bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 942
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 520

Piąta ewangelia - Ian Caldwell

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Piąta ewangelia - Ian Caldwell.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 503 stron)

Tytuł oryginału: THE FIFTH GOSPEL Copyright © 2015 by Ian Caldwell Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcie autora: © Arika Van Brunt Redakcja: Mariusz Kulan Korekta: Aneta Iwan, Anna Gauza, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-815-9 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2017 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

SPIS TREŚCI Nota historyczna Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14

Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32

Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Podziękowania

Dla Meredith. Wreszcie.

NOTA HISTORYCZNA Dwa tysiące lat temu dwaj pielgrzymi wyruszyli z Ziemi Świętej, żeby głosić dobrą nowinę. Święty Piotr podążył do Rzymu, by tam zostać symbolicznym założycielem chrześcijaństwa zachodniego, a jego brat, święty Andrzej, powędrował do Grecji, gdzie został symbolicznym założycielem chrześcijaństwa wschodniego. Przez wieki Kościoły, które zapoczątkowali Piotr i Andrzej, pozostawały w jedności, ale tysiąc lat temu nastąpił rozłam. Chrześcijanie na Zachodzie stali się katolikami, a zwierzchnictwo nad nimi objął papież, następca świętego Piotra. Chrześcijanie na Wschodzie stali się prawosławnymi, uznając zwierzchnictwo następców świętego Andrzeja i innych apostołów, tak zwanych patriarchów. Dzisiaj to dwa największe Kościoły chrześcijańskie na świecie. Między nimi funkcjonuje mała grupka tak zwanych katolickich Kościołów wschodnich, których nie można jednoznacznie sklasyfikować, ponieważ zachowują wschodnie tradycje, ale też uznają zwierzchnictwo papieża. Akcja tej powieści toczy się w 2004 roku, kiedy wolą umierającego papieża Jana Pawła II katolicyzm i prawosławie miały się ponownie zjednoczyć. Opowiada historię dwóch braci, z których jeden jest księdzem Kościoła wschodniego, a drugi zachodniego.

PROLOG Mój syn ma zbyt mało lat, żeby rozumieć, czym jest przebaczenie. Dorastając w Watykanie, nabrał przekonania, że sprawa jest całkiem prosta: przed drewnianymi budkami w bazylice Świętego Piotra gromadzą się ludzie, oczekując na swoją kolej, raz na jakiś czas nad konfesjonałami zapala się na chwilę czerwone światełko, które oznacza, że siedzący w środku księża skończyli z jednym grzesznikiem i są gotowi na kolejnego. Nie wolno dopuszczać, żeby sumienia się brudziły, myśli sobie mój syn, skoro o wiele łatwiej je wyczyścić niż naczynia kuchenne albo sypialnię. Dlatego ilekroć zbyt długo leje wodę do wanny, rozrzuca zabawki na podłodze albo wraca z zajęć w ubłoconych spodniach, prosi o wybaczenie. Skrucha przychodzi mu równie łatwo jak papieżowi błogosławieństwo. Do pierwszej spowiedzi mój mały Peter pójdzie dopiero za dwa lata. Nie bez powodu musi czekać. Dzieci nie rozumieją co to grzech, wina, wybaczenie. Duchowny tak szybko odpuszcza grzechy zupełnie obcym ludziom, że mały chłopiec nie potrafi nawet sobie wyobrazić, jak trudno będzie mu kiedyś wybaczyć wrogom. Albo przyjaciołom i najbliższym. Nawet jeszcze nie podejrzewa, że czasem dobrzy ludzie nie potrafią wybaczyć samym sobie. Bo można rozgrzeszyć z największych nawet błędów, ale niczego nie da się cofnąć. Mam nadzieję, że z unikaniem grzechów Peter poradzi sobie lepiej niż ja i mój brat. Urodziłem się do stanu duchownego. Mój wuj jest księdzem, mój starszy brat Simon jest księdzem i mój Peter też pewnego dnia księdzem zostanie, taką przynajmniej mam nadzieję. Nie sięgam pamięcią do czasu, kiedy mieszkałem poza murami Watykanu. Peter nie mieszkał poza nimi nigdy. W oczach świata istnieją dwa Watykany: jeden to najpiękniejsze miejsce na ziemi, świątynia sztuki i muzeum wiary; drugi jest niczym kościelny bal samców, podczas którego starcy w sutannach grożą światu palcem wieczności. Wydaje się niemożliwe, żeby w którymkolwiek z tych dwóch miejsc mógł się wychować mały chłopiec, a przecież państwo watykańskie zawsze było pełne dzieci. Wszyscy je mają:

ogrodnicy papiescy, obsługa, gwardziści szwajcarscy. Kiedy ja byłem dzieckiem, Jan Paweł głosił pogląd, że pensja powinna wystarczać na utrzymanie, podnosił więc watykańskim pracownikom pobory z każdą kolejną gębą do wykarmienia, która się pojawiała w rodzinie. Na terenie papieskich ogrodów bawiliśmy się w chowanego, z papieskimi ministrantami kopaliśmy piłkę, a nad zakrystią w papieskiej bazylice graliśmy w bilard. Wbrew naszej woli matki zabierały nas do watykańskiego supermarketu, a potem z ojcami jeździliśmy do watykańskiej stacji benzynowej albo watykańskiego banku. Nasza ojczyzna ma powierzchnię niewiele większą od pola golfowego, ale robiliśmy wszystko to, co każde inne dziecko. Simon i ja spędziliśmy dzieciństwo szczęśliwie. Normalnie. Od pozostałych chłopców w Watykanie różniliśmy się tylko jednym: nasz ojciec był księdzem. Ojciec był duchownym rytu greckiego, a nie rzymskiego, co oznaczało, że nosił długą brodę oraz inną sutannę, zamiast mszy odprawiał świętą liturgię i mógł się ożenić przed przyjęciem święceń kapłańskich. Z lubością powtarzał, że my, katolicy obrządku wschodniego, jesteśmy ambasadorami Boga, pośrednikami, dzięki którym Kościoły katolicki i ortodoksyjny ponownie się połączą. Prawda jest tymczasem taka, że katolik obrządku wschodniego może się czuć co najwyżej jak uchodźca na przejściu granicznym między dwoma supermocarstwami. Ojciec usiłował ukryć ciężar, jakim była dla niego ta sytuacja. Na świecie jest miliard katolików obrządku rzymskiego i tylko kilka tysięcy takich jak my, był więc jedynym żonatym księdzem w kraju rządzonym przez mężczyzn żyjących w celibacie. Przez trzydzieści lat inni księża patrzyli na niego z góry, kiedy zanosił papiery na watykańskie wzgórze. Dopiero koniec kariery doprowadził go na sam szczyt: do swojego grona przyjęli go aniołowie. Matka zmarła niedługo potem. Nowotwór, mówili lekarze. Ale oni niczego nie rozumieli. Rodzice poznali się w latach sześćdziesiątych, kiedy przez krótką chwilę mogło się wydawać, że wszystko jest możliwe. Często tańczyli ze sobą w naszym mieszkaniu. Wszystkie trudności przetrwali razem, modląc się wspólnie naprawdę żarliwie. Matka pochodziła z katolickiej rodziny, której przedstawiciele od ponad stu lat pięli się po szczeblach watykańskiej hierarchii, kiedy więc

poślubiła włochatego Greka, została wydziedziczona. Po śmierci ojca powiedziała mi kiedyś, że dziwnie się czuje z własnymi dłońmi, bo nie ma już z kim chodzić za rękę. Simon i ja pochowaliśmy ją obok ojca na cmentarzu za watykańskim kościołem parafialnym. Niewiele pamiętam z tamtego czasu. Wiem tylko, że codziennie uciekałem ze szkoły, biegłem na cmentarz, siadałem tam z kolanami pod brodą i płakałem. Potem zawsze przy grobie pojawiał się też Simon, żeby zabrać mnie do domu. Obydwaj byliśmy małoletni, powierzono nas więc opiece wuja, watykańskiego kardynała. Wuja Lucia najlepiej opisuje stwierdzenie, że ma serce małego chłopca, które przechowuje w słoiku razem ze sztuczną szczęką. Jako Prezydent Gubernatoratu poświęcił najlepsze lata swojego życia na walkę o zbilansowanie budżetu Watykanu oraz niedopuszczenie do powstania związków zawodowych na jego terenie. W trosce o watykańskie finanse przeciwstawiał się promowaniu dodatkiem rodzinnym każdego kolejnego dziecka, gdyby więc nawet miał czas, żeby się zajmować osieroconymi synami swojej siostry, zapewne demonstracyjnie by ten dodatek odrzucił. Nie protestował, kiedy Simon i ja przenieśliśmy się z powrotem do mieszkania rodziców. Wychowywaliśmy się sami. Byłem zbyt mały, żeby pracować, dlatego to Simon rzucił na rok szkołę i znalazł zatrudnienie. Żaden z nas nie umiał gotować, szyć ani naprawić sedesu, Simon musiał więc wszystkiego się nauczyć. To on budził mnie rano do szkoły i wręczał pieniądze na drugie śniadanie. On zapewniał mi ubranie i ciepłe posiłki. Sztuki służenia do mszy uczyłem się wyłącznie od niego. Każdy katolicki chłopiec w najgorsze noce swojego życia zasypia trapiony wątpliwościami, czy podłe ludzkie kreatury warte są prochu, z którego stworzył je Bóg. Ale ciemności mojego życia Bóg rozjaśnił, zsyłając Simona. Nie mogę powiedzieć, że przez dzieciństwo przeszliśmy razem: to on przez nie przeszedł, dźwigając mnie na plecach. Zawsze towarzyszyło mi przekonanie, że nigdy nie zdołam mu się za to odpłacić. Tak wielkich długów spłacić się nie da, co najwyżej można je darować. Zrobiłbym dla Simona wszystko, co bym mógł. Wszystko.

ROZDZIAŁ 1 – Wujek Simon się spóźnia? – pyta Peter. Nasza gospodyni, siostra Helena, zapewne zadaje sobie to samo pytanie, patrząc, jak kolacyjny morszczuk rozgotowuje się w garnku. Jest dziesięć minut po godzinie, na którą mój brat się zapowiedział. – Nic nie szkodzi – mówię. – Pomóż mi nakryć do stołu. Peter mnie ignoruje. Unosi się, klęka na siedzeniu swojego krzesła, po czym oznajmia: – Simon i ja obejrzymy film, później pokażę mu słonia w Bioparco, a jeszcze później mnie nauczy, jak robić ruletkę. Siostra Helena odwraca się znad patelni, szurając nogami. Sądzi, że mowa o hazardzie. Peter jest oburzony. Unosi jedną rękę i zatrzymuje ją w powietrzu niczym czarownik wypowiadający zaklęcie. – Nie! To zwód piłkarski. Robi go Ronaldo. Simon przylatuje z Turcji do Rzymu na wystawę, której kuratorem jest nasz wspólny znajomy Ugo Nogara. Wernisaż, zaplanowany za niespełna tydzień, będzie wielkim wydarzeniem, na które z pewnością nie dostałbym zaproszenia, gdyby nie wykonana dla Ugo praca. Ale pod tym dachem wszyscy żyjemy w świecie pięciolatka. Wujek Simon przyjeżdża więc do domu, żeby udzielać lekcji futbolu. – W życiu są rzeczy ważniejsze od kopania piłki – stwierdza siostra Helena. Uważa, że powinna reprezentować w tym domu kobiecy głos rozsądku. Kiedy Peter miał jedenaście miesięcy, moja żona nas zostawiła. Od tamtego czasu ta cudowna stara zakonnica wspiera mnie w sprawowaniu funkcji ojca. Wypożyczyłem ją od wuja Lucia, który ma do dyspozycji całe bataliony zakonnic, i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co począłbym bez niej, ponieważ nie stać mnie, żeby zapłacić nawet tyle, ile zażądałaby za pomoc rozsądna nastolatka. Na szczęście siostra Helena kocha Petera nad życie. Mój syn znika w sypialni, po czym wraca, niosąc swój cyfrowy budzik. Z bezpośredniością, którą odziedziczył po matce, kładzie go na stole naprzeciw mnie, wskazując na godzinę.

– Ależ kochanie, na pewno pociąg się spóźnił – zapewnia go siostra Helena. Pociąg się spóźnił, a nie wujek Simon. Ponieważ Peter nie potrafiłby zrozumieć, że Simon czasem zapomina wziąć ze sobą pieniądze na bilet albo wdaje się w rozmowę z obcymi ludźmi i zapomina o całym świecie. Moja żona nie chciała nawet myśleć o tym, żeby nasz syn nosił imię po wuju, ponieważ jej zdaniem Simon jest nieprzewidywalny. I chociaż mój brat wykonuje najbardziej prestiżową pracę, o jakiej mógłby marzyć młody ksiądz – dyplomaty w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej – to jednak bierze na siebie tak wyczerpujące zadania, jak tylko się da. Podobnie jak kilku naszych krewnych ze strony matki Simon jest księdzem rzymskokatolickim, co oznacza, że nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. W odróżnieniu jednak od innych watykańskich księży, którzy są wręcz stworzeni do pracy za biurkiem i opasłego brzucha, Simon ma niespokojną duszę. Mona, niech jej Bóg błogosławi, chciała, żeby Peter był jak ja: godny zaufania, spokojny i zadowolony z życia, tak więc wybierając imię dla naszego syna, osiągnęliśmy kompromis: ewangelicznemu Szymonowi Jezus nadaje imię Piotr. Sięgam po telefon komórkowy i piszę do niego SMS – Będziesz niedługo? – Peter tymczasem sprawdza zawartość garnków siostry Heleny. – Morszczuk to ryba! – oznajmia bez powodu. Jest na etapie klasyfikowania. Ale też nie znosi ryb. – Simon uwielbia tę potrawę – zapewniam. – Jedliśmy ją jako dzieci. Prawdę mówiąc, Simon i ja jedliśmy wtedy dorsza, a nie morszczuka, ale pensja samotnego księdza nie daje zbyt wielkich możliwości na targu rybnym, a – jak często przypominała mi Mona, kiedy jeszcze wspólnie planowaliśmy posiłki – mój brat, który jest o głowę wyższy od wszystkich pozostałych księży w watykańskich murach, je za dwóch. O Monie myślę teraz częściej niż zwykle. Odwiedziny brata zawsze wywołują mroczne wspomnienia o odejściu żony. Oboje są magnetycznymi biegunami mojego życia, jedno zawsze czai się w cieniu

drugiego. Mona i ja znaliśmy się jako dzieci w murach Watykanu, ale kiedy po latach spotkaliśmy się ponownie w Rzymie, obydwoje mieliśmy poczucie, że zetknęło nas boskie przeznaczenie. Ale i tak znaleźliśmy się w sytuacji, jaka opisywana jest na lekcjach fizyki w zadaniu o koniu ciągnącym wóz. Księża obrządku wschodniego muszą się ożenić przed otrzymaniem święceń kapłańskich albo potem zachować celibat; po latach widzę, że Mona potrzebowała chyba więcej czasu na przygotowanie. Życie watykańskiej żony do łatwych nie należy. Żonie księdza jest jeszcze trudniej. Pracowała w pełnym wymiarze godzin, dopóki nie przyszedł na świat nasz niebieskooki synek, który jadł niczym rekin, a spał nawet krócej. Podawała mu pierś tak często, że zdarzało mi się zastać lodówkę całkiem pustą – musiała przecież uzupełnić energię. Dopiero później wszystko stało się jasne: lodówka była pusta, bo Mona przestała robić zakupy. Nie zauważyłem, ponieważ przestała także jadać regularne posiłki. Mniej się modliła. Mniej śpiewała Peterowi. Potem, trzy tygodnie przed pierwszymi urodzinami naszego syna, zniknęła. Pod kubkiem z tyłu szafki w kuchni znalazłem buteleczkę z lekarstwami. Lekarz watykańskiej służby zdrowia wyjaśnił mi, że próbowała się podźwignąć z depresji. Nie wolno nam tracić nadziei, powiedział. Peter i ja czekaliśmy więc, aż Mona wróci. Czekaliśmy i czekaliśmy. Dziś Peter przysięga, że ją pamięta. Te wspomnienia są jednak w rzeczywistości fragmentami fotografii, które widzi w całym mieszkaniu. Dodaje do nich barwne szczegóły z programów telewizyjnych i gazetowych ogłoszeń. Nie zauważył jeszcze, że kobiety w Kościele greckim nie używają perfum ani szminki do ust. Z przykrością stwierdzam, że jego doświadczenia z naszym Kościołem wyglądają prawie tak, jakby miał kontakt z rzymskokatolickim: na co dzień widzi samotnego księdza w celibacie. Sprzeczności jego własnej tożsamości to jeszcze przyszłość, ale nieustannie wymienia imię Mony w swoich modlitwach i ciągle mi powtarza, że Jan Paweł zachowywał się podobnie, kiedy stracił matkę w młodym wieku. W tej myśli znajduję pocieszenie. Wreszcie dzwoni telefon. Siostra Helena się uśmiecha, kiedy

pośpiesznie podnoszę słuchawkę. – Halo? Peter obserwuje z niecierpliwością. Spodziewam się odgłosów stacji metra albo jeszcze gorzej – lotniska. Ale nie to słyszę. Głos po drugiej stronie jest cichy. Odległy. – Sy? – pytam. – To ty? Najwyraźniej jednak mnie nie słyszy. Słaby zasięg. Dlatego uznaję, że jest bliżej domu, niż przypuszczałem. Na watykańskiej ziemi trudno o dobry sygnał. – Alex? – pyta. – Tak. Znów coś mówi, ale słowa toną w trzaskach. Przychodzi mi na myśl, że mógł po drodze zajść do Muzeów Watykańskich, żeby się spotkać z Ugo Nogarą, który w ogromnym napięciu kończył przygotowania do swojej wystawy. Oczywiście Peterowi nigdy tego nie powiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby mój brat znalazł po drodze do domu jeszcze jedną duszę, którą natychmiast trzeba się zająć. – Sy, jesteś w muzeum? – pytam. Przy stole Peter umiera z niecierpliwości. – Jest u pana Nogary? – szepcze do siostry Heleny. Ale po drugiej stronie linii coś się zmienia. Gwałtowny szum rozpoznaję jako podmuch wiatru. A więc stoi na dworze. A jest burza, przynajmniej tutaj w Rzymie. Na chwilę zakłócenia ustępują. – Musisz tu do mnie przyjechać, Alex. Słysząc ton jego głosu, czuję niepokojące mrowienie w plecach. – Co się dzieje? – pytam. – Jestem w Castel Gandolfo. W ogrodach. – Nie rozumiem – stwierdzam. – Co ty tam robisz? Wiatr znowu się wzmaga i zaczyna jęczeć w słuchawce. Mam wrażenie, że to jęk mojego brata. – Proszę, przyjedź natychmiast! – nalega. – Jestem koło wschodniej bramy pod willą. Musisz tu dotrzeć przed policją. Mój syn wpatruje się we mnie znieruchomiały. Przyglądam się, jak biała serwetka sfruwa z jego kolan i wiruje w powietrzu niczym papieska

piuska porwana przez wiatr. Siostra Helena także na mnie patrzy. – Nigdzie się nie ruszaj! – mówię Simonowi. I odwracam głowę, żeby Peter nie zauważył emocji, które musiały się odbić w moich oczach. Ponieważ nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby w głosie mojego brata pobrzmiewał strach.

ROZDZIAŁ 2 Do Castel Gandolfo wyruszam w przemieszczającej się na północ burzy. Krople wściekłego deszczu odbijają się od bruku, podskakując jak pchły. Zanim docieram do autostrady, przednia szyba zamienia się w bęben, na którym grają niebiosa. Wszystkie auta dookoła zwalniają i zjeżdżają na pobocze. Kiedy konstelacja czerwonych świateł znika, moje myśli wędrują do brata. Jako chłopak Simon potrafił wspiąć się na drzewo podczas burzy z piorunami, żeby uratować dzikiego kota. Pewnego wieczoru na plaży w Kampanii byłem świadkiem, jak wpływa w ławicę połyskujących meduz, żeby pomóc dziewczynie porwanej przez prąd odpływowy. Tamtej zimy, kiedy on skończył piętnaście lat, a ja jedenaście, umówiłem się z nim w zakrystii u Świętego Piotra, gdzie był ministrantem. Miał mnie zabrać do fryzjera, ale kiedy wychodziliśmy z bazyliki, przez okno pod kopułą, sześćdziesiąt metrów nad nami, wleciał ptak. Usłyszeliśmy, jak z głuchym hukiem spada na balkon, a ponieważ coś kazało Simonowi go obejrzeć, to pokonaliśmy te sześć milionów stopni, żeby dotrzeć na samą górę do wąskiej marmurowej półki okalającej główny ołtarz, na której od rozrzedzonego powietrza dzieliła nas tylko metalowa barierka. Gołąb kręcił się w kółko, machając skrzydłami i plamiąc marmur małymi kropelkami krwi. Simon podszedł, żeby podnieść rannego ptaka. Wtedy ktoś krzyknął: „Stój! Ani kroku dalej!”. Po przeciwległej stronie kopuły o barierkę opierał się mężczyzna. Gapił się na nas czerwonymi oczami. Simon puścił się pędem w jego stronę. – Nie, signore! – krzyczał. – Nie! Mężczyzna przełożył nogę przez barierkę. Signore! Nawet gdyby Simon dostał wtedy od Boga skrzydła, to i tak by nie zdążył. Mężczyzna pochylił się do przodu, po czym skoczył. Mogliśmy tylko patrzeć, jak spada. Zrobił się wielkości szpilki. Słyszałem przewodnika, który na dole opowiadał zwiedzającym o brązie

ukradzionym z Partenonu, a mężczyzna nadal spadał. Zmalał do wielkości rzęsy. W końcu rozległ się krzyk i trysnęła krew. Nogi się pode mną ugięły. Usiadłem. Siedziałem nieruchomo, dopóki Simon nie podszedł mnie podnieść. Przez całe życie zadawałem sobie pytanie, dlaczego Bóg przysłał ptaka przez to okno. Może chodziło o to, żeby Simon się dowiedział, jak to jest, kiedy coś wyślizguje mu się z rąk. Nasz ojciec zmarł w następnym roku, może więc był na taką nauczkę czas najwyższy. Ale ostatni obraz tamtego dnia, jaki mam w pamięci, zanim pracownicy pośpiesznie wyprowadzili zwiedzających, to Simon, który stoi na balkonie z wyciągniętymi przed siebie ramionami, jakby próbował zwrócić rannego ptaka powietrzu. Jakby chodziło o odstawienie wazonu na półkę. Tamtego popołudnia księża rekonsekrowali bazylikę Świętego Piotra, jak zawsze, kiedy z kopuły skoczy jakiś pielgrzym. Nie da się jednak rekonsekrować dziecka. Dwa tygodnie później nasz chórmistrz spoliczkował jednego z chłopców za to, że nie trzyma tonacji, a Simon wystąpił z szeregu i spoliczkował chórmistrza. Próby chóru zawieszono na trzy dni, podczas których moi rodzice usiłowali zmusić Simona do przeprosin. Ale mój brat, choć wcześniej był uosobieniem posłuszeństwa, tym razem oświadczył, że prędzej zrezygnuje z członkostwa w chórze, niż przeprosi. Ilekroć się zastanawiam, co nas dwóch ukształtowało, w tamtym doświadczeniu upatruję fundamentów. Wszystko, co wiem o moim bracie od tamtego dnia, świadczy o jego niewzruszoności. Dekada życia Simona od podjęcia studiów do rozpoczęcia nauki w akademii dyplomatycznej przypadła na trudne lata w historii Włoch. Zamachy bombowe i zabójstwa z czasów naszego dzieciństwa już w zasadzie ustały, ale przez Rzym przetaczały się wściekłe protesty przeciwko rządowi, który upadał pod ciężarem własnej korupcji. Na uczelni Simon maszerował ze studentami. W seminarium duchownym uczestniczył w marszach solidarności z robotnikami. Gdy zaproszono go do służby dyplomatycznej, sądziłem, że burzliwy okres mamy już za sobą. Ale trzy lata temu, w maju 2001 roku, Jan Paweł postanowił udać się do Grecji.

Była to pierwsza od trzynastu wieków podróż papieża do ojczyzny moich przodków, ale nie powitano go tam z radością. Niemal wszyscy Grecy wyznają prawosławie, a Jan Paweł pragnął zakończyć schizmę. Simon wybrał się do Grecji, żeby na własne oczy zobaczyć, jak to się dokonuje. Tylko że mój brat nigdy nie potrafił zrozumieć wzajemnych animozji między Kościołami. Po ojcu odziedziczył niemal protestancką odporność na werdykt historii. Prawosławni zarzucają katolikom znęcanie się nad nimi podczas każdego konfliktu zbrojnego – od krucjat po drugą wojnę światową. Oskarżają katolików o odciąganie prawosławnych wyznawców od Kościoła praojców do nowej, hybrydowej formy chrześcijaństwa. Już samo istnienie grekokatolików niektórzy z nich odbierają jako prowokację, ale Simon nie dopuszczał nawet myśli, że jego rodzony brat mógłby nie towarzyszyć mu w podróży do Aten tylko dlatego, że jest duchownym Kościoła greckokatolickiego. Problemy okazały się szybsze niż Simon. Kiedy gruchnęła wiadomość, że Jan Paweł odwiedzi Helladę, w greckich monastyrach odezwały się dzwony żałobne. Prawosławni setkami wyszli na ulice, niosąc transparenty z hasłami o arcyheretyku i dwurogim potworze z Rzymu. Gazety zamieszczały historie o świętych ikonach, które krwawią. Ogłoszono narodowy dzień żałoby. Simon miał nocować w dawnym kościele greckokatolickim naszego ojca, gdy jednak przybył na miejsce, zastał drzwi pomazane farbą przez prawosławnych fundamentalistów. Uznał, że nie ma po co iść z tym na policję. Przeznaczeniem Simona było bronić słabszego i wreszcie słabszego znalazł. Tamtej nocy mała grupka prawosławnych twardogłowych wdarła się do kościoła, przerywając liturgię. Popełnili wielki błąd, zdzierając z miejscowego kapłana sutannę, a później depcząc antiminis, świętą tkaninę przykrywającą ołtarz. Mój brat ma prawie dwa metry wzrostu. Świadomość, że jest wyższy i silniejszy od wszystkich, z którymi się spotyka, umacnia jeszcze jego przekonanie o konieczności obrony słabych i bezradnych. Jak przez mgłę pamięta, że wypchnął jednego wyznawcę prawosławia za drzwi kościoła, ratując greckokatolickiego księdza. Tenże prawosławny

zeznał potem, że Simon rzucił nim o ziemię, a grecka policja stwierdziła, że prawosławny ma złamaną rękę, i Simon został aresztowany. Jego nowy pracodawca, Sekretariat Stanu Stolicy Apostolskiej, musiał wynegocjować zgodę na jego natychmiastowy powrót do Rzymu. Właśnie dlatego Simon nie mógł osobiście się przekonać, że Jan Paweł o wiele skuteczniej poradził sobie z podobnymi atakami. Greccy biskupi prawosławni ostentacyjnie lekceważyli Jana Pawła, on jednak się nie skarżył. Obrażali go, a on się nie bronił. Zażądali, żeby przeprosił za grzechy katolików sprzed wielu wieków i Jan Paweł, w imieniu miliarda żywych i niezliczonej liczby zmarłych katolików, przeprosiny wypowiedział. Prawosławnych tak to zaskoczyło, że zgodzili się zrobić coś, czego odmawiali dotychczas: stanęli z nim do modlitwy. Zawsze miałem nadzieję, że zachowanie Jana Pawła w Atenach było nauczką dla Simona. Kolejną lekcją zesłaną mu przez niebiosa. Od tamtej pory Simon stał się innym człowiekiem. Powtarzałem to sobie nieustannie, jadąc na południe od Rzymu w samym środku burzy. ■ ■ ■ W oddali pojawia się Castel Gandolfo – podłużne wzgórze, które przecina dziwaczną prerię pól golfowych i komisów samochodowych rozciągającą się na południe od granic Rzymu. Dwa tysiące lat temu mieściła się tutaj rezydencja cesarska. Papieże spędzają tu letnie miesiące zaledwie od kilku wieków, ale to wystarczy, żeby tej ziemi nadać status eksterytorialny. Objeżdżając wzgórze, widzę wóz patrolowy karabinierów u stóp urwiska – włoscy policjanci z posterunku po drugiej stronie granicy palą jednego papierosa i przeczekują burzę. Ale tam, dokąd jadę, włoskie prawo nie sięga. W strugach deszczu nie widzę żadnych śladów obecności watykańskiej policji i ciężar przygniatający moją pierś staje się lżejszy. Parkuję swojego fiata tam, gdzie wzgórze tonie w jeziorze Albano. Zanim jednak wysiadam z samochodu w ulewny deszcz, sięgam po telefon. Po piątym dzwonku w słuchawce odzywa się szorstki głos. – Pronto.

– Mały Guido? – pytam. – Kto mówi? – odpowiada opryskliwie. – Alex Andreou. Guido Canali jest kolegą z dzieciństwa, synem watykańskiego mechanika. W kraju, gdzie jedyną kwalifikacją do wykonywania niemal każdego zawodu jest pokrewieństwo z kimś, kto pracuje za Spiżową Bramą, Guido nie mógł znaleźć lepszej pracy niż przerzucanie gnoju w papieskiej oborze na tym wzgórzu. – Nie jestem już Małym Guido – wyjaśnia. – Ojciec zmarł w zeszłym roku. – Przykro mi to słyszeć. – No nie wiem. Czemu zawdzięczam twój telefon? – Chcę cię prosić o przysługę. Czy mógłbyś otworzyć mi bramę? Zdziwienie w jego głosie każe mi sądzić, że Guido nie ma pojęcia o Simonie. Kolejna dobra wiadomość. Dobijamy targu: mam mu dać dwa bilety na zbliżającą się wystawę, bo doskonale wie, że mogę je dostać od wuja Lucia. Nawet największy leń w naszym małym kraju chce zobaczyć, czego dokonał mój przyjaciel Ugo. Rozłączam się, ruszam nieoświetloną drogą pod górę na umówione miejsce spotkania. Wiatr bardzo się nasila, wydając dźwięki, które szumiały w słuchawce podczas rozmowy z Simonem. Z zaskoczeniem, a początkowo także z ulgą, stwierdzam, że nic nie świadczy o jakimkolwiek zamieszaniu. Ilekroć odbierałem dotychczas mojego brata z posterunku policji, trafiał tam po zamieszkach albo demonstracji. Tutaj jednak nie widzę żadnych pikietujących mieszkańców, żadnych pracowników Watykanu domagających się podwyżki. Usytuowany w północnej części miasteczka papieski pałac letni wygląda na niezamieszkany. Dwie kopuły Obserwatorium Watykańskiego wystające z jego dachu kojarzą mi się z guzami na głowach bohaterów kreskówek, które Peter ogląda w telewizji. Nie dostrzegam żadnych oznak czegokolwiek niepokojącego. Prawdę mówiąc, żadnych oznak czegokolwiek. Z pałacu do ogrodów papieskich prowadzi prywatne przejście. Przy bramie zauważam połyskujący żar papierosa uniesionego w czarnej pięści.

– Guido? – Też mi pora na wizytę, jak cholera! – mówi papieros, po czym opada i umiera w kałuży. – Idziemy. Moje oczy przyzwyczajają się do ciemności i widzę, że wygląda tak samo jak świętej pamięci Duży Guido: twarz mopsa i szerokie plecy, okrągłe jak grzbiet żuka. Praca fizyczna zrobiła z niego mężczyznę. Spis pracowników Watykanu zawiera mnóstwo nazwisk ludzi, których Simon i ja znaliśmy w dzieciństwie, ale tylko my z bratem zostaliśmy kapłanami. W naszym kastowym systemie mężczyźni z dumą zastępują ojców i dziadów, którzy polerowali podłogi albo naprawiali meble przed nimi. Czasem jednak trudno się pogodzić z faktem, że towarzysze dziecinnych zabaw mają wyższy status i chyba słyszę ten znajomy ton w głosie Guida, kiedy otwiera żelazny zamek i wskazuje na swoją ciężarówkę, mówiąc: – Niech ksiądz wsiada. Bramy są tutaj po to, żeby nie dopuszczać bliżej motłochu, a wysokie żywopłoty mają trzymać z daleka także jego oczy. Po obydwu stronach kościelnej ziemi leży włoska wioska, ale nikt by tego nie zgadł. Ośmiusetmetrowym kręgosłupem tego wzgórza jest stworzona dla papieża baśniowa kraina. Posiadłość w Castel Gandolfo ma większą powierzchnię niż cały Watykan, nikt tutaj jednak nie mieszka oprócz kilku ogrodników, kilku pracowników obsługi i starego jezuickiego astronoma, który śpi w ciągu dnia. Stałymi rezydentami są za to hodowane w doniczkach drzewa owocowe, pinie rosnące przy alejach, łany kwiatów na ciągnących się akrami rabatach oraz odziedziczone po pogańskich cesarzach marmurowe posągi, które teraz mają wywoływać uśmiech na twarzy Jana Pawła, kiedy latem spaceruje po ogrodach – rozciąga się z nich widok od jeziora po morze. Teraz w zasięgu wzroku oprócz nas nie ma żywego ducha. – Dokąd chcesz się dostać? – pyta Guido. – Po prostu zostaw mnie w ogrodach. Unosi brew. – W taką pogodę? Burza szaleje. Zaintrygowany jeszcze bardziej moją dziwną prośbą Guido włącza CB-radio, żeby sprawdzić, co w eterze. Ale radio także

milczy. – Moja dziewczyna pracuje tam – mówi, odrywając palec od przycisku, żeby wskazać kierunek. – W gaju oliwnym. Nie odzywam się. Oprowadzam po tym miejscu nowych słuchaczy niższego seminarium, przy dziennym świetle lepiej bym się orientował w terenie. Ale po ciemku i w strugach deszczu ledwie widzę ziemię przed reflektorami auta. Zbliżamy się do ogrodów, ale nie ma tu żadnych furgonetek ani radiowozów, żadnych przemokniętych postaci z latarkami. – Ona to dopiero potrafi mnie wkurzyć – dodaje, kręcąc głową. – Ale żebyś widział, jaki ma tyłek! – Gwiżdże. Im dalej wjeżdżamy w mrok, tym bardziej narasta we mnie przekonanie, że stało się coś bardzo złego. Simon musi być w tym deszczu sam. Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że jest ranny. Może miał wypadek. Ale przez telefon wspominał o policji, a nie o pogotowiu. Odtwarzam w myślach naszą rozmowę, szukając czegoś, co mogłem błędnie zinterpretować. Ciężarówka Guida mozoli się na drodze przez ogrody i dojeżdża do prześwitu. – Wystarczy – stwierdzam. – Tu wysiądę. Guido się rozgląda. – Tutaj? Ale ja już wyskakuję z szoferki. – Nie zapomnij o naszej umowie! – krzyczy za mną. – Dwa bilety! Jestem zbyt zaabsorbowany, żeby odpowiedzieć. Kiedy Guido odjeżdża, sięgam po komórkę i dzwonię do Simona. Zasięg jest tutaj tak słaby, że nie ma mowy o stabilnym połączeniu. Ale przez krótką chwilę słyszę, jak gdzieś dzwoni telefon komórkowy. Idę w kierunku dźwięku, machając latarką przed sobą. Zbocze zamieniono w olbrzymie schody, wykuwając w nim trzy monolityczne tarasy, schodzące jeden za drugim w stronę odległego morza. Każda piędź ziemi obsadzona jest kwiatami ułożonymi w koła wewnątrz ośmiokątów i kwadratów, nawet jeden płatek nie zaburza harmonii. Przestrzeń tu na górze wydaje się nieskończona. To wrażenie budzi we mnie niepokój.

Już mam wykrzyczeć imię Simona na wietrze, kiedy coś zauważam. Z wysokości górnego tarasu dostrzegam płot wyznaczający wschodnią granicę papieskiej posiadłości. Tuż przy bramie snop światła mojej latarki omiata coś ciemnego. Postać ubraną na czarno. Wiatr łopocze skrajem mojej sutanny, kiedy biegnę w tamtym kierunku. Tę część ogrodu skopano, odwracając kawałki ziemi trawą do dołu. Wystające z błota korzenie wyglądają jak nogi pająków. – Simon! – krzyczę. – Nic ci nie jest? Nie odpowiada. Nawet się nie porusza. Pędzę do niego, ile sił w nogach, usiłując utrzymać równowagę na śliskiej ziemi. Odległość między nami szybko się zmniejsza, ale Simon nadal się nie odzywa. Dobiegam. To rzeczywiście mój brat. Staję przed nim, opierając o niego dłonie. – Nic ci nie jest? Powiedz mi, że nic ci się nie stało! Jest przemoknięty do suchej nitki i blady. Mokre włosy przylepiają się do czoła jak u lalki. Czarna sutanna przywiera do ciała niczym skóra do mięśni konia wyścigowego. Kiedyś wszyscy księża w Rzymie nosili sutanny, ale potem przyszła moda na czarne spodnie i marynarki. W ciemności Simon wygląda jak upiór. – Co się dzieje? – pytam, ponieważ nadal się nie odzywa. Nieobecnym wzrokiem wpatruje się w coś na ziemi. Długi czarny płaszcz leży w błocie. Płaszcz rzymskokatolickiego księdza. Nazywany greką ze względu na podobieństwo do sutanny w kościele greckim. Przykrywa jakiś garb. Wyobrażając sobie ten moment, ani przez chwilę nie pomyślałem o czymś takim. Z jednej strony garbu wystaje para butów. – Mój Boże – szepczę. – Kto to jest? Simon ma tak sucho w gardle, że jego głos aż skrzeczy. – Mogłem go uratować – stwierdza. – Nic nie rozumiem, Sy. Powiedz mi, co tu się dzieje. Nie umiem oderwać oczu od tych pantofli. W jednej podeszwie jest dziura. Nagle ogarnia mnie niepokojące przeczucie, jakby o moje myśli zgrzytnął paznokieć. Do wysokiego płotu oddzielającego papieską posiadłość od biegnącej wzdłuż niej drogi przywierają pojedyncze