Philip Roth
Amerykańska sielanka
Przełożyła Jolanta Kozak
Tytuł oryginału angielskiego American Pastorał
Dla J.G.
Śnij, kiedy kończy się dzień.
Śnij - marzenia spełnią się.
Zawsze może przecież gorzej być.
Więc trzeba śnić, śnić, śnić.
Johnny Mercer, fragment popularnej w latach czterdziestych piosenki Śnij - rzadkość:
zdarzenie spodziewane...
William Carlos Williams, At Kenneth Burke’s Place, 1946
I RAJ ZAPAMIĘTANY
1
Szwed. W czasie wojny, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, było to u nas w
Newark imię magiczne, nawet dla dorosłych o jedno raptem pokolenie oddalonych od starego
getta na Prince Street, a więc nie tak doszczętnie zamerykanizowanych, żeby im miały
imponować wyczyny szkolnego sportowca. Magiczne imię i magiczna, nietypowa twarz.
Żaden inny z nielicznych blondynów w naszym przeważająco żydowskim prywatnym
gimnazjum nie mógł poszczycić się choćby namiastką mocno zarysowanej szczęki i
kamiennej, iście wikingowskiej twarzy niebieskookiego blond zjawiska, które wrodziło się w
nasze plemię jako Seymour Irving Levov.
Szwed brylował w futbolu jako cofnięty obrońca, w koszykówce jako środkowy
napastnik, a w baseballu jako pierwszy bazowy. Tylko drużyna koszykówki była naprawdę
coś warta - dwukrotne mistrzostwo na szczeblu miejskim dzięki strzałom Szweda - ale dopóki
sam Szwed odnosił sukcesy, los miejscowych drużyn niewiele obchodził przeciętnego
uczniaka, którego rodzice, najczęściej niedokształceni i przepracowani, cenili nade wszystko
osiągnięcia w nauce. Agresja fizyczna, nawet zamaskowana strojem sportowym i regułami
gry i nie wymierzona świadomie przeciwko nam, Żydom, nie zaliczała się w naszym
środowisku do tradycyjnych źródeł satysfakcji - co innego dyplom naukowy. Mimo to, dzięki
Szwedowi, nasza dzielnica wkroczyła w krainę fantazji na temat własny i reszty świata,
fantazji znanej wszystkim kibicom sportowym: prawie jak goje (tak, jak tutaj wyobrażano
sobie gojów), nasze rodziny stały się oto zdolne do ignorowania faktycznego stanu rzeczy i
skupienia wszystkich swoich nadziei na wydarzeniach sportowych. Przede wszystkim można
było zapomnieć o wojnie.
Wyniesienie Szweda Levova na parnas Żydów z Weequahic tłumaczą, moim zdaniem,
dwie rzeczy: wojna z Niemcami i Japonią oraz związane z nią obawy. Niepokonany na boisku
Szwed sprawiał, iż bezsensowna powłoka życia dawała kuriozalne, iluzoryczne oparcie i
szansę błogiego zanurzenia się w Szwedowej niewinności ludziom żyjącym w strachu, że już
nigdy nie ujrzą swoich synów, braci lub mężów.
A jak to wpływało na niego - owo uwielbienie, uświęcenie każdego celnego rzutu,
każdego zręcznego przechwycenia piłki, każdej szarży przez dwie bazy lewą stroną boiska?
Czy stąd wziął się jego stoicki spokój i kamienna twarz? Czy też całe to pseudodorosłe
opanowanie było tylko przykrywką dla wewnętrznej walki o utrzymanie w ryzach narcyzmu,
podsycanego bez umiaru przez wszystkich dookoła? Nasze paraderki - szkolna żeńska ekipa
do wzniecania entuzjazmu na trybunach - skandowały specjalne hasło na cześć Szweda. W
przeciwieństwie do innych haseł, wykrzykiwanych dla zdopingowania całej drużyny lub
ożywienia trybun, to jedno było rytmicznym, podkreślonym tupaniem, hołdem wyłącznie na
cześć Szweda, entuzjastycznym wyrazem czci dla jego niezmąconej, bezwstydnej
doskonałości. Ten gromki okrzyk rozsadzał ściany sali gimnastycznej na meczach
koszykówki, ilekroć Szwed uciekł z piłką albo zdobył punkt; podrywał stadion miejski na
meczach futbolowych, ilekroć udał mu się drybling lub przerwanie akcji przeciwnika; nawet
na słabo uczęszczanych lokalnych rozgrywkach baseballowych w Parku Irvingtona, gdzie,
niestety, brakowało gorliwych paraderek klęczących tuż za linią boiska, można było usłyszeć
hasło na cześć Szweda, skandowane cieniutko zza drewnianej bariery przez grupkę wiernych
kibiców Weequahic, i to nie tylko, gdy Szwed stawał na pozycji serwującego, ale nawet gdy
rutynowo zmieniał zawodnika na pierwszej bazie. Był to okrzyk ośmiosylabowy, z czego trzy
sylaby tworzyły pseudonim i nazwisko bohatera, a całość skandowało się w rytmie: Pam
pam-pam! Pam pam pam... pam-pam!, przy czym tempo, zwłaszcza na meczach futbolowych,
narastało z każdym powtórzeniem, aby osiągnąć szczyt euforii w eksplozji zbiorowego salta
roztrzepotanych spódniczek, podczas którego naszym nabożnie zdumionym oczom
ukazywały się na moment pomarańczowe majtki gimnastyczne dziesięciu krzepkich
paraderek... a to bynajmniej nie z miłości do chłopaków na trybunach, tylko do wspaniałego
Szweda. „Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»... Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»...
Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»„
Tak, tak, gdziekolwiek się obrócił, wszyscy go kochali. Właściciele okupowanych
przez nas namiętnie sklepików za słodyczami, którzy na innych chłopców wrzeszczeli:
„Hejtamnierusz!” i „Zjeżdżajmały!”, do Szweda zwracali się pełnym szacunku: „Szwed”.
Nasi rodzice uśmiechali się do niego i z czułością mówili: „Seymour”. Rozszczebiotane
dziewczyny, kiedy je mijał na ulicy, udawały, że mdleją z wrażenia, a najodważniejsze wołały
za nim: „Wróć, o, wróć! Szwedzie mojego życia!” On to wszystko spokojnie przyjmował,
chodził po okolicy jak prawowity właściciel całej tej wielkiej miłości i wyglądał, jakby go to
w ogóle nie wzruszało. Wbrew naszym chłopięcym mrzonkom o cudownie uwznioslającym
działaniu bezgranicznego, bezkrytycznego uwielbienia, miłość, którą zalewano Szweda,
najwyraźniej pozbawiała go uczuć. W tym chłopcu, przez tylu ludzi czczonym jako symbol
nadziei - jako ucieleśnienie siły, determinacji, dzielności i hartu ducha, które pozwolą naszym
żołnierzom-gimnazjalistom wrócić bez szwanku z Midway, Salerno, Cherbourga, Wysp
Salomona, Aleutów i Tarawy - nie wyczuwało się ani krzty dowcipu czy ironii, które by
umniejszyły jego bezcenny talent do dźwigania odpowiedzialności.
Bo dowcip i ironia byłyby zawadą dla takiego gościa jak Szwed: ironia - ucieczka
zwykłych śmiertelników - nie przystoi wszak tym, którzy traktowani są jak bogowie. Albo
więc istniała cała wielka część osobowości Szweda, którą on tłumił, lub która się w nim
jeszcze nie obudziła, albo, co bardziej prawdopodobne, nic takiego nie istniało. Jego
wyniosłość, jego pozorna bierność jako obiektu pożądań w tym zbiorowym platonicznym
akcie miłosnym, sprawiały, że wydawał nam się, jeśli nie boski, to na pewno skrojony ponad
prymitywną ludzką miarę całej właściwie reszty naszej szkoły. Szwed był przykuty do
historii, był narzędziem historii, wielbionym z namiętną pasją, do jakiej może nigdy by nie
doszło, gdyby Szwed pobił rekord Weequahic w koszykówce - zdobywając dwadzieścia
siedem punktów w meczu z reprezentacją Barringera - kiedykolwiek indziej, niż w owym
smutnym, bardzo smutnym dniu roku 1943, kiedy myśliwce Luftwaffe zestrzeliły pięćdziesiąt
osiem Latających Fortec, dwie następne maszyny spadły na ziemię w ostrzale
przeciwlotniczym, a pięć rozbiło się za kanałem La Manche w drodze powrotnej z nalotów na
Niemcy.
Młodszy brat Szweda był moim kumplem z klasy: Jerry Levov, pokraczny, z małą
główką, dziwnie giętki, budową zbliżony do kręconego lizaka, istny czarodziej w dziedzinie
matematyki i autor mowy pożegnalnej wygłoszonej w imieniu absolwentów naszego rocznika
w styczniu 1950. Chociaż Jerry praktycznie z nikim się nie przyjaźnił, z właściwą sobie
wyniosłością i złośliwością zaczął mi z czasem okazywać zainteresowanie, a skutek tego był
taki, że, począwszy od dziesiątego roku życia, byłem przezeń systematycznie ogrywany w
ping-ponga w „wykończonej piwnicy” willi Levovów na rogu ulic Wyndmoor i Keer - słowo
„wykończona” oznaczało, że piwnica wyłożona została sękatą sosnową boazerią i zamieniona
w powierzchnię użytkową, a nie że - jak najwyraźniej sądził Jerry - stanowiła idealne
pomieszczenie do wykańczania przeciwników w ping-pongu.
Nieposkromiona agresywność Jerry’ego przy stole pingpongowym przerastała
temperament jego brata w którymkolwiek ze sportów. Genialny kształt i rozmiar piłeczki
pingpongowej gwarantuje, że nie wyłuska ona człowiekowi oka. Gdyby nie to, nigdy nie
zagrałbym w piwnicy u Jerry’ego Levova. Gdyby nie możliwość przechwalania się, że znam
rozkład domu Levovów, nikt nie ściągnąłby mnie do tej piwnicy nieuzbrojonego, nie licząc
drewnianej paletki. Przedmiot o wadze tak znikomej jak piłka pingpongowa nie może,
naturalnie, spowodować niczyjej śmierci, a jednak, kiedy Jerry ścinał ją z furią w moją stronę,
idea mordu nie mogła być mu całkiem obca. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że te popisy
agresji mogą mieć cokolwiek wspólnego z tym, co przeżywa Jerry jako młodszy brat Szweda
Levova. Ponieważ nie wyobrażałem sobie niczego wspanialszego, niż być bratem Szweda
Levova - oprócz bycia Szwedem we własnej osobie - nie rozumiałem, że Jerry, być może, nie
wyobraża sobie niczego gorszego.
Pokój Szweda - do którego nigdy nie ośmieliłem się wejść, ale zawsze zapuszczałem
żurawia w drodze do łazienki usytuowanej naprzeciwko pokoju Jerry’ego - wciśnięty był w
mansardę od zaplecza domu. Spadzisty sufit, okna w dachu i ściany udekorowane
proporczykami z emblematem Weequahic - dla mnie był to ideał pokoju chłopaka. Przez dwa
okna wychodzące na trawnik za domem widać było dach garażu Levovów, gdzie Szwed,
kiedy był jeszcze w podstawówce, ćwiczył zimą ciosy na piłce baseballowej, zawieszonej na
linie u belki pod stropem - bardzo możliwe, że pomysł ten zaczerpnął z powieści Johna R.
Tunisa pod tytułem Mały z Tomkinsville. Książkę tę, jak i inne baseballowe powieści Tunisa -
Żelazny Książę, Książę decyduje, Wybór mistrza, Chłopaki z Keystone, Młodzik roku -
przeczytałem, gdy je ujrzałem ustawione szeregiem na wbudowanej w ścianę półce przy
łóżku Szweda: stały alfabetycznie, ujęte w dwie podpórki z brązu, które Szwed dostał w
prezencie na bar micwę - miniatury „Myśliciela” Rodina. Zaraz poszedłem do biblioteki,
wypożyczyłem wszystkie powieści Tunisa, które mieli, i rozpocząłem lekturę od Małego z
Tomkinsville - ponurej, wciągającej książki dla chłopców, napisanej prosto, miejscami
sztywno, ale szczerze i z godnością. Bohater książki, tytułowy Mały, to Roy Tucker,
samorodna gwiazda baseballu; pochodzi ze wsi w górzystym stanie Connecticut, kiedy ma
cztery lata, umiera mu ojciec, gdy ma szesnaście lat, umiera mu matka, Roy zostaje z babcią,
której pomaga związać koniec z końcem, pracując za dnia w przydomowym gospodarstwie, a
wieczorami w mieście, „w sklepie u MacKenziego na rogu South Main”.
Książka, wydana w roku 1940, miała czarno-białe ilustracje, które dzięki drobnym
ekspresjonistycznym zniekształceniom umiejętnie oddanej ludzkiej anatomii, zręcznie
obrazowały trudy życia Małego w zamierzchłej epoce, zanim gra w baseball obrosła
olśniewającą aureolą miliona statystyk, w epoce gdy gra ta symbolizowała tajemnicę
ziemskiego losu, a czołowi jej zawodnicy przypominali raczej chudych i wygłodzonych
robotników niż przerosnięte, zdrowe dzieciaki. Widać było, że są to ilustracje poczęte w
surowych mrokach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu. Mniej więcej co dziesięć stron, dla
dobitnego podkreślenia dramatycznego zwrotu w opowieści - „Zdołał wykrzesać z siebie
resztki energii”, „Piłka poszybowała nad ogrodzeniem”, „Razzle pokuśtykał do rowu” - od
bieli pustej stronicy odcinała się ostro czarniawa, nakreślona grubo tuszem sylwetka
cherlawego, mizernego zawodnika, odizolowanego niczym najsamotniejsza dusza świata od
ludzi i przyrody lub, co najwyżej, wlokącego po subtelnie cieniowanej murawie boiska chudą
statuę własnego cienia jak robaka. Gracz nie imponował nawet w stroju baseballisty: jego
dłoń w rękawicy wyglądała jak nieforemna łapa, a wszystkie co do jednej ilustracje
dowodziły czarno na białym, że gra w mistrzostwach, niechby i wyglądała heroicznie, jest
tylko jeszcze jedną odmianą morderczej, nieopłacalnej harówki.
Mały z Tomkinsville mógłby się z powodzeniem nazywać Baranek z Tomkinsville albo
nawet Baranek z Tomkinsville na Rzeź Prowadzony. W karierze tytułowego bohatera, który w
ostatniej chwili dołącza do najniższego w rankingu klubu Brooklyn Dodger, każdy triumf jest
bowiem nagradzany bolesnym rozczarowaniem albo wręcz katastrofą. Nawet wzajemne
szczere przywiązanie, rodzące się między samotnym, stęsknionym za domem Małym a
weteranem drużyny Dodgersów, Dave’em Leonardem, który wprowadza go w tajniki gry
ligowej i „spokojnym spojrzeniem piwnych oczu zza osłony” śledzi jego drogę do
mistrzostwa, zostaje brutalnie zerwane po sześciu tygodniach sezonu, kiedy Leonarda z dnia
na dzień skreślają z listy zawodników. „O tym tempie w baseballu wcześniej mu nie
wspominano: błyskawiczny awans - i równie błyskawiczny spadek”. Później, gdy Mały jako
serwujący wygrywa swój piętnasty z rzędu mecz, ustanawiając bezprecedensowy w lidze
rekord młodzików, upada pod prysznicem, niechcący przewrócony przez rozochoconych
kolegów, szalejących z radości po walnym zwycięstwie: odniesiona w upadku kontuzja łokcia
czyni go na zawsze niezdolnym do funkcji serwującego. Mały do końca roku grzeje ławkę
rezerwowych, od czasu do czasu zastępując zawodnika na bazie, bo jest silny.
Śnieżną zimę spędza w Connecticut, za dnia na farmie, wieczorami w sklepie - słynny,
co prawda, ale teraz znów w roli wnuczka swojej babci - a w mroźne zimowe poranki ćwiczy
w szopie zamach poziomy według wskazówek Dave’a Leonarda („Największą jego wadą
była skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu”): wali w zawieszoną na
sznurku piłkę „swym ukochanym kijem baseballowym” tak długo, aż się spoci. „«Prask...»
Czysty, niebiański odgłos kija trafiającego prosto w piłkę”. Gdy zaczyna się nowy sezon,
Mały może już z powrotem dołączyć do drużyny - tym razem jako szybki prawy napastnik,
gra rewelacyjnie i prowadzi drużynę do zwycięstwa. W ostatnim meczu sezonu Dodgersi
mierzą się z Gigantami, którym do mistrzostwa wystarczy wygrana połowy meczu; Mały jest
duszą zajadłego ataku swojej drużyny i po czternastu zmianach, przy stanie dwa do dwóch,
Dodgersi osiągają przewagę, by w końcu, dzięki brawurowej akcji Małego, który z właściwą
sobie śmiałą determinacją dziarskim sprintem pędzi do bazy, ostatnia runda meczu przesądza
o zwycięstwie: Mały bezbłędnie chwyta piłkę w locie, na samym skraju boiska. Ten
fantastyczny, brawurowy wyczyn awansuje Dodgersów do Pucharu Świata, za to Małego
pozostawia „w konwulsjach na zielonej murawie prawej górnej części boiska”. Tunis kończy
swą powieść tymi słowy: „Zmierzch zstąpił na bezładną gromadę zawodników, na tłum
widzów wlewający się na boisko i na dwóch sanitariuszy, którzy wynosili na noszach
bezwładną postać, z trudem przeciskając się przez zbitą tłuszczę... Zagrzmiało. Na boisko
lunął rzęsisty deszcz”. Zmierzch, zmierzch, zagrzmiało - tak kończy się Księga Hioba dla
małych chłopców.
Miałem dziesięć lat; pierwszy raz w życiu coś takiego czytałem. Życie jest okrutne.
Niesprawiedliwe. Nie mogłem w to uwierzyć. Odpychającym typem w drużynie Dodgersow
jest Razzle Nugent - dobry zawodnik, ale pijak i zabijaka, bitny osiłek, który chorobliwie
zazdrości Małemu sukcesów. Dlaczego to nie Razzle’a wynoszą „bezwładnego” na noszach,
tylko tego najlepszego z najlepszych - sierotę ze wsi, na którego wołają Mały, skromnego,
poważnego, niewinnego, lojalnego, naiwnego, nieustraszonego, pilnego, cichego, dzielnego,
genialnego sportowca - tego wspaniałego, szlachetnego chłopca? Nie muszę chyba dodawać,
że o Szwedzie i Małym myślałem jak o jednej postaci i dziwiłem się, jak Szwed może w
ogóle czytać tę książkę, przez którą ja płakałem i nie mogłem spać. Gdybym odważył się do
niego przemówić, spytałbym, czy, jego zdaniem, zakończenie książki oznacza, że Mały
wykitował, czy też może pozostawia nadzieję na jeszcze jeden powrót bohatera? Przerażało
mnie słowo „bezwładny”. Czy ostatnia w sezonie akcja na boisku rzeczywiście zabiła
Małego? Czy Szwed o tym wie? Czy się przejmuje? Czy przyszło mu do głowy, że skoro
grom z jasnego nieba mógł trafić Małego z Tomkinsville, to może trafić i wielkiego Szweda?
Czy też książka o utalentowanym wcieleniu dobroci, które ponosi srogą a niezasłużoną karę -
o genialnym niewiniątku, którego największą wadą jest skłonność do opuszczania prawego
ramienia i zamachu z dołu, a które mimo to pada ofiarą gniewu niebios - była dla niego tylko
jedną z książek między „Myślicielami” na półce przy łóżku?
Na Keer Avenue mieszkali bogaci Żydzi - a raczej ci, co uchodzili za bogatych w
oczach większości rodzin wynajmujących mieszkania w dwu-, trzy - lub czterorodzinnych
domach z brukowanym cegłą podwórkiem, bez którego nie wyobrażaliśmy sobie
popołudniowych gier - w kości, w oczko albo w zbijaka, dopóki tania gumowa piłka nie
walnęła z impetem o schody i nie pękła na zgrzewie. To właśnie tam, na szachownicy
obsadzonych akacjami uliczek, którymi w czasie boomu gospodarczego wczesnych lat
dwudziestych poszatkowano dawną farmę Lyonsa, pierwsze emigracyjne pokolenie Żydów z
Newark uformowało się w społeczność wzorowaną bardziej na głównym nurcie życia
amerykańskiego, niż na polskim sztetlu, odtworzonym przez kultywujących jidysz rodziców
wokół Prince Street, w podupadłym Trzecim Rewirze. Żydzi z Keer Avenue mieli
wykończone piwnice, przeszklone werandy, flizowe schody - słowem: szli w awangardzie,
wzorem zuchwałych pionierów zawłaszczając coraz to nowe obszary amerykańskości.
Awangardą tej awangardy byli zaś Levovowie, którzy uszczęśliwili nas naszym ukochanym
Szwedem, chłopcem tak zbliżonym do goja, jak my sami w najśmielszych marzeniach.
Levovowie-rodzice, Lou i Sylwia, nie byli ani trochę bardziej amerykańscy niż moi
starzy, urodzeni w stanie Jersey: tak samo dobrze wychowani, wyrażający się poprawnie,
kulturalni. Mnie to bardzo dziwiło. Dowodziło bowiem, że poza willą na Keer Avenue nie
istnieje żadna bariera, która by nas dzieliła, tak jak dawniej dzieliła chłopstwo od arystokracji,
o czym uczyłem się w szkole. Pani Levov, całkiem jak moja matka, była schludną gospodynią
o nienagannych manierach i ujmującym wyglądzie, niezmiernie dbałą, aby przypadkiem
kogoś nie urazić, i umiejętnie budzącą w synach poczucie własnej wartości - zaliczała się do
większości kobiet swojej epoki, którym w głowie nie postało szukać wyzwolenia od
domowego kieratu, kręcącego się nieustannie wokół dzieci. Po matce obaj mali Levovowie
odziedziczyli długie kończyny i jasne włosy, chociaż ona sama miała włosy rudawe, kręcone i
była piegowata jak dziewczynka, przez co nie sprawiała tak szokująco aryjskiego wrażenia,
jak synowie, i mniej niż oni wyróżniała się pozorami genetycznej anomalii spośród innych
twarzy naszej dzielnicy.
Levov-ojciec mierzył najwyżej pięć stóp osiem cali, był pająkowaty i jeszcze bardziej
nerwowy niż mój ojciec, którego kompleksy kształtowały moje własne. Pan Levov zaliczał
się do grupy żydowskich ojców wychowanych w slumsach, którzy dzięki swej niezłomnej,
niedokształconej wytrwałości wyprowadzili z nizin społecznych pokolenie ambitnych,
wykształconych żydowskich synów: dla takiego ojca jak pan Levov wszystko było
niezbywalnym obowiązkiem, istniały drogi słuszne i niesłuszne, a między nimi nic; od
takiego ojca jak pan Levov, pełnego ambicji, uprzedzeń i przesądów, wbrew pozorom bardzo
trudno jest uciec. Nasi ojcowie to ograniczeni mężczyźni o nieograniczonej energii;
mężczyźni, którzy szybko się zaprzyjaźniają, i równie szybko zniechęcają; mężczyźni, dla
których najważniejsza w życiu jest zasada byle do przodu, przeciwnościom naprzeciw. A my
byliśmy ich synami. Mieliśmy za zadanie ich kochać.
Los zrządził, że mój ojciec był pedikiurzystą; latami przyjmował pacjentów w salonie,
zarabiając dość, aby utrzymać rodzinę, i nic ponadto. W tym samym czasie pan Levov
wzbogacił się na handlu damskimi rękawiczkami. Jego ojciec, dziadek Szweda Levova,
przybył do Newark ze starego kraju w latach tysiąc osiemset dziewięćdziesiątych i znalazł
pracę przy oczyszczaniu z mięsa owczych skór po wyjęciu z wapiennej kąpieli: był jedynym
Żydem w nieokrzesanej słowiańsko-irlandzko-włoskiej zbieraninie imigrantów, tworzących
załogę garbarni na Nuttman Street, której właścicielem był magnat skórzany T.P. Howell -
najznaczniejsze podówczas nazwisko w najstarszym i największym przemyśle miasta
Newark: garbarstwo i produkcja wyrobów skórzanych. Najważniejsza w produkcji wyrobów
skórzanych jest woda: skóry wirują w wielkich bębnach z wodą, bębny rzygają brudną wodą,
rury tryskają wodą zimną i gorącą, setki tysięcy galonów wody płyną, płyną. Tam, gdzie jest
miękka woda, dobra woda, można wyrabiać piwo i skóry - w Newark produkowano jedno i
drugie; były wielkie browary, wielkie garbarnie i pod dostatkiem mokrej, śmierdzącej,
morderczej roboty dla imigrantów.
Lou - ojciec Szweda Levova - poszedł do pracy w garbarni mając lat czternaście, zaraz
po szkole, żeby pomóc w utrzymaniu dziewięcioosobowej rodziny i poznać tajniki nie tylko
farbowania irchy przez nakładanie barwnej papki płaską, twardą szczotką, ale również
sortowania i klasyfikacji skór. W garbarni śmierdziało rzeźnią i fabryką chemiczną od
moczącego się mięsa, gotującego się mięsa, od opalania z sierści, wytrawiania i odtłuszczania
skór, latem dmuchawy suszące przez okrągłą dobę tysiące tysięcy rozwieszonych skór
podnosiły temperaturę w nisko sklepionej hali do stu dwudziestu stopni Fahrenheita,
pomieszczenia, w których stały wielkie kadzie, były ciemne jak jaskinie i zalane
szumowinami, a chamowaci robotnicy w ciężkich fartuchach, uzbrojeni w bosaki i drągi,
przeciągali i popychali przeładowane wózki, wyżymali i rozwieszali ciężkie od wody skóry,
sami dając się popędzać jak zwierzęta przez morderczą nawałnicę zwaną dwunastogodzinną
zmianą - obmierzłe, cuchnące miejsce, obmywane wodą zabarwioną na czerwono i czarno,
niebiesko i zielono, zaśmiecone skrawkami skór, wszędzie kałuże tłuszczu, kopki soli, baryłki
rozpuszczalnika - tak wyglądało gimnazjum i uniwersytet Lou Levova. Nic dziwnego, że
wyrósł na twardziela. Dziwne, że chwilami stać go było na zdumiewającą subtelność.
Mając lat dwadzieścia parę odszedł z Howella i S-ki, aby wraz z dwoma ze swych
braci założyć fabryczkę torebek damskich, specjalizującą się w wyrobach ze skór aligatorów,
nabywanych od R. G. Salomona, miejscowego króla kurdybanów i wiodącego garbarza
krokodylich skór; przez pewien czas interes zapowiadał się kwitnąco, ale po kryzysie firma
podupadła, pozostawiając trzech obrotnych, przedsiębiorczych braci Levovów bankrutami.
Parę lat później Lou Levov, tym razem samodzielnie, rozkręcił firmę Newark Maid Akcesoria
Skórzane: skupował używane torebki, rękawiczki i paski, którymi w weekendy handlował z
wózka, a wieczorami w dni robocze sprzedawał je systemem domokrążnym. W dzielnicy
zwanej Szyją - zajmującej obszar kiszkowatego wyrostka na wschodnim krańcu Newark,
gdzie osiedlała się każda kolejna świeża fala imigrantów i skąd równiny rozrastały się na
północ i wschód aż po rzekę Passaic, i na południe aż po słone bagna - mieszkali Włosi,
którzy w swojej ojczyźnie byli rękawicznikami: Lou zaczął ich pomału wynajmować do
pracy chałupniczej. Z dostarczanych przez niego skór Włosi wykrawali i zszywali damskie
rękawiczki, a Lou sprzedawał je od drzwi do drzwi po całym stanie. Tuż przed wybuchem
wojny wynajął strych przy West Market Street i zasadził tam grupę włoskich rodzin do
wykrawania i szycia irchowych rękawiczek. Był to drobny interes, bez większych dochodów,
aż do roku 1942, kiedy nastała bonanza: zamówienie z Kobiecego Korpusu US Army na
czarne galowe rękawiczki na baranku. Lou Levov wynajął budynek starej fabryki parasoli,
poczerniały od sadzy, czteropiętrowy, pięćdziesięcioletni ceglany strup u zbiegu Central
Avenue i Second Street, który wkrótce wykupił od właściciela, podnajmując najwyższe piętro
producentowi zamków błyskawicznych. Newark Maid jak szalona produkowała rękawiczki,
po które co dwa, trzy dni przyjeżdżała ciężarówka.
Jeszcze większym powodem do radości niż zamówienie rządowe był kontrakt z
Bambergerem. Newark Maid spiknęła się z firmą Bamberger, skutkiem czego została
potentatem w produkcji najwyższej jakości rękawiczek damskich, a wszystko dzięki
nieprzewidzianemu spotkaniu Lou Levova z Louisem Bambergerem. Podczas uroczystej
kolacji na cześć Meyera Ellensteina - komisarza miejskiego od roku 1933 i jedynego Żyda,
który piastował urząd burmistrza Newark - pewien wysoko postawiony urzędnik od
Bambergera, dowiedziawszy się, że na sali obecny jest ojciec Szweda Levova, podszedł doń,
aby mu pogratulować wyboru syna na okręgowego napastnika roku w koszykówce w
plebiscycie „Newark News”. Czując, że nadarzyła mu się życiowa okazja - szansa na
pokonanie jednym susem wszystkich przeszkód i wspięcie się na sam szczyt - Lou Levov
bezczelnie poprosił o przedstawienie go, teraz, zaraz, na bankiecie ku czci Ellensteina,
legendarnemu L. Bambergerowi, założycielowi największego domu towarowego w Newark,
filantropowi, fundatorowi muzeum miejskiego, wpływowej osobistości, która dla Żydów z
Newark znaczyła tyle, co Bernard Baruch dzięki swoim bliskim stosunkom z Rooseveltem dla
Żydów w całej Ameryce. Jeśli wierzyć plotce, która obiegła całą okolicę - chociaż Bamberger
zaledwie uścisnął dłoń Lou Levovowi i zagadnął go zdawkowo (na temat Szweda), co trwało
w sumie najwyżej parę minut, Lou Levov miał czelność oznajmić mu bez ogródek: „Panie
Bamberger, my mamy dobrą jakość i my mamy dobrą cenę - to dlaczego my byśmy nie mieli
wam sprzedawać naszych rękawiczek?” I nie minął miesiąc, a Bamberger przysłał
zamówienie do Newark Maid - pierwsze, na pięćset tuzinów par.
Pod koniec wojny firma Newark Maid cieszyła się już ugruntowaną reputacją -
zdobytą w znacznej mierze dzięki sukcesom sportowym Szweda Levova - najszacowniejszej
wytwórni damskich rękawiczek na południe od Gloversville w stanie Nowy Jork, gdzie
znajdowało się krajowe centrum rękawicznictwa i gdzie była najlepsza w branży
specjalistyczna garbarnia, do której Lou Levov wysyłał koleją swoje skóry na garbowanie.
Niewiele ponad dziesięć lat później, wraz z otwarciem filii w Puerto Rico w roku 1958,
Szwed sam został młodym prezesem firmy, dojeżdżającym co rano do biura na Central
Avenue z domu położonego trzydzieści parę mil na Zachód od Newark, za przedmieściami,
gdzie wiódł żywot współczesnego pioniera jako właściciel stuakrowej farmy, z dala od
głównej szosy, w rzadko zaludnionej, górzystej okolicy Morristown, w zamożnej, rustykalnej
miejscowości Old Rimrock, stan New Jersey, daleko od wilgotnej posadzki garbarni, skąd
dziadek Levov startował do amerykańskiej kariery, zdzierając z wartościowej skóry gąbczaste
mięso, obrzydliwie napuchłe do podwójnej objętości po kąpieli w wielkich, wapiennych
kadziach.
Nazajutrz po ukończeniu gimnazjum Weequahic, w czerwcu 1945, Szwed zaciągnął
się do piechoty morskiej, za wszelką cenę pragnąc uczestniczyć w walkach kończących
wojnę. Podobno jego rodzice stawali na rzęsach, żeby mu to wyperswadować i namówić na
wstąpienie do zwykłej marynarki. Nawet jeśli poradzi sobie z antysemityzmem, z którego
słyną marines - argumentowali - to jak wyobraża sobie szansę przeżycia inwazji na Japonię?
Lecz nic nie mogło odwieść Szweda od realizacji męskiego, patriotycznego postanowienia,
które podjął w sekrecie tuż po Pearl Harbor: że stanie do walki jako najtwardszy z
najtwardszych, jeżeli w dniu, w którym ukończy szkołę, wojna nadal będzie trwała. Akurat
kiedy kończył szkolenie rekruckie na wyspie Parris w Północnej Karolinie, przygotowujące
żołnierzy piechoty morskiej do ataku na japońskie plaże w dniu 1 marca 1946, zrzucono
bombę atomową na Hiroszimę. W rezultacie Szwed spędził resztę służby jako „kulturalno-
oświatowy” na wspomnianej wyspie Parris. Co dzień rano przed śniadaniem dowodził
gimnastyką swojego batalionu, parę razy na tydzień organizował widowiska bokserskie na
wolnym powietrzu ku uciesze rekrutów, a sam przez większość czasu grał w macierzystej
drużynie przeciwko innym drużynom wojskowym stacjonującym na całym Południu: zimą w
koszykówkę, latem w baseball. Mniej więcej po roku służby w Południowej Karolinie
zaręczył się z irlandzką katoliczką, której ojciec, major marynarki i ekstrener drużyny
futbolowej Purdue, załatwił mu ciepłą posadkę szefa musztry, aby Szwed mógł pozostać na
wyspie Parris i dalej grać w piłkę. Na kilka miesięcy przed odejściem Szweda do cywila
Levov-ojciec odbył wycieczkę na wyspę Parris, gdzie zatrzymał się w hotelu w Beaufort,
niedaleko jednostki, zabawił tydzień i wyjechał, dopiero kiedy zaręczyny z panną Dunleavy
zostały zerwane. Szwed powrócił do domu w czterdziestym siódmym i zaraz podjął studia w
Upsala College, w mieście East Orange: miał dwadzieścia lat, nie wplątał się w małżeństwo z
gojką, a jego gwiazda jaśniała jak nigdy dotąd dzięki sławie Żyda-marinesa - to co, że tylko
szefa musztry - który odbył służbę w najcięższym, jak niektórzy powiadali, obozie rekruckim
na świecie. Obóz rekrucki to wylęgarnia marines, a Szwed Levov pomagał im się wylęgać.
Wiedzieliśmy o tym wszystkim, gdyż legenda Szweda była wciąż żywa w korytarzach i
klasach naszego gimnazjum, gdy zostałem jego uczniem. Pamiętam, pewnej wiosny
zrobiliśmy z kolegami ze dwa, trzy wypady do Viking Field w East Orange, na sobotnie
mecze tamtejszej drużyny baseballowej Upsala. Gwiazdą ataku i pierwszym bazowym był
Szwed. Trzy razy obiegł wszystkie cztery bazy w jednym meczu przeciwko drużynie
Muhlenberg. Ilekroć na trybunach pojawił się facet w garniturze i kapeluszu, szeptaliśmy do
siebie: „To szpieg drużyny przeciwnika!” Wyjechałem na studia do college’u. Tam, od
kumpla ze szkoły, który nie ruszał się z naszej okolicy, dowiedziałem się, że wiejski klub
sportowy Double A Giant proponował Szwedowi kontrakt, ale Szwed odmówił: wolał podjąć
pracę w firmie ojca. Jakiś czas później rodzice donieśli mi o ślubie Szweda z Miss New
Jersey. Zanim stanęła do konkursu o tytuł Miss Ameryki 1949 w Atlantic City, została
wybrana Miss Union County, a jeszcze przedtem - Królową Wiosny w Upsali. Pochodziła z
Elizabeth. Siksa. Dawn Dwyer. Miał facet szczęście.
Latem 1985, bawiąc przejazdem w Nowym Jorku, wybrałem się wieczorem ze
znajomymi na mecz Mets - Astros, a gdy krążyliśmy wokół stadionu, szukając wejścia do
naszego sektora, zobaczyłem Szweda, o trzydzieści sześć lat starszego niż w dniu, gdy
podziwiałem go na boisku jako zawodnika Upsali. Miał na sobie białą koszulę, krawat w
prążki i grafitowy letni garnitur, i wciąż był cholernie przystojny. Złote włosy, o ton lub dwa
ciemniejsze, ale ani trochę nie przerzedzone, nie były po dawnemu króciutko przycięte, tylko
opadały swobodnie za uszy aż na kołnierzyk. W idealnie skrojonym garniturze wydawał się
jeszcze wyższy i szczuplejszy niż w strojach sportowych, w których go pamiętałem z
dawnych czasów. Pierwsza zauważyła go znajoma, która z nami była.
- Kto to jest, tamten facet? To chyba... chyba... Nie John Lindsay przypadkiem?
- Na pewno nie - uspokoiłem ją. - O mój Boże. Wiecie, kto to jest? To Szwed Levov.
Szwed!
U jego boku dreptał chudy blondynek, siedmio-, może ośmioletni, w czapce z
emblematem Metsów, waląc rytmicznie w swoją pierwszą rękawicę baseballową, którą miał
uwieszoną - tak jak dawniej Szwed - na lewej ręce. Obaj - z daleka widać było, że to ojciec i
syn - zaśmiewali się z czegoś, kiedy podszedłem i przedstawiłem się.
- Byłem kolegą pańskiego brata w Weequahic.
- Pan Zuckerman? - ożywił się, energicznie potrząsając moją dłonią. - Ten pisarz?
- Zgadza się, Zuckerman, ten pisarz.
- Pamiętam, był pan serdecznym kumplem Jerry’ego.
- Nie wydaje mi się, żeby Jerry miewał serdecznych kumpli. Za mądry był dla nas, nie
dorastaliśmy do jego poziomu. Mnie tylko regularnie ogrywał w ping-ponga, u was w
piwnicy. Ogrywanie mnie w ping-ponga było ulubionym zajęciem Jerry’ego.
- Więc to pan. Moja matka często powtarza: „To był taki grzeczny, spokojny
chłopczyk, jak tu do nas przychodził”. Wiesz, kto to jest, ten pan? - zwrócił się Szwed do
synka. - On pisze książki. Pan Natan Zuckerman.
Malec, nie bardzo wiedząc o czym mowa, wzruszył ramionami i bąknął:
- Cześć.
- Mój syn, Chris.
- Moi znajomi - zrewanżowałem się, ruchem ramienia ogarniając towarzyszącą mi
trójkę. - A ten pan - zwróciłem się do nich - to największy sportowiec w dziejach gimnazjum
Weequahic. Prawdziwy artysta w trzech dyscyplinach sportu. Na pierwszej bazie grał jak
Hernandez - inteligentnie. Superstrzelec. Wiedziałeś o tym? - zagadnąłem synka Szweda. -
Twój tata był naszym Hernandezem.
- Hernandez gra na lewym skrzydle - powiedział mały.
- To jedyna różnica - przytaknąłem młodocianemu pedantowi i ponownie
wyciągnąłem dłoń do jego ojca. - Miło było pana spotkać, Szwed.
- I wzajemnie. Wszystkiego, Skoczek.
- Proszę pozdrowić brata - dodałem. Rozstaliśmy się z przyjacielskim śmiechem, a
ktoś z moich znajomych powiedział:
- No, no, największy sportowiec w dziejach gimnazjum Weequahic powiedział do
ciebie „Skoczek”!
- No właśnie. Nie do wiary.
I rzeczywiście: poczułem się tak samo wyróżniony, jak już raz w życiu, gdy miałem
dziesięć lat i Szwed zaszczycił mnie zapamiętaniem mojego szkolnego przydomka, który
zdobyłem przeskakując w podstawówce o dwie klasy.
W połowie pierwszej partii meczu znajoma z naszej paczki nachyliła się do mnie i
powiedziała:
- Szkoda, że nie widziałeś swojej miny: zupełnie jakbyś nam przedstawiał Zeusa.
Nareszcie wiem, jak wyglądałeś jako mały chłopiec.
Poniższy list otrzymałem za pośrednictwem mego wydawcy, kilka tygodni przed
majowym Świętem Poległych 1995 roku.
Szanowny Panie Skoczku Zuckerman!
Przepraszam, jeśli listem tym sprawiam Panu kłopot. Być może pamięta Pan nasze
spotkanie na stadionie Shea. Byłem z najstarszym synem (obecnie studentem college’u), a pan
z przyjaciółmi, na meczu Metsów. Dziesięć lat temu, w epoce Cartera-Goodena-Hernandeza
dawało się jeszcze oglądać Metsów. Teraz już nie.
Piszę do Pana, aby spytać, czy moglibyśmy się kiedyś spotkać i pogadać. Z
przyjemnością zaprosiłbym Pana na kolację w Nowym Jorku, gdyby się Pan zgodził.
Pozwalam sobie zaproponować spotkanie, gdyż jest coś, o czym myślę od chwili
śmierci mego ojca, czyli od ubiegłego roku. Miał dziewięćdziesiąt sześć lat. Do końca
pozostał pełen werwy i bojowy. Tym trudniej było widzieć, jak odchodzi - mimo
zaawansowanego wieku.
Chciałbym porozmawiać o nim i o jego życiu. Usiłuję napisać wspomnienie
pośmiertne, aby je opublikować dla przyjaciół, rodziny i wspólników w interesie. Wszyscy
niemal uważali mojego ojca za faceta nie do zdarcia, gruboskórnego, bez tajemnic. Prawda
była zupełnie inna. Niewiele osób wie, ile wycierpiał mój ojciec z racji nieszczęść, które
dotknęły jego najbliższych.
Zapewniam, że nie będę miał żalu, jeśli nie znajdzie Pan czasu na odpowiedź.
Z poważaniem Seymour „Szwed” Levov, Weequahic 1995
Gdyby to ktokolwiek inny napisał do mnie, że chce pogadać o tekście
okolicznościowym na cześć zmarłego ojca, odpowiedziałbym grzecznie, ale odmownie. W
przypadku Szweda jednak istniały dla mnie ważkie powody, aby odpisać natychmiast - w
ciągu najbliższej godziny - że, oczywiście, jestem do jego dyspozycji. Pierwszy powód był
taki, że Szwed Levov chce się ze mną widzieć. Może to śmieszne u faceta na progu starości,
ale wystarczyło, że zobaczyłem jego podpis pod listem, a owładnęły mną wspomnienia
Szweda na boisku i poza boiskiem - wspomnienia liczące dobre pięćdziesiąt lat, a mimo to
wciąż żywe. Przypomniało mi się, jak co dzień chodziłem na boisko oglądać Szweda, kiedy
zgodził się dołączyć do drużyny. Słynął już wtedy jako rekordzista i specjalista od krótkich
bocznych podań w koszykówce, ale nikt nie podejrzewał, że i w futbolu jest takim
czarodziejem, dopóki trener nie wystawił go na pozycji cofniętego obrońcy i nagle nasza
regularnie przegrywająca drużyna - chociaż wciąż pokutowała w ogonie ligi - zaczęła
zdobywać po dwa, nawet trzy punkty na mecz, wszystkie dzięki Szwedowi. W czasie
treningów wzdłuż linii boiska gromadziło się po pięćdziesięciu, sześćdziesięciu chłopaków:
wszyscy chcieli oglądać Szweda, który w wytartym skórzanym kasku i brązowym swetrze z
pomarańczową jedenastką grał w reprezentacji uniwerku przeciwko uniwersyteckiej drużynie
juniorów. Ćwierćbek reprezentacji, Lefty Leventhal, posyłał mu podanie za podaniem („Le-
ven-thal do Le-vo-va!” - ten anapest zawsze potrafił nas rozhuśtać w złotych czasach
Szweda), a jedynym zadaniem defensywnie grającej drużyny juniorów było powstrzymać
Szweda Levova przed zdobyciem kolejnego punktu. Mam dziś ponad sześćdziesiąt lat,
światopogląd trochę mi się zmienił od lat chłopięcych, a jednak szczeniacka fascynacja nie do
końca mnie opuściła i wciąż mam przed oczami Szweda, jak zmaltretowany przez obronę
przeciwnika gramoli się pomału na nogi, otrząsa jak po kąpieli, rzuca ciemniejącym
niebiosom pełne wyrzutu spojrzenie, wzdycha z politowaniem - i jakby nigdy nic,
truchcikiem wraca do akcji. Kiedy Szwed zdobywał punkt - trybuny ogarniał szał, a kiedy
przeciwnicy go zablokowali i zwalili się na niego całą kupą, po czym on wstawał i otrząsał się
jak od robactwa - też szaleliśmy, chociaż przecież nie było powodu.
Przyszedł dzień, w którym blask chwały Szweda padł i na mnie. Miałem dziesięć lat,
nie znałem dotknięcia sławy i pozostałbym niegodny uwagi Szweda tak samo jak reszta
oblegających boisko gapiów, gdyby nie Jerry Levov. Jerry niedawno zatrudnił mnie u siebie
w roli przyjaciela: nie do wiary, ale Szwed musiał zauważyć, że pętam się po jego domu.
Najlepszy dowód, że późnym jesiennym popołudniem roku 1943, kiedy odebrał krótkie
podanie Leventhala i cała drużyna juniorów przygwoździła go do ziemi, a trener ni stąd, ni
zowąd właśnie wtedy odgwizdał koniec meczu, więc Szwed pozbierał się i, ostrożnie ćwicząc
rękę w łokciu, zbiegł kuśtykając z boiska, zauważył mnie w tłumie chłopaków i zawołał: „W
koszykówce, Skoczek, to byłoby nie do pomyślenia!”
Mój bóg (wówczas szesnastoletni) wyniósł mnie na wyżyny sportowego nieba. Obiekt
czci zauważył wiernego czciciela. Wiadomo, każdy wielbiciel gwiazdy sportu lub filmu żywi
głębokie przekonanie, że łączy go z idolem tajemna, intymna nić porozumienia - ale w tym
przypadku nić ta została potwierdzona przez gwiazdę wyjątkowo nieskorą do ostentacji, i to
na oczach osłupiałej rzeszy zawistnych rywali: niepowtarzalne doznanie, byłem do głębi
wstrząśnięty. Do końca tygodnia chodziłem wstrząśnięty i co chwila dostawałem rumieńców.
Komicznie odegrany żal nad sobą, męska wyrozumiałość, książęca łaskawość, satysfakcja
sportowca, której nadmiarem można bez uszczerbku podzielić się z tłumem - ten cudowny dar
wspaniałomyślności nie tylko ogarnął mnie bez reszty i przeniknął na wskroś dzięki temu, że
owinięty był w mój szkolny przydomek, ale odcisnął się na zawsze w mej pamięci jako
ucieleśnienie cechy Szweda, która przerastała nawet jego talenty sportowe - a był nią talent do
„bycia sobą”, do bycia tą niepojętą, porażającą siłą wyższą, z jednoczesnym zachowaniem
tonu i uśmiechu nieskażonego choćby cieniem wyższości - owa niewymuszona skromność
kogoś, kto nie zna żadnych przeszkód, kto z pozoru w ogóle nie musi się wysilać, żeby
zdobyć dla siebie miejsce w życiu. Przypuszczam, że nie jestem jedynym dojrzałym facetem,
który w patriotycznych latach wojny - gdy nadzieje całej naszej okolicy skupiły się na
nieposzlakowanej osobie Szweda - był żydowskim chłopcem pozującym na stuprocentowego
Amerykanina, a potem już na zawsze zachował w pamięci wspomnienie owego
fenomenalnego osobnika, który miał taki niezrównany styl.
Musiała też przemawiać do nas żydowskość, którą Szwed - typowy blond zwycięzca
igrzysk sportowych - obnosił lekko i z wdziękiem; podejrzewam, że w naszym
bałwochwalczym uwielbieniu Szweda i jego naturalnej symbiozy z Ameryką czaił się cień
wstydu i kompleksu niższości. Sprzeczne żydowskie pragnienia, które budziły się w nas na
jego widok, były zarazem przezeń usypiane: to żydowskie rozdarcie między chęcią
wpasowania się, a chęcią wyróżnienia się, to poczucie, że jest się innym, połączone z
deklaracjami, że nie jest się innym, znalazło rozwiązanie w triumfalnym zjawisku zwanym
Szwed, bo przecież był on jednym z naszych rodzimych Seymourów, którzy za przodków
mieli Salomonów i Szawłów, a sami poczną pokolenie Stephenów, którzy z kolei poczną
pokolenie Shawnów. A gdzie on miał w sobie coś z Żyda? Nikt by się nie dopatrzył ani śladu,
chociaż każdy dobrze wiedział, że Żyd w nim tkwi. Gdzie w nim irracjonalizm? Gdzie
malkontenctwo? Gdzie chimeryczność? Ani śladu krętactwa. Ani śladu sztuczności. Ani śladu
złośliwości. Pozbył się ich, aby osiągnąć doskonałość. Bez wysiłku, bez dwuznaczności, bez
dwulicowości - czysty styl, naturalny, fizyczny proces rafinacji gwiazdy.
Tylko... jaki on był sam dla siebie? Co stanowiło subiektywne ja Szweda? Musiało
istnieć drugie dno jego osobowości, ale jego skład był dla mnie niewyobrażalny.
To był właśnie ten drugi powód, dla którego odpisałem na list Szweda: jego drugie
dno. Jak się przedstawia jego życie umysłowe? Co, jeśli cokolwiek, zagroziło kiedykolwiek
stałości trajektorii Szweda? Nikomu przecież nie udaje się przejść przez życie bez poznania
troski, żalu, zwątpienia i straty. Nawet ci, którzy mieli bajeczne dzieciństwo, prędzej czy
później otrzymają swoją porcję nieszczęścia, a nieraz i więcej. Więc i Szwed musi mieć
skrupuły i żale. Tylko nie mogłem sobie wyobrazić, jaką formę u niego przybrały, nawet na
starość nie umiałem go odprościć: w zakamarku moich ocalałych młodzieńczych fantazji
wciąż tkwiło przekonanie, że dla Szweda życie musiało być od początku do końca
bezbolesne.
Lecz co w takim razie znaczyły aluzje zawarte w jego taktownym, kurtuazyjnym
liście, w którym pisał, że nieboszczyk ojciec nie był tak gruboskórny, jak powszechnie
sądzono, i że „Niewiele osób wie, jak głęboko cierpiał z powodu nieszczęść, które dotknęły
jego najbliższych”? Tak, Szwed musiał przeżyć jakiś wstrząs. I właśnie o tym chciał
rozmawiać. Nie żeby odsłonić przede mną życie swego ojca, tylko swoje własne.
Myliłem się.
Spotkaliśmy się we włoskiej restauracji w dzielnicy West Forties, dokąd Szwed od lat
przyprowadzał swoją rodzinę, ilekroć odwiedzali Nowy Jork, aby obejrzeć spektakl na
Broadwayu albo grę Knicksów w Garden, i od pierwszej chwili zrozumiałem, że o dotarciu
do drugiego dna nie mam co marzyć. „U Vincenta” wszyscy znali go z imienia - i sam
Vincent, i żona Vincenta, i Louie, szef kuchni, i Carlo, barman, i Billy, obsługujący nas
kelner, każdy znał pana Levova i każdy dopytywał się o zdrowie jego małżonki i synów.
Okazało się, że dopóki żyli rodzice Szweda, syn wszystkie rocznice ślubu i urodziny urządzał
im „U Vincenta”. No tak, pomyślałem, zaprosił mnie tutaj, żeby pokazać, że jest równie
uwielbiany na West 49, jak u nas na Chancellor Avenue. „U Vincenta” to jedna z tych starych
włoskich knajp, wciśniętych w uliczki centralnego West Side, między Madison Square
Garden a Plaża, lokali szerokości trzech stolików i długości czterech żyrandoli, których
wystrój i karty dań nie uległy większej zmianie od czasu wynalezienia aruguli. W telewizji
przy barku szedł akurat mecz i co chwila któryś z klientów podchodził tam, popatrzył chwilę,
spytał barmana, jaki wynik i jak się spisuje Mattingly, po czym wracał do przerwanego
posiłku. Krzesła obite zjadliwie turkusowym syntetykiem, posadzka - cętkowany łosoś, jedna
ściana cała w lustrach, żyrandole z podrabianego mosiądzu, a co do dekoracji, to w jednym
kącie stał półtorametrowej wysokości jaskrawoczerwony młynek do pieprzu jak jakaś rzeźba
Giacomettiego (prezent, jak mnie poinformował Szwed, ofiarowany Vincentowi przez
rodzinne miasteczko we Włoszech), a w przeciwległym kącie, dla równowagi, na
postumencie godnym dzieła sztuki, pysznił się brzuchaty gąsior wina Barolo. Naprzeciwko
stoliczka zastawionego słoikami „Vincent’s Marinara Sauce” tkwiła misa darmowych
miętówek dla gości, sąsiadująca z kasą pani Vincentowej; w obwoźnej gablocie z deserami
widniały porcje napoleonki, tiramisu, tortu, szarlotki i truskawek z cukrem, a na ścianie nad
naszym stolikiem wisiały zdjęcia z autografami („Z najlepszymi życzeniami dla Vincenta i
Anny”) Sammy’ego Davisa Juniora, Joe’ego Namatha, Lizy Minelli, Kaye Ballard, Gene’a
Kelly’ego, Jacka Cartera, Phila Rizzuto oraz Johnny’ego i Joanny Carson. Brakowało
autografu Szweda, który, naturalnie, też by się tam znalazł, gdybyśmy nadal prowadzili wojnę
z Niemcami i Japończykami, i gdyby po przeciwnej stronie ulicy znajdowało się gimnazjum
Weequahic.
Nasz kelner, Billy, niski, krępy, łysy, ze spłaszczonym nosem boksera, nie musiał
pytać Szweda, co ten życzy sobie zjeść. Od trzydziestu lat Szwed zamawiał u Billy’ego
specjalność zakładu, ziti a la Vincent, a na przystawkę małże posillipo. „Najlepiej wypieczone
ziti w Nowym Jorku” - zdradził mi Szwed, ale ja i tak zamówiłem swój własny przysmak,
kurczę cacciatore, „filetowane” - za radą Billy’ego. Notując nasze zamówienia, Billy
poinformował Szweda, że poprzedniego wieczoru był u nich Tony Bennett. Jak na swoją
korpulentną budowę, sugerującą faceta, który dźwigał w życiu większe ciężary niż talerz ziti,
Billy miał głos zaskakująco wysoki i dobitny, naładowany jakąś odwieczną udręką -
niespodziewany głos, istne dzieło sztuki.
- Widzi pan to miejsce, gdzie siedzi pana znajomy? Widzi pan to krzesło, panie
Levov? Na tym samiutkim krześle siedział Tony Bennett. - A do mnie skierował pytanie: -
Wie pan, co mówi Tony Bennett, kiedy ludzie podchodzą do jego stolika, żeby się
przedstawić? Mówi: „Bardzo mi miło”. A pan teraz siedzi na jego miejscu.
Na tym skończyły się żarty. Dalej były już tylko schody.
Szwed wyciągnął fotografie swoich trzech synów i od aperitifu do deseru rozmowa
koncentrowała się niemal wyłącznie na osiemnastoletnim Chrisie, szesnastoletnim Steve’ie i
czternastoletnim Kencie. Jeden był właściwie lepszy w lacrosse niż w baseballu, ale trener
mu kazał... drugi był równie dobry w futbolu europejskim, jak w amerykańskim, i dlatego nie
mógł się zdecydować... trzeci był mistrzem w skokach do wody i ustanowił szkolny rekord w
stylu motylkowym i grzbietowym. Wszyscy trzej świetnie się uczyli, same bardzo dobre i
dobre, jeden „umysł zdecydowanie ścisły”, drugi „społecznik”, trzeci... itepe, itede. Na
jednym zdjęciu chłopcom towarzyszyła matka, przystojna blondyna około czterdziestki,
szefowa reklamy jakiegoś lokalnego tygodnika w hrabstwie Morris. Ale do pracy - zaznaczył
skwapliwie Szwed - poszła dopiero, kiedy najmłodszy zdał do drugiej klasy. Szczęśliwi
doprawdy są synowie matki, która wychowanie potomstwa przedkłada nad...
Kolacja trwała, a we mnie narastał podziw dla entuzjastycznej pewności siebie, z jaką
Szwed wygłaszał najbanalniejsze uwagi, i dla naiwnej szczerości, którą tchnęło każde jego
zdanie. Czekałem, aż ujawni, co się kryje pod szumną powłoką tych bezwstydnych wynurzeń,
ale spod powierzchni wyłaziły tylko dalsze pokłady powierzchni. Już wiem, co mu zastępuje
życie - myślałem sobie - doskonała gładkość: facet aż od niej lśni. Wymyślił sobie maskę, a
maska stała się nim. Kilka razy w trakcie spotkania zdawało mi się, że już nie zdzierżę, że nie
dotrwam do deseru, jeżeli on natychmiast nie przestanie piać i piać na temat swojej rodziny...
aż w pewnej chwili przyszło mi na myśl, że może to nie żadna maska, tylko Szwed
zwariował.
Coś go gniotło, coś go blokowało. Coś go zamieniło w chodzący banał. Coś mu
nakazywało: nie będziesz się niczemu sprzeciwiał.
Szwed był o sześć czy siedem lat ode mnie starszy, zbliżał się więc do
siedemdziesiątki, ale nie przestał być szałowo przystojny, mimo zmarszczek w kącikach oczu
i zapadniętych policzków pod wydatnymi kośćmi policzkowymi, trochę zbyt mizernych jak
na obowiązujące normy zdrowej urody. Szczupłość tę skłonny byłem uznać za skutek
surowego reżimu uprawiania joggingu lub gry w tenisa, dopóki pod sam koniec kolacji nie
dowiedziałem się, że Szwed przeszedł zimą operację prostaty i dopiero teraz zaczynał pomału
odzyskiwać wagę. Nie wiem, co mnie bardziej zdumiało: czy to, że Szwedowi mogło
cokolwiek dolegać, czy to, że przyznał się do słabości. Pomyślałem nawet, że zdradzane
przezeń oznaki zachwiania równowagi psychicznej mogły być skutkiem szoku
pooperacyjnego.
W końcu przerwałem mu i, powściągając irytację, zagadnąłem o interesy - jak
wygląda w dzisiejszych czasach zarządzanie fabryką w Newark. Dzięki temu dowiedziałem
się, że firma Newark Maid już na początku lat siedemdziesiątych wyniosła się z Newark. Cały
właściwie interes został przeniesiony w głąb kraju: na wybrzeżu związki zawodowe coraz
bardziej utrudniały przedsiębiorcom osiąganie zysków, coraz trudniej było znaleźć chętnych
do tak specyficznej pracy, a jeszcze trudniej takich, którzy by ją wykonywali należycie - a w
innych regionach roi się od robotników, których można wyszkolić prawie do poziomu
rzemieślników sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat. Rodzina Levovów dość długo
utrzymywała zakład w Newark: z poczucia lojalności wobec starych pracowników, w
większości czarnych, Szwed wytrwał jeszcze jakieś sześć lat po zamieszkach roku 1967 -
mimo ogólnie podłej sytuacji gospodarczej i przekleństw ojca - najdłużej jak się dało, zanim
nie mogąc powstrzymać postępującej od czasów zamieszek demoralizacji załogi, poddał się i
chyba tylko cudem uniknął skutków klęski gospodarczej, która dotknęła całe miasto. Jedyne
straty fabryki Newark Maid w czasie zamieszek sprowadzały się do kilku wybitych szyb, gdy
tymczasem o głupie pięćdziesiąt metrów od bramy prowadzącej na rampę zakładu Levovów,
na West Market, dwa budynki doszczętnie spłonęły od wewnątrz i zostały opuszczone przez
właścicieli.
- Podatki, korupcja i problemy rasowe. To była litania mojego starego. Każdy, czy
chciał, czy nie chciał, choćby pochodził z najodleglejszych zakątków kraju i dbał o los
Newark tyle, co o zeszłoroczny śnieg - czy to na plaży w Miami, czy na rejsowym statku
opływającym Wyspy Kanaryjskie - musiał wysłuchać jeremiady o ukochanym mieście
mojego papy, bestialsko wykańczanym przez podatki, korupcję i problemy rasowe. Mój
ojciec należał do tych facetów z Prince Street, którzy do końca życia kochali swoje miasto.
Upadek Newark złamał mu serce.
- To najpodlejsze miasto świata, Skoczku - perorował Szwed. - Kiedyś produkowano
w tym mieście dosłownie wszystko. Teraz jest to światowa stolica złodziei samochodów.
Wiedział pan o tym? Jasne, bywają gorsze rzeczy, ale co to za pociecha. Większość złodziei
mieszka w naszej dawnej dzielnicy. Czarni smarkacze. Czterdzieści samochodów na dobę
pada w Newark łupem złodziei. To oficjalne dane. Groza, prawda? Kradną je i zamieniają w
narzędzia zbrodni - latające pociski. Celem może być każdy przechodzień - staruszka,
dziecko, bez różnicy. Z ulicy przed naszą fabryką zrobili sobie istną autostradę Indianapolis.
To był jeden z powodów naszej przeprowadzki. Po czterech, pięciu smarkaczy wywieszonych
przez okienka samochodu, osiemdziesiąt mil na godzinę - i prują środkiem Central Avenue.
Kiedy mój ojciec kupował fabrykę, po Central Avenue jeździły trolejbusy. Trochę dalej
mieściły się salony samochodowe. Central Cadillac. LaSalle. Nie było bocznej uliczki, na
której by nie stała jakaś fabryka. A teraz - na każdym rogu sklep monopolowy, budka z pizzą
i obskurny, tandetnie ozdobiony kościół. Reszta w gruzach albo zabita deskami. A kiedy
ojciec kupował fabrykę, parę domów dalej Kiler produkował chłodnice, Fortgang - alarmy
przeciwpożarowe, Lasky - gorsety, Robbins - poduszki, Honig - końcówki do piór
wiecznych... Chryste Panie, gadam zupełnie jak mój stary. Ale to prawda - był „ruch w
interesie”, jak to on powiadał. A teraz wiodący przemysł to złodziejstwo samochodowe. Stoi
pan na światłach w Newark, wszystko jedno w której dzielnicy, i cały czas się pan rozgląda
na boki. Mnie dopadli na Bergen Street, koło Lyonsa. Pamięta pan cukiernię u Henry’ego, tę
przy Park Theater? No właśnie, dokładnie tam, gdzie kiedyś była cukiernia Henry’ego.
Pierwszą dziewczynę zaprosiłem na randkę na lody do Henry’ego. Siedzieliśmy przy stoliku
w oddzielnym boksie. Arlene Danzinger. Poszliśmy do kina, a potem postawiłem jej czarno-
białe lody. Teraz na Bergen Street czarno-białe nie kojarzy się z lodami. Kojarzy się ze
skrajną nienawiścią. Ulica jednokierunkowa, a tu patrzę - auto gna pod prąd i wali prosto w
mój wóz. Czterech smarkaczy wywieszonych przez okienka. Dwóch wysiada, rechoczą,
dowcipkują i przystawiają mi lufę do skroni. Oddaję im kluczyki, jeden wsiada i odjeżdża
moim samochodem. Spod domu, w którym kiedyś była cukiernia Henry’ego. Groza. Nawet
wozy policyjne porywają w biały dzień. Zderzenie czołowe. Żeby poduszki powietrzne
zadziałały. Lubią robić bączki. Słyszał pan o robieniu bączków? Nie słyszał pan? Po to
kradną samochody. Na pełnym gazie naciska się hamulce, wrzuca ręczny, szarpie kierownicą,
i auto kręci się jak bąk. Wirowanie w aucie przy maksymalnej szybkości - to jest robienie
bączków. Zabić przechodnia to dla nich pestka. Zabić kierowcę to dla nich pestka. Zabić
siebie to dla nich pestka. Na sam widok śladów opon na asfalcie można się przestraszyć. Tuż
przed naszym domem przejechali kobietę, w tym samym tygodniu, kiedy ukradli mi
samochód. Robili bączka. Widziałem na własne oczy. Właśnie wyjeżdżałem na cały dzień.
Nagle coś gna na pełnym gazie. Zgrzyt blachy. Przeraźliwy pisk opon. To było straszne.
Zimno mi się zrobiło. Kobieta, młoda czarna kobieta, wyjeżdżała akurat z Drugiej Ulicy - trup
na miejscu. Matka trojga dzieci. Nie minęły dwa dni - padło na mojego pracownika. Też
czarny. Ale im wszystko jedno, czarny czy biały. Każdego gotowi zabić. Ten Clark Tyler był
u mnie szefem transportu - akurat wyjeżdżał z zakładowego parkingu, wracał do domu.
Dwunastogodzinna operacja, cztery miesiące w szpitalu. Trwałe kalectwo. Uraz czaszki,
obrażenia wewnętrzne, złamana miednica, złamany obojczyk, pęknięcie kręgosłupa. Policja
na sygnale ścigała skradziony samochód; złodziej, smarkaty wariat, wjechał prosto w Clarka,
i koniec faceta. Osiemdziesiąt mil na godzinę po Central Avenue. Złodziej miał dwanaście lat.
Żeby móc widzieć ponad kierownicą, musiał podłożyć sobie pod tyłek zrolowane dywaniki
spod foteli. Odsiedział sześć miesięcy w Jamesburgu i zaraz potem znów go złapali za
kierownicą kradzionego wozu. Tego już było dla mnie za wiele. Napad z bronią i kradzież
samochodu, kalectwo Clarka, śmierć tej kobiety - ten jeden tydzień zadecydował. Miałem
dość.
Newark Maid przeniosła się z całą produkcją do Portoryko. W pierwszym okresie po
wyjeździe z Newark Szwed podpisał kontrakt z komunistycznym rządem Czechosłowacji i
dzielił pracę między własną fabrykę w Ponce, w Portoryko, a czeską wytwórnię rękawiczek w
Brnie. Kiedy jednak pojawiła się możliwość zakupu odpowiedniej dla jego potrzeb
portorykańskiej fabryki w Aguadilla, w okolicach Mayagiiez, zerwał współpracę z Czechami,
których biurokracja od początku okropnie go drażniła, i rozbudował kompleks produkcyjny w
Portoryko o drugą, większą fabrykę, gdzie zainstalował maszyny, wdrożył program
szkoleniowy i wkrótce zatrudnił kolejne trzysta osób. Ale przyszły lata osiemdziesiąte i nawet
w Portoryko siła robocza zdrożała tak, że wszyscy przedsiębiorcy, z wyjątkiem Newark Maid,
pouciekali na Daleki Wschód, gdzie tanich rąk do pracy było w bród, najpierw na Filipiny,
potem także do Korei i na Tajwan, a ostatnio do Chin. Nawet rękawice baseballowe, te
najbardziej amerykańskie z rękawic, które dawniej wytwarzali znajomi ojca Szweda,
Denkertowie z Johnstown w stanie Nowy Jork, od dawna już produkowano w Korei. Kiedy w
roku pięćdziesiątym drugim czy pięćdziesiątym trzecim pierwszy producent wyjechał z
Gloversville w stanie Nowy Jork na Filipiny, aby tam szyć rękawiczki, śmiano się z niego,
jakby wyprawiał się na Księżyc. A w roku 1978, gdy ten sam człowiek umierał jako
właściciel fabryki zatrudniającej cztery tysiące robotników, właściwie cała branża
rękawicznicza z Gloversville znajdowała się już na Filipinach. W momencie wybuchu wojny
w Gloversville musiało być z dziewięćdziesiąt mniejszych i większych wytwórni rękawiczek.
Dzisiaj nie ma ani jednej - przestały istnieć albo stały się firmami importowymi, w których
pracują „ludzie nie odróżniający furszetki od kciuka”, jak się wyraził Szwed.
- To biznesmeni, wiedzą, że potrzeba im sto tysięcy par takich i dwieście tysięcy par
siakich, w tych a tych kolorach, tych a tych rozmiarów, a szczegóły i metody produkcji ich
nie interesują.
- Co to jest furszetka? - zainteresowałem się.
- Wstawka między palcami. Między palce wszywa się podłużne paseczki, wycinane
razem z kciukiem. To są właśnie furszetki. W dzisiejszych czasach jest masa
niedokształconych osobników, którzy nie wiedzą nawet połowy tego, co ja wiedziałem mając
pięć lat, a podejmują najpoważniejsze decyzje. Gość, dajmy na to, kupuje sarnią skórę, która,
jeżeli to jest skóra pierwszej klasy, potrafi kosztować i trzy dolary pięćdziesiąt od stopy, i z
tej luksusowej sarniej skórki wycina wstawki na spodnią stronę rękawic narciarskich.
Rozmawiałem z takim niedawno. Nowa seria, na każdą rękawicę idzie pasek skóry o
rozmiarach pięć cali na jeden, a on płaci trzy pięćdziesiąt od stopy, chociaż mógłby płacić
półtora i naprawdę nieźle zarobić. Pomnóżmy to przez wielkie zamówienie i rozmawiamy o
błędzie rzędu stu tysięcy dolarów.
Szwed zadomowił się w Portoryko, tak jak kiedyś w Newark, po pierwsze dlatego, że
wyszkolił tam rzeszę fachowców od subtelnej sztuki szycia rękawiczek, pracujących ze
znawstwem i pedanterią, i gwarantujących jakość produktu godną wymagań Levova-seniora,
a po drugie - ponieważ rodzina bardzo polubiła letni dom, wybudowany przed piętnastu laty
na Karaibach, niedaleko fabryki w Ponce. Dzieciaki mają tam jak w raju... i znów się zaczęło:
Kent, Chris, Steve, narty wodne, żeglarstwo, nurkowanie, katamarany... niestety, chociaż
okazało się przed chwilą, że gość potrafi mówić rzeczy zabawne i interesujące, sam nie miał
najwyraźniej pojęcia o tym, co w jego świecie jest ciekawe. Albo też, z przyczyn dla mnie nie
wyjaśnionych, nie chciał, aby jego świat okazał się ciekawy. Wiele bym dał, aby wyciągnąć
go z powrotem na historie o Kilerze, Fortgangu, Laskym, Robbinsie i Honigu, o furszetkach i
innych tajnikach szycia porządnej rękawiczki, nawet o tym frajerze, który produkuje nową
serię rękawic narciarskich i płaci trzy pięćdziesiąt za niewłaściwą skórę, ale z chwilą gdy
wsiadł na swojego konika, nie było sposobu, aby go kulturalnie, po raz drugi, ściągnąć z
tematu triumfów jego synów na lądzie i morzu.
Kiedy czekaliśmy na deser, Szwed zdradził mi, że skusił się na tuczące zabaglione po
ciężkim ziti jedynie dlatego, iż po przebytej przed kilku miesiącami operacji prostaty wciąż
ma około pięciu kilogramów niedowagi.
- Operacja odniosła skutek?
- Fantastyczny - zapewnił mnie Szwed.
- Paru moich znajomych mocno się na niej zawiodło. To jest operacja, która dla
mężczyzny może oznaczać prawdziwą katastrofę, nawet jeśli nowotwór zostaje wycięty.
- Słyszałem, że tak bywa.
- Jeden z moich znajomych został impotentem - kontynuowałem - a u drugiego oprócz
impotencji wywiązała się dysfunkcja pęcherza. Faceci w moim wieku. Nie zazdroszczę im.
Ponura sprawa. Można wylądować w pieluchach do końca życia.
Tym „drugim” z mojej wyliczanki byłem ja sam. Gdy po operacji w Bostonie -
wiedział o niej tylko mój bostoński przyjaciel, który towarzyszył mi w najcięższym okresie i
pomógł stanąć na nogi - wróciłem do domu, gdzie mieszkam sam, dwie i pół godziny jazdy
na zachód od Bostonu w okręgu Berkshires, uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zachowam dla
siebie informacje o przebytym raku i o kalectwie spowodowanym operacją.
- No - podsumował Szwed - w takim razie mnie się udało.
- Jeszcze jak - przytaknąłem mu, siląc się na życzliwość wbrew natarczywej myśli, że
pękaty gąsior samozadowolenia mieści spełnienia wszystkich jego życzeń. Szanować
wszystko, co jest godne szacunku; niczemu się nie sprzeciwiać; nie znać przykrego uczucia
zwątpienia w siebie; nie zaplątać się w sieci obsesji; nie cierpieć tortur niemocy; nie truć się
wzgardą; nie dać się porwać złości... dla Szweda życie rozwijało się jak kłębek puszystej
włóczki.
Ten wątek myśli doprowadził mnie z powrotem do listu Szweda i jego prośby o
fachową pomoc w komponowaniu wspomnienia o ojcu. Nie zamierzałem pierwszy poruszać
tego tematu, ale intrygowało mnie, dlaczego Szwed sam go nie porusza, a jeszcze bardziej, po
co - skoro go nie zamierzał poruszać - w ogóle pisał do mnie o tej sprawie. Mogłem się tylko
domyślać - wiedząc już, że wiódł życie dość ubogie w kontrasty i nieczęsto zakłócane
sprzecznościami - że i sam fakt napisania listu, i jego treść, musiały mieć związek z przebytą
operacją i jakąś dziwną zmianą osobowości, będącą jej skutkiem, ujawniającą skryty dotąd
rys emocjonalny. Tak, powiedziałem sobie, ten list jest owocem spóźnionego odkrycia
Szweda Levova, co to znaczy być chorym, zamiast zdrowym; słabym, zamiast silnym; jak to
jest nie wyglądać kwitnąco; czym jest wstyd, upokorzenie, wstręt do siebie, wyniszczenie; jak
to jest, pytać: „Dlaczego właśnie ja?” Zdradzony znienacka przez własne fantastyczne ciało,
które mu zawsze dotąd gwarantowało pewność siebie i stanowiło dlań główne źródło przewag
nad resztą świata, Szwed na chwilę utracił równowagę i uczepił się akurat mnie, abym ja z
kolei pomógł mu uczepić się zmarłego ojca i zaczerpnąć siły z ojcowskiej mocy. Nerwy mu
puściły i człowiek, który, o ile mi było wiadomo, posługiwał się sobą głównie do ukrywania
siebie, na moment przeistoczył się w bezbronne, struchlałe stworzenie, żebrzące łaski. Śmierć
wdarła się brutalnie w jego życie (tak jak, po raz drugi w ciągu dziesięciu lat, wdarła się w
moje) i to, co niepokoi mężczyzn w naszym wieku, zaniepokoiło nawet jego.
Ciekaw byłem, czy chce jeszcze wspominać szpitalną słabość, która uświadomiła mu,
że pewne rzeczy nieuchronne są równie realne, jak zewnętrzny blichtr życia rodzinnego; czy
chce wspominać cień, który niczym zabójcza zmarzlina wcisnął się między pokłady
samozadowolenia. Bo jednak stawił się na spotkanie ze mną. Czyżby to oznaczało, że awaria
nie została do końca usunięta, że bezpieczniki jeszcze nie są w komplecie i system alarmowy
nie działa sprawnie? Czy też spotkanie się ze mną i błoga paplanina o wszystkim, co nie
dotyczyło awarii, miały właśnie oczyścić go z ostatnich lęków? Im dłużej myślałem o tym
pozornie prostodusznym osobniku, który siedząc na wprost mnie wcinał zabaglione i
emanował naiwną szczerością - tym dalej od niego unosiły mnie moje myśli. Człowiek
zamknięty w tym człowieku był dla mnie prawie niewidoczny. Nie umiałem go rozgryźć. Nie
umiałem go sobie nawet wyobrazić, gdyż i ja cierpiałem na swoistą odmianę choroby
Szweda, którą była niezdolność do wyciągania wniosków z czegokolwiek poza
zewnętrznością rzeczy. Próby dotarcia z zewnątrz do tego gościa są zwyczajnie śmieszne -
powiedziałem sobie. On jest jak szczelnie zamknięty słoik. Nie sposób otworzyć go
myśleniem. Oto sekret jego sekretu. To tak, jakby chcieć się dobrać do wnętrza posągu
Dawida Michała Anioła.
Podałem mu w liście numer swojego telefonu - dlaczego w takim razie nie oddzwonił
i nie odwołał spotkania, skoro przestało mu dokuczać widmo śmierci? Na co mu byłem
potrzebny, skoro rzeczy wróciły do normy i odzyskał ten niepowtarzalny blask, dzięki
któremu zawsze osiągał wszystko, czego chciał? Nie, myślałem, jego list nie mówił
wszystkiego - inaczej Szwed nie spotkałby się ze mną. Coś z naglącej potrzeby zmiany
aktualnego stanu rzeczy wciąż w nim tkwiło. Lęk, który dopadł go w szpitalu, nie minął do
końca. Niezbadane zjawisko bytu już mu nie wystarcza. On chce coś zarejestrować. Po to się
do mnie zwrócił: aby zarejestrować coś, co w przeciwnym razie zostałoby zapomniane.
Przegapione i zapomniane. Cóż to mogło być?
A może Szwed był po prostu szczęśliwym człowiekiem. Istnieją przecież szczęśliwi
ludzie. Czemu nie mieliby istnieć? Wszystkie moje dalekosiężne spekulacje o motywacjach
działania Szweda mogły być tylko efektem zawodowego zniecierpliwienia, próbą
wyposażenia Szweda Levova w tendencyjne znaczenie, podobne temu, jakie Tołstoj przypisał
Iwanowi Iljiczowi, jakże umniejszonemu przez autora w okrutnej noweli, będącej zapisem
bezlitosnej, klinicznej wiwisekcji człowieka zwyczajnego. Iwan Iljicz, wysoko postawiony
carski urzędnik, który wiódł „godny żywot w społecznym poszanowaniu”, na łożu śmierci,
miotany udręką i lękiem, wątpi: „Może nie żyłem tak, jak należało”. Żywot Iwana Iljicza,
podsumowuje Tołstoj na samym wstępie, wydając wyrok na przewodniczącego sądu,
właściciela pięknego domu w Sankt Petersburgu, szczycącego się godziwą pensją trzech
tysięcy rubli rocznie i przyjaciółmi z wyższych sfer, był najprostszym i najzwyklejszym z
możliwych, i przez to właśnie najokropniejszym. Być może. Być może tak było w Rosji w
roku 1886. Ale w Old Rimrock w stanie New Jersey, w roku 1995, Iwanowie Iljiczowie,
którzy po porannej rundzie golfa zdążają tłumnie na lunch do klubu, wzdychając z
zadowoleniem: „Czegóż można chcieć więcej?”, mogą być znacznie bliżej prawdy o życiu niż
w swoim czasie Lew Tołstoj.
Żywot Szweda Levova, o ile ja się orientowałem, był najprostszym i najzwyklejszym z
możliwych, i przez to właśnie fantastycznym, w iście amerykańskim stylu.
- Czy Jerry jest gejem? - spytałem znienacka.
- Mój brat? - roześmiał się Szwed. - Pan żartuje.
Może i żartowałem, może spytałem tak z przekory, żeby przerwać nudę. Z drugiej
strony, pamiętałem zdanie z listu Szweda o tym, ile jego ojciec „wycierpiał z racji nieszczęść,
które dotknęły jego najbliższych”: kazało mi ono dociekać przedmiotu aluzji i nasunęło
spontaniczne skojarzenie z pewnym upokarzającym incydentem, którego sprawcą i ofiarą stał
się Jerry w pierwszej klasie gimnazjum, gdy zabiegał o względy wyjątkowo nijakiej koleżanki
z naszej klasy, całkiem niepotrzebnie, gdyż nakłonienie jej do pocałunku na pewno nie
wymagało aż takich teatralnych gestów.
Jerry uszył jej futro na walentynki, z chomiczych skórek, ze stu siedemdziesięciu
pięciu chomiczych skórek, które wysuszył na słońcu i osobiście pozszywał zakrzywioną igłą,
podebraną ojcu z fabryki, gdzie ten genialny pomysł wpadł mu do głowy. Szkolnej pracowni
biologicznej ofiarowano trzysta chomików jako materiał do sekcji i Jerry sprytnie pozbierał
skórki od wszystkich kolegów, a ponieważ zawsze uchodził za genialnego dziwaka, każdy
uwierzył w bajeczkę o „eksperymencie naukowym” ze skórkami, który Jerry przeprowadza u
siebie w domu. Potem sprytnie wywiedział się o wzrost wybranki, zaprojektował futro i kiedy
Philip Roth Amerykańska sielanka Przełożyła Jolanta Kozak Tytuł oryginału angielskiego American Pastorał
Dla J.G. Śnij, kiedy kończy się dzień. Śnij - marzenia spełnią się. Zawsze może przecież gorzej być. Więc trzeba śnić, śnić, śnić. Johnny Mercer, fragment popularnej w latach czterdziestych piosenki Śnij - rzadkość: zdarzenie spodziewane... William Carlos Williams, At Kenneth Burke’s Place, 1946 I RAJ ZAPAMIĘTANY 1 Szwed. W czasie wojny, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, było to u nas w Newark imię magiczne, nawet dla dorosłych o jedno raptem pokolenie oddalonych od starego getta na Prince Street, a więc nie tak doszczętnie zamerykanizowanych, żeby im miały imponować wyczyny szkolnego sportowca. Magiczne imię i magiczna, nietypowa twarz. Żaden inny z nielicznych blondynów w naszym przeważająco żydowskim prywatnym gimnazjum nie mógł poszczycić się choćby namiastką mocno zarysowanej szczęki i kamiennej, iście wikingowskiej twarzy niebieskookiego blond zjawiska, które wrodziło się w nasze plemię jako Seymour Irving Levov. Szwed brylował w futbolu jako cofnięty obrońca, w koszykówce jako środkowy napastnik, a w baseballu jako pierwszy bazowy. Tylko drużyna koszykówki była naprawdę coś warta - dwukrotne mistrzostwo na szczeblu miejskim dzięki strzałom Szweda - ale dopóki sam Szwed odnosił sukcesy, los miejscowych drużyn niewiele obchodził przeciętnego uczniaka, którego rodzice, najczęściej niedokształceni i przepracowani, cenili nade wszystko osiągnięcia w nauce. Agresja fizyczna, nawet zamaskowana strojem sportowym i regułami gry i nie wymierzona świadomie przeciwko nam, Żydom, nie zaliczała się w naszym środowisku do tradycyjnych źródeł satysfakcji - co innego dyplom naukowy. Mimo to, dzięki Szwedowi, nasza dzielnica wkroczyła w krainę fantazji na temat własny i reszty świata, fantazji znanej wszystkim kibicom sportowym: prawie jak goje (tak, jak tutaj wyobrażano sobie gojów), nasze rodziny stały się oto zdolne do ignorowania faktycznego stanu rzeczy i skupienia wszystkich swoich nadziei na wydarzeniach sportowych. Przede wszystkim można było zapomnieć o wojnie. Wyniesienie Szweda Levova na parnas Żydów z Weequahic tłumaczą, moim zdaniem,
dwie rzeczy: wojna z Niemcami i Japonią oraz związane z nią obawy. Niepokonany na boisku Szwed sprawiał, iż bezsensowna powłoka życia dawała kuriozalne, iluzoryczne oparcie i szansę błogiego zanurzenia się w Szwedowej niewinności ludziom żyjącym w strachu, że już nigdy nie ujrzą swoich synów, braci lub mężów. A jak to wpływało na niego - owo uwielbienie, uświęcenie każdego celnego rzutu, każdego zręcznego przechwycenia piłki, każdej szarży przez dwie bazy lewą stroną boiska? Czy stąd wziął się jego stoicki spokój i kamienna twarz? Czy też całe to pseudodorosłe opanowanie było tylko przykrywką dla wewnętrznej walki o utrzymanie w ryzach narcyzmu, podsycanego bez umiaru przez wszystkich dookoła? Nasze paraderki - szkolna żeńska ekipa do wzniecania entuzjazmu na trybunach - skandowały specjalne hasło na cześć Szweda. W przeciwieństwie do innych haseł, wykrzykiwanych dla zdopingowania całej drużyny lub ożywienia trybun, to jedno było rytmicznym, podkreślonym tupaniem, hołdem wyłącznie na cześć Szweda, entuzjastycznym wyrazem czci dla jego niezmąconej, bezwstydnej doskonałości. Ten gromki okrzyk rozsadzał ściany sali gimnastycznej na meczach koszykówki, ilekroć Szwed uciekł z piłką albo zdobył punkt; podrywał stadion miejski na meczach futbolowych, ilekroć udał mu się drybling lub przerwanie akcji przeciwnika; nawet na słabo uczęszczanych lokalnych rozgrywkach baseballowych w Parku Irvingtona, gdzie, niestety, brakowało gorliwych paraderek klęczących tuż za linią boiska, można było usłyszeć hasło na cześć Szweda, skandowane cieniutko zza drewnianej bariery przez grupkę wiernych kibiców Weequahic, i to nie tylko, gdy Szwed stawał na pozycji serwującego, ale nawet gdy rutynowo zmieniał zawodnika na pierwszej bazie. Był to okrzyk ośmiosylabowy, z czego trzy sylaby tworzyły pseudonim i nazwisko bohatera, a całość skandowało się w rytmie: Pam pam-pam! Pam pam pam... pam-pam!, przy czym tempo, zwłaszcza na meczach futbolowych, narastało z każdym powtórzeniem, aby osiągnąć szczyt euforii w eksplozji zbiorowego salta roztrzepotanych spódniczek, podczas którego naszym nabożnie zdumionym oczom ukazywały się na moment pomarańczowe majtki gimnastyczne dziesięciu krzepkich paraderek... a to bynajmniej nie z miłości do chłopaków na trybunach, tylko do wspaniałego Szweda. „Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»... Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»... Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»„ Tak, tak, gdziekolwiek się obrócił, wszyscy go kochali. Właściciele okupowanych przez nas namiętnie sklepików za słodyczami, którzy na innych chłopców wrzeszczeli: „Hejtamnierusz!” i „Zjeżdżajmały!”, do Szweda zwracali się pełnym szacunku: „Szwed”. Nasi rodzice uśmiechali się do niego i z czułością mówili: „Seymour”. Rozszczebiotane dziewczyny, kiedy je mijał na ulicy, udawały, że mdleją z wrażenia, a najodważniejsze wołały
za nim: „Wróć, o, wróć! Szwedzie mojego życia!” On to wszystko spokojnie przyjmował, chodził po okolicy jak prawowity właściciel całej tej wielkiej miłości i wyglądał, jakby go to w ogóle nie wzruszało. Wbrew naszym chłopięcym mrzonkom o cudownie uwznioslającym działaniu bezgranicznego, bezkrytycznego uwielbienia, miłość, którą zalewano Szweda, najwyraźniej pozbawiała go uczuć. W tym chłopcu, przez tylu ludzi czczonym jako symbol nadziei - jako ucieleśnienie siły, determinacji, dzielności i hartu ducha, które pozwolą naszym żołnierzom-gimnazjalistom wrócić bez szwanku z Midway, Salerno, Cherbourga, Wysp Salomona, Aleutów i Tarawy - nie wyczuwało się ani krzty dowcipu czy ironii, które by umniejszyły jego bezcenny talent do dźwigania odpowiedzialności. Bo dowcip i ironia byłyby zawadą dla takiego gościa jak Szwed: ironia - ucieczka zwykłych śmiertelników - nie przystoi wszak tym, którzy traktowani są jak bogowie. Albo więc istniała cała wielka część osobowości Szweda, którą on tłumił, lub która się w nim jeszcze nie obudziła, albo, co bardziej prawdopodobne, nic takiego nie istniało. Jego wyniosłość, jego pozorna bierność jako obiektu pożądań w tym zbiorowym platonicznym akcie miłosnym, sprawiały, że wydawał nam się, jeśli nie boski, to na pewno skrojony ponad prymitywną ludzką miarę całej właściwie reszty naszej szkoły. Szwed był przykuty do historii, był narzędziem historii, wielbionym z namiętną pasją, do jakiej może nigdy by nie doszło, gdyby Szwed pobił rekord Weequahic w koszykówce - zdobywając dwadzieścia siedem punktów w meczu z reprezentacją Barringera - kiedykolwiek indziej, niż w owym smutnym, bardzo smutnym dniu roku 1943, kiedy myśliwce Luftwaffe zestrzeliły pięćdziesiąt osiem Latających Fortec, dwie następne maszyny spadły na ziemię w ostrzale przeciwlotniczym, a pięć rozbiło się za kanałem La Manche w drodze powrotnej z nalotów na Niemcy. Młodszy brat Szweda był moim kumplem z klasy: Jerry Levov, pokraczny, z małą główką, dziwnie giętki, budową zbliżony do kręconego lizaka, istny czarodziej w dziedzinie matematyki i autor mowy pożegnalnej wygłoszonej w imieniu absolwentów naszego rocznika w styczniu 1950. Chociaż Jerry praktycznie z nikim się nie przyjaźnił, z właściwą sobie wyniosłością i złośliwością zaczął mi z czasem okazywać zainteresowanie, a skutek tego był taki, że, począwszy od dziesiątego roku życia, byłem przezeń systematycznie ogrywany w ping-ponga w „wykończonej piwnicy” willi Levovów na rogu ulic Wyndmoor i Keer - słowo „wykończona” oznaczało, że piwnica wyłożona została sękatą sosnową boazerią i zamieniona w powierzchnię użytkową, a nie że - jak najwyraźniej sądził Jerry - stanowiła idealne pomieszczenie do wykańczania przeciwników w ping-pongu. Nieposkromiona agresywność Jerry’ego przy stole pingpongowym przerastała
temperament jego brata w którymkolwiek ze sportów. Genialny kształt i rozmiar piłeczki pingpongowej gwarantuje, że nie wyłuska ona człowiekowi oka. Gdyby nie to, nigdy nie zagrałbym w piwnicy u Jerry’ego Levova. Gdyby nie możliwość przechwalania się, że znam rozkład domu Levovów, nikt nie ściągnąłby mnie do tej piwnicy nieuzbrojonego, nie licząc drewnianej paletki. Przedmiot o wadze tak znikomej jak piłka pingpongowa nie może, naturalnie, spowodować niczyjej śmierci, a jednak, kiedy Jerry ścinał ją z furią w moją stronę, idea mordu nie mogła być mu całkiem obca. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że te popisy agresji mogą mieć cokolwiek wspólnego z tym, co przeżywa Jerry jako młodszy brat Szweda Levova. Ponieważ nie wyobrażałem sobie niczego wspanialszego, niż być bratem Szweda Levova - oprócz bycia Szwedem we własnej osobie - nie rozumiałem, że Jerry, być może, nie wyobraża sobie niczego gorszego. Pokój Szweda - do którego nigdy nie ośmieliłem się wejść, ale zawsze zapuszczałem żurawia w drodze do łazienki usytuowanej naprzeciwko pokoju Jerry’ego - wciśnięty był w mansardę od zaplecza domu. Spadzisty sufit, okna w dachu i ściany udekorowane proporczykami z emblematem Weequahic - dla mnie był to ideał pokoju chłopaka. Przez dwa okna wychodzące na trawnik za domem widać było dach garażu Levovów, gdzie Szwed, kiedy był jeszcze w podstawówce, ćwiczył zimą ciosy na piłce baseballowej, zawieszonej na linie u belki pod stropem - bardzo możliwe, że pomysł ten zaczerpnął z powieści Johna R. Tunisa pod tytułem Mały z Tomkinsville. Książkę tę, jak i inne baseballowe powieści Tunisa - Żelazny Książę, Książę decyduje, Wybór mistrza, Chłopaki z Keystone, Młodzik roku - przeczytałem, gdy je ujrzałem ustawione szeregiem na wbudowanej w ścianę półce przy łóżku Szweda: stały alfabetycznie, ujęte w dwie podpórki z brązu, które Szwed dostał w prezencie na bar micwę - miniatury „Myśliciela” Rodina. Zaraz poszedłem do biblioteki, wypożyczyłem wszystkie powieści Tunisa, które mieli, i rozpocząłem lekturę od Małego z Tomkinsville - ponurej, wciągającej książki dla chłopców, napisanej prosto, miejscami sztywno, ale szczerze i z godnością. Bohater książki, tytułowy Mały, to Roy Tucker, samorodna gwiazda baseballu; pochodzi ze wsi w górzystym stanie Connecticut, kiedy ma cztery lata, umiera mu ojciec, gdy ma szesnaście lat, umiera mu matka, Roy zostaje z babcią, której pomaga związać koniec z końcem, pracując za dnia w przydomowym gospodarstwie, a wieczorami w mieście, „w sklepie u MacKenziego na rogu South Main”. Książka, wydana w roku 1940, miała czarno-białe ilustracje, które dzięki drobnym ekspresjonistycznym zniekształceniom umiejętnie oddanej ludzkiej anatomii, zręcznie obrazowały trudy życia Małego w zamierzchłej epoce, zanim gra w baseball obrosła olśniewającą aureolą miliona statystyk, w epoce gdy gra ta symbolizowała tajemnicę
ziemskiego losu, a czołowi jej zawodnicy przypominali raczej chudych i wygłodzonych robotników niż przerosnięte, zdrowe dzieciaki. Widać było, że są to ilustracje poczęte w surowych mrokach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu. Mniej więcej co dziesięć stron, dla dobitnego podkreślenia dramatycznego zwrotu w opowieści - „Zdołał wykrzesać z siebie resztki energii”, „Piłka poszybowała nad ogrodzeniem”, „Razzle pokuśtykał do rowu” - od bieli pustej stronicy odcinała się ostro czarniawa, nakreślona grubo tuszem sylwetka cherlawego, mizernego zawodnika, odizolowanego niczym najsamotniejsza dusza świata od ludzi i przyrody lub, co najwyżej, wlokącego po subtelnie cieniowanej murawie boiska chudą statuę własnego cienia jak robaka. Gracz nie imponował nawet w stroju baseballisty: jego dłoń w rękawicy wyglądała jak nieforemna łapa, a wszystkie co do jednej ilustracje dowodziły czarno na białym, że gra w mistrzostwach, niechby i wyglądała heroicznie, jest tylko jeszcze jedną odmianą morderczej, nieopłacalnej harówki. Mały z Tomkinsville mógłby się z powodzeniem nazywać Baranek z Tomkinsville albo nawet Baranek z Tomkinsville na Rzeź Prowadzony. W karierze tytułowego bohatera, który w ostatniej chwili dołącza do najniższego w rankingu klubu Brooklyn Dodger, każdy triumf jest bowiem nagradzany bolesnym rozczarowaniem albo wręcz katastrofą. Nawet wzajemne szczere przywiązanie, rodzące się między samotnym, stęsknionym za domem Małym a weteranem drużyny Dodgersów, Dave’em Leonardem, który wprowadza go w tajniki gry ligowej i „spokojnym spojrzeniem piwnych oczu zza osłony” śledzi jego drogę do mistrzostwa, zostaje brutalnie zerwane po sześciu tygodniach sezonu, kiedy Leonarda z dnia na dzień skreślają z listy zawodników. „O tym tempie w baseballu wcześniej mu nie wspominano: błyskawiczny awans - i równie błyskawiczny spadek”. Później, gdy Mały jako serwujący wygrywa swój piętnasty z rzędu mecz, ustanawiając bezprecedensowy w lidze rekord młodzików, upada pod prysznicem, niechcący przewrócony przez rozochoconych kolegów, szalejących z radości po walnym zwycięstwie: odniesiona w upadku kontuzja łokcia czyni go na zawsze niezdolnym do funkcji serwującego. Mały do końca roku grzeje ławkę rezerwowych, od czasu do czasu zastępując zawodnika na bazie, bo jest silny. Śnieżną zimę spędza w Connecticut, za dnia na farmie, wieczorami w sklepie - słynny, co prawda, ale teraz znów w roli wnuczka swojej babci - a w mroźne zimowe poranki ćwiczy w szopie zamach poziomy według wskazówek Dave’a Leonarda („Największą jego wadą była skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu”): wali w zawieszoną na sznurku piłkę „swym ukochanym kijem baseballowym” tak długo, aż się spoci. „«Prask...» Czysty, niebiański odgłos kija trafiającego prosto w piłkę”. Gdy zaczyna się nowy sezon, Mały może już z powrotem dołączyć do drużyny - tym razem jako szybki prawy napastnik,
gra rewelacyjnie i prowadzi drużynę do zwycięstwa. W ostatnim meczu sezonu Dodgersi mierzą się z Gigantami, którym do mistrzostwa wystarczy wygrana połowy meczu; Mały jest duszą zajadłego ataku swojej drużyny i po czternastu zmianach, przy stanie dwa do dwóch, Dodgersi osiągają przewagę, by w końcu, dzięki brawurowej akcji Małego, który z właściwą sobie śmiałą determinacją dziarskim sprintem pędzi do bazy, ostatnia runda meczu przesądza o zwycięstwie: Mały bezbłędnie chwyta piłkę w locie, na samym skraju boiska. Ten fantastyczny, brawurowy wyczyn awansuje Dodgersów do Pucharu Świata, za to Małego pozostawia „w konwulsjach na zielonej murawie prawej górnej części boiska”. Tunis kończy swą powieść tymi słowy: „Zmierzch zstąpił na bezładną gromadę zawodników, na tłum widzów wlewający się na boisko i na dwóch sanitariuszy, którzy wynosili na noszach bezwładną postać, z trudem przeciskając się przez zbitą tłuszczę... Zagrzmiało. Na boisko lunął rzęsisty deszcz”. Zmierzch, zmierzch, zagrzmiało - tak kończy się Księga Hioba dla małych chłopców. Miałem dziesięć lat; pierwszy raz w życiu coś takiego czytałem. Życie jest okrutne. Niesprawiedliwe. Nie mogłem w to uwierzyć. Odpychającym typem w drużynie Dodgersow jest Razzle Nugent - dobry zawodnik, ale pijak i zabijaka, bitny osiłek, który chorobliwie zazdrości Małemu sukcesów. Dlaczego to nie Razzle’a wynoszą „bezwładnego” na noszach, tylko tego najlepszego z najlepszych - sierotę ze wsi, na którego wołają Mały, skromnego, poważnego, niewinnego, lojalnego, naiwnego, nieustraszonego, pilnego, cichego, dzielnego, genialnego sportowca - tego wspaniałego, szlachetnego chłopca? Nie muszę chyba dodawać, że o Szwedzie i Małym myślałem jak o jednej postaci i dziwiłem się, jak Szwed może w ogóle czytać tę książkę, przez którą ja płakałem i nie mogłem spać. Gdybym odważył się do niego przemówić, spytałbym, czy, jego zdaniem, zakończenie książki oznacza, że Mały wykitował, czy też może pozostawia nadzieję na jeszcze jeden powrót bohatera? Przerażało mnie słowo „bezwładny”. Czy ostatnia w sezonie akcja na boisku rzeczywiście zabiła Małego? Czy Szwed o tym wie? Czy się przejmuje? Czy przyszło mu do głowy, że skoro grom z jasnego nieba mógł trafić Małego z Tomkinsville, to może trafić i wielkiego Szweda? Czy też książka o utalentowanym wcieleniu dobroci, które ponosi srogą a niezasłużoną karę - o genialnym niewiniątku, którego największą wadą jest skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu, a które mimo to pada ofiarą gniewu niebios - była dla niego tylko jedną z książek między „Myślicielami” na półce przy łóżku? Na Keer Avenue mieszkali bogaci Żydzi - a raczej ci, co uchodzili za bogatych w oczach większości rodzin wynajmujących mieszkania w dwu-, trzy - lub czterorodzinnych domach z brukowanym cegłą podwórkiem, bez którego nie wyobrażaliśmy sobie
popołudniowych gier - w kości, w oczko albo w zbijaka, dopóki tania gumowa piłka nie walnęła z impetem o schody i nie pękła na zgrzewie. To właśnie tam, na szachownicy obsadzonych akacjami uliczek, którymi w czasie boomu gospodarczego wczesnych lat dwudziestych poszatkowano dawną farmę Lyonsa, pierwsze emigracyjne pokolenie Żydów z Newark uformowało się w społeczność wzorowaną bardziej na głównym nurcie życia amerykańskiego, niż na polskim sztetlu, odtworzonym przez kultywujących jidysz rodziców wokół Prince Street, w podupadłym Trzecim Rewirze. Żydzi z Keer Avenue mieli wykończone piwnice, przeszklone werandy, flizowe schody - słowem: szli w awangardzie, wzorem zuchwałych pionierów zawłaszczając coraz to nowe obszary amerykańskości. Awangardą tej awangardy byli zaś Levovowie, którzy uszczęśliwili nas naszym ukochanym Szwedem, chłopcem tak zbliżonym do goja, jak my sami w najśmielszych marzeniach. Levovowie-rodzice, Lou i Sylwia, nie byli ani trochę bardziej amerykańscy niż moi starzy, urodzeni w stanie Jersey: tak samo dobrze wychowani, wyrażający się poprawnie, kulturalni. Mnie to bardzo dziwiło. Dowodziło bowiem, że poza willą na Keer Avenue nie istnieje żadna bariera, która by nas dzieliła, tak jak dawniej dzieliła chłopstwo od arystokracji, o czym uczyłem się w szkole. Pani Levov, całkiem jak moja matka, była schludną gospodynią o nienagannych manierach i ujmującym wyglądzie, niezmiernie dbałą, aby przypadkiem kogoś nie urazić, i umiejętnie budzącą w synach poczucie własnej wartości - zaliczała się do większości kobiet swojej epoki, którym w głowie nie postało szukać wyzwolenia od domowego kieratu, kręcącego się nieustannie wokół dzieci. Po matce obaj mali Levovowie odziedziczyli długie kończyny i jasne włosy, chociaż ona sama miała włosy rudawe, kręcone i była piegowata jak dziewczynka, przez co nie sprawiała tak szokująco aryjskiego wrażenia, jak synowie, i mniej niż oni wyróżniała się pozorami genetycznej anomalii spośród innych twarzy naszej dzielnicy. Levov-ojciec mierzył najwyżej pięć stóp osiem cali, był pająkowaty i jeszcze bardziej nerwowy niż mój ojciec, którego kompleksy kształtowały moje własne. Pan Levov zaliczał się do grupy żydowskich ojców wychowanych w slumsach, którzy dzięki swej niezłomnej, niedokształconej wytrwałości wyprowadzili z nizin społecznych pokolenie ambitnych, wykształconych żydowskich synów: dla takiego ojca jak pan Levov wszystko było niezbywalnym obowiązkiem, istniały drogi słuszne i niesłuszne, a między nimi nic; od takiego ojca jak pan Levov, pełnego ambicji, uprzedzeń i przesądów, wbrew pozorom bardzo trudno jest uciec. Nasi ojcowie to ograniczeni mężczyźni o nieograniczonej energii; mężczyźni, którzy szybko się zaprzyjaźniają, i równie szybko zniechęcają; mężczyźni, dla których najważniejsza w życiu jest zasada byle do przodu, przeciwnościom naprzeciw. A my
byliśmy ich synami. Mieliśmy za zadanie ich kochać. Los zrządził, że mój ojciec był pedikiurzystą; latami przyjmował pacjentów w salonie, zarabiając dość, aby utrzymać rodzinę, i nic ponadto. W tym samym czasie pan Levov wzbogacił się na handlu damskimi rękawiczkami. Jego ojciec, dziadek Szweda Levova, przybył do Newark ze starego kraju w latach tysiąc osiemset dziewięćdziesiątych i znalazł pracę przy oczyszczaniu z mięsa owczych skór po wyjęciu z wapiennej kąpieli: był jedynym Żydem w nieokrzesanej słowiańsko-irlandzko-włoskiej zbieraninie imigrantów, tworzących załogę garbarni na Nuttman Street, której właścicielem był magnat skórzany T.P. Howell - najznaczniejsze podówczas nazwisko w najstarszym i największym przemyśle miasta Newark: garbarstwo i produkcja wyrobów skórzanych. Najważniejsza w produkcji wyrobów skórzanych jest woda: skóry wirują w wielkich bębnach z wodą, bębny rzygają brudną wodą, rury tryskają wodą zimną i gorącą, setki tysięcy galonów wody płyną, płyną. Tam, gdzie jest miękka woda, dobra woda, można wyrabiać piwo i skóry - w Newark produkowano jedno i drugie; były wielkie browary, wielkie garbarnie i pod dostatkiem mokrej, śmierdzącej, morderczej roboty dla imigrantów. Lou - ojciec Szweda Levova - poszedł do pracy w garbarni mając lat czternaście, zaraz po szkole, żeby pomóc w utrzymaniu dziewięcioosobowej rodziny i poznać tajniki nie tylko farbowania irchy przez nakładanie barwnej papki płaską, twardą szczotką, ale również sortowania i klasyfikacji skór. W garbarni śmierdziało rzeźnią i fabryką chemiczną od moczącego się mięsa, gotującego się mięsa, od opalania z sierści, wytrawiania i odtłuszczania skór, latem dmuchawy suszące przez okrągłą dobę tysiące tysięcy rozwieszonych skór podnosiły temperaturę w nisko sklepionej hali do stu dwudziestu stopni Fahrenheita, pomieszczenia, w których stały wielkie kadzie, były ciemne jak jaskinie i zalane szumowinami, a chamowaci robotnicy w ciężkich fartuchach, uzbrojeni w bosaki i drągi, przeciągali i popychali przeładowane wózki, wyżymali i rozwieszali ciężkie od wody skóry, sami dając się popędzać jak zwierzęta przez morderczą nawałnicę zwaną dwunastogodzinną zmianą - obmierzłe, cuchnące miejsce, obmywane wodą zabarwioną na czerwono i czarno, niebiesko i zielono, zaśmiecone skrawkami skór, wszędzie kałuże tłuszczu, kopki soli, baryłki rozpuszczalnika - tak wyglądało gimnazjum i uniwersytet Lou Levova. Nic dziwnego, że wyrósł na twardziela. Dziwne, że chwilami stać go było na zdumiewającą subtelność. Mając lat dwadzieścia parę odszedł z Howella i S-ki, aby wraz z dwoma ze swych braci założyć fabryczkę torebek damskich, specjalizującą się w wyrobach ze skór aligatorów, nabywanych od R. G. Salomona, miejscowego króla kurdybanów i wiodącego garbarza krokodylich skór; przez pewien czas interes zapowiadał się kwitnąco, ale po kryzysie firma
podupadła, pozostawiając trzech obrotnych, przedsiębiorczych braci Levovów bankrutami. Parę lat później Lou Levov, tym razem samodzielnie, rozkręcił firmę Newark Maid Akcesoria Skórzane: skupował używane torebki, rękawiczki i paski, którymi w weekendy handlował z wózka, a wieczorami w dni robocze sprzedawał je systemem domokrążnym. W dzielnicy zwanej Szyją - zajmującej obszar kiszkowatego wyrostka na wschodnim krańcu Newark, gdzie osiedlała się każda kolejna świeża fala imigrantów i skąd równiny rozrastały się na północ i wschód aż po rzekę Passaic, i na południe aż po słone bagna - mieszkali Włosi, którzy w swojej ojczyźnie byli rękawicznikami: Lou zaczął ich pomału wynajmować do pracy chałupniczej. Z dostarczanych przez niego skór Włosi wykrawali i zszywali damskie rękawiczki, a Lou sprzedawał je od drzwi do drzwi po całym stanie. Tuż przed wybuchem wojny wynajął strych przy West Market Street i zasadził tam grupę włoskich rodzin do wykrawania i szycia irchowych rękawiczek. Był to drobny interes, bez większych dochodów, aż do roku 1942, kiedy nastała bonanza: zamówienie z Kobiecego Korpusu US Army na czarne galowe rękawiczki na baranku. Lou Levov wynajął budynek starej fabryki parasoli, poczerniały od sadzy, czteropiętrowy, pięćdziesięcioletni ceglany strup u zbiegu Central Avenue i Second Street, który wkrótce wykupił od właściciela, podnajmując najwyższe piętro producentowi zamków błyskawicznych. Newark Maid jak szalona produkowała rękawiczki, po które co dwa, trzy dni przyjeżdżała ciężarówka. Jeszcze większym powodem do radości niż zamówienie rządowe był kontrakt z Bambergerem. Newark Maid spiknęła się z firmą Bamberger, skutkiem czego została potentatem w produkcji najwyższej jakości rękawiczek damskich, a wszystko dzięki nieprzewidzianemu spotkaniu Lou Levova z Louisem Bambergerem. Podczas uroczystej kolacji na cześć Meyera Ellensteina - komisarza miejskiego od roku 1933 i jedynego Żyda, który piastował urząd burmistrza Newark - pewien wysoko postawiony urzędnik od Bambergera, dowiedziawszy się, że na sali obecny jest ojciec Szweda Levova, podszedł doń, aby mu pogratulować wyboru syna na okręgowego napastnika roku w koszykówce w plebiscycie „Newark News”. Czując, że nadarzyła mu się życiowa okazja - szansa na pokonanie jednym susem wszystkich przeszkód i wspięcie się na sam szczyt - Lou Levov bezczelnie poprosił o przedstawienie go, teraz, zaraz, na bankiecie ku czci Ellensteina, legendarnemu L. Bambergerowi, założycielowi największego domu towarowego w Newark, filantropowi, fundatorowi muzeum miejskiego, wpływowej osobistości, która dla Żydów z Newark znaczyła tyle, co Bernard Baruch dzięki swoim bliskim stosunkom z Rooseveltem dla Żydów w całej Ameryce. Jeśli wierzyć plotce, która obiegła całą okolicę - chociaż Bamberger zaledwie uścisnął dłoń Lou Levovowi i zagadnął go zdawkowo (na temat Szweda), co trwało
w sumie najwyżej parę minut, Lou Levov miał czelność oznajmić mu bez ogródek: „Panie Bamberger, my mamy dobrą jakość i my mamy dobrą cenę - to dlaczego my byśmy nie mieli wam sprzedawać naszych rękawiczek?” I nie minął miesiąc, a Bamberger przysłał zamówienie do Newark Maid - pierwsze, na pięćset tuzinów par. Pod koniec wojny firma Newark Maid cieszyła się już ugruntowaną reputacją - zdobytą w znacznej mierze dzięki sukcesom sportowym Szweda Levova - najszacowniejszej wytwórni damskich rękawiczek na południe od Gloversville w stanie Nowy Jork, gdzie znajdowało się krajowe centrum rękawicznictwa i gdzie była najlepsza w branży specjalistyczna garbarnia, do której Lou Levov wysyłał koleją swoje skóry na garbowanie. Niewiele ponad dziesięć lat później, wraz z otwarciem filii w Puerto Rico w roku 1958, Szwed sam został młodym prezesem firmy, dojeżdżającym co rano do biura na Central Avenue z domu położonego trzydzieści parę mil na Zachód od Newark, za przedmieściami, gdzie wiódł żywot współczesnego pioniera jako właściciel stuakrowej farmy, z dala od głównej szosy, w rzadko zaludnionej, górzystej okolicy Morristown, w zamożnej, rustykalnej miejscowości Old Rimrock, stan New Jersey, daleko od wilgotnej posadzki garbarni, skąd dziadek Levov startował do amerykańskiej kariery, zdzierając z wartościowej skóry gąbczaste mięso, obrzydliwie napuchłe do podwójnej objętości po kąpieli w wielkich, wapiennych kadziach. Nazajutrz po ukończeniu gimnazjum Weequahic, w czerwcu 1945, Szwed zaciągnął się do piechoty morskiej, za wszelką cenę pragnąc uczestniczyć w walkach kończących wojnę. Podobno jego rodzice stawali na rzęsach, żeby mu to wyperswadować i namówić na wstąpienie do zwykłej marynarki. Nawet jeśli poradzi sobie z antysemityzmem, z którego słyną marines - argumentowali - to jak wyobraża sobie szansę przeżycia inwazji na Japonię? Lecz nic nie mogło odwieść Szweda od realizacji męskiego, patriotycznego postanowienia, które podjął w sekrecie tuż po Pearl Harbor: że stanie do walki jako najtwardszy z najtwardszych, jeżeli w dniu, w którym ukończy szkołę, wojna nadal będzie trwała. Akurat kiedy kończył szkolenie rekruckie na wyspie Parris w Północnej Karolinie, przygotowujące żołnierzy piechoty morskiej do ataku na japońskie plaże w dniu 1 marca 1946, zrzucono bombę atomową na Hiroszimę. W rezultacie Szwed spędził resztę służby jako „kulturalno- oświatowy” na wspomnianej wyspie Parris. Co dzień rano przed śniadaniem dowodził gimnastyką swojego batalionu, parę razy na tydzień organizował widowiska bokserskie na wolnym powietrzu ku uciesze rekrutów, a sam przez większość czasu grał w macierzystej drużynie przeciwko innym drużynom wojskowym stacjonującym na całym Południu: zimą w koszykówkę, latem w baseball. Mniej więcej po roku służby w Południowej Karolinie
zaręczył się z irlandzką katoliczką, której ojciec, major marynarki i ekstrener drużyny futbolowej Purdue, załatwił mu ciepłą posadkę szefa musztry, aby Szwed mógł pozostać na wyspie Parris i dalej grać w piłkę. Na kilka miesięcy przed odejściem Szweda do cywila Levov-ojciec odbył wycieczkę na wyspę Parris, gdzie zatrzymał się w hotelu w Beaufort, niedaleko jednostki, zabawił tydzień i wyjechał, dopiero kiedy zaręczyny z panną Dunleavy zostały zerwane. Szwed powrócił do domu w czterdziestym siódmym i zaraz podjął studia w Upsala College, w mieście East Orange: miał dwadzieścia lat, nie wplątał się w małżeństwo z gojką, a jego gwiazda jaśniała jak nigdy dotąd dzięki sławie Żyda-marinesa - to co, że tylko szefa musztry - który odbył służbę w najcięższym, jak niektórzy powiadali, obozie rekruckim na świecie. Obóz rekrucki to wylęgarnia marines, a Szwed Levov pomagał im się wylęgać. Wiedzieliśmy o tym wszystkim, gdyż legenda Szweda była wciąż żywa w korytarzach i klasach naszego gimnazjum, gdy zostałem jego uczniem. Pamiętam, pewnej wiosny zrobiliśmy z kolegami ze dwa, trzy wypady do Viking Field w East Orange, na sobotnie mecze tamtejszej drużyny baseballowej Upsala. Gwiazdą ataku i pierwszym bazowym był Szwed. Trzy razy obiegł wszystkie cztery bazy w jednym meczu przeciwko drużynie Muhlenberg. Ilekroć na trybunach pojawił się facet w garniturze i kapeluszu, szeptaliśmy do siebie: „To szpieg drużyny przeciwnika!” Wyjechałem na studia do college’u. Tam, od kumpla ze szkoły, który nie ruszał się z naszej okolicy, dowiedziałem się, że wiejski klub sportowy Double A Giant proponował Szwedowi kontrakt, ale Szwed odmówił: wolał podjąć pracę w firmie ojca. Jakiś czas później rodzice donieśli mi o ślubie Szweda z Miss New Jersey. Zanim stanęła do konkursu o tytuł Miss Ameryki 1949 w Atlantic City, została wybrana Miss Union County, a jeszcze przedtem - Królową Wiosny w Upsali. Pochodziła z Elizabeth. Siksa. Dawn Dwyer. Miał facet szczęście. Latem 1985, bawiąc przejazdem w Nowym Jorku, wybrałem się wieczorem ze znajomymi na mecz Mets - Astros, a gdy krążyliśmy wokół stadionu, szukając wejścia do naszego sektora, zobaczyłem Szweda, o trzydzieści sześć lat starszego niż w dniu, gdy podziwiałem go na boisku jako zawodnika Upsali. Miał na sobie białą koszulę, krawat w prążki i grafitowy letni garnitur, i wciąż był cholernie przystojny. Złote włosy, o ton lub dwa ciemniejsze, ale ani trochę nie przerzedzone, nie były po dawnemu króciutko przycięte, tylko opadały swobodnie za uszy aż na kołnierzyk. W idealnie skrojonym garniturze wydawał się jeszcze wyższy i szczuplejszy niż w strojach sportowych, w których go pamiętałem z dawnych czasów. Pierwsza zauważyła go znajoma, która z nami była. - Kto to jest, tamten facet? To chyba... chyba... Nie John Lindsay przypadkiem? - Na pewno nie - uspokoiłem ją. - O mój Boże. Wiecie, kto to jest? To Szwed Levov.
Szwed! U jego boku dreptał chudy blondynek, siedmio-, może ośmioletni, w czapce z emblematem Metsów, waląc rytmicznie w swoją pierwszą rękawicę baseballową, którą miał uwieszoną - tak jak dawniej Szwed - na lewej ręce. Obaj - z daleka widać było, że to ojciec i syn - zaśmiewali się z czegoś, kiedy podszedłem i przedstawiłem się. - Byłem kolegą pańskiego brata w Weequahic. - Pan Zuckerman? - ożywił się, energicznie potrząsając moją dłonią. - Ten pisarz? - Zgadza się, Zuckerman, ten pisarz. - Pamiętam, był pan serdecznym kumplem Jerry’ego. - Nie wydaje mi się, żeby Jerry miewał serdecznych kumpli. Za mądry był dla nas, nie dorastaliśmy do jego poziomu. Mnie tylko regularnie ogrywał w ping-ponga, u was w piwnicy. Ogrywanie mnie w ping-ponga było ulubionym zajęciem Jerry’ego. - Więc to pan. Moja matka często powtarza: „To był taki grzeczny, spokojny chłopczyk, jak tu do nas przychodził”. Wiesz, kto to jest, ten pan? - zwrócił się Szwed do synka. - On pisze książki. Pan Natan Zuckerman. Malec, nie bardzo wiedząc o czym mowa, wzruszył ramionami i bąknął: - Cześć. - Mój syn, Chris. - Moi znajomi - zrewanżowałem się, ruchem ramienia ogarniając towarzyszącą mi trójkę. - A ten pan - zwróciłem się do nich - to największy sportowiec w dziejach gimnazjum Weequahic. Prawdziwy artysta w trzech dyscyplinach sportu. Na pierwszej bazie grał jak Hernandez - inteligentnie. Superstrzelec. Wiedziałeś o tym? - zagadnąłem synka Szweda. - Twój tata był naszym Hernandezem. - Hernandez gra na lewym skrzydle - powiedział mały. - To jedyna różnica - przytaknąłem młodocianemu pedantowi i ponownie wyciągnąłem dłoń do jego ojca. - Miło było pana spotkać, Szwed. - I wzajemnie. Wszystkiego, Skoczek. - Proszę pozdrowić brata - dodałem. Rozstaliśmy się z przyjacielskim śmiechem, a ktoś z moich znajomych powiedział: - No, no, największy sportowiec w dziejach gimnazjum Weequahic powiedział do ciebie „Skoczek”! - No właśnie. Nie do wiary. I rzeczywiście: poczułem się tak samo wyróżniony, jak już raz w życiu, gdy miałem dziesięć lat i Szwed zaszczycił mnie zapamiętaniem mojego szkolnego przydomka, który
zdobyłem przeskakując w podstawówce o dwie klasy. W połowie pierwszej partii meczu znajoma z naszej paczki nachyliła się do mnie i powiedziała: - Szkoda, że nie widziałeś swojej miny: zupełnie jakbyś nam przedstawiał Zeusa. Nareszcie wiem, jak wyglądałeś jako mały chłopiec. Poniższy list otrzymałem za pośrednictwem mego wydawcy, kilka tygodni przed majowym Świętem Poległych 1995 roku. Szanowny Panie Skoczku Zuckerman! Przepraszam, jeśli listem tym sprawiam Panu kłopot. Być może pamięta Pan nasze spotkanie na stadionie Shea. Byłem z najstarszym synem (obecnie studentem college’u), a pan z przyjaciółmi, na meczu Metsów. Dziesięć lat temu, w epoce Cartera-Goodena-Hernandeza dawało się jeszcze oglądać Metsów. Teraz już nie. Piszę do Pana, aby spytać, czy moglibyśmy się kiedyś spotkać i pogadać. Z przyjemnością zaprosiłbym Pana na kolację w Nowym Jorku, gdyby się Pan zgodził. Pozwalam sobie zaproponować spotkanie, gdyż jest coś, o czym myślę od chwili śmierci mego ojca, czyli od ubiegłego roku. Miał dziewięćdziesiąt sześć lat. Do końca pozostał pełen werwy i bojowy. Tym trudniej było widzieć, jak odchodzi - mimo zaawansowanego wieku. Chciałbym porozmawiać o nim i o jego życiu. Usiłuję napisać wspomnienie pośmiertne, aby je opublikować dla przyjaciół, rodziny i wspólników w interesie. Wszyscy niemal uważali mojego ojca za faceta nie do zdarcia, gruboskórnego, bez tajemnic. Prawda była zupełnie inna. Niewiele osób wie, ile wycierpiał mój ojciec z racji nieszczęść, które dotknęły jego najbliższych. Zapewniam, że nie będę miał żalu, jeśli nie znajdzie Pan czasu na odpowiedź. Z poważaniem Seymour „Szwed” Levov, Weequahic 1995 Gdyby to ktokolwiek inny napisał do mnie, że chce pogadać o tekście okolicznościowym na cześć zmarłego ojca, odpowiedziałbym grzecznie, ale odmownie. W przypadku Szweda jednak istniały dla mnie ważkie powody, aby odpisać natychmiast - w ciągu najbliższej godziny - że, oczywiście, jestem do jego dyspozycji. Pierwszy powód był taki, że Szwed Levov chce się ze mną widzieć. Może to śmieszne u faceta na progu starości, ale wystarczyło, że zobaczyłem jego podpis pod listem, a owładnęły mną wspomnienia Szweda na boisku i poza boiskiem - wspomnienia liczące dobre pięćdziesiąt lat, a mimo to wciąż żywe. Przypomniało mi się, jak co dzień chodziłem na boisko oglądać Szweda, kiedy zgodził się dołączyć do drużyny. Słynął już wtedy jako rekordzista i specjalista od krótkich
bocznych podań w koszykówce, ale nikt nie podejrzewał, że i w futbolu jest takim czarodziejem, dopóki trener nie wystawił go na pozycji cofniętego obrońcy i nagle nasza regularnie przegrywająca drużyna - chociaż wciąż pokutowała w ogonie ligi - zaczęła zdobywać po dwa, nawet trzy punkty na mecz, wszystkie dzięki Szwedowi. W czasie treningów wzdłuż linii boiska gromadziło się po pięćdziesięciu, sześćdziesięciu chłopaków: wszyscy chcieli oglądać Szweda, który w wytartym skórzanym kasku i brązowym swetrze z pomarańczową jedenastką grał w reprezentacji uniwerku przeciwko uniwersyteckiej drużynie juniorów. Ćwierćbek reprezentacji, Lefty Leventhal, posyłał mu podanie za podaniem („Le- ven-thal do Le-vo-va!” - ten anapest zawsze potrafił nas rozhuśtać w złotych czasach Szweda), a jedynym zadaniem defensywnie grającej drużyny juniorów było powstrzymać Szweda Levova przed zdobyciem kolejnego punktu. Mam dziś ponad sześćdziesiąt lat, światopogląd trochę mi się zmienił od lat chłopięcych, a jednak szczeniacka fascynacja nie do końca mnie opuściła i wciąż mam przed oczami Szweda, jak zmaltretowany przez obronę przeciwnika gramoli się pomału na nogi, otrząsa jak po kąpieli, rzuca ciemniejącym niebiosom pełne wyrzutu spojrzenie, wzdycha z politowaniem - i jakby nigdy nic, truchcikiem wraca do akcji. Kiedy Szwed zdobywał punkt - trybuny ogarniał szał, a kiedy przeciwnicy go zablokowali i zwalili się na niego całą kupą, po czym on wstawał i otrząsał się jak od robactwa - też szaleliśmy, chociaż przecież nie było powodu. Przyszedł dzień, w którym blask chwały Szweda padł i na mnie. Miałem dziesięć lat, nie znałem dotknięcia sławy i pozostałbym niegodny uwagi Szweda tak samo jak reszta oblegających boisko gapiów, gdyby nie Jerry Levov. Jerry niedawno zatrudnił mnie u siebie w roli przyjaciela: nie do wiary, ale Szwed musiał zauważyć, że pętam się po jego domu. Najlepszy dowód, że późnym jesiennym popołudniem roku 1943, kiedy odebrał krótkie podanie Leventhala i cała drużyna juniorów przygwoździła go do ziemi, a trener ni stąd, ni zowąd właśnie wtedy odgwizdał koniec meczu, więc Szwed pozbierał się i, ostrożnie ćwicząc rękę w łokciu, zbiegł kuśtykając z boiska, zauważył mnie w tłumie chłopaków i zawołał: „W koszykówce, Skoczek, to byłoby nie do pomyślenia!” Mój bóg (wówczas szesnastoletni) wyniósł mnie na wyżyny sportowego nieba. Obiekt czci zauważył wiernego czciciela. Wiadomo, każdy wielbiciel gwiazdy sportu lub filmu żywi głębokie przekonanie, że łączy go z idolem tajemna, intymna nić porozumienia - ale w tym przypadku nić ta została potwierdzona przez gwiazdę wyjątkowo nieskorą do ostentacji, i to na oczach osłupiałej rzeszy zawistnych rywali: niepowtarzalne doznanie, byłem do głębi wstrząśnięty. Do końca tygodnia chodziłem wstrząśnięty i co chwila dostawałem rumieńców. Komicznie odegrany żal nad sobą, męska wyrozumiałość, książęca łaskawość, satysfakcja
sportowca, której nadmiarem można bez uszczerbku podzielić się z tłumem - ten cudowny dar wspaniałomyślności nie tylko ogarnął mnie bez reszty i przeniknął na wskroś dzięki temu, że owinięty był w mój szkolny przydomek, ale odcisnął się na zawsze w mej pamięci jako ucieleśnienie cechy Szweda, która przerastała nawet jego talenty sportowe - a był nią talent do „bycia sobą”, do bycia tą niepojętą, porażającą siłą wyższą, z jednoczesnym zachowaniem tonu i uśmiechu nieskażonego choćby cieniem wyższości - owa niewymuszona skromność kogoś, kto nie zna żadnych przeszkód, kto z pozoru w ogóle nie musi się wysilać, żeby zdobyć dla siebie miejsce w życiu. Przypuszczam, że nie jestem jedynym dojrzałym facetem, który w patriotycznych latach wojny - gdy nadzieje całej naszej okolicy skupiły się na nieposzlakowanej osobie Szweda - był żydowskim chłopcem pozującym na stuprocentowego Amerykanina, a potem już na zawsze zachował w pamięci wspomnienie owego fenomenalnego osobnika, który miał taki niezrównany styl. Musiała też przemawiać do nas żydowskość, którą Szwed - typowy blond zwycięzca igrzysk sportowych - obnosił lekko i z wdziękiem; podejrzewam, że w naszym bałwochwalczym uwielbieniu Szweda i jego naturalnej symbiozy z Ameryką czaił się cień wstydu i kompleksu niższości. Sprzeczne żydowskie pragnienia, które budziły się w nas na jego widok, były zarazem przezeń usypiane: to żydowskie rozdarcie między chęcią wpasowania się, a chęcią wyróżnienia się, to poczucie, że jest się innym, połączone z deklaracjami, że nie jest się innym, znalazło rozwiązanie w triumfalnym zjawisku zwanym Szwed, bo przecież był on jednym z naszych rodzimych Seymourów, którzy za przodków mieli Salomonów i Szawłów, a sami poczną pokolenie Stephenów, którzy z kolei poczną pokolenie Shawnów. A gdzie on miał w sobie coś z Żyda? Nikt by się nie dopatrzył ani śladu, chociaż każdy dobrze wiedział, że Żyd w nim tkwi. Gdzie w nim irracjonalizm? Gdzie malkontenctwo? Gdzie chimeryczność? Ani śladu krętactwa. Ani śladu sztuczności. Ani śladu złośliwości. Pozbył się ich, aby osiągnąć doskonałość. Bez wysiłku, bez dwuznaczności, bez dwulicowości - czysty styl, naturalny, fizyczny proces rafinacji gwiazdy. Tylko... jaki on był sam dla siebie? Co stanowiło subiektywne ja Szweda? Musiało istnieć drugie dno jego osobowości, ale jego skład był dla mnie niewyobrażalny. To był właśnie ten drugi powód, dla którego odpisałem na list Szweda: jego drugie dno. Jak się przedstawia jego życie umysłowe? Co, jeśli cokolwiek, zagroziło kiedykolwiek stałości trajektorii Szweda? Nikomu przecież nie udaje się przejść przez życie bez poznania troski, żalu, zwątpienia i straty. Nawet ci, którzy mieli bajeczne dzieciństwo, prędzej czy później otrzymają swoją porcję nieszczęścia, a nieraz i więcej. Więc i Szwed musi mieć skrupuły i żale. Tylko nie mogłem sobie wyobrazić, jaką formę u niego przybrały, nawet na
starość nie umiałem go odprościć: w zakamarku moich ocalałych młodzieńczych fantazji wciąż tkwiło przekonanie, że dla Szweda życie musiało być od początku do końca bezbolesne. Lecz co w takim razie znaczyły aluzje zawarte w jego taktownym, kurtuazyjnym liście, w którym pisał, że nieboszczyk ojciec nie był tak gruboskórny, jak powszechnie sądzono, i że „Niewiele osób wie, jak głęboko cierpiał z powodu nieszczęść, które dotknęły jego najbliższych”? Tak, Szwed musiał przeżyć jakiś wstrząs. I właśnie o tym chciał rozmawiać. Nie żeby odsłonić przede mną życie swego ojca, tylko swoje własne. Myliłem się. Spotkaliśmy się we włoskiej restauracji w dzielnicy West Forties, dokąd Szwed od lat przyprowadzał swoją rodzinę, ilekroć odwiedzali Nowy Jork, aby obejrzeć spektakl na Broadwayu albo grę Knicksów w Garden, i od pierwszej chwili zrozumiałem, że o dotarciu do drugiego dna nie mam co marzyć. „U Vincenta” wszyscy znali go z imienia - i sam Vincent, i żona Vincenta, i Louie, szef kuchni, i Carlo, barman, i Billy, obsługujący nas kelner, każdy znał pana Levova i każdy dopytywał się o zdrowie jego małżonki i synów. Okazało się, że dopóki żyli rodzice Szweda, syn wszystkie rocznice ślubu i urodziny urządzał im „U Vincenta”. No tak, pomyślałem, zaprosił mnie tutaj, żeby pokazać, że jest równie uwielbiany na West 49, jak u nas na Chancellor Avenue. „U Vincenta” to jedna z tych starych włoskich knajp, wciśniętych w uliczki centralnego West Side, między Madison Square Garden a Plaża, lokali szerokości trzech stolików i długości czterech żyrandoli, których wystrój i karty dań nie uległy większej zmianie od czasu wynalezienia aruguli. W telewizji przy barku szedł akurat mecz i co chwila któryś z klientów podchodził tam, popatrzył chwilę, spytał barmana, jaki wynik i jak się spisuje Mattingly, po czym wracał do przerwanego posiłku. Krzesła obite zjadliwie turkusowym syntetykiem, posadzka - cętkowany łosoś, jedna ściana cała w lustrach, żyrandole z podrabianego mosiądzu, a co do dekoracji, to w jednym kącie stał półtorametrowej wysokości jaskrawoczerwony młynek do pieprzu jak jakaś rzeźba Giacomettiego (prezent, jak mnie poinformował Szwed, ofiarowany Vincentowi przez rodzinne miasteczko we Włoszech), a w przeciwległym kącie, dla równowagi, na postumencie godnym dzieła sztuki, pysznił się brzuchaty gąsior wina Barolo. Naprzeciwko stoliczka zastawionego słoikami „Vincent’s Marinara Sauce” tkwiła misa darmowych miętówek dla gości, sąsiadująca z kasą pani Vincentowej; w obwoźnej gablocie z deserami widniały porcje napoleonki, tiramisu, tortu, szarlotki i truskawek z cukrem, a na ścianie nad naszym stolikiem wisiały zdjęcia z autografami („Z najlepszymi życzeniami dla Vincenta i Anny”) Sammy’ego Davisa Juniora, Joe’ego Namatha, Lizy Minelli, Kaye Ballard, Gene’a
Kelly’ego, Jacka Cartera, Phila Rizzuto oraz Johnny’ego i Joanny Carson. Brakowało autografu Szweda, który, naturalnie, też by się tam znalazł, gdybyśmy nadal prowadzili wojnę z Niemcami i Japończykami, i gdyby po przeciwnej stronie ulicy znajdowało się gimnazjum Weequahic. Nasz kelner, Billy, niski, krępy, łysy, ze spłaszczonym nosem boksera, nie musiał pytać Szweda, co ten życzy sobie zjeść. Od trzydziestu lat Szwed zamawiał u Billy’ego specjalność zakładu, ziti a la Vincent, a na przystawkę małże posillipo. „Najlepiej wypieczone ziti w Nowym Jorku” - zdradził mi Szwed, ale ja i tak zamówiłem swój własny przysmak, kurczę cacciatore, „filetowane” - za radą Billy’ego. Notując nasze zamówienia, Billy poinformował Szweda, że poprzedniego wieczoru był u nich Tony Bennett. Jak na swoją korpulentną budowę, sugerującą faceta, który dźwigał w życiu większe ciężary niż talerz ziti, Billy miał głos zaskakująco wysoki i dobitny, naładowany jakąś odwieczną udręką - niespodziewany głos, istne dzieło sztuki. - Widzi pan to miejsce, gdzie siedzi pana znajomy? Widzi pan to krzesło, panie Levov? Na tym samiutkim krześle siedział Tony Bennett. - A do mnie skierował pytanie: - Wie pan, co mówi Tony Bennett, kiedy ludzie podchodzą do jego stolika, żeby się przedstawić? Mówi: „Bardzo mi miło”. A pan teraz siedzi na jego miejscu. Na tym skończyły się żarty. Dalej były już tylko schody. Szwed wyciągnął fotografie swoich trzech synów i od aperitifu do deseru rozmowa koncentrowała się niemal wyłącznie na osiemnastoletnim Chrisie, szesnastoletnim Steve’ie i czternastoletnim Kencie. Jeden był właściwie lepszy w lacrosse niż w baseballu, ale trener mu kazał... drugi był równie dobry w futbolu europejskim, jak w amerykańskim, i dlatego nie mógł się zdecydować... trzeci był mistrzem w skokach do wody i ustanowił szkolny rekord w stylu motylkowym i grzbietowym. Wszyscy trzej świetnie się uczyli, same bardzo dobre i dobre, jeden „umysł zdecydowanie ścisły”, drugi „społecznik”, trzeci... itepe, itede. Na jednym zdjęciu chłopcom towarzyszyła matka, przystojna blondyna około czterdziestki, szefowa reklamy jakiegoś lokalnego tygodnika w hrabstwie Morris. Ale do pracy - zaznaczył skwapliwie Szwed - poszła dopiero, kiedy najmłodszy zdał do drugiej klasy. Szczęśliwi doprawdy są synowie matki, która wychowanie potomstwa przedkłada nad... Kolacja trwała, a we mnie narastał podziw dla entuzjastycznej pewności siebie, z jaką Szwed wygłaszał najbanalniejsze uwagi, i dla naiwnej szczerości, którą tchnęło każde jego zdanie. Czekałem, aż ujawni, co się kryje pod szumną powłoką tych bezwstydnych wynurzeń, ale spod powierzchni wyłaziły tylko dalsze pokłady powierzchni. Już wiem, co mu zastępuje życie - myślałem sobie - doskonała gładkość: facet aż od niej lśni. Wymyślił sobie maskę, a
maska stała się nim. Kilka razy w trakcie spotkania zdawało mi się, że już nie zdzierżę, że nie dotrwam do deseru, jeżeli on natychmiast nie przestanie piać i piać na temat swojej rodziny... aż w pewnej chwili przyszło mi na myśl, że może to nie żadna maska, tylko Szwed zwariował. Coś go gniotło, coś go blokowało. Coś go zamieniło w chodzący banał. Coś mu nakazywało: nie będziesz się niczemu sprzeciwiał. Szwed był o sześć czy siedem lat ode mnie starszy, zbliżał się więc do siedemdziesiątki, ale nie przestał być szałowo przystojny, mimo zmarszczek w kącikach oczu i zapadniętych policzków pod wydatnymi kośćmi policzkowymi, trochę zbyt mizernych jak na obowiązujące normy zdrowej urody. Szczupłość tę skłonny byłem uznać za skutek surowego reżimu uprawiania joggingu lub gry w tenisa, dopóki pod sam koniec kolacji nie dowiedziałem się, że Szwed przeszedł zimą operację prostaty i dopiero teraz zaczynał pomału odzyskiwać wagę. Nie wiem, co mnie bardziej zdumiało: czy to, że Szwedowi mogło cokolwiek dolegać, czy to, że przyznał się do słabości. Pomyślałem nawet, że zdradzane przezeń oznaki zachwiania równowagi psychicznej mogły być skutkiem szoku pooperacyjnego. W końcu przerwałem mu i, powściągając irytację, zagadnąłem o interesy - jak wygląda w dzisiejszych czasach zarządzanie fabryką w Newark. Dzięki temu dowiedziałem się, że firma Newark Maid już na początku lat siedemdziesiątych wyniosła się z Newark. Cały właściwie interes został przeniesiony w głąb kraju: na wybrzeżu związki zawodowe coraz bardziej utrudniały przedsiębiorcom osiąganie zysków, coraz trudniej było znaleźć chętnych do tak specyficznej pracy, a jeszcze trudniej takich, którzy by ją wykonywali należycie - a w innych regionach roi się od robotników, których można wyszkolić prawie do poziomu rzemieślników sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat. Rodzina Levovów dość długo utrzymywała zakład w Newark: z poczucia lojalności wobec starych pracowników, w większości czarnych, Szwed wytrwał jeszcze jakieś sześć lat po zamieszkach roku 1967 - mimo ogólnie podłej sytuacji gospodarczej i przekleństw ojca - najdłużej jak się dało, zanim nie mogąc powstrzymać postępującej od czasów zamieszek demoralizacji załogi, poddał się i chyba tylko cudem uniknął skutków klęski gospodarczej, która dotknęła całe miasto. Jedyne straty fabryki Newark Maid w czasie zamieszek sprowadzały się do kilku wybitych szyb, gdy tymczasem o głupie pięćdziesiąt metrów od bramy prowadzącej na rampę zakładu Levovów, na West Market, dwa budynki doszczętnie spłonęły od wewnątrz i zostały opuszczone przez właścicieli. - Podatki, korupcja i problemy rasowe. To była litania mojego starego. Każdy, czy
chciał, czy nie chciał, choćby pochodził z najodleglejszych zakątków kraju i dbał o los Newark tyle, co o zeszłoroczny śnieg - czy to na plaży w Miami, czy na rejsowym statku opływającym Wyspy Kanaryjskie - musiał wysłuchać jeremiady o ukochanym mieście mojego papy, bestialsko wykańczanym przez podatki, korupcję i problemy rasowe. Mój ojciec należał do tych facetów z Prince Street, którzy do końca życia kochali swoje miasto. Upadek Newark złamał mu serce. - To najpodlejsze miasto świata, Skoczku - perorował Szwed. - Kiedyś produkowano w tym mieście dosłownie wszystko. Teraz jest to światowa stolica złodziei samochodów. Wiedział pan o tym? Jasne, bywają gorsze rzeczy, ale co to za pociecha. Większość złodziei mieszka w naszej dawnej dzielnicy. Czarni smarkacze. Czterdzieści samochodów na dobę pada w Newark łupem złodziei. To oficjalne dane. Groza, prawda? Kradną je i zamieniają w narzędzia zbrodni - latające pociski. Celem może być każdy przechodzień - staruszka, dziecko, bez różnicy. Z ulicy przed naszą fabryką zrobili sobie istną autostradę Indianapolis. To był jeden z powodów naszej przeprowadzki. Po czterech, pięciu smarkaczy wywieszonych przez okienka samochodu, osiemdziesiąt mil na godzinę - i prują środkiem Central Avenue. Kiedy mój ojciec kupował fabrykę, po Central Avenue jeździły trolejbusy. Trochę dalej mieściły się salony samochodowe. Central Cadillac. LaSalle. Nie było bocznej uliczki, na której by nie stała jakaś fabryka. A teraz - na każdym rogu sklep monopolowy, budka z pizzą i obskurny, tandetnie ozdobiony kościół. Reszta w gruzach albo zabita deskami. A kiedy ojciec kupował fabrykę, parę domów dalej Kiler produkował chłodnice, Fortgang - alarmy przeciwpożarowe, Lasky - gorsety, Robbins - poduszki, Honig - końcówki do piór wiecznych... Chryste Panie, gadam zupełnie jak mój stary. Ale to prawda - był „ruch w interesie”, jak to on powiadał. A teraz wiodący przemysł to złodziejstwo samochodowe. Stoi pan na światłach w Newark, wszystko jedno w której dzielnicy, i cały czas się pan rozgląda na boki. Mnie dopadli na Bergen Street, koło Lyonsa. Pamięta pan cukiernię u Henry’ego, tę przy Park Theater? No właśnie, dokładnie tam, gdzie kiedyś była cukiernia Henry’ego. Pierwszą dziewczynę zaprosiłem na randkę na lody do Henry’ego. Siedzieliśmy przy stoliku w oddzielnym boksie. Arlene Danzinger. Poszliśmy do kina, a potem postawiłem jej czarno- białe lody. Teraz na Bergen Street czarno-białe nie kojarzy się z lodami. Kojarzy się ze skrajną nienawiścią. Ulica jednokierunkowa, a tu patrzę - auto gna pod prąd i wali prosto w mój wóz. Czterech smarkaczy wywieszonych przez okienka. Dwóch wysiada, rechoczą, dowcipkują i przystawiają mi lufę do skroni. Oddaję im kluczyki, jeden wsiada i odjeżdża moim samochodem. Spod domu, w którym kiedyś była cukiernia Henry’ego. Groza. Nawet wozy policyjne porywają w biały dzień. Zderzenie czołowe. Żeby poduszki powietrzne
zadziałały. Lubią robić bączki. Słyszał pan o robieniu bączków? Nie słyszał pan? Po to kradną samochody. Na pełnym gazie naciska się hamulce, wrzuca ręczny, szarpie kierownicą, i auto kręci się jak bąk. Wirowanie w aucie przy maksymalnej szybkości - to jest robienie bączków. Zabić przechodnia to dla nich pestka. Zabić kierowcę to dla nich pestka. Zabić siebie to dla nich pestka. Na sam widok śladów opon na asfalcie można się przestraszyć. Tuż przed naszym domem przejechali kobietę, w tym samym tygodniu, kiedy ukradli mi samochód. Robili bączka. Widziałem na własne oczy. Właśnie wyjeżdżałem na cały dzień. Nagle coś gna na pełnym gazie. Zgrzyt blachy. Przeraźliwy pisk opon. To było straszne. Zimno mi się zrobiło. Kobieta, młoda czarna kobieta, wyjeżdżała akurat z Drugiej Ulicy - trup na miejscu. Matka trojga dzieci. Nie minęły dwa dni - padło na mojego pracownika. Też czarny. Ale im wszystko jedno, czarny czy biały. Każdego gotowi zabić. Ten Clark Tyler był u mnie szefem transportu - akurat wyjeżdżał z zakładowego parkingu, wracał do domu. Dwunastogodzinna operacja, cztery miesiące w szpitalu. Trwałe kalectwo. Uraz czaszki, obrażenia wewnętrzne, złamana miednica, złamany obojczyk, pęknięcie kręgosłupa. Policja na sygnale ścigała skradziony samochód; złodziej, smarkaty wariat, wjechał prosto w Clarka, i koniec faceta. Osiemdziesiąt mil na godzinę po Central Avenue. Złodziej miał dwanaście lat. Żeby móc widzieć ponad kierownicą, musiał podłożyć sobie pod tyłek zrolowane dywaniki spod foteli. Odsiedział sześć miesięcy w Jamesburgu i zaraz potem znów go złapali za kierownicą kradzionego wozu. Tego już było dla mnie za wiele. Napad z bronią i kradzież samochodu, kalectwo Clarka, śmierć tej kobiety - ten jeden tydzień zadecydował. Miałem dość. Newark Maid przeniosła się z całą produkcją do Portoryko. W pierwszym okresie po wyjeździe z Newark Szwed podpisał kontrakt z komunistycznym rządem Czechosłowacji i dzielił pracę między własną fabrykę w Ponce, w Portoryko, a czeską wytwórnię rękawiczek w Brnie. Kiedy jednak pojawiła się możliwość zakupu odpowiedniej dla jego potrzeb portorykańskiej fabryki w Aguadilla, w okolicach Mayagiiez, zerwał współpracę z Czechami, których biurokracja od początku okropnie go drażniła, i rozbudował kompleks produkcyjny w Portoryko o drugą, większą fabrykę, gdzie zainstalował maszyny, wdrożył program szkoleniowy i wkrótce zatrudnił kolejne trzysta osób. Ale przyszły lata osiemdziesiąte i nawet w Portoryko siła robocza zdrożała tak, że wszyscy przedsiębiorcy, z wyjątkiem Newark Maid, pouciekali na Daleki Wschód, gdzie tanich rąk do pracy było w bród, najpierw na Filipiny, potem także do Korei i na Tajwan, a ostatnio do Chin. Nawet rękawice baseballowe, te najbardziej amerykańskie z rękawic, które dawniej wytwarzali znajomi ojca Szweda, Denkertowie z Johnstown w stanie Nowy Jork, od dawna już produkowano w Korei. Kiedy w
roku pięćdziesiątym drugim czy pięćdziesiątym trzecim pierwszy producent wyjechał z Gloversville w stanie Nowy Jork na Filipiny, aby tam szyć rękawiczki, śmiano się z niego, jakby wyprawiał się na Księżyc. A w roku 1978, gdy ten sam człowiek umierał jako właściciel fabryki zatrudniającej cztery tysiące robotników, właściwie cała branża rękawicznicza z Gloversville znajdowała się już na Filipinach. W momencie wybuchu wojny w Gloversville musiało być z dziewięćdziesiąt mniejszych i większych wytwórni rękawiczek. Dzisiaj nie ma ani jednej - przestały istnieć albo stały się firmami importowymi, w których pracują „ludzie nie odróżniający furszetki od kciuka”, jak się wyraził Szwed. - To biznesmeni, wiedzą, że potrzeba im sto tysięcy par takich i dwieście tysięcy par siakich, w tych a tych kolorach, tych a tych rozmiarów, a szczegóły i metody produkcji ich nie interesują. - Co to jest furszetka? - zainteresowałem się. - Wstawka między palcami. Między palce wszywa się podłużne paseczki, wycinane razem z kciukiem. To są właśnie furszetki. W dzisiejszych czasach jest masa niedokształconych osobników, którzy nie wiedzą nawet połowy tego, co ja wiedziałem mając pięć lat, a podejmują najpoważniejsze decyzje. Gość, dajmy na to, kupuje sarnią skórę, która, jeżeli to jest skóra pierwszej klasy, potrafi kosztować i trzy dolary pięćdziesiąt od stopy, i z tej luksusowej sarniej skórki wycina wstawki na spodnią stronę rękawic narciarskich. Rozmawiałem z takim niedawno. Nowa seria, na każdą rękawicę idzie pasek skóry o rozmiarach pięć cali na jeden, a on płaci trzy pięćdziesiąt od stopy, chociaż mógłby płacić półtora i naprawdę nieźle zarobić. Pomnóżmy to przez wielkie zamówienie i rozmawiamy o błędzie rzędu stu tysięcy dolarów. Szwed zadomowił się w Portoryko, tak jak kiedyś w Newark, po pierwsze dlatego, że wyszkolił tam rzeszę fachowców od subtelnej sztuki szycia rękawiczek, pracujących ze znawstwem i pedanterią, i gwarantujących jakość produktu godną wymagań Levova-seniora, a po drugie - ponieważ rodzina bardzo polubiła letni dom, wybudowany przed piętnastu laty na Karaibach, niedaleko fabryki w Ponce. Dzieciaki mają tam jak w raju... i znów się zaczęło: Kent, Chris, Steve, narty wodne, żeglarstwo, nurkowanie, katamarany... niestety, chociaż okazało się przed chwilą, że gość potrafi mówić rzeczy zabawne i interesujące, sam nie miał najwyraźniej pojęcia o tym, co w jego świecie jest ciekawe. Albo też, z przyczyn dla mnie nie wyjaśnionych, nie chciał, aby jego świat okazał się ciekawy. Wiele bym dał, aby wyciągnąć go z powrotem na historie o Kilerze, Fortgangu, Laskym, Robbinsie i Honigu, o furszetkach i innych tajnikach szycia porządnej rękawiczki, nawet o tym frajerze, który produkuje nową serię rękawic narciarskich i płaci trzy pięćdziesiąt za niewłaściwą skórę, ale z chwilą gdy
wsiadł na swojego konika, nie było sposobu, aby go kulturalnie, po raz drugi, ściągnąć z tematu triumfów jego synów na lądzie i morzu. Kiedy czekaliśmy na deser, Szwed zdradził mi, że skusił się na tuczące zabaglione po ciężkim ziti jedynie dlatego, iż po przebytej przed kilku miesiącami operacji prostaty wciąż ma około pięciu kilogramów niedowagi. - Operacja odniosła skutek? - Fantastyczny - zapewnił mnie Szwed. - Paru moich znajomych mocno się na niej zawiodło. To jest operacja, która dla mężczyzny może oznaczać prawdziwą katastrofę, nawet jeśli nowotwór zostaje wycięty. - Słyszałem, że tak bywa. - Jeden z moich znajomych został impotentem - kontynuowałem - a u drugiego oprócz impotencji wywiązała się dysfunkcja pęcherza. Faceci w moim wieku. Nie zazdroszczę im. Ponura sprawa. Można wylądować w pieluchach do końca życia. Tym „drugim” z mojej wyliczanki byłem ja sam. Gdy po operacji w Bostonie - wiedział o niej tylko mój bostoński przyjaciel, który towarzyszył mi w najcięższym okresie i pomógł stanąć na nogi - wróciłem do domu, gdzie mieszkam sam, dwie i pół godziny jazdy na zachód od Bostonu w okręgu Berkshires, uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zachowam dla siebie informacje o przebytym raku i o kalectwie spowodowanym operacją. - No - podsumował Szwed - w takim razie mnie się udało. - Jeszcze jak - przytaknąłem mu, siląc się na życzliwość wbrew natarczywej myśli, że pękaty gąsior samozadowolenia mieści spełnienia wszystkich jego życzeń. Szanować wszystko, co jest godne szacunku; niczemu się nie sprzeciwiać; nie znać przykrego uczucia zwątpienia w siebie; nie zaplątać się w sieci obsesji; nie cierpieć tortur niemocy; nie truć się wzgardą; nie dać się porwać złości... dla Szweda życie rozwijało się jak kłębek puszystej włóczki. Ten wątek myśli doprowadził mnie z powrotem do listu Szweda i jego prośby o fachową pomoc w komponowaniu wspomnienia o ojcu. Nie zamierzałem pierwszy poruszać tego tematu, ale intrygowało mnie, dlaczego Szwed sam go nie porusza, a jeszcze bardziej, po co - skoro go nie zamierzał poruszać - w ogóle pisał do mnie o tej sprawie. Mogłem się tylko domyślać - wiedząc już, że wiódł życie dość ubogie w kontrasty i nieczęsto zakłócane sprzecznościami - że i sam fakt napisania listu, i jego treść, musiały mieć związek z przebytą operacją i jakąś dziwną zmianą osobowości, będącą jej skutkiem, ujawniającą skryty dotąd rys emocjonalny. Tak, powiedziałem sobie, ten list jest owocem spóźnionego odkrycia Szweda Levova, co to znaczy być chorym, zamiast zdrowym; słabym, zamiast silnym; jak to
jest nie wyglądać kwitnąco; czym jest wstyd, upokorzenie, wstręt do siebie, wyniszczenie; jak to jest, pytać: „Dlaczego właśnie ja?” Zdradzony znienacka przez własne fantastyczne ciało, które mu zawsze dotąd gwarantowało pewność siebie i stanowiło dlań główne źródło przewag nad resztą świata, Szwed na chwilę utracił równowagę i uczepił się akurat mnie, abym ja z kolei pomógł mu uczepić się zmarłego ojca i zaczerpnąć siły z ojcowskiej mocy. Nerwy mu puściły i człowiek, który, o ile mi było wiadomo, posługiwał się sobą głównie do ukrywania siebie, na moment przeistoczył się w bezbronne, struchlałe stworzenie, żebrzące łaski. Śmierć wdarła się brutalnie w jego życie (tak jak, po raz drugi w ciągu dziesięciu lat, wdarła się w moje) i to, co niepokoi mężczyzn w naszym wieku, zaniepokoiło nawet jego. Ciekaw byłem, czy chce jeszcze wspominać szpitalną słabość, która uświadomiła mu, że pewne rzeczy nieuchronne są równie realne, jak zewnętrzny blichtr życia rodzinnego; czy chce wspominać cień, który niczym zabójcza zmarzlina wcisnął się między pokłady samozadowolenia. Bo jednak stawił się na spotkanie ze mną. Czyżby to oznaczało, że awaria nie została do końca usunięta, że bezpieczniki jeszcze nie są w komplecie i system alarmowy nie działa sprawnie? Czy też spotkanie się ze mną i błoga paplanina o wszystkim, co nie dotyczyło awarii, miały właśnie oczyścić go z ostatnich lęków? Im dłużej myślałem o tym pozornie prostodusznym osobniku, który siedząc na wprost mnie wcinał zabaglione i emanował naiwną szczerością - tym dalej od niego unosiły mnie moje myśli. Człowiek zamknięty w tym człowieku był dla mnie prawie niewidoczny. Nie umiałem go rozgryźć. Nie umiałem go sobie nawet wyobrazić, gdyż i ja cierpiałem na swoistą odmianę choroby Szweda, którą była niezdolność do wyciągania wniosków z czegokolwiek poza zewnętrznością rzeczy. Próby dotarcia z zewnątrz do tego gościa są zwyczajnie śmieszne - powiedziałem sobie. On jest jak szczelnie zamknięty słoik. Nie sposób otworzyć go myśleniem. Oto sekret jego sekretu. To tak, jakby chcieć się dobrać do wnętrza posągu Dawida Michała Anioła. Podałem mu w liście numer swojego telefonu - dlaczego w takim razie nie oddzwonił i nie odwołał spotkania, skoro przestało mu dokuczać widmo śmierci? Na co mu byłem potrzebny, skoro rzeczy wróciły do normy i odzyskał ten niepowtarzalny blask, dzięki któremu zawsze osiągał wszystko, czego chciał? Nie, myślałem, jego list nie mówił wszystkiego - inaczej Szwed nie spotkałby się ze mną. Coś z naglącej potrzeby zmiany aktualnego stanu rzeczy wciąż w nim tkwiło. Lęk, który dopadł go w szpitalu, nie minął do końca. Niezbadane zjawisko bytu już mu nie wystarcza. On chce coś zarejestrować. Po to się do mnie zwrócił: aby zarejestrować coś, co w przeciwnym razie zostałoby zapomniane. Przegapione i zapomniane. Cóż to mogło być?
A może Szwed był po prostu szczęśliwym człowiekiem. Istnieją przecież szczęśliwi ludzie. Czemu nie mieliby istnieć? Wszystkie moje dalekosiężne spekulacje o motywacjach działania Szweda mogły być tylko efektem zawodowego zniecierpliwienia, próbą wyposażenia Szweda Levova w tendencyjne znaczenie, podobne temu, jakie Tołstoj przypisał Iwanowi Iljiczowi, jakże umniejszonemu przez autora w okrutnej noweli, będącej zapisem bezlitosnej, klinicznej wiwisekcji człowieka zwyczajnego. Iwan Iljicz, wysoko postawiony carski urzędnik, który wiódł „godny żywot w społecznym poszanowaniu”, na łożu śmierci, miotany udręką i lękiem, wątpi: „Może nie żyłem tak, jak należało”. Żywot Iwana Iljicza, podsumowuje Tołstoj na samym wstępie, wydając wyrok na przewodniczącego sądu, właściciela pięknego domu w Sankt Petersburgu, szczycącego się godziwą pensją trzech tysięcy rubli rocznie i przyjaciółmi z wyższych sfer, był najprostszym i najzwyklejszym z możliwych, i przez to właśnie najokropniejszym. Być może. Być może tak było w Rosji w roku 1886. Ale w Old Rimrock w stanie New Jersey, w roku 1995, Iwanowie Iljiczowie, którzy po porannej rundzie golfa zdążają tłumnie na lunch do klubu, wzdychając z zadowoleniem: „Czegóż można chcieć więcej?”, mogą być znacznie bliżej prawdy o życiu niż w swoim czasie Lew Tołstoj. Żywot Szweda Levova, o ile ja się orientowałem, był najprostszym i najzwyklejszym z możliwych, i przez to właśnie fantastycznym, w iście amerykańskim stylu. - Czy Jerry jest gejem? - spytałem znienacka. - Mój brat? - roześmiał się Szwed. - Pan żartuje. Może i żartowałem, może spytałem tak z przekory, żeby przerwać nudę. Z drugiej strony, pamiętałem zdanie z listu Szweda o tym, ile jego ojciec „wycierpiał z racji nieszczęść, które dotknęły jego najbliższych”: kazało mi ono dociekać przedmiotu aluzji i nasunęło spontaniczne skojarzenie z pewnym upokarzającym incydentem, którego sprawcą i ofiarą stał się Jerry w pierwszej klasie gimnazjum, gdy zabiegał o względy wyjątkowo nijakiej koleżanki z naszej klasy, całkiem niepotrzebnie, gdyż nakłonienie jej do pocałunku na pewno nie wymagało aż takich teatralnych gestów. Jerry uszył jej futro na walentynki, z chomiczych skórek, ze stu siedemdziesięciu pięciu chomiczych skórek, które wysuszył na słońcu i osobiście pozszywał zakrzywioną igłą, podebraną ojcu z fabryki, gdzie ten genialny pomysł wpadł mu do głowy. Szkolnej pracowni biologicznej ofiarowano trzysta chomików jako materiał do sekcji i Jerry sprytnie pozbierał skórki od wszystkich kolegów, a ponieważ zawsze uchodził za genialnego dziwaka, każdy uwierzył w bajeczkę o „eksperymencie naukowym” ze skórkami, który Jerry przeprowadza u siebie w domu. Potem sprytnie wywiedział się o wzrost wybranki, zaprojektował futro i kiedy