Przestajemy być ofiarami – nawet ofiarami despotyzmu, tego co najgorsze i co niszczy
życie, kiedy opisujemy naszą krzywdę jej własnymi słowami.
David Grossman
Życie każdego z nas nie jest pokusą miłości. Jest jej jedyną próbą1.
1 P. Quignard, Życie sekretne, przeł. K. Rutkowski, Poznań 2006, s. 176.
Pascal Quignard
Dla Salomei
1
Mary, moja prababka, trafiła do selekcji 26 października 1943 roku wraz ze swoimi
wnukami Salomeą i Kalmanem. Kilka dni później wszyscy troje zostali zagazowani
w Auschwitz.
Tego dnia, idąc na śmierć, Mary zmierzała jednocześnie w stronę życia. Jej odejście
połączyło żyjących dziś i zamordowanych w Auschwitz. Dowiedziałam się o tym dopiero
niedawno, a do wysłuchania tej historii zachęciła mnie Helena, moja matka.
Byłam w ciąży, kiedy spytała, tak jakby prosiła mnie o przysługę: „Jeśli to będzie
dziewczynka, czy mogłabyś dać jej na drugie imię Salomea? Tak miała na imię moja
kuzynka. Nic więcej po niej nie zostało”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam to imię –
Salomea.
Nigdy więcej nie spytałam o to matki. Odpowiedziałam od niechcenia: „Czemu nie”,
jakby chodziło o zupełnie nieistotną rzecz. Gdy urodził się mój syn, matka zmarła, a ja
zapomniałam o jej życzeniu. Helena żyła w świecie, który dzielił ludzi na tych, którzy
przeżyli, i tych, którzy zginęli. Ja byłam wolna od takich podziałów.
W roku 2003, dwa lata po odejściu mojej matki, urodziłam córkę. Dałam jej na imię
Salomea − tak doradziła mi jedna z przyjaciółek, mówiąc, że to piękne imię. W ten sposób,
zupełnie przypadkiem, przypomniałam sobie o woli matki. Urodziłam Salomeę i wpadłam
w panikę. A jeśli moja córka umrze? Czy zdołam żyć dalej?
Pierwszej nocy, którą Salomea spędziła w domu, ze snu wyrwał mnie koszmar. Dzwoni
matka. To niemożliwe, przecież już jej nie ma – powtarzałam we śnie – telefon jednak
ciągle dzwoni. Odbieram. Powiem jej o narodzinach Salomei, na pewno się ucieszy.
Odkłada słuchawkę. Nie zdążyłam z nią porozmawiać.
Po chwili znów zasnęłam. Tym razem śnią mi się brodaci mężczyźni uzbrojeni w noże.
Próbują otworzyć okno w pokoju Salomei. Odpycham ich, zamykam okno. Znikają.
Znów się budzę się. Nic nie rozumiem.
2
Matką Salomei Bernstein, której piękne imię nosi moja córka, była Raja, siostra Gindy −
mojej babki ze strony matki.
Ginda urodziła się w 1908 roku na Litwie w porządnej i wykształconej rodzinie
żydowskiej. Miała dwie siostry, Raję i Maszę, oraz brata Nahuma. Wszyscy oni zostali
na Litwie, podczas gdy Ginda w 1924 roku zdecydowała się wyjechać na studia
do Francji, gdzie wyszła za mąż za lekarza rosyjskiego pochodzenia. Z ich związku
urodziła się Helena − moja matka, a jakiś czas później wujek Pierre.
Po Salomei zostało tylko jedno zdjęcie. Przy jego górnej krawędzi data − 1 lipca 1939 −
i napis wykonany niebieskim atramentem: „A. Panemunè”. Długo wierzyłam, że to
nazwisko fotografa, ale z czasem odkryłam, że Panemunè to litewska nazwa dzielnicy
na przedmieściach Kowna, jednego z najpiękniejszych miejsc na Litwie, leżącego w zakolu
Niemna. Znajduje się tam Czwarty Fort − miejsce egzekucji mieszkańców kowieńskiego
getta.
Dwoje dorosłych i mała dziewczynka. Na zdjęciu Salomea ma dwa albo trzy lata, blond
włosy obcięte na pazia, przedziałek z boku i łobuzerski uśmiech. Ubrana w białą haftowaną
sukienkę, siedzi na ramieniu ojca. Nie na barana – okrakiem, ale na prawym ramieniu
mężczyzny. On podtrzymuje córkę prawą ręką. Lewą obejmuje kobietę. To Raja, siostra
babki Gindy. Uniosła prawą rękę, żeby chwycić dłoń męża. Ma na sobie biały kostium
i bluzkę w kwiaty. Jej spojrzenie jest żywe. Tak jak Salomea, uczesana jest
z przedziałkiem, jednak jej włosy są ciemne, gładko zaczesane i spięte z tyłu.
Na nadgarstku błyszczy zegarek ze złotą bransoletką. Mężczyzna w koszuli i pod krawatem
nazywa się Max Bernstein. Trochę już łysieje, a pasek spodni ściągnął odrobinę za mocno.
Cała trójka ustawiła się do zdjęcia przed drewnianym domem – widać zarys okna,
koronkową firankę i dachówki. Dom numer 19.
Ta pogodna fotografia została zrobiona na Litwie. Nigdy nie widziałam jej wśród
pamiątek babki. Ginda w samotności wpatrywała się w oczy swojej siostry, szwagra
i małej siostrzenicy. W 1990 roku zabrała zdjęcie do Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie
i dołączyła do pierwszego z trzydziestu jeden świadectw dotyczących członków jej
najbliższej rodziny, którzy zginęli podczas wojny. Wcześniej nie widziała go nawet jej
córka. Matka powiedziała przecież, że po Salomei nic nie zostało. Helena i Ginda nie
rozmawiały nigdy ani o zaginionej Salomei, ani o tym zdjęciu.
Ja sama znalazłam tę fotografię przypadkiem na stronie Instytutu Yad Vashem. Dziś
odbitka stoi na kominku w moim domu. Patrzę na Salomeę, na jej rodziców i bezgłośnie
błagam: „Wyjedźcie, uciekajcie z Litwy. Ten kraj już za chwilę będzie przeklęty”. Ale oni
mnie nie słyszą.
Salomea, Max i Raja
3
Siostry mojej babki – Raja i Masza − swoje „pierwsze życie” przeżyły przed wojną.
Raja studiowała w konserwatorium w klasie fortepianu, wyszła za mąż za Maxa
Bernsteina, adwokata, który jednak był człowiekiem zbyt delikatnym, by zrobić karierę.
W roku 1936 lub 1937 Raja urodziła Salomeę. Masza po studiach prawniczych poślubiła
lekarza. W 1940 roku na świat przyszedł ich synek Kalman. Właściwie nic nie wiedziałam
o Rai i Maszy. Moja babka często wypowiadała imiona swoich sióstr. „Raja i Masza” –
powtarzała, a brzmiało to jak jakieś tajemne zaklęcie.
O Salomei, córce Rai, babka nie wspominała. Kiedy urodziła się moja córka, Ginda
miała prawie dziewięćdziesiąt sześć lat i była w żałobie po śmierci swojej córki. Gdy
przyszła przytulić prawnuczkę, Salomea zaczęła wrzeszczeć, ale babka zdawała się tego
nie słyszeć; była zachwycona dzieckiem. Nie zapytałam o tę pierwszą Salomeę – ani
o Raję i Maszę. Możliwe, że Ginda była wtedy gotowa o tym porozmawiać, że była to ta
jedyna chwila, która mogła przynieść zadośćuczynienie. Babka mogłaby mi wtedy
powiedzieć to, czego dowiedziała się w 1946 roku w Monachium od swoich ocalałych
sióstr. Nie powiedziała jednak nic. W jaki sposób mówić o śmierci, a w jaki o powrocie
do życia tych, którzy ocaleli? Moja babka uważała, że to niestosowne. Patrzyła, jak zajmuję
się córeczką, z jaką troską ją przebieram, jak szczerze ją uwielbiam. Narodziny Salomei
wyraźnie ją uszczęśliwiły. Całej reszty nie potrafię wytłumaczyć.
Szybko zrozumiałam, że wszystko, co miało związek z Litwą, co dotyczyło życia
i ocalenia Rai i Maszy oraz śmierci małej Salomei, było jednocześnie tajemnicą i cudem,
który ze wszelką cenę należało chronić. Sądziłam, że niewiedza jest formą takiej właśnie
ochrony. Jako dziecko i później – w dorosłym życiu – odczuwałam potrzebę oszczędzania
Helenie i Gindzie dodatkowych cierpień. Już i tak wylały zbyt wiele łez. Jedyne, co
mogłam zrobić, to zostawić je w tym smutku, w tej ciszy – i o nic nie pytać.
Prawda doszła do głosu, gdy moja babka wspomniała o czeku, który dostała z Niemiec
jako „rekompensatę”. Zabrała mnie do galerii Lafayette, by kupić mi „najładniejszą
z lalek”. Miałam osiem lat. Jechałyśmy autobusem, potem przeszłyśmy na drugi brzeg
Sekwany, aż w końcu weszłyśmy do ogromnego sklepu. Na stoisku z zabawkami ustawiono
rzędami dziesiątki lalek – pulchnych, jasnowłosych, o różowych ustach. Żadna mi się nie
spodobała, wręcz przeciwnie – rozpłakałam się, krzycząc, że nie chcę lalki. Nie udało mi
się sprawić przyjemności babce, nie kupiłyśmy „najładniejszej z lalek”, Niemcy nie
zapłacili za nią pieniędzmi z babcinej „rekompensaty”. W drodze powrotnej babka nie
pytała, czemu nie chciałam lalki, a ja nie pytałam, co chcieli jej zrekompensować Niemcy.
Nic nie mogło zadośćuczynić jej rozpaczy. Jej chłodna dłoń nie puściła mojej aż do samego
domu.
4
Na początku się pomyliłam.
Myślałam sobie: To zbyt łatwe, nosisz złote sandałki z miękkiej skóry, ciągle wplątujesz
się w jakieś historie miłosne, lubisz kąpiele w Morzu Śródziemnym – czy taka dziewczyna
jak ty mogłaby pisać o Shoah? Salomea, kuzynka mojej matki, jej wujowie i ciotki, kuzyni
i dziadkowie żyli przed wojną na Ukrainie. Byli częścią społeczności, po której nic nie
zostało. Dziewięćdziesiąt pięć procent litewskich Żydów wymordowano. Wszystkie więzy
z Litwą, krajem, w którym urodziła się moja babka i w którym moja matka jako dziecko
spędzała wakacje, zostały zerwane. Od roku 1945 Ginda i Helena nieustannie milczały.
Ginda nigdy nie opowiedziała Helenie o tym, co spotkało jej prababkę, ciotki, wujków, jej
kuzynkę Salomeę i małego kuzyna Kalmana. Jedni przeżyli, inni nie – to wszystko.
Babka Ginda urodziła się w 1908 roku w Poniewieżu. Czasem zdarzało jej się
wspomnieć to miasteczko i jego drewniane domy, w których marzła do szpiku kości. Babka
zachowała też zwyczaje swojego rodzinnego kraju – herbatę piła w szklance z uchem,
mocno posłodzoną, a dla wnuków gotowała kaszę jęczmienną.
Żydzi osiedlili się na Litwie w XII wieku. Wiedli tam dostatnie życie jako rzemieślnicy,
kupcy, profesorowie. Rozwijały się uniwersytety, teatry, gazety, szkoły, a w ogrodach
dojrzewały bakłażany i ogórki. Po pierwszej wojnie światowej Litwa uzyskała
niepodległość i powstała Republika Litewska. Dla społeczności żydowskiej zaś okres
międzywojenny był złotym wiekiem, który przyniósł jej autonomię kulturalną. Główna
gazeta codzienna wydawana w jidysz na pierwszej stronie drukowała wiersz w tym języku,
a okazjonalnie również dodatek literacki. Siostry mojej babki pisały wiersze, poezja była
częścią ich zwykłego życia. W tych czasach antysemityzm był ledwie dostrzegalny, istniały
jednak niedostępne dla Żydów stanowiska w administracji i limity miejsc na studiach.
Jeden z przyjaciół mojej babki wyemigrował do Argentyny po tym, jak nie został przyjęty
na wydział prawa z powodu takich właśnie ograniczeń. Kiedy jednak pytano go, czemu
wybrał życie w Argentynie, odpowiadał: „Dowiedziałem się, że w «El Diario», dużej
argentyńskiej gazecie, dodatek literacki liczy piętnaście stron. Musiałem tam zamieszkać”.
Ani słowem nie wspominał o upokorzeniu związanym z odmówieniem mu miejsca
na uniwersytecie.
Babka Ginda, która była świetną uczennicą, przekonała swoich rodziców, by puścili ją
do Paryża na studia medyczne. Wyznała mi kiedyś: „Do dziś nie mogę pojąć, jakim cudem
udało mi się wtedy uzyskać ich zgodę”. Dodała też, że była naprawdę zdeterminowana.
Nigdy jednak nie zdradziła, że pojechała do Paryża z powodu akademickich ograniczeń.
Nie lubiła się nad sobą użalać.
Zawsze trzymała się prosto. Kiedy jadłyśmy razem obiad w La Closerie des Lilas
na bulwarze Montparnasse, udawała, że nie zauważa, jak pomagam jej pokroić mięso
na talerzu. Wskazywała kawiarnię Le Bullier po drugiej stronie ulicy, gdzie przed wojną
organizowano dancingi. Lubiła wspominać te lata, gdy tańczyła i pracowała, a ja
uwielbiałam o nich słuchać. Ginda mieszkała wtedy w hotelu Scandinavia na rue de Seine.
Chodziła na tańce do słynnej La Coupole. Stroiła się w kołnierz wyszywany różowymi,
pistacjowymi i złotymi perłami, który zachowała na pamiątkę, podobnie jak oprawne
w skórę wydanie Pieśni nad pieśniami z dedykacją: „For Ginda with love”, wpisaną ręką
jakiegoś amerykańskiego adoratora – dwa dowody na to, że jej beztroskie, przedwojenne
życie naprawdę istniało.
Babcia władała biegle pięcioma językami. Ze swoim bratem rozmawiała w jidysz i po
rosyjsku, z bratową i jej siostrami mówiła po francusku, zaś z wnukami, prawnukami
i siostrzeńcami − po angielsku i hebrajsku. Żaden z tych współczesnych języków nie
nadawał się jednak do opowiadania o tym, co stało się wcześniej, dawno temu, podczas
wojny. Ginda twierdziła, że nie pamięta już litewskiego.
Historia rodzinna nie przechodziła u nas z pokolenia na pokolenie. Dawny świat
pogrzebano, zostało po nim zaledwie kilka śladów. Solone korniszony, wódka ze źdźbłami
żubrowej trawy, zwanej turówką, makowiec i kasza gryczana. Miałam pięć, dwanaście,
dwadzieścia, trzydzieści dwa lata i zawsze jadałam u Gindy to samo. Gotowała kaszę,
podawała mi talerz i mówiła: „nu” – jedyne rosyjskie słowo, którego używała,
rozmawiając z wnukami. W jej salonie kartkowałam grube albumy w skórzanych
oprawach. Ginda, jako dziecko pozująca z bratem Nahumem, i jej siostry w marynarskich
strojach. Raja i Masza wiązały warkocze szerokimi białymi wstążkami. Ginda nie – była
najmniej kokieteryjna z sióstr. Za to zawsze podkreślała, że uczyła się najlepiej z klasy.
Spędzałam nad tymi albumami całe popołudnia. Pochylałam się nad nimi jako dziecko,
nastolatka, dorosła kobieta, i choć nie wiedziałam, czego szukam, nie zadawałam pytań.
Nie było tam zdjęcia Salomei, zresztą wtedy nawet nie wiedziałam o jej istnieniu.
Czekałam, aż babcia sama opowie mi historię, której w gruncie rzeczy nie chciałam
poznać.
Ginda pomimo zaawansowanego wieku bawiła się w chowanego z moim trzyletnim
synem. Śmiała się i śmiała – nie mogła przestać. Nigdy nie wyglądała na zmęczoną.
Pewnego razu przeszłam z nią cały Ogród Luksemburski. Nie zdawałam sobie sprawy, że
cierpi, dopóki nie usiadłyśmy w ogródku kawiarni – wtedy Ginda zamówiła tonik
Schweppesa i powiedziała: „Jestem wykończona”. Odwiozłam ją taksówką. Było mi wstyd
– sądziłam, że jest niezniszczalna.
Ginda rzuciła medycynę po tym, jak zemdlała przy pierwszej wizycie w prosektorium.
Ostatecznie skończyła zawodowe studia chemiczne. Fascynowało mnie, że mieszkała
w pokoiku przy rue de Seine – nad samą Sekwaną. Wydawało mi się to bardzo szykowne.
Hotel Scandinavia istniał jeszcze w latach osiemdziesiątych, zamknięto go dopiero
dziesięć lat temu. Zawsze kiedy przechodziłam rue de Seine, myślałam o Gindzie – o jej
dopasowanym niebieskim pulowerze i bystrych oczach. Na pytanie: „Co słychać?”
reagowała zawsze ze śmiechem – tym szczególnym śmiechem, który bardzo przypominał
szloch − „Jak możesz o to pytać?”. Uwielbiałam ją też za to, że zdecydowała się wyjechać
do Paryża zupełnie sama, bez znajomości języka − że wzięła los w swoje ręce.
Ginda zakochała się w mężczyźnie poważnym i pesymistycznym, ale też czułym
i namiętnym. Simcha Apatchevsky palił mentolowe papierosy i był lekarzem. Pochodził
z Rosji, ale – tak jak z czasem Ginda – zdobył francuskie obywatelstwo. Moja babcia, jej
mąż i mała Helena zamieszkali w Paryżu, przy avenue de Friedland. Dziadkowie
Apatchevscy odwiedzali rosyjskich przyjaciół i rozmawiali o polityce – mieli prawicowe
poglądy, interesowali się syjonizmem i czytali francuskie powieści. Między sobą
rozmawiali po rosyjsku, do córki mówili po francusku, śledzili aktualności i z niepokojem
przyglądali się sytuacji w Niemczech. Ginda i Simcha znali teksty przemówień nowego
niemieckiego kanclerza Adolfa Hitlera. Mieli też w swojej bibliotece wydaną w 1930 roku
książkę Le Juif errant est arrivé dziennikarza Alberta Londresa. Któregoś dnia Simcha
przeczytał Gindzie fragment tego reportażu – odezwę wywieszoną w przededniu masakry
w Płoskirowie, małym ukraińskim miasteczku: „Wzywam mieszkańców do zaprzestania
samowolnych manifestacji. Zwracam się teraz do mośków. Jesteście ludem
znienawidzonym przez wszystkie narody. Siejecie zamęt wśród chrześcijan. Czy życie wam
niemiłe? Czy nie macie litości dla siebie samych? Jeśli zostawiamy was w spokoju –
siedźcie cicho! Nieszczęsny ludzie! Przestań szerzyć niepokój w duszach biednych
Ukraińców”.
Ginda i Simcha nie mieli złudzeń.
Latem cała trójka przejechała pociągiem przez hitlerowskie Niemcy, żeby spędzić kilka
tygodni z rodziną Gindy w Poniewieżu, w pięknym drewnianym domu, w którym
wychowała się moja babcia. Ostatni raz odbędą tę podróż na Litwę w 1936 roku. Nie
wiem, czy Salomea Bernstein, córka Rai – siostry Gindy – już wtedy była na świecie, jeśli
nie, z pewnością już jej na tym świecie oczekiwano.
Podróż pociągiem była wyczerpująca.
Na granicy niemieckiej Simcha wręczył celnikowi paszporty. Nazwisko „Apatchevsky”
miało jednocześnie brzmienie żydowskie, rosyjskie – sowieckie i choć wszyscy
członkowie rodziny byli już obywatelami francuskimi, niemiecki funkcjonariusz uznał, że
należy się nimi zainteresować. Ginda musiała skorzystać z toalety, była spocona ze strachu.
Mała Helena płakała ze zmęczenia. Simcha próbował zachować kamienną twarz. Urzędnik
w niebieskim mundurze celnika z naszytą na piersi swastyką przejrzał dokładnie wszystkie
trzy paszporty. Wiedział, że stoją przed nim Żydzi. Mężczyzna był drobny, nosił okulary
w drucianych oprawkach, na dodatek – lekarz. Kobieta bardziej postawna, brunetka
o niebieskich oczach − miała charakterystycznie zakrzywiony nos. Pomyślał, że ta mała jest
bardzo ładna jak na Żydóweczkę. Celnik miał władzę – jeśli chciał, mógł ich porządnie
nastraszyć. Przyjemnie byłoby odegrać się na kimś za własne upokorzenie. A oto stoją
przed nim Francuzi, Francuzi od bardzo niedawna. Nie mógł ich wprawdzie zatrzymać, ale
mógł napawać się ich przerażeniem. „Jesteście Żydami?”, zapytał. „Jesteśmy
prawosławni”, odparł spokojnie Simcha.
Po przyjeździe na Litwę Ginda i Simcha opowiadali rodzinie o napisach na drzwiach
niemieckich sklepów: „Żydom wstęp wzbroniony” – jednak zaraz im przerywano. Kto
chciałby w ten sposób psuć wspólne wakacje. Masza mówiła o ślubie Rai, na który Ginda
nie mogła przyjechać. „Och, żebyś była taka szczęśliwa jak my i miała taki ciepły dom.
Kiedy myślę o naszej przyszłości, mam ochotę płakać ze szczęścia”.
W całym Poniewieżu nie było nic, czego odmówiono by małej Helence – Helenoczce, jak
ją tutaj nazywano. „Czyż to nie jest najśliczniejsza dziewczynka na świecie?”, wołały
na przemian Raja i Masza. Wszyscy całowali Helenkę, przekazywali ją sobie z rąk do rąk
i upychali łakocie w kieszonkach jej sukienki. Jej mama trochę się niepokoiła – czy też nie
rozpieszczą za bardzo tego dziecka? „Boże, chciałabym, żeby moja córka była taka śliczna
jak jej kuzynka”, mówiła Raja. Samą Gindę, która nigdy nie była najładniejszą z trzech
sióstr, dziwiła uroda własnej córki. Pokazywała Rai i Maszy zdjęcia portretowe zrobione
w słynnym studio Harcourt. Ginda w białej jedwabnej bluzce i prostym żakiecie,
z czarnymi, gładko zaczesanymi włosami rozdzielonymi przedziałkiem wygląda na osobę
inteligentną, taką, z którą nie ma żartów, i jednocześnie wrażliwą – gotową oddać
wszystko, jeśli tylko ją grzecznie poprosić. Mała Helenka w marynarskim ubranku
na fotografiach prezentuje się figlarnie. Ciotka Raja miała rację – to najśliczniejsza
dziewczynka na świecie.
Zdjęcia zrobione tamtego lata na Litwie utrwaliły chwile szczęścia, którego nie mąciła
jeszcze sytuacja polityczna. A przecież już wtedy Litwa znajdowała się w potrzasku
między stalinowskim Związkiem Radzieckim a hitlerowskimi Niemcami. Na zdjęciu
zrobionym w ogrodzie dziadków moja matka wgryza się w dorodne jabłko. Zdjęcie jest
czarno-białe, ale Helena dobrze pamiętała kolor swojej sukienki – jasna zieleń, w odcieniu
soczystego jabłka.
Inne ujęcie – tym razem pozuje cała rodzina. Moja prababka, matka Gindy, w białej,
skromnej sukni. Można się domyślać haftowanych lamówek na rękawach i dole sukienki.
Na wierzch, dla ochrony przed chłodem, założyła długą kamizelkę. Ginda, Raja i Masza też
mają na sobie modne w latach trzydziestych swobodne i niekrępujące ruchów sukienki.
Białe, proste, z dekoltem wyciętym w kształt litery V. Raja ma na głowie beret. Masza
i Ginda uczesane są w luźne koki. Helena z objęć swojej babci spogląda na fotografa
(ojca?) ze słodką, ciekawską minką. Wygląda na to, że wszystko jest dobrze.
W dniu powrotu do Paryża Raja i Masza odprowadziły Simchę, Gindę i Helenkę
na dworzec. „Przyjedźcie do Francji, zanim będzie za późno”, powiedział na pożegnanie
Simcha. Siostry żartowały z pesymizmu szwagra. Żyły w świecie iluzji. Obywatele
niezależnego państwa wierzyli, że są jego integralną częścią, ale w rzeczywistości zostali
zepchnięci na margines. Nieliczne prawa, które Żydzi otrzymali po uzyskaniu przez Litwę
niepodległości, były z dnia na dzień ograniczane. Żyli w kraju, w którym zaledwie ich
tolerowano.
Nikt z nich nie usłyszał słów wypowiedzianych do żydowskiego bohatera Zamku Kafki:
„Nie jest pan ani z zamku, ani ze wsi. Pan jest niczym”2.
2 F. Kafka, Zamek, przeł. K. Radziwiłł i K. Truchanowski, Warszawa 1983, s. 72.
Helena
5
Wszystko to odcisnęło ślad na życiu mojej matki – Salomea, ocalenie Rai i Maszy, strach
i upokorzenie, jakie przeżyli jej rodzice, to, co sama przeszła podczas wojny.
Helena żyła w świecie „przed wojną” i „podczas wojny” – była w nim zamknięta
i osamotniona. Ze wszystkiego, co przeżyła w czasie wojennej zawieruchy, swoim
dzieciom odważyła się opowiedzieć o tym, jak dawano jej do jedzenia pajdę czarnego
chleba z zaledwie odrobiną dżemu. Przypomniała sobie też ze śmiechem, jak
zwymiotowała na piękne skórzane buty niemieckiego oficera podczas przekraczania linii
demarkacyjnej. Żołnierz wytarł buty, skontrolował fałszywe dokumenty i pozwolił Gindzie,
Helenie i jej małemu bratu Pierre’owi przejechać na południe, do strefy nieokupowanej.
Jako dziecko słuchałam z obrzydzeniem o tej żałosnej pajdzie chleba, jaką musiała jeść
moja matka. Helena nie mogła powierzyć mi tego, co było istotą tej historii, przerażała ją
bowiem myśl, że mogłabym osądzić jej postępowanie.
Moja matka była piękna. Miała wydatne kości policzkowe, drobny, wąski nos, złocistą
cerę i czarne włosy – wszystko w niej było delikatne. Zachwycała urodą, a zwłaszcza
zielonymi oczami, usianymi masą złotych punkcików. Jadła winogrona bez skórek i paliła
gitany bez filtra – często ścierała z warg drobiny tytoniu. Zajęła się specjalistyczną opieką
nad niepełnosprawnymi dziećmi – dużo podróżowała i wygłaszała wykłady na ten temat.
Chodziłam z nią do Marie Martine – butiku na ulicy Sèvres, do popularnych w latach
siedemdziesiątych domów mody Arnys i François Villon. Kupowała tam jedwabne bluzki
w kolorze lawendy i czerwone botki w kwiaty. Zbierała apaszki i pulowery marki Missoni,
używała perfum „Heurek blues” Guerlaina i ceglastej pomadki. Jestem pewna, że mnie
kochała. Wstawała bardzo wcześnie, już umalowana i elegancka, i przychodziła mnie
budzić, lekko szczypiąc w plecy. Nie miała czasu, żeby wsunąć się pod ciepłą kołdrę
i choć na chwilę przytulić do swojego dziecka. Na jej stoliku nocnym powieści Bashevisa
Singera i Philipa Rotha leżały obok szklanki z herbatą. Pod nimi, w szufladzie – nasenny
stilon i temesta na uspokojenie.
Moja matka, piękna Helena, czytała literaturę rosyjską, amerykańską, angielską. Nie ufała
niczemu, co było zbyt francuskie – także w kwestii strojów i jedzenia. „Sukienka od Diora
może się okazać znakiem antysemityzmu, że nie wspomnę o serze camembert”, głosiła
z pełną powagą. Mówiła mi, że bycie Żydem to ciągły strach. Śmiałam się, bo przecież
wszyscy jej przyjaciele byli Żydami. „Nigdy nie wiadomo, kto może okazać się
antysemitą”, tłumaczyła. „Ale mamo, mieszkamy w Paryżu! Nie znam tu nikogo takiego”.
Nie mogłam tego zrozumieć. Helena pochodziła ze świata, którego nie znałam. „W liceum
bycie Żydem jest nawet modne”, przekonywałam. To ją rozśmieszyło. Śmiała się też, gdy
wspomniałam o moim kolejnym chłopaku: „Idę na prywatkę do Guillaume’a Trèvesa”. „To
żydowskie nazwisko”, mówiła natychmiast. Albo: „Eric Blanchet zaprosił mnie do kina”. –
„Przed wojną jego rodzina nazywała się Blumberg”. „Ale Alexandre Martin na pewno jest
gojem”, upierałam się. „Wcale nie, jego babka jest Żydówką. Nazywa się Rosen”, ucinała
matka. Śmiała się ze swoich odkryć i przez kilka minut była spokojna.
Czasem jednak w jej głosie pobrzmiewał niepokój. Potrafiłam go wychwycić w tym
charakterystycznym, wyższym tonie, który pojawiał się wraz z przeczuciem, że coś może
się stać, coś może się powtórzyć. Helena nie potrafiła czule wymawiać imion, zasypywać
pocałunkami, przytulać, opowiadać historyjek, wyznawać miłości i żyć pełnią życia. Nie
mówiła po rosyjsku, nie przypominała sobie pieszczotliwych słów, które szeptały do niej
matka i ciotki. To wszystko – czułość, miłość, radość – zostało w tamtym świecie,
w świecie sprzed wojny. Matka radziła sobie, jak mogła – zęby już umyte, dzieci
w ciepłych piżamach leżą w łóżkach, bezpieczne i zdrowe. Kierowało nią przekonanie, że
te sprawy są najważniejsze. Nie byliśmy Francuzami, byliśmy Żydami. Gdybyśmy (my –
dzieci Heleny, jej mąż, przyjaciele, sąsiedzi, policja) odkryli historię Salomei,
mielibyśmy, jak sądziła, podstawę do surowego osądu.
Alina, moja przyjaciółka z dzieciństwa, wyznała mi kiedyś: „Bardzo bym chciała mieć
taką mamę jak twoja”. Matka Aliny straciła rodziców podczas wojny, sama ukrywała się
u obcej rodziny, która wykorzystywała ją do niewolniczej pracy. Deportacja rodziców
odbiła się na jej psychice. Była przygnębiona, właściwie na skraju obłąkania. Alina
skarżyła się, że nigdy nie może być pewna, w jakim stanie znajdzie matkę, gdy wróci
do domu. Czy będzie zdenerwowana, radosna, czy może zamknie się w swoim pokoju.
Cały czas mówiła tylko o wojnie – o tym, czego jej brakowało, o tym, że nie dostawała
prezentów, że nigdy nikt nie opowiadał jej bajek na dobranoc, że ciągle się bała, że była
brudna, głodna, że było jej zimno. Pewnego dnia przestała mówić, nie spała, ale
wypełniała swoje obowiązki. Była jak umarła za życia. Kiedyś Alina odważyła się zapytać
ją o wojnę. Ona jednak nic nie pamiętała. Twierdziła, że nie warto o tym wspominać, że to
niczemu nie służy. Nie była dobrą matką, ale miała wiele na swoje usprawiedliwienie,
więc Alina musiała jej to wybaczyć.
Powtarzała tylko: „Chciałabym bardzo mieć taką matkę jak twoja – spokojną, piękną,
elegancką. Pamiętam, że kiedy byłyśmy u niej w Paryżu podczas wakacji, rozmawiała
z nami jak z dorosłymi”. Czy miałam prawo kwestionować jej odczucia? Czy mogłam temu
wszystkiemu zaprzeczyć? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, by Helena kiedykolwiek mnie
przytuliła, by powiedziała, że mnie kocha. Ale nie mówiła też o tym, jak bardzo była
samotna.
Helena milkła albo zasypiała. Kładła się wcześnie, żeby uciec od smutku, który panował
w jej świecie, uciec w zapomnienie. Wieczorem, przed snem, jeśli nie była zbyt zmęczona,
przychodziła objąć mnie na dobranoc. Nie mogłam żądać niczego więcej – żadnej
pieszczoty, czulszego przytulenia, buziaka, żadnej miłości. Ze świata mojej matki miłość
wypędzono na zawsze. Getto w Kownie, obóz w Estonii i w Niemczech, śmierć Salomei –
sposób, w jaki została zamordowana – życie i ocalenie Rai i Maszy, milczenie tych, którzy
przeżyli – niewyobrażalny ogrom cierpienia.
Żeby móc mówić o tym, co się działo podczas wojny, nie można pominąć
najważniejszego – jej ślady są nikłe, ledwie zauważalne. Helena sama przyznawała, że
wojna wpłynęła na jej życie, jednak mówiła o tym w sposób ogólny, bezosobowy. Naziści
zabili sześć milionów Żydów. Ale kogo? Jak oni się nazywali? Kto z jej rodziny zginął?
Była oburzona, kiedy mój ojciec w 1978 roku kupił bmw – przecież to niemieckie auto!
Dwa tygodnie później jednak kolejne tabu zostało przełamane – matka kupiła w sklepie
Darty wyciskarkę do cytrusów marki Braun. Uwielbiała też dowcip o tym, że teraz żeby
pojechać do Niemiec, trzeba zapłacić za bilet. Leciałam do Aten z międzylądowaniem
w Monachium – nie odważyłam się powiedzieć o tym matce. Pewnie uznałaby to za zdradę.
Gdy miałam czternaście lat, przeczytałam książkę Le Juif imaginaire Alaina
Finkielkrauta. Wyniosłam z tej lektury przekonanie, że skoro sama nie cierpiałam, nie
musiałam się ukrywać, nie oddzielono mnie od rodziców, nie deportowano, nie mam prawa
uważać się za ofiarę. Nigdy nie będę jak Alain Finkielkraut, myślałam. On, syn polskich
Żydów, miał odwagę wyznać: „Całą moją długą młodość spędziłem, posługując się
umarłymi, bezwstydnie wpisując sam siebie w ich szeregi, zachłannie przypisując sobie
ich los. (…) Wybrałem się na poszukiwanie u moich korzeni przepychu, którego wzbraniał
mi nierozerwalny splot wypełnionego pracą, rozważnego życia”. Nie zrozumiałam jednak
Finkielkrauta właściwie – w końcu byłam tylko nastolatką i w tamtych czasach najbardziej
interesowało mnie to, co się dzieje, gdy dwoje ludzi idzie ze sobą do łóżka, i czy to boli.
Marzyłam o tym, by na Gwiazdkę dostać obcisłe dżinsy i kowbojki. Mama zgodziła się
na dżinsy, pod warunkiem że nie będą zbyt obcisłe. O kowbojkach nie chciała słyszeć.
Nie wypytywałam rodziców o dawne życie moich rodziców, o czarny chleb, który Helena
jadła w klasztorze, gdzie ją ukrywano. O innych – ciotkach, wujkach, kuzynkach – nie
mówiło się wcale. Deportowano ich. Dokąd? W jaki sposób? Matka mówiła, że nie
rozmawia się o tym, co sprawia ból. Dopiero gdy byłam już dorosła, gdy zaszłam w ciążę,
po raz pierwszy w pozornie przypadkowej rozmowie pojawiła się postać małej kuzynki
Salomei. Matka była wyraźnie zakłopotana. Oto odsłoniła przede mną szczelinę, przez
którą z jej życia uleciała cała czułość. Wtedy jednak nie potrafiłam ani jej wysłuchać, ani
tym bardziej zrozumieć.
Pamiętam próbę wtargnięcia do tego tajemniczego, zamkniętego dla mnie świata.
Pewnego razu ukradłam babce Gindzie Opowiadania kołymskie Warłama Szałamowa,
w skróconej wersji opracowanej przez Maurice’a Nadeau. Czytałam o chłodzie, o pracy,
o upokorzeniu w sowieckim łagrze. Urodziłam się w Paryżu wiele lat po wojnie, czytałam
w cieple, ubrana w nowy brunatno-różowy żakardowy sweter od Cacharela.
Przekonywałam sama siebie, że nic nie łączy mnie z tą historią, a jednak bolał mnie brzuch,
czułam się, jakbym przeniosła na własnych plecach setki kilogramów, jakby ciążyła
na mnie jakaś niewybaczalna wina.
W Boże Narodzenie do stołu usiadły dwadzieścia trzy osoby. A nie była to jeszcze cała
rodzina mojego przyjaciela Jeana – niektórzy nie pojawili się z powodu dawnych waśni,
młodzi kuzyni byli w podróży. Wydawało mi się, że nie sposób zliczyć wszystkich jego
krewnych. Liczne odgałęzienia drzewa genealogicznego, powiązania, potomkowie. Jean
sam się gubił, wyliczając bratanków i siostrzeńców swojej matki. Miała sześcioro
rodzeństwa, każde z braci i sióstr – z wyjątkiem najmłodszego – miało czworo lub pięcioro
dzieci. Jean martwił się, że nie zna ich wszystkich. „Korzyść z dużej rodziny jest taka, że
jak się z kimś pogniewasz, zawsze jest jeszcze ktoś, kogo kochasz”, mawiał. I faktycznie
nigdy nie był sam, miał wspomnienia, przodków, a kiedy odkrywał, czasem zupełnie
przypadkiem, istnienie dalekich kuzynów, mógł powiedzieć: „Jesteśmy już na zawsze
powiązani”. Byłam zazdrosna – ja dryfowałam po Francji, nie mając tu żadnej przystani.
Policzyłam moich bliskich: dwójka dzieci, były mąż, siostra, brat, wujek, ciotka, kuzynka
i kuzyn. A gdzie reszta? Nie było dzieci, bo ich rodzice zbyt młodo umarli; ocaleni
z Zagłady byli daleko, wyjechali do Izraela albo do Stanów Zjednoczonych.
Dziś zdaje mi się, że wszyscy żyjemy w tym samym lęku, że to właśnie on wiąże nas
ze sobą i spaja nasze relacje. Jesteśmy zatrwożeni, winni, paranoiczni, bolą nas brzuchy –
po tym się rozpoznajemy. W państwach, w których żyjemy, czujemy się nieswojo. Jaką
rolę w naszym – współczesnym – życiu odgrywa cierpienie? W życiu mojej matki jego rola
była ogromna.
Dziwnym trafem z wszystkich dzieci Heleny i wszystkich wnucząt Gindy to właśnie ja –
rozkoszująca się ulotnymi przyjemnościami, słońcem, morzem, dobrym jedzeniem,
pokojami hotelowymi, gorącymi kąpielami, uciekająca od bólu i smutku, zakochana
najpierw w X., a potem w W. – zaczęłam, z początku zupełnie nieświadomie, zadawać
pytania.
6
Mój wujek Pierre – młodsze dziecko babki Gindy – jest pisarzem.
Po wojnie dziadkowie zmienili nazwisko, by brzmiało bardziej francusko. Apatchevscy
stali się Pachetami. Pierre Pachet jest autorem książki Autobiographie de mon père –
literackiego portretu swojego ojca, a mojego dziadka Simchy – który próbował przekonać
Raję i Maszę oraz ich mężów do wyjazdu do Francji, który w 1940 roku odmówił
wpisania się na listę meldunkową jako Żyd i który pomógł po wojnie swojej żonie Gindzie
odnaleźć siostry. Pierre jest pięknym siwowłosym mężczyzną o niebieskich oczach. Potrafi
być zarówno ostry, jak i wielkoduszny.
Latem siedzieliśmy w ogródku kawiarni Select na bulwarze Montparnasse, rozmawiając
o damskich butach. Pierre’owi podobają się te zapinane na kostce, ja wolę baleriny. Wujek
pożyczył mi swój egzemplarz Czarnej księgi – zredagowanego przez Ilję Erenburga
i Wasilija Grossmana tomu tekstów i świadectw dotyczących sytuacji Żydów podczas
drugiej wojny światowej – i opowiedział wszystko, co wiedział o Salomei i Kalmanie.
O żadnym z nich nigdy nie usłyszał od matki.
Gdy Ginda słuchała swojego syna w audycji na France Culture, była już solidnie
osadzona w teraźniejszości, przeszłość – ta sprzed 1945 roku – dla niej nie istniała. W taki
sam sposób wychowała dwoje dzieci. W 1945 roku Pierre miał osiem lat, rodzice nigdy
nie powiedzieli mu o tym, kto z rodziny odszedł, a kto przeżył.
– Moją matkę widziałem płaczącą tylko raz – wtedy, kiedy dowiedziała się o śmierci
swojej siostry Rai. Szlochała, rozmawiając przez telefon. Sama dobrze wiesz, że to nie
było w jej stylu – płakać przy ludziach czy choćby się skarżyć – opowiadał. – Jak
wszystkie dzieci, wiedziałem wiele rzeczy, mimo że się o nich nie mówiło. Miałem
z dziesięć lat, kiedy przeczytałem książkę Davida Rousseta o obozach zagłady Les Jours de
notre mort, i zrozumiałem, jaki los spotkał naszą rodzinę. Moja matka tylko jeden raz
wspomniała o konkretnym wydarzeniu z czasu wojny – pewnego dnia, gdy chciałem iść
razem z nią do jej pochodzącej z Rumunii znajomej, u której bywała na herbacie, zabroniła
mi. Kiedy wróciła, wyjaśniła tylko, że jej koleżanka miała synka. Zmarł podczas wojny.
Był w moim wieku.
Wujek Pierre wielokrotnie próbował wypytywać Gindę o przeszłość. Zaproszony
na konferencję naukową odbywającą się na Litwie, skorzystał z okazji i odwiedził
Poniewież – miasto, w którym dorastała jego matka. Po powrocie zrelacjonował jej tę
podróż. Opowiadał o księgarni z przedwojennym szyldem. Był pewien, że matka ją zna.
„Nie przypominam sobie”, odparła jednak. A gdy Pierre nalegał, Ginda rzuciła, wyraźnie
zdenerwowana: „Wcale mnie to nie interesuje. Nie chodziliśmy do tej księgarni. To był
litewski sklep. Żydzi chodzili do księgarni żydowskiej, Litwini do swojej, a Rosjanie
do jeszcze innej. Wcale mnie to nie interesuje” – powtarzała.
W Czarnej księdze Erenburga i Grossmana, którą pożyczył mi Pierre, znalazłam
wstrząsający opis sposobu zabijania matek z dziećmi: „Litewscy Żydzi zostali skierowani
do dwóch gett – w Wilnie i w Kownie. Jedna z matek nuci «luli, luli, mój syneczku, luli,
luli, mój ptaszeczku» swojemu dwuletniemu synkowi. Oboje leżą już w wykopanym
w ziemi dole, czekają na zbliżające się strzały. Inną oddzielono od dziecka. Żołnierz woła
ją: «Zobacz, jak się strzela do zwierząt», i wskazuje ciało jej syna lub córki. Co jest
bardziej okrutne – zabić dziecko na oczach matki czy matkę na oczach dziecka? Z kolejnym
strzałem czekano, aż rozlegnie się krzyk rozpaczy”.
Jesienią 1941 roku Raja, Masza, ich mężowie i dzieci – Salome i Kalman, ich brat
Nahum oraz moja prababka Mary musieli przenieść się do getta w Kownie. Naziści
właśnie wkroczyli na Litwę. Litwini, widząc nadchodzących żołnierzy niemieckich,
poczuli ulgę – był to dla nich zwiastun końca sowieckiej okupacji, która rozpoczęła się
w 1940 roku, zapowiedź kresu nacjonalizacji i zsyłek na Syberię.
Dla litewskich Żydów zaś właśnie zaczynał się czas zagłady. Przymusowe skupienie
wszystkich przedstawicieli społeczności żydowskiej w wydzielonych, strzeżonych
dzielnicach o ograniczonych dostawach pokarmu i opału było wstępem do pierwszych
selekcji, które rozpoczęły się w październiku 1941 roku.
7
Innego dnia, w innej kawiarni, znów jemy razem obiad. Pierre prosi mnie o radę –
podrywa dużo od siebie młodszą dziewczynę. Wspieram go i dopinguję: „Oczywiście, że
jest tobą zainteresowana. Inaczej nie odpowiadałaby na twoje SMS-y”.
W 1939 mojej babce ukradziono torebkę. Zgłosiła zdarzenie na komisariacie w ósmej
dzielnicy. Tydzień później zadzwonił telefon – odnaleziono torbę: czarną, skórzaną,
ze złoconym mosiężnym zapięciem. Babcia przyniosła dzielnicowemu w podziękowaniu
butelkę świetnego bordeaux. Chateau Latour, rocznik 1932.
Ojciec Pierre’a – Simcha – był pesymistą o szczupłej twarzy, nosił okulary w drucianych
oprawkach. Wątła postura nie pasowała do jego intelektualnej i politycznej odwagi.
W gronie przyjaciół był jednym z nielicznych, którzy po długich sporach i dyskusjach
w październiku 1940 roku zdecydowali się nie zgłaszać na komisariacie swojej rodziny
jako rodziny żydowskiej. Znajomi Simchy postąpili inaczej – uważali, że trzeba się
podporządkować, nie wyróżniać niczym, nie rzucać w oczy. Simcha był pesymistą, ale
ocenił sytuację z wielką przenikliwością. Dzięki swojej decyzji uniknął pierwszych
antyżydowskich rozporządzeń. Ponieważ był zarejestrowany jako Francuz od 1925 roku,
nie odebrano mu obywatelstwa i mógł dalej prowadzić praktykę lekarską. Ale ilu jego
przyjaciół zostało pozbawionych stanowisk, ilu utraciło obywatelstwo, ilu aresztowano?
Simcha podzielał lęki innych zepchniętych na margines społeczeństwa.
5 maja 1942 roku w mieszkaniu Gindy, Simchy i ich dzieci zadzwonił telefon. Było
bardzo wcześnie. Dzwoniono z komisariatu ósmej dzielnicy: „Musicie jak najszybciej
uciekać z Paryża. Jest na was wiele donosów”. Dziadkowie odegrali awanturę. Ginda
poskarżyła się dozorcy: „Mąż mnie porzucił”.
Tymczasem Simcha wyjechał do Saint-Etienne, znalazł mieszkanie i pracę jako asystent
dentystyczny. Od jesieni 1941 roku nie przysługiwało mu już prawo wykonywania zawodu.
Ginda i dzieci – Helena i Pierre – wsiedli do pociągu, potem do autobusu i z pomocą
pośrednika nocą przekroczyli linię demarkacyjną. Pierre wspomina, że się nie bał –
wyprawa była dla niego przygodą. Nie pamięta, kiedy dokładnie on i Helena zostali
umieszczeni w kościelnej ochronce. Przełożona zakonu, który prowadził zakład, zwróciła
się o zgodę na ukrywanie żydowskich dzieci do swojego przełożonego, arcybiskupa Lyonu
Pierre’a Gerliera. Dostała odpowiedź: „To nasz obowiązek”.
Pierre przebywał w ośrodku tylko dobę. Odmówił jedzenia i Ginda musiała zabrać go
ze sobą. Helena została tam na wiele miesięcy. Było jej zimno, nie miała przyjaciół,
głodowała, bała się, że nigdy więcej nie zobaczy rodziców, że została porzucona, że umrze.
Nie wiedziała, co byłoby dla niej gorsze – życie bez rodziców czy śmierć.
Już dwa lata nie mieli wiadomości o kuzynce Salomei, o małym Kalmanie, o ciotkach –
Rai i Maszy. Helena przyglądała się innym dziewczynkom, które przywożono do zakonu.
Niektóre z nich też były Żydówkami. Chciała zgadnąć, czy boją się równie mocno jak ona.
Matka przełożona uznała, że poza życiem Heleny powinna ocalić również jej duszę,
i usiłowała nawrócić dziecko. Helena odmówiła, nie chciała zostać katoliczką, nie sądziła,
że chrzest mógłby uchronić ją od wiecznego potępienia. Buntowała się przeciw
zakonnicom i nie okazywała wdzięczności. Dużo później, już po wojnie, będzie
zniesmaczona wszystkim, co dotyczy Kościoła katolickiego. Zapach kadzidła w świątyni
w Syrakuzach na Sycylii przyprawi ją o mdłości. Nigdy nie dowiedziałam się od babci,
który klasztor uratował moją matkę przed deportacją.
Ostatnie lata wojny Helena spędziła z rodzicami i bratem. Ukrywali się w małym
mieszkanku niedaleko dworca w Clermont-Ferrand. Dzieci były świadkami upokarzania
ich ojca, który jako pracownik w gabinecie dentystycznym zarabiał kwotę ledwie
wystarczającą na przeżycie. Ginda, Simcha, Helena i Pierre unikali denuncjacji i łapanek
przez całe cztery lata. Po wyzwoleniu dentysta, który wykorzystywał, ale jednocześnie
uratował Simchę, zatrudniając go u siebie, poprosił o wstawienie się za nim. Był
podejrzewany o kolaborację. Simcha odmówił.
W 1945 roku oboje z Gindą zastukali do drzwi swojego mieszkania przy avenue de
Friedland. Otworzył im zupełnie obcy człowiek. „Nie po to wygraliśmy wojnę, żeby teraz
oddawać nasze mieszkania Żydom”, powiedział. Pachetowie wnieśli skargę i wygrali
sprawę sądową, a następnie wyjechali z Paryża i zamieszkali w Vichy. Słynne ze swoich
wód termalnych miasto przyjęło po wojnie bardzo wielu Żydów – uciekinierów z Europy
Wschodniej. „Dziadek musiał odpocząć”, mówiła później Ginda. Simcha założył własny
gabinet i miotał się między swoim pesymizmem a zaangażowaniem po stronie prawicy.
Koniec wojny nie przyniósł wielkiego pocieszenia. Raja, Masza i Nahum przeżyli.
Wszyscy inni zginęli.
W 1947 roku Raja i Masza odwiedziły moich dziadków we Francji. Dorośli rozmawiali
ze sobą po rosyjsku i w jidysz. Dzieci – Pierre i Helena, które jako pierwsze w rodzinie
nie nauczyły się jidysz – nic nie mogły zrozumieć. Pierre miał dziesięć lat i uwielbiał
ciotkę Maszę. Była taka życzliwa. Raja wzbudzała raczej współczucie. Tym, co najbardziej
zachwyciło wtedy Pierre’a, i co zresztą zachwyca go do dziś, były historie miłosne obu
kobiet. Historie o tym, jak u kresu wojny obie się zakochały – Masza w Dawidzie, Raja
w Eliem.
Tytuł oryginału LA RÉPARATION Copyright © Editions Grasset & Fasquelle, 2012 All rights reserved. Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Dave Wall/Arcangel Images Zdjęcia w tekście Archiwum rodzinne autorki Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta Anna Sidorek ISBN 978-83-7839-885-1 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Przestajemy być ofiarami – nawet ofiarami despotyzmu, tego co najgorsze i co niszczy życie, kiedy opisujemy naszą krzywdę jej własnymi słowami. David Grossman Życie każdego z nas nie jest pokusą miłości. Jest jej jedyną próbą1. 1 P. Quignard, Życie sekretne, przeł. K. Rutkowski, Poznań 2006, s. 176. Pascal Quignard
Dla Salomei
1 Mary, moja prababka, trafiła do selekcji 26 października 1943 roku wraz ze swoimi wnukami Salomeą i Kalmanem. Kilka dni później wszyscy troje zostali zagazowani w Auschwitz. Tego dnia, idąc na śmierć, Mary zmierzała jednocześnie w stronę życia. Jej odejście połączyło żyjących dziś i zamordowanych w Auschwitz. Dowiedziałam się o tym dopiero niedawno, a do wysłuchania tej historii zachęciła mnie Helena, moja matka. Byłam w ciąży, kiedy spytała, tak jakby prosiła mnie o przysługę: „Jeśli to będzie dziewczynka, czy mogłabyś dać jej na drugie imię Salomea? Tak miała na imię moja kuzynka. Nic więcej po niej nie zostało”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam to imię – Salomea. Nigdy więcej nie spytałam o to matki. Odpowiedziałam od niechcenia: „Czemu nie”, jakby chodziło o zupełnie nieistotną rzecz. Gdy urodził się mój syn, matka zmarła, a ja zapomniałam o jej życzeniu. Helena żyła w świecie, który dzielił ludzi na tych, którzy przeżyli, i tych, którzy zginęli. Ja byłam wolna od takich podziałów. W roku 2003, dwa lata po odejściu mojej matki, urodziłam córkę. Dałam jej na imię Salomea − tak doradziła mi jedna z przyjaciółek, mówiąc, że to piękne imię. W ten sposób, zupełnie przypadkiem, przypomniałam sobie o woli matki. Urodziłam Salomeę i wpadłam w panikę. A jeśli moja córka umrze? Czy zdołam żyć dalej? Pierwszej nocy, którą Salomea spędziła w domu, ze snu wyrwał mnie koszmar. Dzwoni matka. To niemożliwe, przecież już jej nie ma – powtarzałam we śnie – telefon jednak ciągle dzwoni. Odbieram. Powiem jej o narodzinach Salomei, na pewno się ucieszy. Odkłada słuchawkę. Nie zdążyłam z nią porozmawiać. Po chwili znów zasnęłam. Tym razem śnią mi się brodaci mężczyźni uzbrojeni w noże. Próbują otworzyć okno w pokoju Salomei. Odpycham ich, zamykam okno. Znikają. Znów się budzę się. Nic nie rozumiem.
2 Matką Salomei Bernstein, której piękne imię nosi moja córka, była Raja, siostra Gindy − mojej babki ze strony matki. Ginda urodziła się w 1908 roku na Litwie w porządnej i wykształconej rodzinie żydowskiej. Miała dwie siostry, Raję i Maszę, oraz brata Nahuma. Wszyscy oni zostali na Litwie, podczas gdy Ginda w 1924 roku zdecydowała się wyjechać na studia do Francji, gdzie wyszła za mąż za lekarza rosyjskiego pochodzenia. Z ich związku urodziła się Helena − moja matka, a jakiś czas później wujek Pierre. Po Salomei zostało tylko jedno zdjęcie. Przy jego górnej krawędzi data − 1 lipca 1939 − i napis wykonany niebieskim atramentem: „A. Panemunè”. Długo wierzyłam, że to nazwisko fotografa, ale z czasem odkryłam, że Panemunè to litewska nazwa dzielnicy na przedmieściach Kowna, jednego z najpiękniejszych miejsc na Litwie, leżącego w zakolu Niemna. Znajduje się tam Czwarty Fort − miejsce egzekucji mieszkańców kowieńskiego getta. Dwoje dorosłych i mała dziewczynka. Na zdjęciu Salomea ma dwa albo trzy lata, blond włosy obcięte na pazia, przedziałek z boku i łobuzerski uśmiech. Ubrana w białą haftowaną sukienkę, siedzi na ramieniu ojca. Nie na barana – okrakiem, ale na prawym ramieniu mężczyzny. On podtrzymuje córkę prawą ręką. Lewą obejmuje kobietę. To Raja, siostra babki Gindy. Uniosła prawą rękę, żeby chwycić dłoń męża. Ma na sobie biały kostium i bluzkę w kwiaty. Jej spojrzenie jest żywe. Tak jak Salomea, uczesana jest z przedziałkiem, jednak jej włosy są ciemne, gładko zaczesane i spięte z tyłu. Na nadgarstku błyszczy zegarek ze złotą bransoletką. Mężczyzna w koszuli i pod krawatem nazywa się Max Bernstein. Trochę już łysieje, a pasek spodni ściągnął odrobinę za mocno. Cała trójka ustawiła się do zdjęcia przed drewnianym domem – widać zarys okna, koronkową firankę i dachówki. Dom numer 19. Ta pogodna fotografia została zrobiona na Litwie. Nigdy nie widziałam jej wśród pamiątek babki. Ginda w samotności wpatrywała się w oczy swojej siostry, szwagra i małej siostrzenicy. W 1990 roku zabrała zdjęcie do Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie i dołączyła do pierwszego z trzydziestu jeden świadectw dotyczących członków jej najbliższej rodziny, którzy zginęli podczas wojny. Wcześniej nie widziała go nawet jej córka. Matka powiedziała przecież, że po Salomei nic nie zostało. Helena i Ginda nie rozmawiały nigdy ani o zaginionej Salomei, ani o tym zdjęciu.
Ja sama znalazłam tę fotografię przypadkiem na stronie Instytutu Yad Vashem. Dziś odbitka stoi na kominku w moim domu. Patrzę na Salomeę, na jej rodziców i bezgłośnie błagam: „Wyjedźcie, uciekajcie z Litwy. Ten kraj już za chwilę będzie przeklęty”. Ale oni mnie nie słyszą.
Salomea, Max i Raja
3 Siostry mojej babki – Raja i Masza − swoje „pierwsze życie” przeżyły przed wojną. Raja studiowała w konserwatorium w klasie fortepianu, wyszła za mąż za Maxa Bernsteina, adwokata, który jednak był człowiekiem zbyt delikatnym, by zrobić karierę. W roku 1936 lub 1937 Raja urodziła Salomeę. Masza po studiach prawniczych poślubiła lekarza. W 1940 roku na świat przyszedł ich synek Kalman. Właściwie nic nie wiedziałam o Rai i Maszy. Moja babka często wypowiadała imiona swoich sióstr. „Raja i Masza” – powtarzała, a brzmiało to jak jakieś tajemne zaklęcie. O Salomei, córce Rai, babka nie wspominała. Kiedy urodziła się moja córka, Ginda miała prawie dziewięćdziesiąt sześć lat i była w żałobie po śmierci swojej córki. Gdy przyszła przytulić prawnuczkę, Salomea zaczęła wrzeszczeć, ale babka zdawała się tego nie słyszeć; była zachwycona dzieckiem. Nie zapytałam o tę pierwszą Salomeę – ani o Raję i Maszę. Możliwe, że Ginda była wtedy gotowa o tym porozmawiać, że była to ta jedyna chwila, która mogła przynieść zadośćuczynienie. Babka mogłaby mi wtedy powiedzieć to, czego dowiedziała się w 1946 roku w Monachium od swoich ocalałych sióstr. Nie powiedziała jednak nic. W jaki sposób mówić o śmierci, a w jaki o powrocie do życia tych, którzy ocaleli? Moja babka uważała, że to niestosowne. Patrzyła, jak zajmuję się córeczką, z jaką troską ją przebieram, jak szczerze ją uwielbiam. Narodziny Salomei wyraźnie ją uszczęśliwiły. Całej reszty nie potrafię wytłumaczyć. Szybko zrozumiałam, że wszystko, co miało związek z Litwą, co dotyczyło życia i ocalenia Rai i Maszy oraz śmierci małej Salomei, było jednocześnie tajemnicą i cudem, który ze wszelką cenę należało chronić. Sądziłam, że niewiedza jest formą takiej właśnie ochrony. Jako dziecko i później – w dorosłym życiu – odczuwałam potrzebę oszczędzania Helenie i Gindzie dodatkowych cierpień. Już i tak wylały zbyt wiele łez. Jedyne, co mogłam zrobić, to zostawić je w tym smutku, w tej ciszy – i o nic nie pytać. Prawda doszła do głosu, gdy moja babka wspomniała o czeku, który dostała z Niemiec jako „rekompensatę”. Zabrała mnie do galerii Lafayette, by kupić mi „najładniejszą z lalek”. Miałam osiem lat. Jechałyśmy autobusem, potem przeszłyśmy na drugi brzeg Sekwany, aż w końcu weszłyśmy do ogromnego sklepu. Na stoisku z zabawkami ustawiono rzędami dziesiątki lalek – pulchnych, jasnowłosych, o różowych ustach. Żadna mi się nie spodobała, wręcz przeciwnie – rozpłakałam się, krzycząc, że nie chcę lalki. Nie udało mi się sprawić przyjemności babce, nie kupiłyśmy „najładniejszej z lalek”, Niemcy nie
zapłacili za nią pieniędzmi z babcinej „rekompensaty”. W drodze powrotnej babka nie pytała, czemu nie chciałam lalki, a ja nie pytałam, co chcieli jej zrekompensować Niemcy. Nic nie mogło zadośćuczynić jej rozpaczy. Jej chłodna dłoń nie puściła mojej aż do samego domu.
4 Na początku się pomyliłam. Myślałam sobie: To zbyt łatwe, nosisz złote sandałki z miękkiej skóry, ciągle wplątujesz się w jakieś historie miłosne, lubisz kąpiele w Morzu Śródziemnym – czy taka dziewczyna jak ty mogłaby pisać o Shoah? Salomea, kuzynka mojej matki, jej wujowie i ciotki, kuzyni i dziadkowie żyli przed wojną na Ukrainie. Byli częścią społeczności, po której nic nie zostało. Dziewięćdziesiąt pięć procent litewskich Żydów wymordowano. Wszystkie więzy z Litwą, krajem, w którym urodziła się moja babka i w którym moja matka jako dziecko spędzała wakacje, zostały zerwane. Od roku 1945 Ginda i Helena nieustannie milczały. Ginda nigdy nie opowiedziała Helenie o tym, co spotkało jej prababkę, ciotki, wujków, jej kuzynkę Salomeę i małego kuzyna Kalmana. Jedni przeżyli, inni nie – to wszystko. Babka Ginda urodziła się w 1908 roku w Poniewieżu. Czasem zdarzało jej się wspomnieć to miasteczko i jego drewniane domy, w których marzła do szpiku kości. Babka zachowała też zwyczaje swojego rodzinnego kraju – herbatę piła w szklance z uchem, mocno posłodzoną, a dla wnuków gotowała kaszę jęczmienną. Żydzi osiedlili się na Litwie w XII wieku. Wiedli tam dostatnie życie jako rzemieślnicy, kupcy, profesorowie. Rozwijały się uniwersytety, teatry, gazety, szkoły, a w ogrodach dojrzewały bakłażany i ogórki. Po pierwszej wojnie światowej Litwa uzyskała niepodległość i powstała Republika Litewska. Dla społeczności żydowskiej zaś okres międzywojenny był złotym wiekiem, który przyniósł jej autonomię kulturalną. Główna gazeta codzienna wydawana w jidysz na pierwszej stronie drukowała wiersz w tym języku, a okazjonalnie również dodatek literacki. Siostry mojej babki pisały wiersze, poezja była częścią ich zwykłego życia. W tych czasach antysemityzm był ledwie dostrzegalny, istniały jednak niedostępne dla Żydów stanowiska w administracji i limity miejsc na studiach. Jeden z przyjaciół mojej babki wyemigrował do Argentyny po tym, jak nie został przyjęty na wydział prawa z powodu takich właśnie ograniczeń. Kiedy jednak pytano go, czemu wybrał życie w Argentynie, odpowiadał: „Dowiedziałem się, że w «El Diario», dużej argentyńskiej gazecie, dodatek literacki liczy piętnaście stron. Musiałem tam zamieszkać”. Ani słowem nie wspominał o upokorzeniu związanym z odmówieniem mu miejsca na uniwersytecie. Babka Ginda, która była świetną uczennicą, przekonała swoich rodziców, by puścili ją
do Paryża na studia medyczne. Wyznała mi kiedyś: „Do dziś nie mogę pojąć, jakim cudem udało mi się wtedy uzyskać ich zgodę”. Dodała też, że była naprawdę zdeterminowana. Nigdy jednak nie zdradziła, że pojechała do Paryża z powodu akademickich ograniczeń. Nie lubiła się nad sobą użalać. Zawsze trzymała się prosto. Kiedy jadłyśmy razem obiad w La Closerie des Lilas na bulwarze Montparnasse, udawała, że nie zauważa, jak pomagam jej pokroić mięso na talerzu. Wskazywała kawiarnię Le Bullier po drugiej stronie ulicy, gdzie przed wojną organizowano dancingi. Lubiła wspominać te lata, gdy tańczyła i pracowała, a ja uwielbiałam o nich słuchać. Ginda mieszkała wtedy w hotelu Scandinavia na rue de Seine. Chodziła na tańce do słynnej La Coupole. Stroiła się w kołnierz wyszywany różowymi, pistacjowymi i złotymi perłami, który zachowała na pamiątkę, podobnie jak oprawne w skórę wydanie Pieśni nad pieśniami z dedykacją: „For Ginda with love”, wpisaną ręką jakiegoś amerykańskiego adoratora – dwa dowody na to, że jej beztroskie, przedwojenne życie naprawdę istniało. Babcia władała biegle pięcioma językami. Ze swoim bratem rozmawiała w jidysz i po rosyjsku, z bratową i jej siostrami mówiła po francusku, zaś z wnukami, prawnukami i siostrzeńcami − po angielsku i hebrajsku. Żaden z tych współczesnych języków nie nadawał się jednak do opowiadania o tym, co stało się wcześniej, dawno temu, podczas wojny. Ginda twierdziła, że nie pamięta już litewskiego. Historia rodzinna nie przechodziła u nas z pokolenia na pokolenie. Dawny świat pogrzebano, zostało po nim zaledwie kilka śladów. Solone korniszony, wódka ze źdźbłami żubrowej trawy, zwanej turówką, makowiec i kasza gryczana. Miałam pięć, dwanaście, dwadzieścia, trzydzieści dwa lata i zawsze jadałam u Gindy to samo. Gotowała kaszę, podawała mi talerz i mówiła: „nu” – jedyne rosyjskie słowo, którego używała, rozmawiając z wnukami. W jej salonie kartkowałam grube albumy w skórzanych oprawach. Ginda, jako dziecko pozująca z bratem Nahumem, i jej siostry w marynarskich strojach. Raja i Masza wiązały warkocze szerokimi białymi wstążkami. Ginda nie – była najmniej kokieteryjna z sióstr. Za to zawsze podkreślała, że uczyła się najlepiej z klasy. Spędzałam nad tymi albumami całe popołudnia. Pochylałam się nad nimi jako dziecko, nastolatka, dorosła kobieta, i choć nie wiedziałam, czego szukam, nie zadawałam pytań. Nie było tam zdjęcia Salomei, zresztą wtedy nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Czekałam, aż babcia sama opowie mi historię, której w gruncie rzeczy nie chciałam poznać. Ginda pomimo zaawansowanego wieku bawiła się w chowanego z moim trzyletnim synem. Śmiała się i śmiała – nie mogła przestać. Nigdy nie wyglądała na zmęczoną. Pewnego razu przeszłam z nią cały Ogród Luksemburski. Nie zdawałam sobie sprawy, że
cierpi, dopóki nie usiadłyśmy w ogródku kawiarni – wtedy Ginda zamówiła tonik Schweppesa i powiedziała: „Jestem wykończona”. Odwiozłam ją taksówką. Było mi wstyd – sądziłam, że jest niezniszczalna. Ginda rzuciła medycynę po tym, jak zemdlała przy pierwszej wizycie w prosektorium. Ostatecznie skończyła zawodowe studia chemiczne. Fascynowało mnie, że mieszkała w pokoiku przy rue de Seine – nad samą Sekwaną. Wydawało mi się to bardzo szykowne. Hotel Scandinavia istniał jeszcze w latach osiemdziesiątych, zamknięto go dopiero dziesięć lat temu. Zawsze kiedy przechodziłam rue de Seine, myślałam o Gindzie – o jej dopasowanym niebieskim pulowerze i bystrych oczach. Na pytanie: „Co słychać?” reagowała zawsze ze śmiechem – tym szczególnym śmiechem, który bardzo przypominał szloch − „Jak możesz o to pytać?”. Uwielbiałam ją też za to, że zdecydowała się wyjechać do Paryża zupełnie sama, bez znajomości języka − że wzięła los w swoje ręce. Ginda zakochała się w mężczyźnie poważnym i pesymistycznym, ale też czułym i namiętnym. Simcha Apatchevsky palił mentolowe papierosy i był lekarzem. Pochodził z Rosji, ale – tak jak z czasem Ginda – zdobył francuskie obywatelstwo. Moja babcia, jej mąż i mała Helena zamieszkali w Paryżu, przy avenue de Friedland. Dziadkowie Apatchevscy odwiedzali rosyjskich przyjaciół i rozmawiali o polityce – mieli prawicowe poglądy, interesowali się syjonizmem i czytali francuskie powieści. Między sobą rozmawiali po rosyjsku, do córki mówili po francusku, śledzili aktualności i z niepokojem przyglądali się sytuacji w Niemczech. Ginda i Simcha znali teksty przemówień nowego niemieckiego kanclerza Adolfa Hitlera. Mieli też w swojej bibliotece wydaną w 1930 roku książkę Le Juif errant est arrivé dziennikarza Alberta Londresa. Któregoś dnia Simcha przeczytał Gindzie fragment tego reportażu – odezwę wywieszoną w przededniu masakry w Płoskirowie, małym ukraińskim miasteczku: „Wzywam mieszkańców do zaprzestania samowolnych manifestacji. Zwracam się teraz do mośków. Jesteście ludem znienawidzonym przez wszystkie narody. Siejecie zamęt wśród chrześcijan. Czy życie wam niemiłe? Czy nie macie litości dla siebie samych? Jeśli zostawiamy was w spokoju – siedźcie cicho! Nieszczęsny ludzie! Przestań szerzyć niepokój w duszach biednych Ukraińców”. Ginda i Simcha nie mieli złudzeń. Latem cała trójka przejechała pociągiem przez hitlerowskie Niemcy, żeby spędzić kilka tygodni z rodziną Gindy w Poniewieżu, w pięknym drewnianym domu, w którym wychowała się moja babcia. Ostatni raz odbędą tę podróż na Litwę w 1936 roku. Nie wiem, czy Salomea Bernstein, córka Rai – siostry Gindy – już wtedy była na świecie, jeśli nie, z pewnością już jej na tym świecie oczekiwano. Podróż pociągiem była wyczerpująca.
Na granicy niemieckiej Simcha wręczył celnikowi paszporty. Nazwisko „Apatchevsky” miało jednocześnie brzmienie żydowskie, rosyjskie – sowieckie i choć wszyscy członkowie rodziny byli już obywatelami francuskimi, niemiecki funkcjonariusz uznał, że należy się nimi zainteresować. Ginda musiała skorzystać z toalety, była spocona ze strachu. Mała Helena płakała ze zmęczenia. Simcha próbował zachować kamienną twarz. Urzędnik w niebieskim mundurze celnika z naszytą na piersi swastyką przejrzał dokładnie wszystkie trzy paszporty. Wiedział, że stoją przed nim Żydzi. Mężczyzna był drobny, nosił okulary w drucianych oprawkach, na dodatek – lekarz. Kobieta bardziej postawna, brunetka o niebieskich oczach − miała charakterystycznie zakrzywiony nos. Pomyślał, że ta mała jest bardzo ładna jak na Żydóweczkę. Celnik miał władzę – jeśli chciał, mógł ich porządnie nastraszyć. Przyjemnie byłoby odegrać się na kimś za własne upokorzenie. A oto stoją przed nim Francuzi, Francuzi od bardzo niedawna. Nie mógł ich wprawdzie zatrzymać, ale mógł napawać się ich przerażeniem. „Jesteście Żydami?”, zapytał. „Jesteśmy prawosławni”, odparł spokojnie Simcha. Po przyjeździe na Litwę Ginda i Simcha opowiadali rodzinie o napisach na drzwiach niemieckich sklepów: „Żydom wstęp wzbroniony” – jednak zaraz im przerywano. Kto chciałby w ten sposób psuć wspólne wakacje. Masza mówiła o ślubie Rai, na który Ginda nie mogła przyjechać. „Och, żebyś była taka szczęśliwa jak my i miała taki ciepły dom. Kiedy myślę o naszej przyszłości, mam ochotę płakać ze szczęścia”. W całym Poniewieżu nie było nic, czego odmówiono by małej Helence – Helenoczce, jak ją tutaj nazywano. „Czyż to nie jest najśliczniejsza dziewczynka na świecie?”, wołały na przemian Raja i Masza. Wszyscy całowali Helenkę, przekazywali ją sobie z rąk do rąk i upychali łakocie w kieszonkach jej sukienki. Jej mama trochę się niepokoiła – czy też nie rozpieszczą za bardzo tego dziecka? „Boże, chciałabym, żeby moja córka była taka śliczna jak jej kuzynka”, mówiła Raja. Samą Gindę, która nigdy nie była najładniejszą z trzech sióstr, dziwiła uroda własnej córki. Pokazywała Rai i Maszy zdjęcia portretowe zrobione w słynnym studio Harcourt. Ginda w białej jedwabnej bluzce i prostym żakiecie, z czarnymi, gładko zaczesanymi włosami rozdzielonymi przedziałkiem wygląda na osobę inteligentną, taką, z którą nie ma żartów, i jednocześnie wrażliwą – gotową oddać wszystko, jeśli tylko ją grzecznie poprosić. Mała Helenka w marynarskim ubranku na fotografiach prezentuje się figlarnie. Ciotka Raja miała rację – to najśliczniejsza dziewczynka na świecie. Zdjęcia zrobione tamtego lata na Litwie utrwaliły chwile szczęścia, którego nie mąciła jeszcze sytuacja polityczna. A przecież już wtedy Litwa znajdowała się w potrzasku między stalinowskim Związkiem Radzieckim a hitlerowskimi Niemcami. Na zdjęciu
zrobionym w ogrodzie dziadków moja matka wgryza się w dorodne jabłko. Zdjęcie jest czarno-białe, ale Helena dobrze pamiętała kolor swojej sukienki – jasna zieleń, w odcieniu soczystego jabłka. Inne ujęcie – tym razem pozuje cała rodzina. Moja prababka, matka Gindy, w białej, skromnej sukni. Można się domyślać haftowanych lamówek na rękawach i dole sukienki. Na wierzch, dla ochrony przed chłodem, założyła długą kamizelkę. Ginda, Raja i Masza też mają na sobie modne w latach trzydziestych swobodne i niekrępujące ruchów sukienki. Białe, proste, z dekoltem wyciętym w kształt litery V. Raja ma na głowie beret. Masza i Ginda uczesane są w luźne koki. Helena z objęć swojej babci spogląda na fotografa (ojca?) ze słodką, ciekawską minką. Wygląda na to, że wszystko jest dobrze. W dniu powrotu do Paryża Raja i Masza odprowadziły Simchę, Gindę i Helenkę na dworzec. „Przyjedźcie do Francji, zanim będzie za późno”, powiedział na pożegnanie Simcha. Siostry żartowały z pesymizmu szwagra. Żyły w świecie iluzji. Obywatele niezależnego państwa wierzyli, że są jego integralną częścią, ale w rzeczywistości zostali zepchnięci na margines. Nieliczne prawa, które Żydzi otrzymali po uzyskaniu przez Litwę niepodległości, były z dnia na dzień ograniczane. Żyli w kraju, w którym zaledwie ich tolerowano. Nikt z nich nie usłyszał słów wypowiedzianych do żydowskiego bohatera Zamku Kafki: „Nie jest pan ani z zamku, ani ze wsi. Pan jest niczym”2. 2 F. Kafka, Zamek, przeł. K. Radziwiłł i K. Truchanowski, Warszawa 1983, s. 72.
Helena
5 Wszystko to odcisnęło ślad na życiu mojej matki – Salomea, ocalenie Rai i Maszy, strach i upokorzenie, jakie przeżyli jej rodzice, to, co sama przeszła podczas wojny. Helena żyła w świecie „przed wojną” i „podczas wojny” – była w nim zamknięta i osamotniona. Ze wszystkiego, co przeżyła w czasie wojennej zawieruchy, swoim dzieciom odważyła się opowiedzieć o tym, jak dawano jej do jedzenia pajdę czarnego chleba z zaledwie odrobiną dżemu. Przypomniała sobie też ze śmiechem, jak zwymiotowała na piękne skórzane buty niemieckiego oficera podczas przekraczania linii demarkacyjnej. Żołnierz wytarł buty, skontrolował fałszywe dokumenty i pozwolił Gindzie, Helenie i jej małemu bratu Pierre’owi przejechać na południe, do strefy nieokupowanej. Jako dziecko słuchałam z obrzydzeniem o tej żałosnej pajdzie chleba, jaką musiała jeść moja matka. Helena nie mogła powierzyć mi tego, co było istotą tej historii, przerażała ją bowiem myśl, że mogłabym osądzić jej postępowanie. Moja matka była piękna. Miała wydatne kości policzkowe, drobny, wąski nos, złocistą cerę i czarne włosy – wszystko w niej było delikatne. Zachwycała urodą, a zwłaszcza zielonymi oczami, usianymi masą złotych punkcików. Jadła winogrona bez skórek i paliła gitany bez filtra – często ścierała z warg drobiny tytoniu. Zajęła się specjalistyczną opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi – dużo podróżowała i wygłaszała wykłady na ten temat. Chodziłam z nią do Marie Martine – butiku na ulicy Sèvres, do popularnych w latach siedemdziesiątych domów mody Arnys i François Villon. Kupowała tam jedwabne bluzki w kolorze lawendy i czerwone botki w kwiaty. Zbierała apaszki i pulowery marki Missoni, używała perfum „Heurek blues” Guerlaina i ceglastej pomadki. Jestem pewna, że mnie kochała. Wstawała bardzo wcześnie, już umalowana i elegancka, i przychodziła mnie budzić, lekko szczypiąc w plecy. Nie miała czasu, żeby wsunąć się pod ciepłą kołdrę i choć na chwilę przytulić do swojego dziecka. Na jej stoliku nocnym powieści Bashevisa Singera i Philipa Rotha leżały obok szklanki z herbatą. Pod nimi, w szufladzie – nasenny stilon i temesta na uspokojenie. Moja matka, piękna Helena, czytała literaturę rosyjską, amerykańską, angielską. Nie ufała niczemu, co było zbyt francuskie – także w kwestii strojów i jedzenia. „Sukienka od Diora może się okazać znakiem antysemityzmu, że nie wspomnę o serze camembert”, głosiła z pełną powagą. Mówiła mi, że bycie Żydem to ciągły strach. Śmiałam się, bo przecież wszyscy jej przyjaciele byli Żydami. „Nigdy nie wiadomo, kto może okazać się
antysemitą”, tłumaczyła. „Ale mamo, mieszkamy w Paryżu! Nie znam tu nikogo takiego”. Nie mogłam tego zrozumieć. Helena pochodziła ze świata, którego nie znałam. „W liceum bycie Żydem jest nawet modne”, przekonywałam. To ją rozśmieszyło. Śmiała się też, gdy wspomniałam o moim kolejnym chłopaku: „Idę na prywatkę do Guillaume’a Trèvesa”. „To żydowskie nazwisko”, mówiła natychmiast. Albo: „Eric Blanchet zaprosił mnie do kina”. – „Przed wojną jego rodzina nazywała się Blumberg”. „Ale Alexandre Martin na pewno jest gojem”, upierałam się. „Wcale nie, jego babka jest Żydówką. Nazywa się Rosen”, ucinała matka. Śmiała się ze swoich odkryć i przez kilka minut była spokojna. Czasem jednak w jej głosie pobrzmiewał niepokój. Potrafiłam go wychwycić w tym charakterystycznym, wyższym tonie, który pojawiał się wraz z przeczuciem, że coś może się stać, coś może się powtórzyć. Helena nie potrafiła czule wymawiać imion, zasypywać pocałunkami, przytulać, opowiadać historyjek, wyznawać miłości i żyć pełnią życia. Nie mówiła po rosyjsku, nie przypominała sobie pieszczotliwych słów, które szeptały do niej matka i ciotki. To wszystko – czułość, miłość, radość – zostało w tamtym świecie, w świecie sprzed wojny. Matka radziła sobie, jak mogła – zęby już umyte, dzieci w ciepłych piżamach leżą w łóżkach, bezpieczne i zdrowe. Kierowało nią przekonanie, że te sprawy są najważniejsze. Nie byliśmy Francuzami, byliśmy Żydami. Gdybyśmy (my – dzieci Heleny, jej mąż, przyjaciele, sąsiedzi, policja) odkryli historię Salomei, mielibyśmy, jak sądziła, podstawę do surowego osądu. Alina, moja przyjaciółka z dzieciństwa, wyznała mi kiedyś: „Bardzo bym chciała mieć taką mamę jak twoja”. Matka Aliny straciła rodziców podczas wojny, sama ukrywała się u obcej rodziny, która wykorzystywała ją do niewolniczej pracy. Deportacja rodziców odbiła się na jej psychice. Była przygnębiona, właściwie na skraju obłąkania. Alina skarżyła się, że nigdy nie może być pewna, w jakim stanie znajdzie matkę, gdy wróci do domu. Czy będzie zdenerwowana, radosna, czy może zamknie się w swoim pokoju. Cały czas mówiła tylko o wojnie – o tym, czego jej brakowało, o tym, że nie dostawała prezentów, że nigdy nikt nie opowiadał jej bajek na dobranoc, że ciągle się bała, że była brudna, głodna, że było jej zimno. Pewnego dnia przestała mówić, nie spała, ale wypełniała swoje obowiązki. Była jak umarła za życia. Kiedyś Alina odważyła się zapytać ją o wojnę. Ona jednak nic nie pamiętała. Twierdziła, że nie warto o tym wspominać, że to niczemu nie służy. Nie była dobrą matką, ale miała wiele na swoje usprawiedliwienie, więc Alina musiała jej to wybaczyć. Powtarzała tylko: „Chciałabym bardzo mieć taką matkę jak twoja – spokojną, piękną, elegancką. Pamiętam, że kiedy byłyśmy u niej w Paryżu podczas wakacji, rozmawiała z nami jak z dorosłymi”. Czy miałam prawo kwestionować jej odczucia? Czy mogłam temu wszystkiemu zaprzeczyć? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, by Helena kiedykolwiek mnie
przytuliła, by powiedziała, że mnie kocha. Ale nie mówiła też o tym, jak bardzo była samotna. Helena milkła albo zasypiała. Kładła się wcześnie, żeby uciec od smutku, który panował w jej świecie, uciec w zapomnienie. Wieczorem, przed snem, jeśli nie była zbyt zmęczona, przychodziła objąć mnie na dobranoc. Nie mogłam żądać niczego więcej – żadnej pieszczoty, czulszego przytulenia, buziaka, żadnej miłości. Ze świata mojej matki miłość wypędzono na zawsze. Getto w Kownie, obóz w Estonii i w Niemczech, śmierć Salomei – sposób, w jaki została zamordowana – życie i ocalenie Rai i Maszy, milczenie tych, którzy przeżyli – niewyobrażalny ogrom cierpienia. Żeby móc mówić o tym, co się działo podczas wojny, nie można pominąć najważniejszego – jej ślady są nikłe, ledwie zauważalne. Helena sama przyznawała, że wojna wpłynęła na jej życie, jednak mówiła o tym w sposób ogólny, bezosobowy. Naziści zabili sześć milionów Żydów. Ale kogo? Jak oni się nazywali? Kto z jej rodziny zginął? Była oburzona, kiedy mój ojciec w 1978 roku kupił bmw – przecież to niemieckie auto! Dwa tygodnie później jednak kolejne tabu zostało przełamane – matka kupiła w sklepie Darty wyciskarkę do cytrusów marki Braun. Uwielbiała też dowcip o tym, że teraz żeby pojechać do Niemiec, trzeba zapłacić za bilet. Leciałam do Aten z międzylądowaniem w Monachium – nie odważyłam się powiedzieć o tym matce. Pewnie uznałaby to za zdradę. Gdy miałam czternaście lat, przeczytałam książkę Le Juif imaginaire Alaina Finkielkrauta. Wyniosłam z tej lektury przekonanie, że skoro sama nie cierpiałam, nie musiałam się ukrywać, nie oddzielono mnie od rodziców, nie deportowano, nie mam prawa uważać się za ofiarę. Nigdy nie będę jak Alain Finkielkraut, myślałam. On, syn polskich Żydów, miał odwagę wyznać: „Całą moją długą młodość spędziłem, posługując się umarłymi, bezwstydnie wpisując sam siebie w ich szeregi, zachłannie przypisując sobie ich los. (…) Wybrałem się na poszukiwanie u moich korzeni przepychu, którego wzbraniał mi nierozerwalny splot wypełnionego pracą, rozważnego życia”. Nie zrozumiałam jednak Finkielkrauta właściwie – w końcu byłam tylko nastolatką i w tamtych czasach najbardziej interesowało mnie to, co się dzieje, gdy dwoje ludzi idzie ze sobą do łóżka, i czy to boli. Marzyłam o tym, by na Gwiazdkę dostać obcisłe dżinsy i kowbojki. Mama zgodziła się na dżinsy, pod warunkiem że nie będą zbyt obcisłe. O kowbojkach nie chciała słyszeć. Nie wypytywałam rodziców o dawne życie moich rodziców, o czarny chleb, który Helena jadła w klasztorze, gdzie ją ukrywano. O innych – ciotkach, wujkach, kuzynkach – nie mówiło się wcale. Deportowano ich. Dokąd? W jaki sposób? Matka mówiła, że nie rozmawia się o tym, co sprawia ból. Dopiero gdy byłam już dorosła, gdy zaszłam w ciążę, po raz pierwszy w pozornie przypadkowej rozmowie pojawiła się postać małej kuzynki Salomei. Matka była wyraźnie zakłopotana. Oto odsłoniła przede mną szczelinę, przez
którą z jej życia uleciała cała czułość. Wtedy jednak nie potrafiłam ani jej wysłuchać, ani tym bardziej zrozumieć. Pamiętam próbę wtargnięcia do tego tajemniczego, zamkniętego dla mnie świata. Pewnego razu ukradłam babce Gindzie Opowiadania kołymskie Warłama Szałamowa, w skróconej wersji opracowanej przez Maurice’a Nadeau. Czytałam o chłodzie, o pracy, o upokorzeniu w sowieckim łagrze. Urodziłam się w Paryżu wiele lat po wojnie, czytałam w cieple, ubrana w nowy brunatno-różowy żakardowy sweter od Cacharela. Przekonywałam sama siebie, że nic nie łączy mnie z tą historią, a jednak bolał mnie brzuch, czułam się, jakbym przeniosła na własnych plecach setki kilogramów, jakby ciążyła na mnie jakaś niewybaczalna wina. W Boże Narodzenie do stołu usiadły dwadzieścia trzy osoby. A nie była to jeszcze cała rodzina mojego przyjaciela Jeana – niektórzy nie pojawili się z powodu dawnych waśni, młodzi kuzyni byli w podróży. Wydawało mi się, że nie sposób zliczyć wszystkich jego krewnych. Liczne odgałęzienia drzewa genealogicznego, powiązania, potomkowie. Jean sam się gubił, wyliczając bratanków i siostrzeńców swojej matki. Miała sześcioro rodzeństwa, każde z braci i sióstr – z wyjątkiem najmłodszego – miało czworo lub pięcioro dzieci. Jean martwił się, że nie zna ich wszystkich. „Korzyść z dużej rodziny jest taka, że jak się z kimś pogniewasz, zawsze jest jeszcze ktoś, kogo kochasz”, mawiał. I faktycznie nigdy nie był sam, miał wspomnienia, przodków, a kiedy odkrywał, czasem zupełnie przypadkiem, istnienie dalekich kuzynów, mógł powiedzieć: „Jesteśmy już na zawsze powiązani”. Byłam zazdrosna – ja dryfowałam po Francji, nie mając tu żadnej przystani. Policzyłam moich bliskich: dwójka dzieci, były mąż, siostra, brat, wujek, ciotka, kuzynka i kuzyn. A gdzie reszta? Nie było dzieci, bo ich rodzice zbyt młodo umarli; ocaleni z Zagłady byli daleko, wyjechali do Izraela albo do Stanów Zjednoczonych. Dziś zdaje mi się, że wszyscy żyjemy w tym samym lęku, że to właśnie on wiąże nas ze sobą i spaja nasze relacje. Jesteśmy zatrwożeni, winni, paranoiczni, bolą nas brzuchy – po tym się rozpoznajemy. W państwach, w których żyjemy, czujemy się nieswojo. Jaką rolę w naszym – współczesnym – życiu odgrywa cierpienie? W życiu mojej matki jego rola była ogromna. Dziwnym trafem z wszystkich dzieci Heleny i wszystkich wnucząt Gindy to właśnie ja – rozkoszująca się ulotnymi przyjemnościami, słońcem, morzem, dobrym jedzeniem, pokojami hotelowymi, gorącymi kąpielami, uciekająca od bólu i smutku, zakochana najpierw w X., a potem w W. – zaczęłam, z początku zupełnie nieświadomie, zadawać pytania.
6 Mój wujek Pierre – młodsze dziecko babki Gindy – jest pisarzem. Po wojnie dziadkowie zmienili nazwisko, by brzmiało bardziej francusko. Apatchevscy stali się Pachetami. Pierre Pachet jest autorem książki Autobiographie de mon père – literackiego portretu swojego ojca, a mojego dziadka Simchy – który próbował przekonać Raję i Maszę oraz ich mężów do wyjazdu do Francji, który w 1940 roku odmówił wpisania się na listę meldunkową jako Żyd i który pomógł po wojnie swojej żonie Gindzie odnaleźć siostry. Pierre jest pięknym siwowłosym mężczyzną o niebieskich oczach. Potrafi być zarówno ostry, jak i wielkoduszny. Latem siedzieliśmy w ogródku kawiarni Select na bulwarze Montparnasse, rozmawiając o damskich butach. Pierre’owi podobają się te zapinane na kostce, ja wolę baleriny. Wujek pożyczył mi swój egzemplarz Czarnej księgi – zredagowanego przez Ilję Erenburga i Wasilija Grossmana tomu tekstów i świadectw dotyczących sytuacji Żydów podczas drugiej wojny światowej – i opowiedział wszystko, co wiedział o Salomei i Kalmanie. O żadnym z nich nigdy nie usłyszał od matki. Gdy Ginda słuchała swojego syna w audycji na France Culture, była już solidnie osadzona w teraźniejszości, przeszłość – ta sprzed 1945 roku – dla niej nie istniała. W taki sam sposób wychowała dwoje dzieci. W 1945 roku Pierre miał osiem lat, rodzice nigdy nie powiedzieli mu o tym, kto z rodziny odszedł, a kto przeżył. – Moją matkę widziałem płaczącą tylko raz – wtedy, kiedy dowiedziała się o śmierci swojej siostry Rai. Szlochała, rozmawiając przez telefon. Sama dobrze wiesz, że to nie było w jej stylu – płakać przy ludziach czy choćby się skarżyć – opowiadał. – Jak wszystkie dzieci, wiedziałem wiele rzeczy, mimo że się o nich nie mówiło. Miałem z dziesięć lat, kiedy przeczytałem książkę Davida Rousseta o obozach zagłady Les Jours de notre mort, i zrozumiałem, jaki los spotkał naszą rodzinę. Moja matka tylko jeden raz wspomniała o konkretnym wydarzeniu z czasu wojny – pewnego dnia, gdy chciałem iść razem z nią do jej pochodzącej z Rumunii znajomej, u której bywała na herbacie, zabroniła mi. Kiedy wróciła, wyjaśniła tylko, że jej koleżanka miała synka. Zmarł podczas wojny. Był w moim wieku. Wujek Pierre wielokrotnie próbował wypytywać Gindę o przeszłość. Zaproszony na konferencję naukową odbywającą się na Litwie, skorzystał z okazji i odwiedził Poniewież – miasto, w którym dorastała jego matka. Po powrocie zrelacjonował jej tę
podróż. Opowiadał o księgarni z przedwojennym szyldem. Był pewien, że matka ją zna. „Nie przypominam sobie”, odparła jednak. A gdy Pierre nalegał, Ginda rzuciła, wyraźnie zdenerwowana: „Wcale mnie to nie interesuje. Nie chodziliśmy do tej księgarni. To był litewski sklep. Żydzi chodzili do księgarni żydowskiej, Litwini do swojej, a Rosjanie do jeszcze innej. Wcale mnie to nie interesuje” – powtarzała. W Czarnej księdze Erenburga i Grossmana, którą pożyczył mi Pierre, znalazłam wstrząsający opis sposobu zabijania matek z dziećmi: „Litewscy Żydzi zostali skierowani do dwóch gett – w Wilnie i w Kownie. Jedna z matek nuci «luli, luli, mój syneczku, luli, luli, mój ptaszeczku» swojemu dwuletniemu synkowi. Oboje leżą już w wykopanym w ziemi dole, czekają na zbliżające się strzały. Inną oddzielono od dziecka. Żołnierz woła ją: «Zobacz, jak się strzela do zwierząt», i wskazuje ciało jej syna lub córki. Co jest bardziej okrutne – zabić dziecko na oczach matki czy matkę na oczach dziecka? Z kolejnym strzałem czekano, aż rozlegnie się krzyk rozpaczy”. Jesienią 1941 roku Raja, Masza, ich mężowie i dzieci – Salome i Kalman, ich brat Nahum oraz moja prababka Mary musieli przenieść się do getta w Kownie. Naziści właśnie wkroczyli na Litwę. Litwini, widząc nadchodzących żołnierzy niemieckich, poczuli ulgę – był to dla nich zwiastun końca sowieckiej okupacji, która rozpoczęła się w 1940 roku, zapowiedź kresu nacjonalizacji i zsyłek na Syberię. Dla litewskich Żydów zaś właśnie zaczynał się czas zagłady. Przymusowe skupienie wszystkich przedstawicieli społeczności żydowskiej w wydzielonych, strzeżonych dzielnicach o ograniczonych dostawach pokarmu i opału było wstępem do pierwszych selekcji, które rozpoczęły się w październiku 1941 roku.
7 Innego dnia, w innej kawiarni, znów jemy razem obiad. Pierre prosi mnie o radę – podrywa dużo od siebie młodszą dziewczynę. Wspieram go i dopinguję: „Oczywiście, że jest tobą zainteresowana. Inaczej nie odpowiadałaby na twoje SMS-y”. W 1939 mojej babce ukradziono torebkę. Zgłosiła zdarzenie na komisariacie w ósmej dzielnicy. Tydzień później zadzwonił telefon – odnaleziono torbę: czarną, skórzaną, ze złoconym mosiężnym zapięciem. Babcia przyniosła dzielnicowemu w podziękowaniu butelkę świetnego bordeaux. Chateau Latour, rocznik 1932. Ojciec Pierre’a – Simcha – był pesymistą o szczupłej twarzy, nosił okulary w drucianych oprawkach. Wątła postura nie pasowała do jego intelektualnej i politycznej odwagi. W gronie przyjaciół był jednym z nielicznych, którzy po długich sporach i dyskusjach w październiku 1940 roku zdecydowali się nie zgłaszać na komisariacie swojej rodziny jako rodziny żydowskiej. Znajomi Simchy postąpili inaczej – uważali, że trzeba się podporządkować, nie wyróżniać niczym, nie rzucać w oczy. Simcha był pesymistą, ale ocenił sytuację z wielką przenikliwością. Dzięki swojej decyzji uniknął pierwszych antyżydowskich rozporządzeń. Ponieważ był zarejestrowany jako Francuz od 1925 roku, nie odebrano mu obywatelstwa i mógł dalej prowadzić praktykę lekarską. Ale ilu jego przyjaciół zostało pozbawionych stanowisk, ilu utraciło obywatelstwo, ilu aresztowano? Simcha podzielał lęki innych zepchniętych na margines społeczeństwa. 5 maja 1942 roku w mieszkaniu Gindy, Simchy i ich dzieci zadzwonił telefon. Było bardzo wcześnie. Dzwoniono z komisariatu ósmej dzielnicy: „Musicie jak najszybciej uciekać z Paryża. Jest na was wiele donosów”. Dziadkowie odegrali awanturę. Ginda poskarżyła się dozorcy: „Mąż mnie porzucił”. Tymczasem Simcha wyjechał do Saint-Etienne, znalazł mieszkanie i pracę jako asystent dentystyczny. Od jesieni 1941 roku nie przysługiwało mu już prawo wykonywania zawodu. Ginda i dzieci – Helena i Pierre – wsiedli do pociągu, potem do autobusu i z pomocą pośrednika nocą przekroczyli linię demarkacyjną. Pierre wspomina, że się nie bał – wyprawa była dla niego przygodą. Nie pamięta, kiedy dokładnie on i Helena zostali umieszczeni w kościelnej ochronce. Przełożona zakonu, który prowadził zakład, zwróciła się o zgodę na ukrywanie żydowskich dzieci do swojego przełożonego, arcybiskupa Lyonu Pierre’a Gerliera. Dostała odpowiedź: „To nasz obowiązek”. Pierre przebywał w ośrodku tylko dobę. Odmówił jedzenia i Ginda musiała zabrać go
ze sobą. Helena została tam na wiele miesięcy. Było jej zimno, nie miała przyjaciół, głodowała, bała się, że nigdy więcej nie zobaczy rodziców, że została porzucona, że umrze. Nie wiedziała, co byłoby dla niej gorsze – życie bez rodziców czy śmierć. Już dwa lata nie mieli wiadomości o kuzynce Salomei, o małym Kalmanie, o ciotkach – Rai i Maszy. Helena przyglądała się innym dziewczynkom, które przywożono do zakonu. Niektóre z nich też były Żydówkami. Chciała zgadnąć, czy boją się równie mocno jak ona. Matka przełożona uznała, że poza życiem Heleny powinna ocalić również jej duszę, i usiłowała nawrócić dziecko. Helena odmówiła, nie chciała zostać katoliczką, nie sądziła, że chrzest mógłby uchronić ją od wiecznego potępienia. Buntowała się przeciw zakonnicom i nie okazywała wdzięczności. Dużo później, już po wojnie, będzie zniesmaczona wszystkim, co dotyczy Kościoła katolickiego. Zapach kadzidła w świątyni w Syrakuzach na Sycylii przyprawi ją o mdłości. Nigdy nie dowiedziałam się od babci, który klasztor uratował moją matkę przed deportacją. Ostatnie lata wojny Helena spędziła z rodzicami i bratem. Ukrywali się w małym mieszkanku niedaleko dworca w Clermont-Ferrand. Dzieci były świadkami upokarzania ich ojca, który jako pracownik w gabinecie dentystycznym zarabiał kwotę ledwie wystarczającą na przeżycie. Ginda, Simcha, Helena i Pierre unikali denuncjacji i łapanek przez całe cztery lata. Po wyzwoleniu dentysta, który wykorzystywał, ale jednocześnie uratował Simchę, zatrudniając go u siebie, poprosił o wstawienie się za nim. Był podejrzewany o kolaborację. Simcha odmówił. W 1945 roku oboje z Gindą zastukali do drzwi swojego mieszkania przy avenue de Friedland. Otworzył im zupełnie obcy człowiek. „Nie po to wygraliśmy wojnę, żeby teraz oddawać nasze mieszkania Żydom”, powiedział. Pachetowie wnieśli skargę i wygrali sprawę sądową, a następnie wyjechali z Paryża i zamieszkali w Vichy. Słynne ze swoich wód termalnych miasto przyjęło po wojnie bardzo wielu Żydów – uciekinierów z Europy Wschodniej. „Dziadek musiał odpocząć”, mówiła później Ginda. Simcha założył własny gabinet i miotał się między swoim pesymizmem a zaangażowaniem po stronie prawicy. Koniec wojny nie przyniósł wielkiego pocieszenia. Raja, Masza i Nahum przeżyli. Wszyscy inni zginęli. W 1947 roku Raja i Masza odwiedziły moich dziadków we Francji. Dorośli rozmawiali ze sobą po rosyjsku i w jidysz. Dzieci – Pierre i Helena, które jako pierwsze w rodzinie nie nauczyły się jidysz – nic nie mogły zrozumieć. Pierre miał dziesięć lat i uwielbiał ciotkę Maszę. Była taka życzliwa. Raja wzbudzała raczej współczucie. Tym, co najbardziej zachwyciło wtedy Pierre’a, i co zresztą zachwyca go do dziś, były historie miłosne obu kobiet. Historie o tym, jak u kresu wojny obie się zakochały – Masza w Dawidzie, Raja w Eliem.