowskiej
propagandzie, według której wszyscy Żydzi zgromadzili majątek. Pomimo ich
brutalności tata próbował im przemówić do rozsądku: „Rozejrzyjcie się wokół.
Widzicie tu jakieś bogactwa?”.
Gdy się zorientował, że racjonalne argumenty do nich nie trafiają, zrobił
fałszywy krok: powiedział, że doniesie na nich zwierzchnikom, nazistowskim
urzędnikom, których znał z fabryki. Ta groźba jeszcze bardziej rozwścieczyła
napastników. Pobili go, zwalili na podłogę i przydusili. Nie mogłem patrzeć na ich
brutalność, chciałem uciec, ale czułem się jak przymurowany do podłogi. Widziałem
szok i upokorzenie w oczach mojego ojca, leżącego na ziemi na oczach swojej
żony i dzieci. Ten dumny, ambitny człowiek, który ściągnął nas do Krakowa, by
zapewnić nam lepsze życie, nie był w stanie powstrzymać nazistowskich
bandziorów, którzy wdarli się do jego domu. Nagle, zanim jeszcze zdałem sobie
sprawę, co się dzieje, te chamy wywlekły mojego ojca z mieszkania i zaciągnęły go
do wyjścia, gdzieś w ciemną noc.
Był to jeden z najgorszych momentów w moim życiu. Te sceny przez lata
powracały mi w pamięci. Ten epizod stał się w pewien sposób nie tylko
zapowiedzią, ale i symbolem tych wszystkich okropnych wydarzeń, które miały
nastąpić. Dopóki nie zobaczyłem ojca pobitego i zakrwawionego, czułem się
w miarę bezpiecznie. Wiem, że musiało to wyglądać na naiwność, ale do tego
wieczoru myślałem, że ta cała przemoc mnie nie dotyczy, że jestem przed nią
chroniony. Teraz jednak, gdy widziałem, jak potraktowano tatę, zrozumiałem, że to
nieprawda. I od tej chwili wiedziałem, że nie mogę być bierny, że nie mogę tylko
czekać na klęskę Niemców.
Musiałem działać.
Musiałem odnaleźć mojego ojca.
W następnych dniach Dawid i ja przeszukaliśmy cały Kraków, starając się
odkryć, gdzie Gestapo trzyma tatę. Chodziliśmy po wszystkich posterunkach policji,
po wszystkich urzędach, przed którymi wisiały nazistowskie flagi. Ponieważ
mówiliśmy po niemiecku, a łotrostwo Niemców nie było jeszcze tak oczywiste,
śmiało pytaliśmy każdego Niemca, który mógł coś wiedzieć. Dopiero teraz zdaję
sobie sprawę, jakie to było szaleństwo. Przy każdym kontakcie z Niemcem
ryzykowaliśmy życie. Jednak pomimo tylu wysiłków nic nie wskóraliśmy. Nikt nie
potwierdził, że nasz ojciec został aresztowany – a tym bardziej nie powiedział,
gdzie go przetrzymują. To był dla nas najgorszy koszmar. Pesza poszła z Dawidem
i ze mną do pewnego prawnika, którego błagaliśmy o pomoc. Odesłał nas
do domu, obiecawszy, że dowie się, gdzie jest nasz ojciec – choć tak naprawdę nie
wiedział nawet, od czego zacząć poszukiwania.
Z każdym ślepym zaułkiem czułem większy strach. Starałem się to ukryć
– z myślą o mamie – ale czasami budziła mnie w nocy, bo rzucałem się
w jakichś koszmarach, gdy we śnie wracały do mnie obrazy bitego taty. Starałem
się nie myśleć o tym, co oczywiste: jeśli naziści bili go w naszej obecności, to co
mogli z nim robić, gdy tego nie widzieliśmy? Kiedy myślałem o jego cierpieniu,
było mi trochę głupio, że miałem nadzieję, iż wciąż żyje – bo przecież nie chciałem,
by nadal znosił bicie czy tortury. Czy w ogóle była szansa, żeby z tego wyszedł?
Mijały dnie i tygodnie, prawdopodobieństwo powrotu ojca stawało się coraz
mniejsze, a nasza sytuacja robiła się coraz trudniejsza, by nie powiedzieć
rozpaczliwa. Ojciec miał konto oszczędnościowe w pewnym krakowskim banku, ale
pieniądze te „wyparowały”, gdy wszystkie żydowskie rachunki przeszły
na własność nazistów. Ta niewielka kwota, którą mieliśmy w domu, już się
skończyła. Mieliśmy jeszcze rezerwę na czarną godzinę – dziesięć złotych monet,
które babcia dała mamie, gdy wyjeżdżaliśmy z Narewki. Monety te znikały jedna po
drugiej, wymieniane na jedzenie. Wkrótce nie mieliśmy już żadnego zabezpieczenia.
Mama odchodziła niemal od zmysłów ze strachu i obawy o przyszłość.
Prawie się załamała w tym okupowanym mieście, z dala od opieki rodziny
z Narewki. Szczególnie trudne były dla niej noce, gdy przez kilka godzin nie
krzątała się przy nas. Rzucała się wtedy nieustannie w łóżku. Czułem, jak drży,
zadając sobie wciąż te same pytania: „Co my teraz zrobimy? Jak będziemy żyć?”.
Bardzo chciałem jej pomóc, ulżyć jej jakoś, pokazać, że może na mnie liczyć. Ale
jako najmłodsze dziecko w rodzinie nie bardzo wierzyłem, by moje wsparcie dodało
jej ducha. Była zdana na siebie, przygnieciona ciężarem odpowiedzialności
za przetrwanie – dzieci i samej siebie.
Na początku grudnia 1939 roku naziści wydali rozporządzenie, że Żydzi nie
mogą dłużej chodzić do szkoły. Gdy o tym usłyszałem, poczułem z początku ulgę,
jakby ogłoszono niespodziewane wakacje. Czemu dziesięcioletni chłopiec miałby się
nie cieszyć z takiej laby? Wkrótce jednak nastrój mi się popsuł. Zdałem sobie
sprawę z zasadniczej różnicy pomiędzy dobrowolnym „urwaniem się z budy”
na parę dni a zakazem uczęszczania do niej. To był jeszcze jeden sposób odcięcia
nas od wszelkich wartości.
Zacząłem się razem z Dawidem i Peszą rozglądać za jakąś pracą. Nie było
to łatwe, bo mnóstwo żydowskich dzieciaków szukało zajęcia. Dawid został
pomocnikiem hydraulika, nosząc za nim narzędzia i pomagając mu w różnych
sprawach. Moja siostra sprzątała mieszkania. Ja zahaczyłem się w fabryce napojów
chłodzących, gdzie nalepiałem etykiety na butelki. Jako zapłatę dostawałem
codziennie jedną butelkę wody sodowej. Przynosiłem ją do domu.
Pewnego popołudnia, gdy wracałem z pracy, natknąłem się na gestapowca,
który pobił mojego tatę. Byłem pewien, że to on! Nie wiem, co mnie opętało, ale
pobiegłem za nim i błagałem, żeby mi powiedział, gdzie jest mój ojciec. Ten
wstrętny typ spojrzał na mnie z odrazą, jakbym był robakiem. Gdybym miał więcej
rozsądku, bałbym się o swoje życie. Ale moja naiwna śmiałość musiała zrobić
na nim wrażenie, bo powiedział mi, że ojca zabrano do więzienia św. Michała2.
Pobiegłem po Dawida i razem pognaliśmy do centrum. Okazało się, że ojciec
faktycznie tam był. Nie pozwolono nam się z nim zobaczyć, ale już sama
świadomość, że żyje, dała nam poczucie celu.
On jakoś przeżył, więc my też mogliśmy. Dawid i ja codziennie chodziliśmy
do więzienia z paczkami jedzenia, starannie przygotowanymi i zapakowanymi
przez mamę. Teraz zdaję sobie sprawę, że ten gestapowiec mógł mnie okłamać, ale
z jakichś powodów tego nie zrobił.
Kilka tygodni później ojca zwolniono, nie podając żadnej przyczyny. Gdy
pojawił się w naszych drzwiach, odczuliśmy ogromną ulgę i radość. Ale zaraz
potem nadszedł niespodziewany smutek. Szybko dostrzegliśmy, że to, przez co
przeszedł, zmieniło tatę. Nie chodziło tylko o wycieńczenie i wygłodzenie: zaszła
w nim bowiem dużo głębsza przemiana. Naziści nie tylko odarli go z dawnej siły
– którą zachowywał przez tyle lat pracy – ale też z wiary w samego siebie. Już
nie chodził wyprostowany. Mówił teraz mało, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Stracił pracę w hucie szkła, a wraz z nią coś jeszcze cenniejszego: godność istoty
ludzkiej. Ten widok pokonanego, złamanego ojca wstrząsnął mną do głębi. Jeśli on
nie potrafił się oprzeć nazistom, to jak ja miałem tego dokonać?
Wraz z końcem 1939 roku zdałem sobie sprawę, że optymistyczne zapowiedzi
taty były błędne. Nasza sytuacja rysowała się ponuro pod każdym względem.
Wszystko wskazywało na to, że wojna nieprędko się skończy. Naziści nie zadowolili
się tym, co już zgotowali nam, Żydom; każdy dzień przynosił nowe upokorzenia.
Na ulicach Żydzi musieli schodzić z drogi wszystkim niemieckim żołnierzom. Pod
Moim braciom, Caligowi i Herszlowi, wszystkim synom i córkom, siostrom i braciom, rodzicom i dziadkom, którzy padli ofiarą Holocaustu – a także Oskarowi Schindlerowi, którego szlachetne czyny istotnie ocaliły „cały świat” LEON LEYSON
Szlak Leona Leysona
PROLOG MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TEGO DNIA MIAŁEM spocone dłonie i czułem niepokój w brzuchu, gdy czekałem w kolejce. Cierpliwie, ale nie bez obawy. Miałem uścisnąć dłoń człowieka, który tyle razy uratował mi życie. Ale było to tak dawno... Nie miałem nawet pewności, czy mnie rozpozna. Wcześniej tego jesiennego dnia 1965 roku, jadąc na lotnisko w Los Angeles, powiedziałem sobie, że człowiek, z którym miałem się spotkać, może mnie już nie pamiętać. Ostatni raz widziałem się z nim przed dwudziestoma laty, na innym kontynencie i w całkiem innych okolicznościach. Byłem wtedy wychudzonym i wygłodzonym piętnastolatkiem, wyglądającym na dziesięciolatka. A teraz byłem trzydziestopięcioletnim facetem, żonatym, z obywatelstwem amerykańskim, weteranem armii Stanów Zjednoczonych i nauczycielem. Przesuwałem się z wolna w kolejce, by powitać naszego gościa, ale i tak trzymałem się z tyłu. Byłem w końcu najmłodszy w tym gronie, więc nie miałem po co przepychać się do przodu. Zresztą, szczerze mówiąc, sam chciałem odwlec chwilę, gdy mogłoby się okazać, że człowiek, któremu tyle zawdzięczam, już mnie nie pamięta. Ale zamiast rozczarowania czekało mnie radosne przeżycie – jego ciepły uśmiech i słowa: „Wiem, wiem, ty przecież jesteś mały Lejzon!”. Powinienem wiedzieć, że kto jak kto, ale Oskar Schindler nigdy mnie nie zawiedzie. W dniu, kiedy się znów spotkaliśmy, świat wciąż nie znał Oskara Schindlera i nie miał pojęcia o bohaterstwie, jakim się wykazał podczas drugiej wojny światowej. Jednak ludzie, którzy się wówczas zgromadzili na lotnisku, dobrze o tym wiedzieli. Wszyscy z nas – wraz z tysiącem innych – zawdzięczaliśmy mu życie. Przeżyliśmy Holocaust dzięki temu, że Schindler – ryzykując ogromnie – nie zawahał się przed przekupstwem i różnymi machlojkami, by ocalić nas, żydowskich robotników, przed komorami gazowymi w Auschwitz. Wykorzystał swój spryt i niewiarygodne szczęście, by uratować nam życie. Wmówił nazistom, że jesteśmy niezbędni dla wojennego wysiłku Niemiec, choć dobrze wiedział, że wielu z nas – łącznie ze mną – nie ma żadnych przydatnych kwalifikacji. Prawda wyglądała tak, że tylko stojąc na drewnianej skrzynce, mogłem dosięgnąć kontrolek maszyny, którą obsługiwałem. Dzięki tej skrzynce miałem szansę wykazać się jako użyteczny robotnik – i pozostać przy życiu. Nie nadawałem się raczej na ocalenie z Holocaustu. Przeciw mnie przemawiało wiele rzeczy, a za mną – prawie nic. Było jednak coś, co przeważyło wszystko inne: Oskar Schindler uważał, że wart jestem ocalenia, nawet za cenę jego osobistego ryzyka. Teraz przyszedł czas, bym to ja zrobił coś dla niego – bym opowiedział o Oskarze Schindlerze takim, jakiego go znałem. Mam nadzieję, że pamięć o nim stanie się częścią i Waszej pamięci, tak jak mojej. Jest to historia mojego życia splecionego z jego życiem. Tak więc chciałbym Wam przedstawić moją rodzinę – oni również ryzykowali życie, bym ocalał. Nawet w najgorszych
czasach dawali mi odczuć, że mnie kochają i zależy im na moim życiu. W moich oczach także są bohaterami.
ROZDZIAŁ 1 POBIEGŁEM NA BOSAKA PRZEZ PODMOKŁE łąki do rzeki. Wśród drzew zrzuciłem ubranie, a potem uchwyciłem się znajomej niskiej gałęzi i poszybowałem nad wodą. Co za rozkoszne lądowanie! Spływając już z nurtem rzeki, słyszałem jedno, a potem dwa dalsze pluśnięcia – to dołączali do mnie przyjaciele. Niestety, wkrótce trzeba było wyleźć na brzeg, by znów wystartować z naszej ulubionej gałęzi. Gdy drwale pracujący w górze rzeki psuli tę zabawę, spuszczając w nurt pnie, by spłynęły do tartaku, szybko korzystaliśmy z nowej atrakcji: układaliśmy się na plecach na dryfujących pniach i podziwialiśmy słońce przenikające przez sklepienie gałęzi – dębowych, świerkowych i sosnowych. Powtarzaliśmy tę zabawę bez końca i nigdy mi się nie znudziła. Czasami w te gorące letnie dni wkładaliśmy kąpielówki – zwłaszcza wtedy, gdy liczyliśmy się z obecnością dorosłych – ale zwykle dokazywaliśmy nago. Szczególnego uroku dodawał tym zabawom fakt, że były jak najsurowiej zakazane przez mamę – bo przecież nie umiałem pływać. Równie wiele zabawy miałem zimą. Mój starszy brat Calig pomagał mi w kleceniu łyżew ze wszystkiego, co było pod ręką – z resztek metalu znalezionych w dziadkowej kuźni i drewienek przeznaczonych na opał. Nasza pomysłowość nie miała granic. Łyżwy były prymitywne i nietrwałe – ale działały! Byłem chłopcem niewysokim, lecz szybkim. Uwielbiałem się ścigać ze starszymi chłopakami po kruchym lodzie. Pewnego razu pod Dawidem, jednym z moich braci, lód się załamał. Wpadł do rzeki. Dobrze, że woda była w tym miejscu płytka. Pomogłem mu wydostać się na powierzchnię i pognaliśmy do domu, by się przebrać i ogrzać przy piecu. Ale wkrótce znów wybraliśmy się nad rzekę w poszukiwaniu nowych przygód. Życie wydawało się nam jedną wielką beztroską majówką. Tak więc nawet najstraszniejsze bajki nie przygotowały mnie na spotkanie z faktycznymi potwornościami, jakie mnie dotknęły już parę lat później – z walką o przeżycie, ale i z bohaterem, który pojawił się w przebraniu bestii. Pierwsze lata mojego życia nie zapowiadały niczego takiego. Choć ludzie od dawna znają mnie jako Leona Leysona, tak naprawdę nazywam się Lejb Lejzon. Urodziłem się w Narewce, sporej wsi w północno-wschodniej Polsce. Dziś niedaleko biegnie granica z Białorusią – ale wtedy tak nie było. Moja rodzina mieszkała w okolicy od pokoleń, od co najmniej dwóch wieków. Rodzice byli uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi, którzy liczyli jedynie na to, na co sami potrafili zapracować. Moja matka, Chana, była najmłodsza z rodzeństwa złożonego z dwóch sióstr i trzech braci. Jej starsza siostra miała na imię Szejna, co w jidysz znaczy „piękna”. Ciotka rzeczywiście była bardzo ładna – a moja mama niespecjalnie, przez co ludzie, w tym moi dziadkowie, traktowali je odmiennie. Oczywiście kochali je obie, ale uważali, że Szejna jest za ładna do ciężkiej pracy fizycznej, a moja mama – nie. Pamiętam, jak mama
opowiadała mi, że musiała nosić wiadra pełne wody ludziom pracującym w polu. Panował wtedy upał, a wiadra ciążyły, jednak trud się opłacił, bo właśnie wtedy mama poznała tatę. Choć tata sam zainteresował się mamą, ich małżeństwo musiało być zaaranżowane przez dziadków – w każdym razie na takie wyglądać. Wtedy we wschodniej Europie panował taki obyczaj. Na szczęście dziadkowie z obu stron byli zadowoleni, że ich dzieci czują do siebie sympatię. Wkrótce doszło do ślubu; moja mama miała wtedy szesnaście lat, a tata, Mosze, osiemnaście. Dla mojej mamy życie pod wieloma względami niewiele się zmieniło. Dni upływały jej na zajęciach domowych, gotowaniu i dbaniu o rodzinę – tyle że nie byli to już rodzice i rodzeństwo, lecz mąż i własne dzieci. Jako najmłodszy z pięciorga rodzeństwa nieczęsto miałem mamę tylko dla siebie, więc lubiłem, gdy bracia i siostra byli w szkole, a do domu przychodziły sąsiadki i siadały koło pieca, robiły na drutach albo darły gęsie pierze na pierzyny i poduszki. Przyglądałem się, jak kobiety wpychały pierze do wsypy i potrząsały delikatnie, by zrobiło się bardziej puchate. Wtedy zawsze trochę piórek musiało spaść na podłogę. Moim zadaniem było zebrać ten puch, unoszący się w powietrzu niczym śnieg. Próbowałem wszystko wyłapać, ale piórka mi uciekały. Często miałem jednak szczęście i chwytałem je w garść, a wtedy sąsiadki nagradzały mnie śmiechem i pochwałami. Skubanie gęsi było ciężką pracą, więc każde piórko miało swoją wartość. Czekałem, aż moja mama zacznie się wymieniać z przyjaciółkami historyjkami i wiejskimi ploteczkami. Ukazywała wtedy swoje pogodniejsze oblicze. Chociaż była wiecznie zapracowana, zawsze znajdowała czas, by okazać nam swoją miłość. Śpiewała z nami, no i oczywiście pilnowała, byśmy robili, co do nas należy. Kiedyś siedziałem przy stole nad podręcznikiem do arytmetyki, gdy usłyszałem za sobą jakieś szuranie. Tak byłem skupiony na nauce, że nie dosłyszałem, iż mama zaczęła się krzątać przy kuchni. Nie było to w porze obiadu ani kolacji, więc się zdziwiłem. A ona podała mi talerz z jajecznicą. Usmażyła ją specjalnie dla mnie. I powiedziała: „Dobry z ciebie chłopak, zasłużyłeś sobie”. Wciąż czuję dumę, gdy to sobie przypominam. Mama też musiała być dumna. Mój ojciec chciał nam zawsze zapewnić przyzwoite życie. Uważał, że praca w fabryce da mu lepsze perspektywy niż rodzinna kuźnia. Wkrótce po ślubie z mamą zaczął pracować jako młodszy mechanik w hucie szkła, gdzie wyrabiano butelki. Tam nauczył się robić formy do butelek. Dzięki ciężkiej pracy, wrodzonym zdolnościom i determinacji szybko awansował. Właściciel fabryki wysłał ojca na kurs projektowania narzędzi do pobliskiego Białegostoku. Od razu zorientowałem się, że to była dla niego ważna sprawa, bo kupił sobie z tej okazji nową marynarkę, a w naszej rodzinie nieczęsto kupowało się nowe ubrania. Huta szkła nieźle prosperowała, więc właściciel postanowił wypłynąć na szersze wody i przenieść ją do Krakowa. Uważałem, że to strasznie daleko. W naszej wsi mocno się tym emocjonowano, bo mało kto z nas – chyba nikt – opuszczał miejsce urodzenia. Mój ojciec, jako jeden z niewielu pracowników, miał się przenieść wraz z fabryką. Plan był taki, że tata najpierw pojedzie sam do Krakowa, a kiedy się trochę dorobi i znajdzie odpowiednie mieszkanie,
ściągnie rodzinę. Zabrało mu to parę lat. Tymczasem co pół roku przyjeżdżał do nas w odwiedziny. Nie pamiętam już pierwszego wyjazdu taty, ale przypominam sobie, jak do nas przyjeżdżał na parę dni. Gdy się pojawiał, wiedziała o tym cała wieś. Ojciec był wysokim, przystojnym mężczyzną, przywiązującym sporą wagę do wyglądu. W Krakowie nabrał wielkomiejskiego szlifu i stopniowo zaczął się coraz lepiej ubierać. Za każdym przyjazdem miał na sobie piękny garnitur, elegancką koszulę i krawat. Budziło to niemałą sensację wśród wieśniaków przyzwyczajonych do luźnych i prostych ubrań chłopskich. Zresztą te garnitury pomogły nam ocalić życie w strasznych latach, które nas czekały. Odwiedziny ojca to zawsze było święto. Dom się odmieniał. Przez resztę roku mama gotowała nam jedzenie smaczne, ale skromne. Gdy jednak przyjeżdżał tata, było inaczej. Siadaliśmy przy suto zastawionym stole. Na śniadanie było zawsze więcej jajek, a na obiad – mięsa. Słuchaliśmy opowieści taty o miejskim życiu. Mówił nam o nowoczesnych wynalazkach – kanalizacji w mieszkaniach i o tramwajach, co trudno nam było sobie nawet wyobrazić. Cała nasza czwórka braci – Herszel, Calig, Dawid i ja – zachowywała się jak najgrzeczniej. Wiedzieliśmy jednak, że prawdziwą ulubienicą ojca jest nasza siostra Pesza. Nic dziwnego, gdyż w naszym domu, pełnym hałaśliwych chłopaków, była jedyną dziewczynką. Ile razy coś przeskrobaliśmy, Pesza nigdy nie była winna – nawet jeśli sama miała coś za uszami. Ojciec zawsze stawał w jej obronie. Pesza miała długie blond włosy, które mama zaplatała jej w grube warkocze. Pomagała mamie w domu, była cicha i grzeczna. Mogę więc zrozumieć, czemu tata tak ją faworyzował. Tata przywoził nam prezenty z miasta. Na bombonierkach były zdjęcia wspaniałych historycznych budynków i bulwarów krakowskich. Wpatrywałem się w nie długo, próbując sobie wyobrazić życie w tak pięknym miejscu. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie zawsze donaszałem po starszych braciach ubrania i bawiłem się ich zabawkami. Pewnego razu tata przywiózł nam teczki. Myślałem, że znów będę musiał czekać, aż „odziedziczę” jedną po którymś z braci. Uważałem, że to nie w porządku. Spotkała mnie jednak niespodzianka – tym razem najmniejsza teczuszka była tylko i wyłącznie dla mnie. Bardzo się ucieszyłem. Ojciec przyjeżdżał zaledwie na parę dni, ale zawsze znajdował wtedy czas dla mnie. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż spacery z tatą do dziadków, gdy po drodze witali się z nim wszyscy przyjaciele i znajomi. Trzymał mnie zawsze za rękę, bawiąc się moimi palcami. To było jak sekretny przekaz, mówiący, że kocha mnie – swojego najmłodszego syna. Herszel był z nas najstarszy, potem szedł Becalel, nazywany Caligiem, następnie Pesza, brat Dawid, no i ja. Dla mnie Herszel był jak biblijny Samson: wielki, mocny i zadziorny. Rodzice narzekali na jego krnąbrność. Jako nastolatek zbuntował się i odmówił chodzenia do szkoły. Chciał robić coś bardziej „użytecznego”. Tata pracował już wtedy w Krakowie, więc rodzice postanowili, że i Herszel tam pojedzie. Miałem co do tego mieszane uczucia. Z jednej strony było mi przykro, że brat nas opuszcza, ale poczułem też ulgę. Nie chciałem, żeby mama się martwiła, a i wiedziałem, że dla Herszla lepiej będzie mieszkać z tatą. On
zresztą polubił miejskie życie i rzadko przyjeżdżał do nas z ojcem. Jeśli Herszel był twardy i skory do bitki, to Calig stanowił pod wieloma względami jego przeciwieństwo. Był miły i delikatny. Choć sześć lat starszy i miał wszelkie powody, by traktować mnie z góry, nigdy tego nie robił. Nie pamiętam, by kiedykolwiek odnosił się do mnie jak do uprzykrzonego brzdąca, którym zapewne byłem. Zabierał mnie nawet na spacery po okolicy. Był technicznym geniuszem. Wydawało się, że nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłby zmajstrować. Kiedyś zbudował radio kryształkowe, na którym łapaliśmy Warszawę, Białystok, a nawet Kraków. Wszystko zrobił sam – także skrzynkę i antenę. Zdawało mi się, że to czary, gdy Calig założył mi słuchawki i usłyszałem hejnał z kościoła Mariackiego w Krakowie, oddalonego o setki kilometrów. Jednak moim najbliższym towarzyszem był Dawid, starszy o nieco ponad rok. Pamiętam, jak Dawid opowiadał mi, że kiedy byłem niemowlakiem, bujał mnie w kołysce, gdy płakałem. Możliwe, bo spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. A jednak lubił się ze mną drażnić. Uśmiechał się z wyraźną satysfakcją, gdy dawałem się nabrać na jego kawały. Czasami bywałem tak dotknięty jego żartami, że łzy stawały mi w oczach. Pewnego razu, gdy zajadaliśmy makaron, zaczął mi wmawiać, że to ugotowane glisty. Przekonywał mnie tak długo i z tak poważną miną, że w końcu mu uwierzyłem. Zacząłem się dławić, a Dawid wybuchnął śmiechem. Ale wkrótce potem znów byliśmy najlepszymi kumplami, aż do czasu... gdy Dawid znów znalazł sposobność, by zrobić mnie w konia. W Narewce mieszkał jakiś tysiąc Żydów. Na modlitwy w synagodze, zwanej też bożnicą, chodziłem z dziadkami ze strony mamy, z którymi byłem szczególnie zżyty. Uwielbiałem te modlitwy, odbijające się od ścian synagogi. Rabin zaczynał modły silnym, dźwięcznym głosem, który stopniowo zlewał się z głosami wiernych. Co parę minut jego głos wznosił się ponad gwarem zebranych, podając miejsce, gdzie mają otworzyć modlitewniki. Potem każdy skupiał się na własnej modlitwie. Czuliśmy się, jakbyśmy stanowili jedność – ale też każdy odczuwał swój osobisty związek z Bogiem. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać dziwnie, lecz dla nas było najnaturalniejsze pod słońcem. Gdy Polacy chrześcijanie próbowali opisać jakieś zgiełkliwe i chaotyczne wydarzenie, mówili, iż przypominało ono „harmider w bożnicy”. W tamtych pokojowych czasach nie miało to wrogiego wydźwięku, ale świadczyło o tym, jak dziwne wydawały się innowiercom nasze praktyki religijne. Chrześcijanie i Żydzi żyli w Narewce na ogół zgodnie, choć już jako dzieciak nauczyłem się, by nie chodzić ulicami podczas Wielkiego Tygodnia. W tym bowiem czasie chrześcijańscy sąsiedzi traktowali nas szczególnie, jakbyśmy byli ich wrogami. Nawet niektórzy moi koledzy tak się zachowywali. Obrzucali mnie kamieniami i ostrymi, raniącymi epitetami w rodzaju: „Zabójca Chrystusa”. Nie widziałem w tym sensu, bo przecież Jezus żył przed wieloma wiekami, ale widać moja osobista tożsamość znaczyła dla nich mniej od mojej tożsamości zbiorowej – Żyda. A dla ludzi, którzy nas nienawidzili, nie miało znaczenia, kiedy żył jakiś konkretny Żyd. Dla nich każdy Żyd był na wiek wieków Żydem i jako taki odpowiadał za śmierć Jezusa. Na szczęście ta wrogość objawiała się tylko przez parę dni w roku, a generalnie Żydzi i goje z Narewki żyli w zgodzie. Oczywiście
zdarzały się wyjątki, jak zawsze. Kobieta mieszkająca naprzeciwko naszego domu obrzucała kamieniami Żydów tylko za to, że przechodzili pod jej oknami. Chyba się bała, że sama bliskość jakiegoś Żyda sprowadzi na nią nieszczęście. Przyzwyczaiłem się przechodzić na drugą stronę ulicy, gdy mijałem jej dom. Inni sąsiedzi byli znacznie sympatyczniejsi. Rodzina mieszkająca obok zapraszała nas co roku, byśmy obejrzeli ich choinkę. Ogólnie rzecz biorąc, Narewka z lat trzydziestych dwudziestego wieku była idyllicznym miejscem do spędzenia dzieciństwa. Od zachodu słońca w piątek do sobotniego wieczoru Żydzi z Narewki obchodzili szabat. Uwielbiałem tę ciszę, jaka zapadała wraz z zamknięciem sklepów i wszelkich interesów. To była oczekiwana przerwa w całotygodniowej krzątaninie. Po nabożeństwie w synagodze Żydzi siadywali na gankach, gawędzili i żuli pestki dyni. Gdy przechodziłem w pobliżu, często prosili mnie, bym coś zaśpiewał, bo wiedzieli, że znam mnóstwo piosenek i zachwycali się moim głosem. Niestety, zmieniło się to, gdy podrosłem. Od września do maja chodziłem rano do szkoły państwowej, a po południu do chederu, szkoły żydowskiej. Rodzice zapisali mnie do niej, gdy miałem pięć lat. Tu miałem się nauczyć hebrajskiego i studiować fragmenty Tory. Korzystałem z tego, że mogłem naśladować moich braci, odrabiających ćwiczenia domowe z chederu, choć nie bardzo wiedziałem, o co w tym chodzi. Dominującym wyznaniem w Polsce był rzymski katolicyzm, odgrywający też ważną rolę w państwowej szkole, do której chodziłem. Kiedy katoliccy koledzy odmawiali modlitwy, my, Żydzi, musieliśmy stać w milczeniu. Ale łatwiej to powiedzieć, niż zrobić: często dostawaliśmy burę za ukradkowe rozmowy albo poszturchiwanie się w czasie, gdy mieliśmy stać jak słupy soli. Problem w tym, że nasz nauczyciel ochoczo donosił o wszystkim naszym rodzicom. Bywało, że mama wiedziała o moim złym zachowaniu, jeszcze zanim zdążyłem wrócić po lekcjach do domu. Mama nigdy mnie nie biła, ale umiała dać do zrozumienia, że jest ze mnie niezadowolona. Było mi wtedy bardzo przykro, więc na ogół sprawowałem się dobrze. Pewnego razu mój kuzyn Josel spytał swojego nauczyciela, czy mógłby zmienić imię na Józef – na cześć marszałka Józefa Piłsudskiego. Nauczyciel odparł, że Żydom nie wolno mieć polskich imion. Nie rozumiałem, czemu kuzyn chciał zmienić imię, tym bardziej że Josel znaczyło w jidysz dokładnie to samo, co polskie „Józef”. Jednak nie zaskoczyła mnie odpowiedź nauczyciela. Tak to już wtedy było. Moim „drugim domem” było mieszkanie naszego sąsiada Lansmana, krawca z zawodu. Z podziwem patrzyłem, z jaką precyzją potrafił rozsiewać z ust mgiełkę wody na prasowane ubrania. Uwielbiałem odwiedzać jego, jego żonę i czterech synów, z których każdy był mistrzem krawieckiego fachu. Lubili podśpiewywać przy pracy, a wieczorami siadali razem, grając i śpiewając. Zdumiało mnie, gdy najmłodszy z braci, syjonista, postanowił opuścić dom rodzinny i wyjechać do Palestyny. Czemu chciał jechać taki kawał świata, czemu rzucił swą rodzinę, pracę i wspólne muzykowanie? Teraz wiem, że ta decyzja uratowała mu życie, bo cała jego rodzina – matka, ojciec, wszyscy bracia – zginęła w Holocauście.
W Narewce brakowało większości rzeczy, które dziś uważamy za niezbędne do życia. Ulice były brukowane kocimi łbami albo nie miały żadnej utwardzonej nawierzchni. Większość domów była drewniana i parterowa. Ludzie poruszali się pieszo, na końskich grzbietach albo furmankami. Wciąż pamiętam, jaką sensację w 1935 roku wywołało we wsi pojawienie się elektryczności. Każdy dom miał zdecydować, czy chce energii elektrycznej. Moi rodzice po długich dyskusjach postanowili zainstalować ten cud techniki. Pojedynczy kabel szedł do oprawki założonej pośrodku sufitu. Nie mogliśmy uwierzyć, że jedna szklana bańka może zastąpić lampę naftową – i to tak dobrze, że mogliśmy czytać po nocy. Wystarczyło przekręcić przełącznik. Gdy myślałem, że rodzice nie widzą, wdrapywałem się na krzesło i przekręcałem raz po raz przełącznik, a światło zapalało się i gasło, jakby za sprawą magii. Istny cud! Jednak pomimo tego elektrycznego cudu życie w Narewce wyglądało pod wieloma względami podobnie jak przed wiekami. W domach nie było kanalizacji i nauczyłem się, by w mroźne dni odwlekać jak tylko się dało wędrówki do wygódki na podwórzu. Mieliśmy tylko jeden duży pokój, służący za kuchnię, jadalnię i salon, oraz jedną sypialnię. Prywatność w takim sensie, jak ją rozumiemy dzisiaj, właściwie nie istniała. Spaliśmy w jednym łóżku: mama, bracia, siostra i ja. Wodę czerpaliśmy ze studni na podwórzu, spuszczając wiadro na łańcuchu, aż rozległo się pluśnięcie, a potem wyciągaliśmy je kołowrotem z korbą – ciężkie i pełne wody. Sztuką było nie rozchlapać za dużo w drodze do domu. Codziennie potrzebowaliśmy kilku wiader, więc musieliśmy się sporo nachodzić i nakręcić korbą. Do moich obowiązków należało też zbieranie jaj zniesionych przez kury, układanie drewna porąbanego przez Caliga i załatwianie sprawunków dla mamy. Prawie codziennie chodziłem też do obory dziadków i przynosiłem stamtąd skopek mleka od ich krowy. Naszą wieś na skraju Puszczy Białowieskiej zamieszkiwali różni ludzie: rolnicy, kowale, krawcy, rzeźnicy, ale też nauczyciele i sklepikarze. Byliśmy prostą, chłopską społecznością – tak Żydzi, jak i chrześcijanie. Nasze życie kręciło się wciąż wokół tych samych spraw: rodziny, kalendarza religijnego, zasiewów i zbiorów. Miejscowi Żydzi mówili w domu w jidysz, w miejscach publicznych po polsku, a w synagodze i szkole żydowskiej po hebrajsku. Ja nauczyłem się też trochę po niemiecku od rodziców. Z czasem okazało się, że znajomość niemieckiego przydała nam się bardziej, niż mogliśmy przypuszczać. Ponieważ zgodnie z polskim prawem Żydzi nie mogli posiadać ziemi uprawnej – co zresztą przez stulecia było normą w wielu krajach europejskich – mój dziadek ze strony matki, Jakob Meyer, dzierżawił swój grunt od prawosławnych. Musiał codziennie przez wiele godzin pracować fizycznie, by utrzymać rodzinę. Uprawiał pola, kopał kartofle, kosił. Czułem się wspaniale, jadąc na szczycie jego drabiniastego wozu, naładowanego wysoko snopami zebranego zboża. Od kiedy tata wyjechał do Krakowa, mama coraz bardziej polegała na pomocy swych rodziców. Dziadek przywoził nam często kartofle, buraki i inne produkty ze swego ogrodu, żeby jego córka i wnuki nie głodowali. Ale nawet z pomocą dziadków mama miała pełne ręce roboty, prowadząc sama dom pełen
dzieciaków. Już samo tylko nakarmienie nas i opranie, a także dopilnowanie, byśmy mieli wszystko do szkoły, było poważnym wyzwaniem. Dla siebie nie miała już czasu. W Narewce każdy znał swoich sąsiadów i wiedział, jak zarabiają na życie. Ludzi kojarzono raczej z zajęcia, a nie z nazwiska. Mój dziadek ze strony ojca znany był jako Jakub kowal, a nasz sąsiad jako Lansman krawiec. Kobiety często określano od imienia męża – na przykład „Jakubowa” – a dzieci wedle swych rodziców lub dziadków. Ludzie nie myśleli na ogół o mnie jako Lejbie Lejzonie, a nawet synu Moszego i Chany, ale kojarzyli, że jestem eynikl (wnukiem) Jakuba Meyera. Ten prosty fakt wiele mówi o świecie, w którym dorastałem. To było społeczeństwo patriarchalne, gdzie szanowano, a nawet czczono podeszły wiek, zwłaszcza wtedy, gdy – jak w przypadku mojego dziadka ze strony mamy – oznaczał lata ciężkiej pracy, dbałości o rodzinę i pobożności. Zawsze czułem się trochę ważniejszy, gdy ludzie nazwali mnie wnukiem Jakuba Meyera. W każdy piątkowy wieczór i sobotni poranek stawałem w synagodze przy moim dziadku, schylając głowę, gdy on schylał, i modląc się tak jak on. Wciąż pamiętam, jak się w niego wpatrywałem – rosłego i mocnego jak drzewo, pod którym mogłem się schronić. Paschę zawsze spędzaliśmy w domu rodziców mamy. Ponieważ byłem najmłodszym wnukiem, zawsze miałem wywołujący tremę przywilej zadawania czterech tradycyjnych świątecznych pytań. Gdy recytowałem te pytania po hebrajsku, starając się bardzo, by niczego nie pomylić, czułem na sobie wzrok dziadka. Po skończeniu wzdychałem z ulgą, wiedząc, że spełniłem jego oczekiwania. Byłem szczęśliwy, że jestem jego wnukiem, i chciałem zawsze zaskarbić sobie jego uznanie. Szczególnie lubiłem spędzać u dziadków noce, bo mogłem sypiać w ich łóżku bez towarzystwa mojego rodzeństwa, jak to było u nas w domu. No i bardzo lubiłem być w centrum uwagi dziadków! Chroniony miłością i troską rodziny niewiele wiedziałem o prześladowaniach, jakie kiedyś spadały na Żydów z Narewki. Moi rodzice przeżyli pogromy na początku dwudziestego wieku, gdy ta część Polski należała do carskiej Rosji. Po tych wydarzeniach wielu Żydów z naszych stron wyjechało do Ameryki – między innymi bracia mamy, Morris i Karl. Chociaż nie znali ani słowa po angielsku, wierzyli, że w Stanach Zjednoczonych czeka ich lepsze jutro. Parę lat później również Szejna, piękna siostra mamy, zaczęła nowe życie w Ameryce. Moi rodzice doświadczyli bezpośrednio Wielkiej Wojny z lat 1914–1918. Nikt wtedy nie nazywał jej „pierwszą wojną światową”, bo nie spodziewano się, że w 1939 roku wybuchnie kolejna, jeszcze gorsza. Podczas Wielkiej Wojny niemieccy żołnierze obchodzili się na ogół dość przyzwoicie z Polakami, niezależnie od wyznania. Z drugiej strony zmuszali ich do pracy dla Niemiec. Mój ojciec, na przykład, pracował dla Niemców na kolei wąskotorowej wywożącej z naszej okolicy tarcicę i inne rzeczy, które miały iść do Niemiec. W 1918 roku cesarstwo niemieckie zostało pokonane, a wojska okupacyjne wycofały się i wróciły do swojego kraju. Z perspektywy czasu wiem, że moi rodzice – jak wielu innych – zrobili poważny błąd, sądząc, że Niemcy, którzy przyszli do Narewki w czasie drugiej
wojny światowej, będą się zachowywali podobnie jak żołnierze cesarza Wilhelma podczas pierwszej wojny. Myśleli, że to tacy sami ludzie jak inni, wypełniający tylko swój żołnierski obowiązek i marzący, by jak najszybciej wrócić do swych żon i dzieci; doceniający wszelkie oznaki gościnności i uprzejmości. Podobno mój dziadek całkiem dobrze dogadywał się z Niemcami podczas Wielkiej Wojny. Czemu teraz miałoby być inaczej? Ostatecznie – czemu człowiek ma ufać, jeśli nie własnym doświadczeniom? Gdy wracam myślą do miejsca, gdzie dorastałem, do tej wsi, po której zostało mi tak wiele dobrych wspomnień, przypominam sobie piosenkę w jidysz, którą śpiewałem kiedyś z Lansmanem i jego synami. Nazywa się Ojfu Pripetczik (Na kracie paleniska). Opowiada na smętną nutę o rabinie nauczającym hebrajskiego alfabetu swych młodych uczniów – dokładnie w ten sam sposób, w jaki sam uczyłem się w chederze. Piosenka kończy się złowieszczymi słowami: Gdy dorośniecie, dzieci, Zrozumiecie, Ile jest łez w tych literach I jak wiele lamentu... Wieczorami, gdy śpiewałem tę pieśń z rodziną Lansmanów, słowa te wydawały mi się jedynie przypomnieniem jakiejś odległej przeszłości. Nigdy nie przychodziło mi do głowy, że to zapowiedź mojej własnej niedalekiej i strasznej przyszłości.
ROZDZIAŁ 2 TRUDNO SOBIE WYOBRAZIĆ ŚWIAT bez samolotów i samochodów, świat, gdzie ludzie spędzają większość życia w jednej i tej samej okolicy, a jeśli się już gdzieś wybierają, to nie dalej niż dwadzieścia kilometrów od swojej wsi. Świat bez internetu, a nawet telefonu... Z drugiej jednak strony, mam bardzo dobre wspomnienia z takiego małego świata, w którym spędziłem dzieciństwo. Był to bowiem świat przepełniony miłością i rodzinnym ciepłem. Mało się w tym świecie zmieniało – ale jeśli już, to o wydarzeniach takich naprawdę długo się pamiętało. Gdy wracam myślą do tego odległego już sposobu życia, czuję tęsknotę – zwłaszcza za moimi dziadkami, ciotkami, wujami i kuzynami. Z opowieści taty wyrobiłem sobie fantastyczne wyobrażenie o Krakowie, leżącym ze czterysta kilometrów od Narewki, a całe lata świetlne od tego życia, jakie z Narewki znałem. Tacie musiało być ciężko zostawić nas na wiele miesięcy; wiedział, jaki ciężar spadnie na mamę. Ale nasza mama dobrze rozumiała, że ojciec pracuje po to, by zapewnić nam lepsze życie. Musieliśmy cierpliwie czekać, aż zarobi dość pieniędzy. Wreszcie wiosną 1938 roku, po pięciu latach pracy i oszczędzania, posłał po nas. Byłem okropnie podekscytowany. Miałem osiem lat, kochałem przygody. Wiedziałem, że w dużym mieście znajdę ich mnóstwo, a bycie z ojcem wydawało mi się najlepszą rzeczą pod słońcem. Przecież od chwili, gdy miałem trzy latka, rzadko go widywałem. Dlatego z takim rozgorączkowaniem – a może i nutą zniecierpliwienia – żegnałem się z moimi dziadkami, ciotkami i kuzynami. Byłem gotów zacząć nowe życie. Sądziłem, że jeszcze nieraz ich zobaczę. Nie oglądając się za siebie, wyruszyłem w pierwszą podróż pociągiem. Nigdy jeszcze nie wystawiłem nosa poza opłotki naszej wsi, nie mówiąc już o jeździe pociągiem. Wszystko było frapujące: odgłosy, prędkość, sceneria przesuwająca się za oknem wagonu. Byłem gotów – przynajmniej tak mi się zdawało – na wszystko, co się może wydarzyć. Nie pamiętam dokładnie, ile trwała ta podróż, ale na pewno wiele godzin. Jak wielki wydawał się ten świat – a przebyliśmy zaledwie kilkaset kilometrów. Gdy zapadł zmierzch, przestraszyłem się, że coś przegapię, jeśli odkleję się od okna. Dobrze po jedenastej wieczorem pociąg wjechał na stację w Krakowie. Tata już na nas czekał, a my padliśmy mu w ramiona. Załadowaliśmy górę bagaży na wynajęty wóz i wcisnęliśmy się na kozioł obok woźnicy. Byłem zdumiony, że mimo tak późnej pory na ulicach widziało się wszędzie tramwaje i przechodniów. „Jesteśmy prawie na miejscu” – powiedział tata, gdy przejechaliśmy nad Wisłą. Stukot końskich kopyt po krakowskim bruku sprawił, że trochę przysnąłem. Po chwili dotarliśmy do celu. Nasze nowe mieszkanie mieściło się na parterze kamienicy przy ulicy Przemysłowej 13, zaraz na południe od rzeki. W budynku tym mieszkali pracownicy huty szkła, w której pracował tata. Tak jak w Narewce mieliśmy tylko dwa pokoje, ale miejsca było znacznie więcej. Najbardziej zaintrygowała mnie kanalizacja. Zanim zmęczeni padliśmy na łóżko, tata zaprowadził nas na korytarz i pokazał łazienkę, którą mieliśmy dzielić
z trzema innymi rodzinami. Pociągnąłem za łańcuszek w ubikacji i zrobiłem wielkie oczy, gdy muszla została spłukana, a zbiornik na górze niebawem sam się napełnił. Do tej pory największym cudem była dla mnie elektryczna żarówka, ale teraz – gdy zdałem sobie sprawę, że nie będę musiał po nocy wychodzić z domu za potrzebą – uznałem, że kanalizacja jest jeszcze lepsza. Następnego dnia wybrałem się z Dawidem na zwiedzanie okolicy. Krok za krokiem zapuszczaliśmy się coraz dalej od domu, aż dotarliśmy nad Wisłę, gdzie most Powstańców Śląskich łączył naszą dzielnicę z historyczną dzielnicą żydowską na Kazimierzu, a dalej z Wawelem, starą siedzibą polskich królów. Wkrótce nabrałem dość śmiałości, by samemu wyprawiać się na włóczęgi po Krakowie. Okazało się, że te piękne widoki, które znałem ze zdjęć na bombonierkach, w rzeczywistości robią jeszcze większe wrażenie. Szczególnie upodobałem sobie wielkie krakowskie parki i historyczne budowle, takie jak Synagoga Stara z piętnastego wieku i majestatyczny czternastowieczny kościół Mariacki, górujący nad Rynkiem Głównym. To z wieży tego kościoła rozlegał się hejnał, który już słyszałem przez radio Caliga. Każdy kolejny dzień przynosił nową przygodę; nie mogłem się doczekać, by odkryć, co się znajdowało za następnym rogiem ulicy. Czasami dotykałem budynków, by się upewnić, że nie śnię. Na ulicach panował taki ruch, jakby wszyscy mieli coś bardzo ważnego do załatwienia – i to zaraz. Czasami wyciągałem nogi, by się przekonać, dokąd ci ludzie tak gnają. Bywało też, że zatrzymywałem się na dłuższą chwilę przed wystawami domów towarowych. Czego tam nie było! Od ubrań i biżuterii po różne urządzenia, których zastosowania nawet nie znałem. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie widziałem. To było jak w kinie albo wesołym miasteczku – choć wtedy nie wiedziałem, że takie miejsca w ogóle istnieją. Mieszkaliśmy w robotniczej, przemysłowej dzielnicy, ledwie parę przecznic od huty szkła, gdzie pracował tata. Ganiało tam mnóstwo chłopaków w moim wieku. Czasem mieli ze mnie niezły ubaw, gdy rozdziawiałem usta na widok rzeczy, które dla nich były czymś najzwyklejszym. Lubili odgrywać cwane „miejskie wróble” i popisywać się przed naiwniakiem ze wsi. Jednak od czasu do czasu sami przystawali, by się przyjrzeć czemuś ciekawemu, co przyciągnęło mój wzrok. Nie minęło wiele czasu, a miałem już kilku wypróbowanych przyjaciół, z którymi dobrze się bawiłem. Jednym z naszych ulubionych zajęć było jeżdżenie tramwajami przemierzającymi miasto. Ponieważ ani ja, ani oni nie mieliśmy pieniędzy na bilety, wynaleźliśmy pewien sposób – bardzo sprytny, jak się nam wydawało – by podróżować za darmo. Wskakiwaliśmy do wagonu tymi drzwiami, od których najbardziej oddalony był akurat konduktor. Gdy ten się do nas zbliżał, zbierając po drodze pieniądze i kasując bilety, my szykowaliśmy się do ucieczki. Wyskakiwaliśmy z tramwaju wprost sprzed nosa konduktora, a potem wskakiwaliśmy drzwiami na drugim końcu wagonu. Powtarzaliśmy tę sztuczkę, póki konduktor się nie zorientował. Mogłem się tak bawić bez końca. Fakt, że byłem Żydem, a oni nie, wydawał się bez znaczenia dla moich nowych kumpli. Grunt, że miałem taką samą żyłkę do ryzykownych przygód i różnych cwanych sztuczek. Kraków był miastem nie tylko historycznym, ale i kosmopolitycznym;
kwitnącym ośrodkiem kultury, pełnym teatrów, ale też kawiarń oraz nocnych lokali. Skromne dochody ojca nie pozwalały nam na korzystanie z tych atrakcji. Bliżej nocnego życia Krakowa znalazłem się tylko wtedy, gdy przez jakiś czas krążyłem z miłosnymi liścikami pomiędzy pewnym panem z kabaretu a panią mieszkającą koło nas. Sąsiadka dawała mi pieniądze na tramwaj, ale ja wolałem się przebiec. Zresztą nie miałem daleko. Dotarłszy do kabaretu, oddawałem liścik portierowi i oczekując na odpowiedź, mogłem zajrzeć do środka; ciekawiło mnie, co ściąga tu tylu ludzi. Nigdy nic interesującego nie zobaczyłem, ale słyszałem za to wesołą muzykę. Potem wracałem do domu, gdzie oddawałem mamie pieniądze zaoszczędzone na biletach, bo nawet przed wojną naszej rodzinie się nie przelewało. Tata cieszył się, że ma rodzinę przy sobie. Z dumą przedstawił nas kolegom z pracy i chętnie widział mnie i Dawida w swojej hucie. Gdy był akurat zajęty, wynajdywał nam jakieś czasochłonne zajęcia w rodzaju przepiłowywania grubego pnia. Robota ta nie miała większego sensu, ale tata obsypywał nas pochwałami, gdy połówki pala spadały na podłogę. Jako zdolny narzędziowiec i formierz wykonywał części zamienne do maszyn i form używanych w hucie. Jako doświadczony fachowiec cieszył się uznaniem wielu właścicieli okolicznych fabryk. Duma z jego pracy wypełniała także nasz dom, gdzie czuł się prawdziwym „panem zamku” – choć był to „zamek” skromniutki, dwupokojowy. Mama starała się zaspokoić wszystkie jego potrzeby; my, dzieci, byliśmy na dalszym planie. Przez te lata, kiedy żyliśmy oddzielnie, mój najstarszy brat Herszel dorósł pod okiem ojca. Zapuścił korzenie, znalazł pracę i zaczął oszczędzać. Zmienił się nie do poznania: był teraz rozsądny i odpowiedzialny. Miał też dziewczynę, więc rzadko go widywaliśmy, choć mieszkał teraz blisko. W Krakowie czuliśmy się coraz bardziej swojsko. Skupiliśmy się na życiu rodzinnym, na domu. Kiedy zaczęły do nas dochodzić słuchy o aktach przemocy w Niemczech, trochę się zaniepokoiliśmy, ale pochłaniały nas sprawy dnia codziennego – i to nas głównie obchodziło. We wrześniu 1938 roku świętowaliśmy Rasz Haszana (żydowski Nowy Rok), a potem obchodziliśmy Jom Kippur, Dzień Pojednania, w pięknej synagodze Reformowanej, jednej z ponad stu rozrzuconych po Krakowie. W mieście mieszkało wtedy około sześćdziesięciu tysięcy Żydów – była to mniej więcej czwarta część ludności Krakowa. Zdawało mi się, że całkowicie zintegrowaliśmy się z miejscowymi. Teraz jednak widzę, że już wtedy pojawiały się niepokojące sygnały nadciągających złych czasów. W mojej nowej szkole podstawowej – wielkim gmachu, gdzie uczyły się setki dzieci z naszej okolicy – nauczyciel nazwał mnie pewnego razu „Mośkiem”, co było zdrobnieniem od „Mosze”. Z początku byłem nawet zadowolony, bo pomyślałem, że nauczyciel zna mojego tatę Moszego i wie, że jestem jego synem. Poczułem się dumny, że mój tata jest tu tak dobrze znany. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że nauczyciel wcale nie zna mojego ojca i że imię Mosiek – „mały Mojżesz” – to w istocie wyzwisko używane wobec żydowskich chłopców niezależnie od tego, jakie imiona nosili ich ojcowie. Zrobiło mi się głupio z powodu własnej naiwności. Moje życie wciąż jednak wypełniały szkoła, zabawy z kolegami i obowiązki domowe, takie jak bieganie po chleb do piekarni czy do szewca z butami
do podzelowania. Jednak coraz trudniej było nie zwracać uwagi na zatrważające nowiny z Niemiec. Październik 1938 roku przyniósł złe wieści. W gazetach, radiu i rozmowach prywatnych ciągle mówiło się o Niemczech i Adolfie Hitlerze, przywódcy Niemiec, zwanym tam Führerem. Od czasu przejęcia władzy w 1933 roku Hitler i jego naziści bezustannie i nieustępliwie umacniali swoją kontrolę nad krajem, tłumili opozycję i nasilali kampanię na rzecz uczynienia z Niemiec dominującego mocarstwa światowego. Centralnym punktem programu Hitlera było zepchnięcie Żydów na margines, zrobienie z nich „obcych”. Winił Żydów za wszelkie nieszczęścia Niemiec – dawne i teraźniejsze: od klęski w Wielkiej Wojnie po wielki kryzys gospodarczy. Gdy w marcu 1938 roku Niemcy anektowały Austrię, a pół roku później czechosłowackie Sudety, zaczęła się też na tych terenach dyskryminacja Żydów. Jeszcze zanim zdołaliśmy się oswoić z tymi wieściami, doszło do kolejnych, dużo straszniejszych rzeczy: na rozkaz Hitlera tysiące polskich Żydów (mówiło się o siedemnastu tysiącach) wypędzono z Niemiec. Władze nazistowskie stwierdziły, że nie są godni, by żyć na niemieckiej ziemi. Rząd polski, jakby dla wykazania, że jest równie antysemicki jak naziści, odmówił wygnańcom prawa powrotu do ojczyzny. Dochodziły nas wieści, że ci polscy Żydzi wegetują w prowizorycznych obozach na wąskim pasie granicznym pomiędzy dwoma państwami. W końcu jednak części z nich udało się przekupić strażników, przekroczyć granicę i pojechać do Krakowa i innych miast. W mojej obecności rodzice wciąż jakby nie dostrzegali powagi sytuacji. „Wcześniej mieliśmy pogromy na wschodzie – mówił tata z udawaną nonszalancją – a teraz mamy kłopoty na zachodzie. Ale zobaczycie, wszystko się ułoży”. Nie wiem, czy naprawdę tak myślał, czy też chciał przekonać samego siebie, mamę i mnie. Bo też co mogliśmy zrobić? Dokąd pójść? A potem przyszła jeszcze gorsza wiadomość: w nocy z dziewiątego na dziesiątego listopada doszło w Niemczech i Austrii do niesłychanych aktów przemocy: palono synagogi i zwoje Tory, niszczono żydowską własność. Żydów bito bez żadnej przyczyny, a prawie stu zamordowano. Wydawało mi się niewiarygodne, że ludzie mogą przejść obojętnie obok takich okropności. Nazistowska propaganda przedstawiała te wydarzenia jako akty „spontanicznego rewanżu” na Żydach za zamordowanie w Paryżu niemieckiego dyplomaty. Dokonał tego młody Żyd Herszel Grynszpan. Szybko się okazało, że był to jedynie pretekst, jakiego naziści potrzebowali, by zorganizować w całym kraju nocne rozruchy. Później noc tę zaczęto nazywać Kristallnacht, nocą kryształową, od tysięcy rozbitych szyb w oknach synagog, żydowskich domów i sklepów. Faktycznie jednak tamtej nocy roztrzaskano coś znacznie cenniejszego od szkła. Mieliśmy gorącą nadzieję, że naziści pójdą po rozum do głowy i wstrzymają prześladowania. Chociaż tata próbował mnie zapewniać, że jesteśmy bezpieczni i sytuacja wkrótce się uspokoi, po raz pierwszy zacząłem się naprawdę bać. Coraz realniejsze stawało się zagrożenie wojną. Słyszałem o tym w szkole, na ulicach, wszędzie. W gazetach pisano, że polscy dyplomaci spotykali się z politykami niemieckimi, by oddalić niebezpieczeństwo konfliktu zbrojnego. Choć
moi rodzice bardzo się starali, by mnie osłonić przed niespokojną atmosferą, nie mogli przecież mnie uchronić przed coraz większym strachem przed nieodległą wojną z Niemcami. Poszedłem kiedyś na Rynek, by posłuchać przemówienia pewnego sławnego polskiego generała, którego nazwiska już nie pamiętam. Stał dumnie, wysławiając pod niebiosa naszą armię. Zachwalał jej męstwo i przysięgał, że jeśli do wojny dojdzie, polscy żołnierze nie oddadzą niemieckim najeźdźcom „nawet guzika od munduru”1. Wszyscy chcieliśmy wierzyć, że męstwo naszych żołnierzy może wziąć górę nad potęgą armii niemieckiej, z jej czołgami i samolotami. Jestem pewien, że moi rodzice – jak wielu innych – mieli co do tego pewne wątpliwości, ale nikt z nas nie chciał uchodzić za defetystę ani słabego patriotę. Latem 1939 roku Kraków zaczął się na całego przygotowywać do wojny. W naszym mieszkaniu na parterze zabiliśmy częściowo okna deskami, a na szybach nalepiliśmy papierowe taśmy w kształcie litery X, by je uchronić przed wypadnięciem. Staraliśmy się też zgromadzić zapasy puszkowanej żywności. Niektóre rodziny zaczęły pośpiesznie przerabiać piwnice na schrony. W trakcie tych przygotowań i snucia planów awaryjnych czułem więcej nerwowego podniecenia niż strachu. W odróżnieniu od moich rodziców nie miałem najmniejszego pojęcia, jak naprawdę wygląda wojna. W tym niespokojnym czasie przylgnąłem jeszcze mocniej do mojego brata Caliga. Jako elektryk samouk miał mnóstwo roboty z zakładaniem światła w piwnicznych schronach naszych sąsiadów. Chyba rozumiał, że potrzebuję jego obecności, bo pozwalał mi chodzić ze sobą i nosić narzędzia. Coraz bardziej próbowałem go naśladować i byłem szczęśliwy, gdy ktoś zauważał, jacy jesteśmy do siebie podobni – i że nawet chód mamy taki sam. Kiedy przed pójściem spać ściągaliśmy buty, widziałem, że jego są tak samo zdarte na czubkach jak moje – więc widać rzeczywiście chodziliśmy w ten sam sposób. Niektórzy Żydzi przygotowywali się do wojny, wyjeżdżając z Krakowa. Kalkulowali, że na wschodzie Polski, bliżej Sowietów, będzie bezpieczniej niż na zachodzie kraju, w bliskości Niemiec. Pewna żydowska rodzina z naszego domu wynajęła miejsce na barce rzecznej, by spłynąć nią Wisłą do Warszawy. Przed wyruszeniem w tę podróż ojciec owej rodziny powierzył mojemu tacie klucze od ich mieszkania. Był pewien, że niedługo wrócą do siebie. Ale nigdy już ich nie zobaczyliśmy. Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta, a mama coraz mocniej tęskniła za swoją wioską i pozostałą tam rodziną. Ostatecznie, by zamieszkać u boku męża, zostawiła w Narewce swoich rodziców, ciotki, wujów, krewnych i powinowatych. W Krakowie zaprzyjaźniła się z kilkoma żonami kolegów ojca z pracy, ale to nie to samo co rodzina. Mnie życie w mieście bardzo się spodobało, ale mamie trudno było się do niego przystosować. Miała ochotę wrócić do domu, na wieś, ale bez zgody i błogosławieństwa męża sprawa nie wchodziła dla niej w grę. Ojciec zaś nie mógł sobie nawet wyobrazić porzucenia Krakowa, tego miejskiego życia, które z takim trudem stworzył dla siebie i swojej rodziny. Nadszedł pierwszy września 1939 roku; o świcie wycie syren przeciwlotniczych wyrwało mnie ze snu. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem
do drugiego pokoju, gdzie znalazłem rodziców wsłuchanych w komunikat radiowy. Spiker posępnym głosem przedstawiał dostępne strzępy wiadomości: niemieckie czołgi przekroczyły granicę Polski, bombowce Luftwaffe zaatakowały jakieś przygraniczne polskie miasto... Słowem: zaczęła się niemiecka agresja na nasz kraj. Wraz z wyciem syren przeciwlotniczych zbiegliśmy wszyscy – rodzice, Calig, Pesza, Dawid i ja – do piwnicy, gdzie byli już nasi sąsiedzi. Czekaliśmy na wybuchy bomb, ale – dziwna rzecz – żadne bomby nie spadły. Gdy zabrzmiał sygnał odwołania alarmu, wróciliśmy do mieszkania. Wyjrzałem przez okno i odetchnąłem z ulgą: nigdzie nie dostrzegłem niemieckich żołnierzy. Tylko ulice były dziwnie puste i ciche. Kiedy się dwa dni później dowiedzieliśmy, że Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, poczułem nadzieję. Pomyślałem, że wkrótce przyjdą nam z odsieczą. Ale dni mijały, a pomoc nie nadchodziła. Polska armia, pomimo całego swojego męstwa, nie była w stanie powstrzymać niemieckich żołnierzy posuwających się na wschód. Nastąpiła kompletna klęska, kończąca to nasze uporządkowane krakowskie życie. W pierwszych dniach po wybuchu wojny wielu dorosłych mężczyzn – Żydów i nie-Żydów – zbiegło na wschód, jak najdalej od linii frontu. Opierając się na doświadczeniach z pierwszej wojny, ludzie zakładali, że kobiety i dzieci będą bezpieczne, natomiast mężczyznom groziły roboty przymusowe. Ponieważ taka perspektywa najbardziej zagrażała mojemu ojcu i Herszlowi, postanowili dołączyć do tego exodusu i ruszyć do Narewki. Ponieważ droga była niebezpieczna, a Calig, Dawid i ja byliśmy jeszcze na tyle mali, że roboty przymusowe nam chyba nie groziły, mieliśmy zostać w Krakowie z mamą. Rankiem ojciec i Herszel, mocno zdenerwowani, ubrali się szybko, wzięli trochę jedzenia i bez długich pożegnań wyszli z domu. Były łzy, ale tylko u tych, którzy zostali. Pamiętam, jak wpatrywałem się w zamykane drzwi, i zastanawiałem się, czy jeszcze zobaczę tatę i brata. Pięć dni po tym pierwszym alarmie przeciwlotniczym rozniosła się plotka, że na mostach wiślanych pojawiły się jakieś straże. Humor mi się zaraz polepszył: przecież to muszą być Francuzi albo Anglicy, którzy przyszli nam z pomocą! Na pewno zatrzymają Niemców, a tata i brat będą mogli wrócić do domu. Nie pytając mamy o zgodę – której i tak bym nie dostał – wymknąłem się z domu, by na własne oczy zobaczyć, co się dzieje. Chciałem przynieść rodzinie dobre wieści, że niebawem będziemy bezpieczni – i wszyscy razem. W złowieszczej ciszy przeszedłem swoją zwykłą trasą nad rzekę. Gdzie się wszyscy podziali? Dlaczego nikt nie witał żołnierzy, którzy przyszli nam z pomocą? Gdy zbliżyłem się do mostu i zobaczyłem stojących tam żołnierzy, serce mi zamarło. Po hełmach poznałem, że to nie Francuzi ani Anglicy. To Niemcy! Był szósty września 1939 roku. Nie minął nawet tydzień od początku wojny, a Niemcy już znaleźli się w Krakowie. Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, zaczęły się nasze lata w piekle. 1 6 sierpnia 1939 roku marszałek Edward Rydz-Śmigły powiedział w Krakowie – ale na Sowińcu, pod Kopcem Piłsudskiego: „Nie tylko nie damy całej sukni, ale nawet guzika nie damy”. O „guziku od munduru” mówił minister spraw zagranicznych płk Józef Beck, ale fraza ta była też chętnie powtarzana przez
inne osobistości oficjalne (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 3 JAKIŚ OBDARTUS POJAWIŁ SIĘ u wejścia do naszej kamienicy, a potem u naszych drzwi. Nie poznałem go, póki nie wszedł i nie padł na krzesło. Tak bardzo zmienił się ojciec w ciągu tych paru tygodni. Wyściskaliśmy go – mama, siostra i bracia – ale radość trwała krótko. Zaraz potem pojawiła się obawa: co z Herszlem? Ojciec zapewniał, że Herszel jest bezpieczny, choć podejrzewałem, że sam miał co do tego wątpliwości, którymi po cichu podzielił się z mamą. Tata powiedział nam, że razem z Herszlem dołączył do długiej kolumny uchodźców ciągnących na północ i wschód. Starając się za wszelką cenę wyprzedzić niemieckich żołnierzy i czołgi, szli od świtu do nocy, sypiali ledwie parę godzin gdzieś w polu, gdzie żywili się surowym ziarnem niezwiezionego zboża. Gdy tylko zbliżali się do jakiegoś miasta, wśród uciekinierów pojawiała się pogłoska, że Niemcy już tam są. Rzeczywiście, wróg parł na wschód w niebywałym tempie. Herszel był młody i silny. Mógł maszerować szybciej niż ojciec. Tymczasem tata zaczął wątpić, czy dobrze zrobił, zostawiając żonę i dzieci. Tak więc zdecydował wraz z najstarszym synem, że Herszel pójdzie dalej sam do Narewki, a tata wróci do Krakowa i spróbuje ułożyć sobie jakoś życie pod niemiecką okupacją. Droga powrotna była powolna i ryzykowna, ale w końcu tata dotarł do nas. Bardzo się z tego ucieszyłem. Gdy naziści zaciskali łapę na życiu Krakowa, w mieście pojawiły się różnego rodzaju antysemickie obraźliwe karykatury. Poniżające plakaty – z podpisami po polsku i niemiecku – przedstawiały nas jako groteskowe, niechlujne stwory z wielkimi haczykowatymi nochalami. Dla mnie było to całkiem bez sensu. Nasza rodzina nie miała za dużo ubrań, ale mama bardzo dbała, żeby były zawsze czyste i żebyśmy wyglądali schludnie. Przyjrzałem się też naszym nosom – żaden nie był szczególnie wydatny. Nie mogłem zrozumieć, czemu Niemcy odmalowują nas tak, jak wcale nie wyglądamy. Restrykcje mnożyły się błyskawicznie. Wyglądało na to, że Żydom nie wolno prawie nic. Nie mogli na przykład siadać na parkowych ławkach. Zresztą niebawem w ogóle nie mogli wchodzić do parków. W tramwajach pojawiły się sznury oddzielające miejsca z przodu – dla nieżydowskich Polaków – od miejsc z tyłu, dla Żydów. Z początku tylko mnie to irytowało, bo uniemożliwiało naszą ulubioną zabawę w jeżdżenie na gapę. Wkrótce jednak Żydom w ogóle zakazano korzystania z transportu publicznego. Stopniowo chłopcy, z którymi przeżyłem tyle przygód i którzy nigdy nie zwracali uwagi na fakt, że jestem Żydem, zaczęli mnie ignorować, a potem rzucać pod moim adresem jakieś przykre słowa. Niedługo potem jeden z moich byłych kumpli oświadczył, że nie będą już się pokazywali z Żydem. Moje dziesiąte urodziny, piętnastego września 1939 roku, przeszły niezauważone w całym tym zamieszaniu i niepewności pierwszych dni niemieckiej okupacji. Kraków nie został na szczęście zbombardowany tak jak Warszawa, ale na ulicach również panował terror. Niemieccy żołnierze robili, co chcieli. Nikt nie
wiedział, co jeszcze strzeli im do głowy. Plądrowali żydowskie sklepy i firmy, wyrzucali Żydów z mieszkań i sami je zajmowali, konfiskując przy okazji żydowskie mienie. Szczególnie „upodobali sobie” Żydów ortodoksyjnych. Żołnierze zabierali ich z ulicy, bili, obcinali im brody i pejsy – tak po prostu, dla „sportu”. Zdarzali się też Polacy, którzy szukali w nowej sytuacji jakiejś szansy dla siebie. Pewnego ranka kilku Polaków wdarło się do naszej kamienicy, by splądrować mieszkanie tej rodziny żydowskiej, która uciekła do Warszawy. Zaczęli dobijać się do naszych drzwi. Gdy tata nie zgodził się oddać im kluczy powierzonych mu przez lokatorów z góry, pobiegli po prostu na piętro, wyłamali drzwi i zrabowali, co się dało. Wkrótce potem pojawili się nazistowscy przedsiębiorcy, mający nadzieję zbić fortunę na nieszczęściu żydowskich fabrykantów, którym odebrano ich własność. W hucie szkła, gdzie pracował tata, też pojawił się Niemiec, który natychmiast wyrzucił wszystkich żydowskich pracowników – z wyjątkiem mojego taty. Oszczędził go, gdyż tata mówił po niemiecku. Nowy właściciel zrobił z mojego ojca kogoś w rodzaju oficera łącznikowego albo tłumacza do kontaktów z Polakami chrześcijanami, którzy pozostali w fabryce. Po raz pierwszy od paru miesięcy ojciec poczuł się nieco pewniej. Twierdził, że wojna nie potrwa długo – może do przyszłego roku, a może do końca tego będzie po wszystkim. I tak jak pod koniec Wielkiej Wojny Niemcy wrócą do siebie. Podejrzewam, że wielu żydowskich rodziców w całym Krakowie opowiadało takie bajki swoim dzieciom, nie tylko by je uspokoić, ale i sobie poprawić nastrój. Mój ojciec zrobił ten sam błąd co wielu innych, wierząc, że Niemcy, którzy przyszli teraz, są tacy sami jak ci z poprzedniej wojny. Nie miał pojęcia – bo nie mógł mieć – o bezgranicznej podłości i zdziczeniu tego nowego wroga. Pewnego wieczoru, bez żadnego ostrzeżenia, dwóch funkcjonariuszy Gestapo – niemieckiej tajnej policji – wdarło się do naszego mieszkania. Polacy, którzy obrabowali mieszkanie na górze, dali im cynk, że jesteśmy Żydami i że mój ojciec nie chciał oddać kluczy od lokalu sąsiadów. Teraz mogli się odegrać na moim ojcu. Ci młodzi bandyci urągali tacie i domagali się, by im wyjawił, gdzie schował klucze sąsiadów. Zaczęli wyrzucać zastawę. Przyparli tatę do ściany i kazali sobie powiedzieć, gdzie trzymamy pieniądze i biżuterię. Pewnie nie zorientowali się, do jakiego skromnego mieszkania trafili. Widać uwierzyli nazistowskiej propagandzie, według której wszyscy Żydzi zgromadzili majątek. Pomimo ich brutalności tata próbował im przemówić do rozsądku: „Rozejrzyjcie się wokół. Widzicie tu jakieś bogactwa?”. Gdy się zorientował, że racjonalne argumenty do nich nie trafiają, zrobił fałszywy krok: powiedział, że doniesie na nich zwierzchnikom, nazistowskim urzędnikom, których znał z fabryki. Ta groźba jeszcze bardziej rozwścieczyła napastników. Pobili go, zwalili na podłogę i przydusili. Nie mogłem patrzeć na ich brutalność, chciałem uciec, ale czułem się jak przymurowany do podłogi. Widziałem szok i upokorzenie w oczach mojego ojca, leżącego na ziemi na oczach swojej żony i dzieci. Ten dumny, ambitny człowiek, który ściągnął nas do Krakowa, by zapewnić nam lepsze życie, nie był w stanie powstrzymać nazistowskich bandziorów, którzy wdarli się do jego domu. Nagle, zanim jeszcze zdałem sobie
sprawę, co się dzieje, te chamy wywlekły mojego ojca z mieszkania i zaciągnęły go do wyjścia, gdzieś w ciemną noc. Był to jeden z najgorszych momentów w moim życiu. Te sceny przez lata powracały mi w pamięci. Ten epizod stał się w pewien sposób nie tylko zapowiedzią, ale i symbolem tych wszystkich okropnych wydarzeń, które miały nastąpić. Dopóki nie zobaczyłem ojca pobitego i zakrwawionego, czułem się w miarę bezpiecznie. Wiem, że musiało to wyglądać na naiwność, ale do tego wieczoru myślałem, że ta cała przemoc mnie nie dotyczy, że jestem przed nią chroniony. Teraz jednak, gdy widziałem, jak potraktowano tatę, zrozumiałem, że to nieprawda. I od tej chwili wiedziałem, że nie mogę być bierny, że nie mogę tylko czekać na klęskę Niemców. Musiałem działać. Musiałem odnaleźć mojego ojca. W następnych dniach Dawid i ja przeszukaliśmy cały Kraków, starając się odkryć, gdzie Gestapo trzyma tatę. Chodziliśmy po wszystkich posterunkach policji, po wszystkich urzędach, przed którymi wisiały nazistowskie flagi. Ponieważ mówiliśmy po niemiecku, a łotrostwo Niemców nie było jeszcze tak oczywiste, śmiało pytaliśmy każdego Niemca, który mógł coś wiedzieć. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jakie to było szaleństwo. Przy każdym kontakcie z Niemcem ryzykowaliśmy życie. Jednak pomimo tylu wysiłków nic nie wskóraliśmy. Nikt nie potwierdził, że nasz ojciec został aresztowany – a tym bardziej nie powiedział, gdzie go przetrzymują. To był dla nas najgorszy koszmar. Pesza poszła z Dawidem i ze mną do pewnego prawnika, którego błagaliśmy o pomoc. Odesłał nas do domu, obiecawszy, że dowie się, gdzie jest nasz ojciec – choć tak naprawdę nie wiedział nawet, od czego zacząć poszukiwania. Z każdym ślepym zaułkiem czułem większy strach. Starałem się to ukryć – z myślą o mamie – ale czasami budziła mnie w nocy, bo rzucałem się w jakichś koszmarach, gdy we śnie wracały do mnie obrazy bitego taty. Starałem się nie myśleć o tym, co oczywiste: jeśli naziści bili go w naszej obecności, to co mogli z nim robić, gdy tego nie widzieliśmy? Kiedy myślałem o jego cierpieniu, było mi trochę głupio, że miałem nadzieję, iż wciąż żyje – bo przecież nie chciałem, by nadal znosił bicie czy tortury. Czy w ogóle była szansa, żeby z tego wyszedł? Mijały dnie i tygodnie, prawdopodobieństwo powrotu ojca stawało się coraz mniejsze, a nasza sytuacja robiła się coraz trudniejsza, by nie powiedzieć rozpaczliwa. Ojciec miał konto oszczędnościowe w pewnym krakowskim banku, ale pieniądze te „wyparowały”, gdy wszystkie żydowskie rachunki przeszły na własność nazistów. Ta niewielka kwota, którą mieliśmy w domu, już się skończyła. Mieliśmy jeszcze rezerwę na czarną godzinę – dziesięć złotych monet, które babcia dała mamie, gdy wyjeżdżaliśmy z Narewki. Monety te znikały jedna po drugiej, wymieniane na jedzenie. Wkrótce nie mieliśmy już żadnego zabezpieczenia. Mama odchodziła niemal od zmysłów ze strachu i obawy o przyszłość. Prawie się załamała w tym okupowanym mieście, z dala od opieki rodziny z Narewki. Szczególnie trudne były dla niej noce, gdy przez kilka godzin nie krzątała się przy nas. Rzucała się wtedy nieustannie w łóżku. Czułem, jak drży, zadając sobie wciąż te same pytania: „Co my teraz zrobimy? Jak będziemy żyć?”.
Bardzo chciałem jej pomóc, ulżyć jej jakoś, pokazać, że może na mnie liczyć. Ale jako najmłodsze dziecko w rodzinie nie bardzo wierzyłem, by moje wsparcie dodało jej ducha. Była zdana na siebie, przygnieciona ciężarem odpowiedzialności za przetrwanie – dzieci i samej siebie. Na początku grudnia 1939 roku naziści wydali rozporządzenie, że Żydzi nie mogą dłużej chodzić do szkoły. Gdy o tym usłyszałem, poczułem z początku ulgę, jakby ogłoszono niespodziewane wakacje. Czemu dziesięcioletni chłopiec miałby się nie cieszyć z takiej laby? Wkrótce jednak nastrój mi się popsuł. Zdałem sobie sprawę z zasadniczej różnicy pomiędzy dobrowolnym „urwaniem się z budy” na parę dni a zakazem uczęszczania do niej. To był jeszcze jeden sposób odcięcia nas od wszelkich wartości. Zacząłem się razem z Dawidem i Peszą rozglądać za jakąś pracą. Nie było to łatwe, bo mnóstwo żydowskich dzieciaków szukało zajęcia. Dawid został pomocnikiem hydraulika, nosząc za nim narzędzia i pomagając mu w różnych sprawach. Moja siostra sprzątała mieszkania. Ja zahaczyłem się w fabryce napojów chłodzących, gdzie nalepiałem etykiety na butelki. Jako zapłatę dostawałem codziennie jedną butelkę wody sodowej. Przynosiłem ją do domu. Pewnego popołudnia, gdy wracałem z pracy, natknąłem się na gestapowca, który pobił mojego tatę. Byłem pewien, że to on! Nie wiem, co mnie opętało, ale pobiegłem za nim i błagałem, żeby mi powiedział, gdzie jest mój ojciec. Ten wstrętny typ spojrzał na mnie z odrazą, jakbym był robakiem. Gdybym miał więcej rozsądku, bałbym się o swoje życie. Ale moja naiwna śmiałość musiała zrobić na nim wrażenie, bo powiedział mi, że ojca zabrano do więzienia św. Michała2. Pobiegłem po Dawida i razem pognaliśmy do centrum. Okazało się, że ojciec faktycznie tam był. Nie pozwolono nam się z nim zobaczyć, ale już sama świadomość, że żyje, dała nam poczucie celu. On jakoś przeżył, więc my też mogliśmy. Dawid i ja codziennie chodziliśmy do więzienia z paczkami jedzenia, starannie przygotowanymi i zapakowanymi przez mamę. Teraz zdaję sobie sprawę, że ten gestapowiec mógł mnie okłamać, ale z jakichś powodów tego nie zrobił. Kilka tygodni później ojca zwolniono, nie podając żadnej przyczyny. Gdy pojawił się w naszych drzwiach, odczuliśmy ogromną ulgę i radość. Ale zaraz potem nadszedł niespodziewany smutek. Szybko dostrzegliśmy, że to, przez co przeszedł, zmieniło tatę. Nie chodziło tylko o wycieńczenie i wygłodzenie: zaszła w nim bowiem dużo głębsza przemiana. Naziści nie tylko odarli go z dawnej siły – którą zachowywał przez tyle lat pracy – ale też z wiary w samego siebie. Już nie chodził wyprostowany. Mówił teraz mało, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Stracił pracę w hucie szkła, a wraz z nią coś jeszcze cenniejszego: godność istoty ludzkiej. Ten widok pokonanego, złamanego ojca wstrząsnął mną do głębi. Jeśli on nie potrafił się oprzeć nazistom, to jak ja miałem tego dokonać? Wraz z końcem 1939 roku zdałem sobie sprawę, że optymistyczne zapowiedzi taty były błędne. Nasza sytuacja rysowała się ponuro pod każdym względem. Wszystko wskazywało na to, że wojna nieprędko się skończy. Naziści nie zadowolili się tym, co już zgotowali nam, Żydom; każdy dzień przynosił nowe upokorzenia. Na ulicach Żydzi musieli schodzić z drogi wszystkim niemieckim żołnierzom. Pod