Spis treści
Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Księga pierwsza Julia X
Merette Julia X Julia Księga druga Julia Merette Julia X Julia Merette
Julia X Merette Julia Merette X Księga trzecia Julia Merette X Julia
Merette X Epilog Posłowie Podziękowania
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-8031-377-4
Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
Dla H. – jak zawsze
Prolog
Och, jak zimno! Przejmujący ziąb wywołuje dreszcze, choć czuje
wyraźnie, jak po jej czole spływa pot. Dręczy ją pragnienie, robi jej się
niedobrze. Co gorsza – musi się czym prędzej wysikać.
Ręce ma związane na plecach, taśma samoprzylepna wrzyna się
boleśnie w skórę na przegubach dłoni.
Również nogi są ciasno owinięte taśmą. Tak jakby ktoś wolał nie
ryzykować, że uda jej się uwolnić. Zadarta spódniczka odsłania biodra,
z T-shirtu pozostały strzępy.
Zdesperowana, gwałtownym ruchem przekręca się na bok,
uderzając przy tym twarzą o podłogę, a wtedy jakaś drzazga rozcina jej
wargę. Natychmiast czuje ciepłą strużkę cieknącą po podbródku,
instynktownie próbuje zlizać ją językiem i kosztuje wyrazistego smaku
krwi.
Nie ma najmniejszego pojęcia, jak długo pozostawała
nieprzytomna. Nie wie w ogóle, gdzie się znajduje ani jak się tu dostała.
Całe pomieszczenie tonie w mroku, udaje jej się jednak dostrzec mętny
zarys drzwi dzięki wąskiej smudze światła w szparze pod nimi. Wygląda
na to, że nie ma tu żadnego okna. Wreszcie jej wzrok oswaja się
z ciemnością. Teraz widzi jeszcze jakąś przewróconą puszkę z farbą,
puste butelki po piwie, opakowanie po pizzy z przylepionymi do niego
resztkami sera i kulawy stół, którego brakującą nogę zastępują
plastikowe skrzynki, ustawione jedna na drugiej.
Nie udaje jej się odczytać napisu na skrzynkach – jest na to za
ciemno. Zaschnięta na betonie farba z puszki połyskuje słabo, jakby
zawierała jakiś składnik fluorescencyjny. Pod tylną ścianą coś leży.
Sądząc po rozmiarach i kształcie, może to być czyjeś skulone ciało.
Nie wpada jej na razie do głowy żaden inny pomysł, jak tylko
czekać. Czekać, aż to coś się poruszy, wyda jakikolwiek dźwięk. Jednak
wokół panuje cisza. Słyszy tylko bicie własnego serca, co jeszcze
potęguje odgłos pulsowania krwi w skroniach. Napięcie paraliżuje ją bez
reszty. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że ma przed sobą starą sieć
rybacką ciśniętą niedbale w kąt. I to pozwala jej wreszcie odetchnąć
głęboko z ulgą.
W pomieszczeniu jest gorąco, panuje zaduch, cuchnie stęchlizną.
Słonawą wodą. Ropą. Może to hangar na łodzie, usytuowany w jakiejś
zatoczce między skałami, przychodzi jej na myśl. Odległy poszum,
docierający teraz do jej uszu, stanowi zapewne odgłos przyboju
pomiędzy szkierami.
Niemal w tym samym momencie wydaje jej się, że słyszy krzyk
mewy. Ale tylko przelotnie. Potem rozbrzmiewa raptownie drażniące
brzęczenie jakiegoś komara, które zagłusza wszelkie inne dźwięki.
Nawet to dudnienie w głowie, zdające nasilać się z każdą chwilą, tak że
aż nie może zebrać myśli.
Dopiero gdy komar kąsa ją tuż pod okiem, przychodzi olśnienie:
muszę krzyknąć, wezwać pomoc. Ale jej głos to niewiele więcej niż
ochrypłe skrzeczenie. Ma tak sucho w ustach, że nie może nawet ich
otworzyć. Dopiero druga próba okazuje się bardziej udana.
– Ratunku! Jest tam kto? Je...
Jestem tutaj, chce zakrzyknąć. Jestem tu, czy ktoś mnie słyszy?
Urywa jednak w środku zdania. Może rzeczywiście jest tu ktoś,
przychodzi jej do głowy. Ktoś, kto mnie pilnuje. Na zewnątrz, przed
hangarem. Ktoś, kto tylko czeka na moment, kiedy dam jakiś znak życia.
A jeśli usłyszy, że wzywam pomocy, wpadnie tu i mnie załatwi...
Ogarnia ją lęk. Wszystkie mięśnie napinają się boleśnie. Zaczyna
drżeć jak w febrze i przygryza opuchniętą wargę. Znowu czuje w ustach
smak krwi i powracają mdłości.
– Ratunku! – wyrzuca z siebie powtórnie i tym razem brzmi to
raczej jak rozpaczliwe łkanie niż prawdziwe wołanie o pomoc.
Ale ona i tak już wie. Przed hangarem nie ma nikogo. Nie ma też
co się łudzić nadzieją, że zjawi się ktoś, aby ją uwolnić. Ani że czyjaś
ręka potrząśnie nią i zbudzi z koszmarnego snu.
Bo ten koszmar dzieje się naprawdę. I jest tylko jedna osoba, która
w ogóle wie, gdzie ona się teraz znajduje. Ten, kto jej to zrobił. Jest
najzupełniej pewna, że tą osobą jest mężczyzna. I nie jest pewna, czy
rzeczywiście chce, aby on tu wrócił.
Nagle zdaje sobie sprawę, że ten mężczyzna to przecież jej jedyna
szansa. Jeśli on nie zjawi się tu ponownie, czeka ją... pewna śmierć.
Śmierć z pragnienia. Śmierć głodowa. Albo też zginie pożarta przez
jakieś zwierzęta, które wcześniej czy później zawędrują tu i natkną się na
hangar. Kuny. Szczury. Może jakiś zabłąkany lis. Albo bezpański pies.
To nieznośne kołatanie w głowie nasiliło się już do tego stopnia, że
znowu ogarnia ją paniczny lęk przed utratą świadomości. Desperacko
usiłuje zignorować ból i skupić całą uwagę na czymś innym. Na jakimś
imieniu. Nazwie miejscowości. Na dacie i miejscu urodzenia. Ma metr
sześćdziesiąt dziewięć wzrostu, waży pięćdziesiąt osiem kilogramów,
jest blondynką, ma szare oczy, żadnych znaków szczególnych, ulubione
danie to lazania, ulubiony trunek whiskey sour, ulubiony aktor Colin
Farrell, ulubiona aktorka Penelope Cruz, ulubione zespoły muzyczne
Snow Patrol, Arctic Monkeys, Razika. W tej kolejności. Nie, najpierw
Arctic Monkeys, po nich Snow Patrol. Wszystko jedno – przywołuje się
do porządku – przecież to nieważne, chodzi o to, aby nie dać się tej
postępującej niemocy, nie przestawać z nią walczyć. A więc dalej. Lubi
poezję Sylwii Plath. I nigdy nie zrozumie, jak ktoś mógł kiedykolwiek
uznać Peer Gynta za wielką literaturę. Jakiś czas temu wygłosiła referat
na temat tego dramatu, utrzymując przy tym, że Peer Gynt chodził
zapewne całymi dniami naćpany, od rana do wieczora. I nadal jest
przekonana, że miała pod tym względem rację... Dalej! Aktualnie nie ma
stałego partnera, ale mieszka z cętkowanym kotem, którego niedawno
przygarnęła i któremu musi jeszcze znaleźć jakieś imię. Zimą
relaksowała się w szwedzkim ośrodku narciarskim Idre Fjäll, a ostatnie
lato spędziła we Francji nad Atlantykiem. W miejscowości o nazwie...
Jakoś na H... Znowu ogarnia ją panika, bo nie potrafi sobie
przypomnieć nazwy tej miejscowości. Na północ od Biarritz... jedna
miejscowość to Capbreton, a... Hossegor! No właśnie! Tok myśli urywa
się raptownie, a ona widzi teraz siebie samą jak na filmie. Znajduje się
na jakiejś klatce schodowej, za nią rozlegają się nagle czyjeś kroki, widzi
cień, silne ramię chwyta jak w kleszcze jej głowę, odcinając dopływ
powietrza, jednocześnie dłoń przyciska jej do twarzy jakąś szmatę czy
chustkę, a potem... Nie wie, co potem. Nic nie pamięta, nie może sobie
przypomnieć, co było dalej.
Nadal dokucza jej ziąb. I nadal chce jej się sikać. Kołatanie
w głowie przerodziło się w ustawiczny ból, który pulsującą falą
rozchodzi się teraz po ramionach i piersiach, zapalając pod powiekami
jaskrawe błyski światła, gdy tylko zamyka oczy. Nie czuje już rąk ani
nóg, tak jakby przestały być częścią jej ciała. Miejsca na twarzy, gdzie
ugryzł ją komar, swędzą niemiłosiernie.
Jak długo tu leży? Ile upłynęło czasu? Nie ma zielonego pojęcia.
W każdym razie smuga światła pod drzwiami zdążyła poszarzeć, puszka
po farbie, stół i sieć rybacka ledwo już majaczą w ciemności. Próbuje
liczyć. Jest lato, dni są długie, słońce zachodzi dopiero około północy.
Kiedy została uśpiona, było wczesne popołudnie, a więc musiało minąć
co najmniej siedem godzin, odkąd tu leży, może nawet więcej.
Hossegor, powtarza sobie nieoczekiwanie w myślach, tak jakby
miało jakiekolwiek znaczenie, czy uda jej się zachować tę nazwę
w pamięci, czy też nie. Tamta droga na plażę wiodąca przez dolinę
usianą wydmami, gorące rozdygotane powietrze i... Pamięć podsuwa jej
raptem inną scenę: oto ktoś znienacka przyciąga ją do siebie... jego
chrypliwy szept... jego skóra, lepka od potu... dłonie na jej ciele, usta na
jej włosach, szyi, powoli schodzą niżej, suną po jej piersiach, po
brzuchu...
Musiała przysnąć na krótko. Zapaść w drzemkę, jakby w ucieczce
przed światem, który nie może być realny. Kiedy słyszy zgrzyt klucza
przekręcanego w zamku, nie zdaje sobie w pierwszej chwili sprawy
z tego, gdzie jest. W następnym momencie oślepia ją jaskrawy snop
światła latarki skierowanej prosto w jej twarz. A jednak on wrócił,
przychodzi jej na myśl. Trzeba się odezwać, powiedzieć coś. On musi
udzielić mi odpowiedzi, wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Nie
może jednak wydobyć z siebie głosu, jedynie jej oddech ulega
przyśpieszeniu – sama słyszy wyraźnie, jak zieje.
Mężczyzna nachyla się nad nią, a ona dostrzega, choć niezbyt
wyraźnie, maskę na jego twarzy. Czerwona czapka z pomponem,
bulwiasty nos, krzaczaste brwi, pomalowane na biało. Biała plastikowa
broda, taka jak u jarmarcznych kukiełek. Krasnal, przychodzi jej raptem
na myśl. Krasnal z bajki.
Krasnal przytyka jej do ust butelkę z wodą, a ona pije tak
łapczywie, że większość płynu ścieka po podbródku na porwany T-shirt.
Krztusi się, nie może opanować nagłego kaszlu, mimowolnie oddaje
przy tym mocz i odczuwa ulgę, ale tylko przez moment. Bo oto promień
światła wędruje po jej ciele, a głos zza maski mówi cicho:
– Zafajdana świnia!
– Przepraszam... – udaje jej się wykrztusić. – Ale...
Krasnal unosi dłoń na znak, że nie chce słuchać jej tłumaczenia. Na
kciuku nosi srebrny sygnet z jakimś wymyślnym grawerunkiem,
zapewne celtyckim. Przegub ręki zdobiony jest tatuażem, który
przywodzi jej na myśl trumnę: jakiś prostokąt z krzyżem. Z oglądanych
programów telewizyjnych zapamiętała, że tego typu informacje mogą się
okazać bardzo ważne. Krasnal ze srebrnym sygnetem na palcu
i tatuażem na przegubie ręki. Nie, nie krasnal, ale jakiś typ w masce
krasnala, poprawia się w duchu. To przecież różnica.
Krasnal bierze teraz do ręki nóż i przecina jej więzy na nogach.
Stara się przy tym usilnie nie dotknąć mokrych miejsc na jej ciele. Tak
jakby musiał się zmagać z silnym uczuciem wstrętu.
Następnie przecina taśmę na nadgarstkach, a ona zaczyna
odczuwać wyraźnie mrowienie w palcach, do których ponownie
dopływa krew.
Zalatuje od niego piwem i czymś jeszcze. Potem! Czuć też jakiś
tani dezodorant.
Pomaga jej wstać i przez chwilę musi ją podtrzymywać, dopóki nie
zdoła sama utrzymać równowagi.
Nieoczekiwanie przyciska jej do ust ostrze noża.
– Niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy krzyczeć –
mamrocze pod nosem. I natychmiast dodaje: – Zresztą i tak nic by to nie
dało. Tu nikt cię nie usłyszy. Zamek jest daleko stąd, za siedmioma
górami i siedmioma rzekami, a twój książę znalazł już sobie inną
oblubienicę. Nie zjawi się, żeby pośpieszyć ci z pomocą.
Wygląda chyba na to, że zamierza uraczyć ją jakąś bajką...
– Przestań! – Jej szept brzmi nadal ochryple. – Błagam, powiedz
mi tylko, czego chcesz. Nie wiem, kim jesteś. Nie zrobiłam ci nic złego.
Dlaczego...
– Masz słuchać, co mówię – przerywa jej. – I nie zadawać żadnych
pytań. Tylko słuchać. Zadawanie pytań nic ci nie da. – Staje za jej
plecami i wypycha ją na zewnątrz.
Zapadł już prawie zmrok, ale księżyc oblewa całą okolicę zimnym,
jakimś nierzeczywistym blaskiem. Nieco bardziej na prawo stoi
zaniedbana altanka. Drewniana kładka prowadzi poprzez gęste sitowie
nad wodę. Lśniące głazy spoczywają na dnie zatoki, widzi je jako czarne
cienie, w oddali wydaje się przezierać jasny zarys linii kipieli.
– Czego ode mnie chcesz? – wykrztusza z trwogą, kiedy
mężczyzna, trzymając ją mocno za ramię, a w drugiej ręce nadal
ściskając nóż, przyprowadza ją na koniec kładki.
Jest wysoki, co najmniej o głowę wyższy od niej i porusza się
z kocią zwinnością, co oznacza, że jest wysportowany. Młody, niewiele
starszy ode mnie, przychodzi jej na myśl. Jego głos jest jej całkowicie
nieznany. Ale to wrażenie może być mylne. Maska zmienia przecież
głos. Ta idiotyczna maska potęguje też zresztą jej strach, bardziej niż
sam nóż.
– Czego ode mnie chcesz? – powtarza, uświadamiając sobie, że
głos jej drży.
– Teraz nauczysz się pływać – odpowiada mężczyzna. –
Siostrzyczka musi umieć pływać, w przeciwnym razie utonie. Rozbieraj
się! – rzuca rozkazującym tonem.
– Co takiego? Po co? Nie chcę, ja...
– Rozbieraj się!
Ostrze noża wskazuje teraz na jej tenisówki.
Nachylona, trzęsącymi się rękami rozwiązuje sznurowadła i po
chwili czuje pod stopami chłodny dotyk zmurszałych desek kładki.
Ostrze noża wędruje po jej nogach w górę, do skraju spódnicy,
którą właśnie śpiesznie podciągnęła na uda.
– Dalej!
Niełatwo zdjąć tę obcisłą spódnicę. Znowu dostrzega mokre plamy
na ubraniu i uświadamia sobie, że zaczerwieniła się ze wstydu.
– Dalej!
Zaczyna ściągać przez głowę T-shirt i dostrzega, że mężczyzna
patrzy na stanik, pod którym odznaczają się wyraźnie stwardniałe od
zimna sutki.
– Czego chcesz? – wyrzuca z siebie ponownie, czując, jak po
twarzy ciekną jej łzy.
Mężczyzna nie odpowiada, ale ona widzi, że nóż w jego dłoni drży
lekko.
Sięga rękoma za siebie, aby rozpiąć stanik.
– Nie, zostaw! – słyszy spod maski jego zmieniony, jakby
zdyszany głos. – Wystarczy.
Jednocześnie chwyta ją oburącz i popycha mocno, a ona zatacza się
w tył i spada z kładki. Słyszy jeszcze jego okrzyk: – Płyń! –
i momentalnie pochłania ją woda. Instynktownie zaczyna gorączkowo
machać rękami i nogami, dopóki nie wypływa na powierzchnię.
Przez krótką chwilę widzi nad sobą jego cień na kładce. Potem
znowu oślepia ją snop światła latarki.
– Płyń! Pokażę ci dokąd!
Odwraca się więc i płynie posłusznie w kierunku wskazywanym
przez latarkę. Jakieś wodorosty ocierają się o jej nogi. Pocieszające jest
to, że chłód wody łagodzi swędzenie, pamiątkę po ugryzieniu komara.
Kiedy zanurza w niej twarz na nieco dłużej, niż wymaga tego właściwa
kolejność ruchów, dociera do niej znowu jego krzyk: – Płyń! Masz
płynąć!
Im bardziej oddala się od brzegu, tym chłodniejsza staje się woda.
Czuje już, jak mięśnie zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa. Próbuje
zachować kontrolę nad oddechem i odnaleźć odpowiedni rytm. Od
najbliższej wysepki dzieli ją jakieś sto metrów, z pewnością nie więcej.
A tyle właśnie wynosił dystans na uniwersyteckich zawodach
pływackich; pokonała go wtedy w ciągu minuty i dwudziestu siedmiu
sekund.
Snop światła latarki już jej nie dosięga, ale woli się nie odwracać,
aby sprawdzić, czy mężczyzna stoi nadal na pomoście. Skały sterczące
z wody wznoszą się przed nią niczym mroczna ściana.
Księga pierwsza
Oh baby, it’s a cruel, cruel world
„Och, kochanie, jakże okrutny, okrutny jest ten świat”
(z repertuaru norweskiego zespołu rockowego Dance with a Stranger)
Julia
Dwa dni wcześniej
Julia stała na dachu pod bezkresnym błękitem nieba. Wow, to jest
to! – zachwycała się w duchu. Tu mogłabym spędzić resztę życia,
doczekać spokojnej starości! Ale w następnej chwili zaśmiała się,
rozbawiona własnymi myślami. Właśnie ukończyła dwadzieścia cztery
lata i zazwyczaj nie zaprzątała sobie głowy rozważaniami na temat
upływu czasu. Dziś jednak po prostu przepełniała ją radość, bo po
długich poszukiwaniach znalazła wreszcie dla siebie mieszkanie, nie
tylko położone w centrum miasta, ale również na jej kieszeń.
W ubiegłym roku uzyskała stopień licencjata nauk
humanistycznych w dziedzinie sztuki, ale Oslo raczej nie było miejscem,
z którym chciałaby wiązać się na stałe. Wróciła więc do Bergen i na
razie wprowadziła się z powrotem do matki. A teraz nie tylko podejmuje
studia magisterskie w Akademii Sztuk Pięknych na Str¸msgate, ale ma
też w końcu własne cztery kąty!
Własne i to nie byle jakie! Prawdziwy strzał w dziesiątkę: duży
i mały pokój na przebudowanym strychu przy Magnus Barfots Gate,
z kuchnią na tyle obszerną, by mogła pomieścić stół co najmniej na sześć
osób, do tego łazienka z wanną na mosiężnych lwich łapach. Ale
wszystko to bije na głowę płaski, kryty papą dach tuż przed jej oknem:
wystarczy wyjść przez nie... i w jednej chwili ma się cały świat u stóp.
Obmyśliła już sobie nawet dokładnie, gdzie ustawi doniczki z kwiatami,
pasiasty czerwono-biały leżak i stół kreślarski z koślawym krzesłem
kupionym na pchlim targu. Super będzie tu pracować w piękną pogodę,
mając przed sobą panoramę połowy miasta, aż po port. A prognoza
pogody rysuje się bardzo zachęcająco: zapowiedziano właśnie długie,
upalne lato.
Kopnęła leżący przed nią kamyk. Przetoczył się przez krawędź
dachu i spadł, znikając jej z oczu, daremnie jednak czekała na jakiś
odgłos uderzenia. Słyszała tylko przytłumiony, odległy gwar uliczny
z Hĺkonsgate. Nie miała odwagi podejść bliżej i spojrzeć w dół. Takie
emocje nie były jej mocną stroną, zazwyczaj nie czuła się zbyt pewnie
nawet na schodach i była stokrotnie wdzięczna rodzicom za to, że nigdy
nie przyszło im do głowy namawiać ją na górskie wspinaczki. Zresztą
trudno by jej było wyobrazić sobie własną matkę, jak w rakach na
nogach i w kasku wspina się z liną po stromej ścianie fiordu. Albo
Jana-Ole jako samotnego wspinacza, pozbawionego asekuracji; to już
w ogóle nie do pomyślenia! Na szczęście jej prywatny taras na dachu
okazał się dostatecznie rozległy, aby poruszać się po nim swobodnie, nie
zbliżając się zanadto do krawędzi. Miała też nadzieję, że nigdy nie
będzie musiała skorzystać z żelaznych schodów pożarowych
instalowanych w Bergen w niemal każdym domu mieszkalnym.
Weszła z powrotem do mieszkania przez okno i udała się do
kuchni, aby przyrządzić sobie espresso. Każdy jej ruch, każdy krok
rozbrzmiewał głośno i odbijał się echem od jeszcze gołych ścian.
Wprowadziła się tu niedawno i do tej pory zdążyła wciągnąć po
schodach jedynie rzeczy naprawdę niezbędne. Ale to nic. W ciągu
najbliższych dni znajdzie trochę czasu i wtedy rozwiesi stare plakaty
filmowe i poustawia regały, pomaluje kuchnię na ładny ciemnoniebieski
kolor, a potem urządzi swój pokój. Albo po prostu posłucha muzyki;
nastawi ją tak głośno, żeby sąsiedzi z dołu zorientowali się, co ich czeka
w najbliższej przyszłości.
Woda w ekspresie zaczęła bulgotać. Julia otworzyła jeden
z kartonów, w które spakowała się do przeprowadzki, i wyjęła z niego
filiżankę. Swoją ulubioną, tę z napisem: I GOT NOTHING TO WEAR.
Nalała sobie kawy i już miała wyjść z nią ponownie na słońce, gdy nagle
zmieniła zdanie. Nieoczekiwanie zapragnęła posłuchać właśnie tam, na
dachu, muzyki. Teraz, natychmiast. A konkretnie przypomnieć sobie
Amy Macdonald w piosence Footballer’s Wife i zaśpiewać razem z nią,
tańcząc przy tym solo na dachu. But the footballer’s wife tells her
troubles and strife, I just don’t care in the end who is she to pretend, that
she’s one of them, I don’t think so...
Trudno, kawa musi zaczekać na swoją kolej. To nic, tym bardziej,
że espresso lubi i zimne. Jej przyjaciele już nie raz uznali to za powód do
kpin. Ona jednak trwała przy swoim: w ten sposób przynajmniej nie
musi się obawiać, że sparzy sobie język.
Odstawiła filiżankę na parapet i zaczęła szukać płyty Amy
Macdonald. Po przejrzeniu trzeciego kartonu dała za wygraną.
Brakowało akurat tego CD, pozostałe były w komplecie. Właściwie nie
musiała się nad tym długo zastanawiać, sprawa była całkowicie jasna.
Matka w ciągu tych paru tygodni, kiedy mieszkały razem, nabrała
irytującego zwyczaju wypożyczania sobie jej płyt na chybił trafił, bez
szczególnej koncepcji, a to, co przypadło jej do gustu, znikało zazwyczaj
bezpowrotnie w jej zabałaganionym gabinecie, gdzie w przerwie między
jednym pacjentem i drugim pozwalała sobie zapalić papierosa i nucić do
muzyki z płyty. Zapewne płyta Amy Macdonald wpadła jej w ręce,
zanim jeszcze Julia zaczęła ładować swoje rzeczy do kartonów.
W ogóle matka uwielbiała myszkować w pokoju Julii i nie zdołały
wyleczyć jej z tego nawyku rozmaite próby nawracania podejmowane
przez córkę w ciągu wszystkich dwudziestu czterech lat jej życia. Być
dzieckiem pani psycholog to czasem naprawdę żaden powód do radości.
Julia kochała matkę, ale cieszyła się, że od tej pory Merette nie będzie
już mogła sprawować nad nią tej uciążliwej, fanatycznej wręcz kontroli,
nakazywanej przez skrzywienie zawodowe. A swoich płyt wcale nie
zamierzała pozostawiać matce na zawsze, o nie! Nie ma mowy!
Odbierze je jak najszybciej!
Podniosła wzrok na filiżankę z kawą stojącą na oknie i kiwnęła
głową. Masz grzecznie czekać na mnie, rozumiesz? Zaraz przyjdzie
kolej na ciebie.
Nie zmarnowała wiele czasu na dokonanie wyboru: top zdobiony
deseniem w truskawki czy inny, cały różowy? Strój uzupełniła
najkrótszą spódniczką, jaką zdołała znaleźć, nałożyła na rzęsy odrobinę
mascary i oto była już gotowa do jazdy na swojej kolarce kupionej
jeszcze w Oslo. Dwudziestoczterostopniowa przerzutka na oba koła,
hamulce Shimano i lśniąca błękitem rama!
W wózkarni natknęła się na pryszczatego piętnastolatka, który na
jej widok spłonął w jednej chwili tak intensywnym rumieńcem, że
mógłby posłużyć jako idealny element sygnalizacji świetlnej zakazującej
wjazdu na skrzyżowanie. Jąkając się, zaproponował gorliwie, że
wyniesie jej rower na ulicę.
– Za dziesięć lat, może! – rzuciła beztrosko i śmiejąc się
potrząsnęła głową, odrzucając do tyłu blond włosy. Miała tylko nadzieję,
że chłopiec, owładnięty swymi fantazjami, w porę weźmie zimny
prysznic.
Pół godziny później znalazła swoją Amy Macdonald, tak jak
przypuszczała, w gabinecie matki pomiędzy stertą fachowych czasopism
i jakimiś notatkami do przygotowywanego artykułu. Merette nie było
akurat w domu, a Julia wykorzystała okazję, aby odwrócić sytuację: tym
razem to ona mogła poszperać w pokoju matki. Nie znalazła jednak nic
godnego uwagi, a zwłaszcza tego, czego właściwie szukała:
najdrobniejszego choćby dowodu świadczącego o istnieniu jakiegoś
romansu. Kiedy obie rozmawiały ostatnio przez telefon, mowa była
o jakimś koledze poznanym na konferencji. Merette miała się z nim
spotkać na „służbowym obiedzie”. W swojej ulubionej włoskiej knajpce!
To oczywiście wzbudziło w Julii natychmiast podejrzenie, gdyż matka
z reguły stanowczo odrzucała wszelkie propozycje wybrania się
z „kolegami” dokądkolwiek, gdzie pamiętano ją z czasów, kiedy była
jeszcze z Janem-Ole i gdzie z tego powodu mogłyby w mgnieniu oka
zrodzić się niepotrzebne plotki. Jak mawiała Merette: „Nie chcę, żeby
Gennaro ubzdurał sobie coś, o czym w lot zacznie gadać pół miasta”. Co
prawda, Julia była zdania, że matka mogłaby sobie pozwolić na
niewielką przygodę, miała nawet nadzieję, że „to” się wreszcie wydarzy.
Przecież tu coś jest nie tak... Po rozwodzie Merette Schulman, po mężu
Andersen, wówczas kobieta trzydziestodziewięcioletnia i przy tym
doświadczona psychoterapeutka, zdecydowała się na życie w celibacie.
Co więcej, przy lada sposobności twierdziła, że abstynencja seksualna
pozwoli jej zachować „niewyobrażalną wolność duchową”. Cokolwiek
miało to oznaczać, od rozwodu upłynęło już niemal dziesięć lat i Julia
ostatnio zaczęła nie na żarty lękać się o swoją matkę.
Sama potem nie wiedziała, dlaczego w ogóle zajrzała do tego
pudełka po CD, zamiast po prostu włożyć je do swojej torby. Może
podświadomie przyzwyczaiła się już do tego, że u Merette, znanej ze
swojej niechęci do jakiejkolwiek formy ładu i porządku, pudełko po
płycie wcale jeszcze nie oznacza, że jest w nim płyta. I rzeczywiście tak
było również tym razem: pudełko było puste. Julia machinalnie sięgnęła
po pilota leżącego na biurku. Odtwarzacz jak zwykle pozostawał
w stanie czuwania, była więc przekonana, że za chwilę usłyszy, jak Amy
Macdonald śpiewa o Victorii Beckham: ...but the footballer’s wife tells
her troubles and strife...
Zamiast tego z głośnika rozległ się męski głos. Dopiero po chwili
Julia zorientowała się, że głos nie pochodzi z płyty CD, lecz jest to
fragment rozmowy odbywanej w trakcie sesji terapeutycznej. Potem
dostrzegła też pamięć USB tkwiącą w gniazdku. Zaskoczona chciała
wyłączyć odtwarzanie, ale słowa, jakie właśnie dotarły do jej
świadomości, sprawiły, że zamarła z przerażenia: „Pierwsze morderstwo
popełniłem, kiedy miałem czternaście lat. W tak młodym wieku nie
powinno się nikogo zabijać, na to jest jeszcze za wcześnie. Może właśnie
dlatego nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Wie pani, wydaje mi
się, że tak naprawdę nie rozumiałem nawet, co robię. To chyba możliwe,
prawda?”.
Jako odpowiedź Julia usłyszała jedynie kaszlnięcie.
Oszołomiona, opadła powoli na ciężki skórzany fotel, w którym
matka prawdopodobnie siedziała podczas tej rozmowy – jak zwykle
z głową wspartą na dłoni i ze wzrokiem skierowanym gdzieś w pustkę
przed siebie, jakby w celu zasygnalizowania rozmówcy, że słucha go
uważnie, ale nie chce dręczyć go natrętnymi pytaniami.
„A skąd przekonanie, że nie zrobiło to na panu żadnego wrażenia”,
zapytała cicho Merette.
„Pomyślałem, że może właśnie dlatego... No, że w jakimś sensie
odczułem wtedy przyjemność. Spodobało mi się”.
„Potrafi pan opisać to trochę dokładniej?”.
„Jeszcze dokładniej? Proszę bardzo! Odczuwałem przyjemność,
patrząc, jak ta mała zdzira miota się i wymachuje rękami, kiedy nie
dawałem jej wypłynąć na wierzch. Aż w końcu przestała się szamotać”.
„Znał pan tę dziewczynkę?”.
„Jasne. Przecież była moją siostrą”.
„A czym właściwie zawiniła, że pańskim zdaniem zasłużyła na
karę?”.
„Bystra z pani kobieta, naprawdę. Skąd pani wie, że chciałem ją
ukarać?”.
„Pomyślałam, że pewnie z tego powodu postanowił pan...”.
„Dokładnie tak było. Ona zawsze była taka... Wie pani przecież,
jakie bywają niekiedy małe dziewczynki”.
„Nie, nie wiem, co pan ma na myśli. Proszę spróbować wyjaśnić
mi to bliżej”.
„Z pewnością wie pani dobrze, o czym mówię. Jest pani bystra, już
to powiedziałem. Taka też była moja mała siostrzyczka. Nie, to nie tak.
Wcale nie była sprytna, tylko ja ją za taką uważałem. I dlatego musiałem
ją ukarać. Nie znoszę, kiedy ktoś myśli, że jest mądrzejszy od innych”.
Milczenie.
Ciszę przerywał teraz miarowy odgłos, który Julia odbierała jako
oddech mężczyzny. Słyszała jeszcze inny dźwięk: brzmiało to tak, jakby
ktoś bezustannie stukał butem o podłogę. A takie nerwowe zachowanie
nie mogło kojarzyć się jej z matką. Kiedy nieoczekiwanie pacjent
odezwał się ponownie, jego głos nabrał jakiegoś nowego, trudnego do
zdefiniowania tonu.
„Teraz zastanawia się pani, jak powinna postąpić, czy tak? Bo
przecież nie można wykluczyć, że nadal to robię. Że nie mogę tego
znieść, jeśli ktoś uważa się za mądralę. A przecież dopiero co
powiedziałem, że jest pani bardzo bystra. Musi pani jednak słuchać
dokładnie, co mówię. Powiedziałem, że jest pani bystra – nie, że uważa
się pani za bystrą. A to już jest różnica”.
„Dajmy temu spokój, w ten sposób nie zajdziemy daleko. Nie
mówmy o mnie, lecz o panu. Zamierzał mi pan wyjawić, dlaczego...”.
„To nieprawda, wcale nie miałem takiego zamiaru. Ale może
faktycznie zmieńmy trochę temat, zróbmy coś dla urozmaicenia naszej
rozmowy. Proszę opowiedzieć mi coś o sobie. Na przykład... co pani
porabia w czasie, gdy nie zajmuje się akurat jakimś czubkiem? Ma pani
w ogóle dzieci? Założę się, że tak. Ale jest pani bez męża, zgadłem? Ile
ich jest? To znaczy, ile dzieci, nie facetów...”.
„Niech pan przestanie. Proszę sobie darować to przedstawienie,
dobrze?”.
„Cóż to, już zdenerwowana? Ale dlaczego? Moim zdaniem taka
niewinna pogawędka bywa przydatna, może nam tylko ułatwić sytuację,
bo zbuduje wzajemne zaufanie. Ja opowiedziałem już pani to i owo
o sobie, teraz kolej na panią. No więc, co pani ukrywa, jakie ma sekrety?
Bez obawy, może mi się pani spokojnie zwierzyć, umiem dochować
tajemnicy, słowo. Zastanawiałem się już nawet, czy nie zdecydować się
na psychologię. Chodzi mi o studia na uniwersytecie i w ogóle...
Moglibyśmy wtedy porozmawiać czasem jak koledzy po fachu. Ja bym
opowiadał trochę o tym, co znowu przeskrobałem, a pani...”.
Julia nagle doszła do wniosku, że ma dość. Usłyszała już
wystarczająco dużo! Cała ta rozmowa wydała jej się tak upiorna, że
czym prędzej wyłączyła odtwarzacz. Zrobiło jej się żal matki. Cóż to,
u diabła, za okropny zawód, jeśli trzeba słuchać, jak ktoś wyznaje ci, że
mając czternaście lat, zabił swoją małą siostrę? Co gorsza, zapewne
okaże się jeszcze, że nie była to jego jedyna ofiara. Przecież ten typek
powiedział wyraźnie „pierwsze” morderstwo. Czyli były jeszcze
następne! A teraz ten typ, jak widać, zamiast w pudle, siedzi sobie
spokojnie, zadowolony z siebie, u psychoterapeutki, a ta ma
wysłuchiwać całego tego gówna i nie może z tym nic zrobić, bo
obowiązuje ją tajemnica lekarska.
– Nie, dosyć tego! – krzyknęła Julia, przerywając ciszę gabinetu. –
To wszystko nie ma sensu!
Coś podobnego! Żeby jakiś morderca siedział sobie jak gdyby
nigdy nic u jej matki! Merette nie jest przecież biegłą sądową, zwykle
zajmuje się ludźmi, którzy chcieli skoczyć z mostu do rzeki, bo nie
radzili sobie w życiu, albo uzależnili się od alkoholu czy narkotyków,
ponieważ stracili pracę, odeszła żona, rzucił mąż i tak dalej. Starała się
pomagać tego rodzaju rozbitkom życiowym, nie miewała jednak do
czynienia z seryjnymi mordercami, którzy zabijają małe dziewczynki, bo
te wydają im się zbyt sprytne.
I nagle ją olśniło. No tak, to na pewno dlatego. Mama od jakiegoś
czasu pracuje dorywczo jako docent na uniwersytecie. A nagranie,
którego fragmentu przed chwilą słuchała, to po prostu rodzaj szkolenia,
prawdopodobnie chodzi tu o przećwiczenie określonych taktyk
prowadzenia rozmowy z pacjentem. Żeby przygotować się na rozmaite
sytuacje, na przykład: jak reagować na próby pacjenta zbicia cię z tropu.
Coś w tym stylu! Tak, to na pewno takie szkolenie. Bo przecież nawet
Merette nie jest aż taką bałaganiarą, żeby zostawić nagranie
autentycznego wywiadu terapeutycznego praktycznie na wierzchu. To do
niej niepodobne. Do spraw swoich pacjentów podchodziła zawsze
niezwykle rzetelnie, można było na niej całkowicie polegać. A tego
rodzaju nagrania przechowywała każdorazowo w specjalnym stalowym
sejfie tuż obok biurka.
Julia odetchnęła z ulgą.
– Co za gówniany zawód! – mruknęła głośno.
Wstała z fotela, którego skórzane obicie wydało odgłos
przypominający ciche mlaśnięcie. Czuła, że całe plecy ma mokre od
potu.
Nie mogąc się zdecydować, czy ma szukać dalej, stała przez chwilę
pośrodku pokoju z pustym pudełkiem po płycie w dłoni. Nagle niepokój
odezwał się ponownie. Jakieś idiotyczne przeczucie, które mówiło jej, że
sprawa jest jednak całkiem, ale to całkiem poważna. Coś na pewno nie
jest w porządku. Dlaczego właściwie Merette nadal nie ma w domu?
Gdzie ona się podziewa?
W pewnej chwili zauważyła na parapecie okiennym, obok bukietu
sztucznych kwiatów, który przed laty zrobiła z kolorowej bibułki na
urodziny dla mamy, swoją płytę, a do niej doczepioną małą żółta
karteczkę samoprzylepną: Koniecznie zwrócić Julii. W przeciwnym razie
znowu się wkurzy.
Wspaniale, mamo, pomyślała Julia. Nieźle dobrane słownictwo jak
na psychologa! Nadal nie mogła się pozbyć tego dziwnego uczucia
niepokoju i w końcu postanowiła zatelefonować do matki. Nie musi się
przecież przyznawać do tego, że stoi właśnie w jej gabinecie i w dodatku
przetrząsnęła jej rzeczy. Powie, że wpadła tu spontanicznie, żeby się
z nią zobaczyć, ale ku swemu rozczarowaniu nie zastała jej w domu.
Tylko tyle. Nic więcej nie musi wyjaśniać. Ale sygnał w komórce
brzęczał bezustannie, a matka nie odbierała. Skrzynka pocztowa była
oczywiście jak zwykle wyłączona.
Julia przeszła do kuchni, nalała sobie szklankę wody z kranu
i wypiła ją. Nie miała zielonego pojęcia, co teraz zrobić.
W pierwszym momencie, kiedy w jej komórce leżącej na blacie
kuchennym włączył się nagle sygnał wibracyjny, drgnęła zaskoczona.
Potem nadeszło uczucie ulgi: jak dobrze, że Merette oddzwoniła tak
szybko!
– Dzień dobry, mamo! – zawołała uradowana. – Merette? – dodała
po chwili, ponieważ nikt nie odpowiadał. Dopiero teraz rzuciła okiem na
wyświetlacz. Napis informował: „Numer nieznany”.
– Halo, kto tam?! – krzyknęła Julia. – Z kim mówię? – Ale zamiast
odpowiedzi, słyszała nadal jedynie cichy szmer. A gdzieś w tle
rozbrzmiewał ostry krzyk mewy.
X
1 dzień wcześniej
Zdawał sobie sprawę, że jest bliski szału. Że nie jest już po prostu
rozdrażniony, lecz wręcz wściekły. Bo wszystko jakby sprzysięgło się
przeciw niemu osobiście, wszystko wydawało się pomyślane tak, aby
nadepnąć mu na odcisk. Wywieść go w pole. A nawet gorzej: udupić na
cacy!
Każda następna stronica, na którą rzucał okiem, tylko wzmagała
furię. Tym bardziej że za ten zeszyt zapłacił ponad osiemdziesiąt koron!
A ta kretyńska laska z kiosku z gazetami jeszcze go zachęcała: „To
najnowszy numer – zapewniła – akurat jak dla pana! Ale proszę mi
potem powiedzieć, jak się panu spodobało”. Zwykła idiotyczna gadka,
żeby wziąć go na lep! A on dał się na to nabrać. Wyłożył forsę i jeszcze
się ucieszył. Prawie tak jak dawniej, kiedy udawało mu się uskładać
z kieszonkowego na nowego matchboxa.
Kiedy wrócił do domu, skręcił sobie jointa i wciągnął dym tak
głęboko, żeby zakręciło mu się w głowie. Dopiero potem otworzył
zeszyt i już przy pierwszym teście doznał rozczarowania. Długie rządki
liter, z których miał ułożyć określone kombinacje. Nie zajęło mu to
nawet trzydziestu sekund! Potem jakieś symbole, u których należy
odnaleźć wzajemne podobieństwa. Dziesięć sekund. Proste anagramy:
EKRAN = RANEK, KSERO = OKRES, ABSURD = BRUDAS,
BURZA = ARBUZ. Mniej niż dziesięć sekund. Fragmenty wyrazów,
galimatias liter, łatwiej chyba już nie można.
Nie warto nawet spisywać rozwiązania. Ani sprawdzać, ile zajęło
mu to czasu. Najchętniej podarłby ten zeszyt na strzępy i cisnął do
śmieci. Niecierpliwie zdusił jointa, machinalnie zerkając na następną
stronę. Labirynt-szarada z poszukiwanym przysłowiem. Litery należy
ułożyć we właściwym porządku. Pierwsze słowo to KAŻDA, potem
DOGRA, potem... Zastygł w bezruchu. Nie, to bez sensu, jakaś bzdura,
żadne przysłowie nie zaczyna się w ten sposób. Zdecydował się spojrzeć
jednak na zegarek i jeszcze raz przeczytał polecenie. Może znajdzie tam
jakąś wskazówkę... Labirynt, litery mają utworzyć niewidzialną linię
wiodącą przez plątaninę znaków.
Zaczął ponownie od KAŻDA, tym razem skupiając na szaradzie
całą swoją uwagę. Coś mu mówiło, że musiał za prędko zasugerować się
pierwszym wrażeniem, że chodzi tu o jakieś inne słowo, że zadanie jest
łatwiejsze, niż przypuszczał. Że właściwie powinien odgadnąć
rozwiązanie na pierwszy rzut oka.
Chwycił za ołówek, łącząc kolejno poszczególne litery. Nim
upłynęła minuta, przysłowie widniało jak na dłoni: KAŻDA DROGA
ŻYCIOWA JEST SŁUSZNA, NAWET TA OKRĘŻNA. Całkiem
porąbane, pomyślał. Nie ma takiego przysłowia, musieli to sami ułożyć.
Ale jednak... Minuta na takie pierdoły to stanowczo za długo! Taki
bełkot powinien był odgadnąć znacznie prędzej! Co się z nim dzieje?!
Przez uchylone okno wdarły się do pokoju ostre dźwięki
elektrobeatu. Chociaż zapadał już wieczór, nadal panował upał.
Wstał i zatrzasnął okno. To pewnie znowu ten dupek z bocznego
skrzydła. Frajer właściwie już za stary na słuchanie elektrobeatu.
Początki łysiny czołowej i dyskretny, wstydliwie maskowany w uchu
aparacik, do tego ten nieodłączny garnitur, nawet gdy facet wynosi
śmiecie. Raczej z gatunku tych, co to na festiwalu piosenki Eurowizji
oklaskują jakiś głupawy przebój nawiązujący do folkloru Norwegii. No,
może się myli. W każdym razie ten palant nie ma prawa terroryzować
swoich sąsiadów! A w ogóle jak to się stało, że wrócił już z pracy?
– Wywalili cię z roboty czy co?! – zawołał, z rozmachem ciskając
w kąt ten idiotyczny zeszyt, i przeszedł do kuchni przyrządzić sobie
kawę.
Musi odzyskać jasność myślenia. A przede wszystkim nie może
stale dać się ponosić z byle powodu, zbyt wiele w ten sposób ryzykuje.
Wszystko przez to czekanie, można naprawdę się wściec! A może
jednak powinien zadziałać wcześniej? Natychmiast odrzucił tę myśl.
Nie, zrobi tak, jak to sobie zaplanował, tak będzie dobrze. Brakuje mu
jeszcze kilku niezbędnych, bardzo ważnych informacji.
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Księga pierwsza Julia X Merette Julia X Julia Księga druga Julia Merette Julia X Julia Merette Julia X Merette Julia Merette X Księga trzecia Julia Merette X Julia Merette X Epilog Posłowie Podziękowania
Tytuł oryginału SCHWESTERLEIN MUSS STERBEN Wydawca Agnieszka Koszałka Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko Redakcja Jacek Ring Korekta Halina Kozłowska Zuzanna Juźwik Copyright © Aufbau Verlag GmbH & Co. KG Berlin 2014 (Published with Rütten & Loening »Rütten & Loening« is a trademark of Aufbau Verlag GmbH Co. KG) Copyright © for the Polish translation by Mieczysław Dutkiewicz, 2017 Świat Książki Warszawa 2017 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-377-4 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Dla H. – jak zawsze
Prolog Och, jak zimno! Przejmujący ziąb wywołuje dreszcze, choć czuje wyraźnie, jak po jej czole spływa pot. Dręczy ją pragnienie, robi jej się niedobrze. Co gorsza – musi się czym prędzej wysikać. Ręce ma związane na plecach, taśma samoprzylepna wrzyna się boleśnie w skórę na przegubach dłoni. Również nogi są ciasno owinięte taśmą. Tak jakby ktoś wolał nie ryzykować, że uda jej się uwolnić. Zadarta spódniczka odsłania biodra, z T-shirtu pozostały strzępy. Zdesperowana, gwałtownym ruchem przekręca się na bok, uderzając przy tym twarzą o podłogę, a wtedy jakaś drzazga rozcina jej wargę. Natychmiast czuje ciepłą strużkę cieknącą po podbródku, instynktownie próbuje zlizać ją językiem i kosztuje wyrazistego smaku krwi. Nie ma najmniejszego pojęcia, jak długo pozostawała nieprzytomna. Nie wie w ogóle, gdzie się znajduje ani jak się tu dostała. Całe pomieszczenie tonie w mroku, udaje jej się jednak dostrzec mętny zarys drzwi dzięki wąskiej smudze światła w szparze pod nimi. Wygląda na to, że nie ma tu żadnego okna. Wreszcie jej wzrok oswaja się z ciemnością. Teraz widzi jeszcze jakąś przewróconą puszkę z farbą, puste butelki po piwie, opakowanie po pizzy z przylepionymi do niego resztkami sera i kulawy stół, którego brakującą nogę zastępują plastikowe skrzynki, ustawione jedna na drugiej. Nie udaje jej się odczytać napisu na skrzynkach – jest na to za ciemno. Zaschnięta na betonie farba z puszki połyskuje słabo, jakby zawierała jakiś składnik fluorescencyjny. Pod tylną ścianą coś leży. Sądząc po rozmiarach i kształcie, może to być czyjeś skulone ciało. Nie wpada jej na razie do głowy żaden inny pomysł, jak tylko czekać. Czekać, aż to coś się poruszy, wyda jakikolwiek dźwięk. Jednak wokół panuje cisza. Słyszy tylko bicie własnego serca, co jeszcze
potęguje odgłos pulsowania krwi w skroniach. Napięcie paraliżuje ją bez reszty. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że ma przed sobą starą sieć rybacką ciśniętą niedbale w kąt. I to pozwala jej wreszcie odetchnąć głęboko z ulgą. W pomieszczeniu jest gorąco, panuje zaduch, cuchnie stęchlizną. Słonawą wodą. Ropą. Może to hangar na łodzie, usytuowany w jakiejś zatoczce między skałami, przychodzi jej na myśl. Odległy poszum, docierający teraz do jej uszu, stanowi zapewne odgłos przyboju pomiędzy szkierami. Niemal w tym samym momencie wydaje jej się, że słyszy krzyk mewy. Ale tylko przelotnie. Potem rozbrzmiewa raptownie drażniące brzęczenie jakiegoś komara, które zagłusza wszelkie inne dźwięki. Nawet to dudnienie w głowie, zdające nasilać się z każdą chwilą, tak że aż nie może zebrać myśli. Dopiero gdy komar kąsa ją tuż pod okiem, przychodzi olśnienie: muszę krzyknąć, wezwać pomoc. Ale jej głos to niewiele więcej niż ochrypłe skrzeczenie. Ma tak sucho w ustach, że nie może nawet ich otworzyć. Dopiero druga próba okazuje się bardziej udana. – Ratunku! Jest tam kto? Je... Jestem tutaj, chce zakrzyknąć. Jestem tu, czy ktoś mnie słyszy? Urywa jednak w środku zdania. Może rzeczywiście jest tu ktoś, przychodzi jej do głowy. Ktoś, kto mnie pilnuje. Na zewnątrz, przed hangarem. Ktoś, kto tylko czeka na moment, kiedy dam jakiś znak życia. A jeśli usłyszy, że wzywam pomocy, wpadnie tu i mnie załatwi... Ogarnia ją lęk. Wszystkie mięśnie napinają się boleśnie. Zaczyna drżeć jak w febrze i przygryza opuchniętą wargę. Znowu czuje w ustach smak krwi i powracają mdłości. – Ratunku! – wyrzuca z siebie powtórnie i tym razem brzmi to raczej jak rozpaczliwe łkanie niż prawdziwe wołanie o pomoc. Ale ona i tak już wie. Przed hangarem nie ma nikogo. Nie ma też co się łudzić nadzieją, że zjawi się ktoś, aby ją uwolnić. Ani że czyjaś ręka potrząśnie nią i zbudzi z koszmarnego snu. Bo ten koszmar dzieje się naprawdę. I jest tylko jedna osoba, która w ogóle wie, gdzie ona się teraz znajduje. Ten, kto jej to zrobił. Jest najzupełniej pewna, że tą osobą jest mężczyzna. I nie jest pewna, czy
rzeczywiście chce, aby on tu wrócił. Nagle zdaje sobie sprawę, że ten mężczyzna to przecież jej jedyna szansa. Jeśli on nie zjawi się tu ponownie, czeka ją... pewna śmierć. Śmierć z pragnienia. Śmierć głodowa. Albo też zginie pożarta przez jakieś zwierzęta, które wcześniej czy później zawędrują tu i natkną się na hangar. Kuny. Szczury. Może jakiś zabłąkany lis. Albo bezpański pies. To nieznośne kołatanie w głowie nasiliło się już do tego stopnia, że znowu ogarnia ją paniczny lęk przed utratą świadomości. Desperacko usiłuje zignorować ból i skupić całą uwagę na czymś innym. Na jakimś imieniu. Nazwie miejscowości. Na dacie i miejscu urodzenia. Ma metr sześćdziesiąt dziewięć wzrostu, waży pięćdziesiąt osiem kilogramów, jest blondynką, ma szare oczy, żadnych znaków szczególnych, ulubione danie to lazania, ulubiony trunek whiskey sour, ulubiony aktor Colin Farrell, ulubiona aktorka Penelope Cruz, ulubione zespoły muzyczne Snow Patrol, Arctic Monkeys, Razika. W tej kolejności. Nie, najpierw Arctic Monkeys, po nich Snow Patrol. Wszystko jedno – przywołuje się do porządku – przecież to nieważne, chodzi o to, aby nie dać się tej postępującej niemocy, nie przestawać z nią walczyć. A więc dalej. Lubi poezję Sylwii Plath. I nigdy nie zrozumie, jak ktoś mógł kiedykolwiek uznać Peer Gynta za wielką literaturę. Jakiś czas temu wygłosiła referat na temat tego dramatu, utrzymując przy tym, że Peer Gynt chodził zapewne całymi dniami naćpany, od rana do wieczora. I nadal jest przekonana, że miała pod tym względem rację... Dalej! Aktualnie nie ma stałego partnera, ale mieszka z cętkowanym kotem, którego niedawno przygarnęła i któremu musi jeszcze znaleźć jakieś imię. Zimą relaksowała się w szwedzkim ośrodku narciarskim Idre Fjäll, a ostatnie lato spędziła we Francji nad Atlantykiem. W miejscowości o nazwie... Jakoś na H... Znowu ogarnia ją panika, bo nie potrafi sobie przypomnieć nazwy tej miejscowości. Na północ od Biarritz... jedna miejscowość to Capbreton, a... Hossegor! No właśnie! Tok myśli urywa się raptownie, a ona widzi teraz siebie samą jak na filmie. Znajduje się na jakiejś klatce schodowej, za nią rozlegają się nagle czyjeś kroki, widzi cień, silne ramię chwyta jak w kleszcze jej głowę, odcinając dopływ powietrza, jednocześnie dłoń przyciska jej do twarzy jakąś szmatę czy chustkę, a potem... Nie wie, co potem. Nic nie pamięta, nie może sobie
przypomnieć, co było dalej. Nadal dokucza jej ziąb. I nadal chce jej się sikać. Kołatanie w głowie przerodziło się w ustawiczny ból, który pulsującą falą rozchodzi się teraz po ramionach i piersiach, zapalając pod powiekami jaskrawe błyski światła, gdy tylko zamyka oczy. Nie czuje już rąk ani nóg, tak jakby przestały być częścią jej ciała. Miejsca na twarzy, gdzie ugryzł ją komar, swędzą niemiłosiernie. Jak długo tu leży? Ile upłynęło czasu? Nie ma zielonego pojęcia. W każdym razie smuga światła pod drzwiami zdążyła poszarzeć, puszka po farbie, stół i sieć rybacka ledwo już majaczą w ciemności. Próbuje liczyć. Jest lato, dni są długie, słońce zachodzi dopiero około północy. Kiedy została uśpiona, było wczesne popołudnie, a więc musiało minąć co najmniej siedem godzin, odkąd tu leży, może nawet więcej. Hossegor, powtarza sobie nieoczekiwanie w myślach, tak jakby miało jakiekolwiek znaczenie, czy uda jej się zachować tę nazwę w pamięci, czy też nie. Tamta droga na plażę wiodąca przez dolinę usianą wydmami, gorące rozdygotane powietrze i... Pamięć podsuwa jej raptem inną scenę: oto ktoś znienacka przyciąga ją do siebie... jego chrypliwy szept... jego skóra, lepka od potu... dłonie na jej ciele, usta na jej włosach, szyi, powoli schodzą niżej, suną po jej piersiach, po brzuchu... Musiała przysnąć na krótko. Zapaść w drzemkę, jakby w ucieczce przed światem, który nie może być realny. Kiedy słyszy zgrzyt klucza przekręcanego w zamku, nie zdaje sobie w pierwszej chwili sprawy z tego, gdzie jest. W następnym momencie oślepia ją jaskrawy snop światła latarki skierowanej prosto w jej twarz. A jednak on wrócił, przychodzi jej na myśl. Trzeba się odezwać, powiedzieć coś. On musi udzielić mi odpowiedzi, wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Nie może jednak wydobyć z siebie głosu, jedynie jej oddech ulega przyśpieszeniu – sama słyszy wyraźnie, jak zieje. Mężczyzna nachyla się nad nią, a ona dostrzega, choć niezbyt wyraźnie, maskę na jego twarzy. Czerwona czapka z pomponem, bulwiasty nos, krzaczaste brwi, pomalowane na biało. Biała plastikowa broda, taka jak u jarmarcznych kukiełek. Krasnal, przychodzi jej raptem na myśl. Krasnal z bajki.
Krasnal przytyka jej do ust butelkę z wodą, a ona pije tak łapczywie, że większość płynu ścieka po podbródku na porwany T-shirt. Krztusi się, nie może opanować nagłego kaszlu, mimowolnie oddaje przy tym mocz i odczuwa ulgę, ale tylko przez moment. Bo oto promień światła wędruje po jej ciele, a głos zza maski mówi cicho: – Zafajdana świnia! – Przepraszam... – udaje jej się wykrztusić. – Ale... Krasnal unosi dłoń na znak, że nie chce słuchać jej tłumaczenia. Na kciuku nosi srebrny sygnet z jakimś wymyślnym grawerunkiem, zapewne celtyckim. Przegub ręki zdobiony jest tatuażem, który przywodzi jej na myśl trumnę: jakiś prostokąt z krzyżem. Z oglądanych programów telewizyjnych zapamiętała, że tego typu informacje mogą się okazać bardzo ważne. Krasnal ze srebrnym sygnetem na palcu i tatuażem na przegubie ręki. Nie, nie krasnal, ale jakiś typ w masce krasnala, poprawia się w duchu. To przecież różnica. Krasnal bierze teraz do ręki nóż i przecina jej więzy na nogach. Stara się przy tym usilnie nie dotknąć mokrych miejsc na jej ciele. Tak jakby musiał się zmagać z silnym uczuciem wstrętu. Następnie przecina taśmę na nadgarstkach, a ona zaczyna odczuwać wyraźnie mrowienie w palcach, do których ponownie dopływa krew. Zalatuje od niego piwem i czymś jeszcze. Potem! Czuć też jakiś tani dezodorant. Pomaga jej wstać i przez chwilę musi ją podtrzymywać, dopóki nie zdoła sama utrzymać równowagi. Nieoczekiwanie przyciska jej do ust ostrze noża. – Niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy krzyczeć – mamrocze pod nosem. I natychmiast dodaje: – Zresztą i tak nic by to nie dało. Tu nikt cię nie usłyszy. Zamek jest daleko stąd, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, a twój książę znalazł już sobie inną oblubienicę. Nie zjawi się, żeby pośpieszyć ci z pomocą. Wygląda chyba na to, że zamierza uraczyć ją jakąś bajką... – Przestań! – Jej szept brzmi nadal ochryple. – Błagam, powiedz mi tylko, czego chcesz. Nie wiem, kim jesteś. Nie zrobiłam ci nic złego. Dlaczego...
– Masz słuchać, co mówię – przerywa jej. – I nie zadawać żadnych pytań. Tylko słuchać. Zadawanie pytań nic ci nie da. – Staje za jej plecami i wypycha ją na zewnątrz. Zapadł już prawie zmrok, ale księżyc oblewa całą okolicę zimnym, jakimś nierzeczywistym blaskiem. Nieco bardziej na prawo stoi zaniedbana altanka. Drewniana kładka prowadzi poprzez gęste sitowie nad wodę. Lśniące głazy spoczywają na dnie zatoki, widzi je jako czarne cienie, w oddali wydaje się przezierać jasny zarys linii kipieli. – Czego ode mnie chcesz? – wykrztusza z trwogą, kiedy mężczyzna, trzymając ją mocno za ramię, a w drugiej ręce nadal ściskając nóż, przyprowadza ją na koniec kładki. Jest wysoki, co najmniej o głowę wyższy od niej i porusza się z kocią zwinnością, co oznacza, że jest wysportowany. Młody, niewiele starszy ode mnie, przychodzi jej na myśl. Jego głos jest jej całkowicie nieznany. Ale to wrażenie może być mylne. Maska zmienia przecież głos. Ta idiotyczna maska potęguje też zresztą jej strach, bardziej niż sam nóż. – Czego ode mnie chcesz? – powtarza, uświadamiając sobie, że głos jej drży. – Teraz nauczysz się pływać – odpowiada mężczyzna. – Siostrzyczka musi umieć pływać, w przeciwnym razie utonie. Rozbieraj się! – rzuca rozkazującym tonem. – Co takiego? Po co? Nie chcę, ja... – Rozbieraj się! Ostrze noża wskazuje teraz na jej tenisówki. Nachylona, trzęsącymi się rękami rozwiązuje sznurowadła i po chwili czuje pod stopami chłodny dotyk zmurszałych desek kładki. Ostrze noża wędruje po jej nogach w górę, do skraju spódnicy, którą właśnie śpiesznie podciągnęła na uda. – Dalej! Niełatwo zdjąć tę obcisłą spódnicę. Znowu dostrzega mokre plamy na ubraniu i uświadamia sobie, że zaczerwieniła się ze wstydu. – Dalej! Zaczyna ściągać przez głowę T-shirt i dostrzega, że mężczyzna patrzy na stanik, pod którym odznaczają się wyraźnie stwardniałe od
zimna sutki. – Czego chcesz? – wyrzuca z siebie ponownie, czując, jak po twarzy ciekną jej łzy. Mężczyzna nie odpowiada, ale ona widzi, że nóż w jego dłoni drży lekko. Sięga rękoma za siebie, aby rozpiąć stanik. – Nie, zostaw! – słyszy spod maski jego zmieniony, jakby zdyszany głos. – Wystarczy. Jednocześnie chwyta ją oburącz i popycha mocno, a ona zatacza się w tył i spada z kładki. Słyszy jeszcze jego okrzyk: – Płyń! – i momentalnie pochłania ją woda. Instynktownie zaczyna gorączkowo machać rękami i nogami, dopóki nie wypływa na powierzchnię. Przez krótką chwilę widzi nad sobą jego cień na kładce. Potem znowu oślepia ją snop światła latarki. – Płyń! Pokażę ci dokąd! Odwraca się więc i płynie posłusznie w kierunku wskazywanym przez latarkę. Jakieś wodorosty ocierają się o jej nogi. Pocieszające jest to, że chłód wody łagodzi swędzenie, pamiątkę po ugryzieniu komara. Kiedy zanurza w niej twarz na nieco dłużej, niż wymaga tego właściwa kolejność ruchów, dociera do niej znowu jego krzyk: – Płyń! Masz płynąć! Im bardziej oddala się od brzegu, tym chłodniejsza staje się woda. Czuje już, jak mięśnie zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa. Próbuje zachować kontrolę nad oddechem i odnaleźć odpowiedni rytm. Od najbliższej wysepki dzieli ją jakieś sto metrów, z pewnością nie więcej. A tyle właśnie wynosił dystans na uniwersyteckich zawodach pływackich; pokonała go wtedy w ciągu minuty i dwudziestu siedmiu sekund. Snop światła latarki już jej nie dosięga, ale woli się nie odwracać, aby sprawdzić, czy mężczyzna stoi nadal na pomoście. Skały sterczące z wody wznoszą się przed nią niczym mroczna ściana. Księga pierwsza
Oh baby, it’s a cruel, cruel world „Och, kochanie, jakże okrutny, okrutny jest ten świat” (z repertuaru norweskiego zespołu rockowego Dance with a Stranger)
Julia Dwa dni wcześniej Julia stała na dachu pod bezkresnym błękitem nieba. Wow, to jest to! – zachwycała się w duchu. Tu mogłabym spędzić resztę życia, doczekać spokojnej starości! Ale w następnej chwili zaśmiała się, rozbawiona własnymi myślami. Właśnie ukończyła dwadzieścia cztery lata i zazwyczaj nie zaprzątała sobie głowy rozważaniami na temat upływu czasu. Dziś jednak po prostu przepełniała ją radość, bo po długich poszukiwaniach znalazła wreszcie dla siebie mieszkanie, nie tylko położone w centrum miasta, ale również na jej kieszeń. W ubiegłym roku uzyskała stopień licencjata nauk humanistycznych w dziedzinie sztuki, ale Oslo raczej nie było miejscem, z którym chciałaby wiązać się na stałe. Wróciła więc do Bergen i na razie wprowadziła się z powrotem do matki. A teraz nie tylko podejmuje studia magisterskie w Akademii Sztuk Pięknych na Str¸msgate, ale ma też w końcu własne cztery kąty! Własne i to nie byle jakie! Prawdziwy strzał w dziesiątkę: duży i mały pokój na przebudowanym strychu przy Magnus Barfots Gate, z kuchnią na tyle obszerną, by mogła pomieścić stół co najmniej na sześć osób, do tego łazienka z wanną na mosiężnych lwich łapach. Ale wszystko to bije na głowę płaski, kryty papą dach tuż przed jej oknem: wystarczy wyjść przez nie... i w jednej chwili ma się cały świat u stóp. Obmyśliła już sobie nawet dokładnie, gdzie ustawi doniczki z kwiatami, pasiasty czerwono-biały leżak i stół kreślarski z koślawym krzesłem kupionym na pchlim targu. Super będzie tu pracować w piękną pogodę, mając przed sobą panoramę połowy miasta, aż po port. A prognoza pogody rysuje się bardzo zachęcająco: zapowiedziano właśnie długie, upalne lato. Kopnęła leżący przed nią kamyk. Przetoczył się przez krawędź
dachu i spadł, znikając jej z oczu, daremnie jednak czekała na jakiś odgłos uderzenia. Słyszała tylko przytłumiony, odległy gwar uliczny z Hĺkonsgate. Nie miała odwagi podejść bliżej i spojrzeć w dół. Takie emocje nie były jej mocną stroną, zazwyczaj nie czuła się zbyt pewnie nawet na schodach i była stokrotnie wdzięczna rodzicom za to, że nigdy nie przyszło im do głowy namawiać ją na górskie wspinaczki. Zresztą trudno by jej było wyobrazić sobie własną matkę, jak w rakach na nogach i w kasku wspina się z liną po stromej ścianie fiordu. Albo Jana-Ole jako samotnego wspinacza, pozbawionego asekuracji; to już w ogóle nie do pomyślenia! Na szczęście jej prywatny taras na dachu okazał się dostatecznie rozległy, aby poruszać się po nim swobodnie, nie zbliżając się zanadto do krawędzi. Miała też nadzieję, że nigdy nie będzie musiała skorzystać z żelaznych schodów pożarowych instalowanych w Bergen w niemal każdym domu mieszkalnym. Weszła z powrotem do mieszkania przez okno i udała się do kuchni, aby przyrządzić sobie espresso. Każdy jej ruch, każdy krok rozbrzmiewał głośno i odbijał się echem od jeszcze gołych ścian. Wprowadziła się tu niedawno i do tej pory zdążyła wciągnąć po schodach jedynie rzeczy naprawdę niezbędne. Ale to nic. W ciągu najbliższych dni znajdzie trochę czasu i wtedy rozwiesi stare plakaty filmowe i poustawia regały, pomaluje kuchnię na ładny ciemnoniebieski kolor, a potem urządzi swój pokój. Albo po prostu posłucha muzyki; nastawi ją tak głośno, żeby sąsiedzi z dołu zorientowali się, co ich czeka w najbliższej przyszłości. Woda w ekspresie zaczęła bulgotać. Julia otworzyła jeden z kartonów, w które spakowała się do przeprowadzki, i wyjęła z niego filiżankę. Swoją ulubioną, tę z napisem: I GOT NOTHING TO WEAR. Nalała sobie kawy i już miała wyjść z nią ponownie na słońce, gdy nagle zmieniła zdanie. Nieoczekiwanie zapragnęła posłuchać właśnie tam, na dachu, muzyki. Teraz, natychmiast. A konkretnie przypomnieć sobie Amy Macdonald w piosence Footballer’s Wife i zaśpiewać razem z nią, tańcząc przy tym solo na dachu. But the footballer’s wife tells her troubles and strife, I just don’t care in the end who is she to pretend, that she’s one of them, I don’t think so... Trudno, kawa musi zaczekać na swoją kolej. To nic, tym bardziej,
że espresso lubi i zimne. Jej przyjaciele już nie raz uznali to za powód do kpin. Ona jednak trwała przy swoim: w ten sposób przynajmniej nie musi się obawiać, że sparzy sobie język. Odstawiła filiżankę na parapet i zaczęła szukać płyty Amy Macdonald. Po przejrzeniu trzeciego kartonu dała za wygraną. Brakowało akurat tego CD, pozostałe były w komplecie. Właściwie nie musiała się nad tym długo zastanawiać, sprawa była całkowicie jasna. Matka w ciągu tych paru tygodni, kiedy mieszkały razem, nabrała irytującego zwyczaju wypożyczania sobie jej płyt na chybił trafił, bez szczególnej koncepcji, a to, co przypadło jej do gustu, znikało zazwyczaj bezpowrotnie w jej zabałaganionym gabinecie, gdzie w przerwie między jednym pacjentem i drugim pozwalała sobie zapalić papierosa i nucić do muzyki z płyty. Zapewne płyta Amy Macdonald wpadła jej w ręce, zanim jeszcze Julia zaczęła ładować swoje rzeczy do kartonów. W ogóle matka uwielbiała myszkować w pokoju Julii i nie zdołały wyleczyć jej z tego nawyku rozmaite próby nawracania podejmowane przez córkę w ciągu wszystkich dwudziestu czterech lat jej życia. Być dzieckiem pani psycholog to czasem naprawdę żaden powód do radości. Julia kochała matkę, ale cieszyła się, że od tej pory Merette nie będzie już mogła sprawować nad nią tej uciążliwej, fanatycznej wręcz kontroli, nakazywanej przez skrzywienie zawodowe. A swoich płyt wcale nie zamierzała pozostawiać matce na zawsze, o nie! Nie ma mowy! Odbierze je jak najszybciej! Podniosła wzrok na filiżankę z kawą stojącą na oknie i kiwnęła głową. Masz grzecznie czekać na mnie, rozumiesz? Zaraz przyjdzie kolej na ciebie. Nie zmarnowała wiele czasu na dokonanie wyboru: top zdobiony deseniem w truskawki czy inny, cały różowy? Strój uzupełniła najkrótszą spódniczką, jaką zdołała znaleźć, nałożyła na rzęsy odrobinę mascary i oto była już gotowa do jazdy na swojej kolarce kupionej jeszcze w Oslo. Dwudziestoczterostopniowa przerzutka na oba koła, hamulce Shimano i lśniąca błękitem rama! W wózkarni natknęła się na pryszczatego piętnastolatka, który na jej widok spłonął w jednej chwili tak intensywnym rumieńcem, że mógłby posłużyć jako idealny element sygnalizacji świetlnej zakazującej
wjazdu na skrzyżowanie. Jąkając się, zaproponował gorliwie, że wyniesie jej rower na ulicę. – Za dziesięć lat, może! – rzuciła beztrosko i śmiejąc się potrząsnęła głową, odrzucając do tyłu blond włosy. Miała tylko nadzieję, że chłopiec, owładnięty swymi fantazjami, w porę weźmie zimny prysznic. Pół godziny później znalazła swoją Amy Macdonald, tak jak przypuszczała, w gabinecie matki pomiędzy stertą fachowych czasopism i jakimiś notatkami do przygotowywanego artykułu. Merette nie było akurat w domu, a Julia wykorzystała okazję, aby odwrócić sytuację: tym razem to ona mogła poszperać w pokoju matki. Nie znalazła jednak nic godnego uwagi, a zwłaszcza tego, czego właściwie szukała: najdrobniejszego choćby dowodu świadczącego o istnieniu jakiegoś romansu. Kiedy obie rozmawiały ostatnio przez telefon, mowa była o jakimś koledze poznanym na konferencji. Merette miała się z nim spotkać na „służbowym obiedzie”. W swojej ulubionej włoskiej knajpce! To oczywiście wzbudziło w Julii natychmiast podejrzenie, gdyż matka z reguły stanowczo odrzucała wszelkie propozycje wybrania się z „kolegami” dokądkolwiek, gdzie pamiętano ją z czasów, kiedy była jeszcze z Janem-Ole i gdzie z tego powodu mogłyby w mgnieniu oka zrodzić się niepotrzebne plotki. Jak mawiała Merette: „Nie chcę, żeby Gennaro ubzdurał sobie coś, o czym w lot zacznie gadać pół miasta”. Co prawda, Julia była zdania, że matka mogłaby sobie pozwolić na niewielką przygodę, miała nawet nadzieję, że „to” się wreszcie wydarzy. Przecież tu coś jest nie tak... Po rozwodzie Merette Schulman, po mężu Andersen, wówczas kobieta trzydziestodziewięcioletnia i przy tym doświadczona psychoterapeutka, zdecydowała się na życie w celibacie. Co więcej, przy lada sposobności twierdziła, że abstynencja seksualna pozwoli jej zachować „niewyobrażalną wolność duchową”. Cokolwiek miało to oznaczać, od rozwodu upłynęło już niemal dziesięć lat i Julia ostatnio zaczęła nie na żarty lękać się o swoją matkę. Sama potem nie wiedziała, dlaczego w ogóle zajrzała do tego pudełka po CD, zamiast po prostu włożyć je do swojej torby. Może podświadomie przyzwyczaiła się już do tego, że u Merette, znanej ze swojej niechęci do jakiejkolwiek formy ładu i porządku, pudełko po
płycie wcale jeszcze nie oznacza, że jest w nim płyta. I rzeczywiście tak było również tym razem: pudełko było puste. Julia machinalnie sięgnęła po pilota leżącego na biurku. Odtwarzacz jak zwykle pozostawał w stanie czuwania, była więc przekonana, że za chwilę usłyszy, jak Amy Macdonald śpiewa o Victorii Beckham: ...but the footballer’s wife tells her troubles and strife... Zamiast tego z głośnika rozległ się męski głos. Dopiero po chwili Julia zorientowała się, że głos nie pochodzi z płyty CD, lecz jest to fragment rozmowy odbywanej w trakcie sesji terapeutycznej. Potem dostrzegła też pamięć USB tkwiącą w gniazdku. Zaskoczona chciała wyłączyć odtwarzanie, ale słowa, jakie właśnie dotarły do jej świadomości, sprawiły, że zamarła z przerażenia: „Pierwsze morderstwo popełniłem, kiedy miałem czternaście lat. W tak młodym wieku nie powinno się nikogo zabijać, na to jest jeszcze za wcześnie. Może właśnie dlatego nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Wie pani, wydaje mi się, że tak naprawdę nie rozumiałem nawet, co robię. To chyba możliwe, prawda?”. Jako odpowiedź Julia usłyszała jedynie kaszlnięcie. Oszołomiona, opadła powoli na ciężki skórzany fotel, w którym matka prawdopodobnie siedziała podczas tej rozmowy – jak zwykle z głową wspartą na dłoni i ze wzrokiem skierowanym gdzieś w pustkę przed siebie, jakby w celu zasygnalizowania rozmówcy, że słucha go uważnie, ale nie chce dręczyć go natrętnymi pytaniami. „A skąd przekonanie, że nie zrobiło to na panu żadnego wrażenia”, zapytała cicho Merette. „Pomyślałem, że może właśnie dlatego... No, że w jakimś sensie odczułem wtedy przyjemność. Spodobało mi się”. „Potrafi pan opisać to trochę dokładniej?”. „Jeszcze dokładniej? Proszę bardzo! Odczuwałem przyjemność, patrząc, jak ta mała zdzira miota się i wymachuje rękami, kiedy nie dawałem jej wypłynąć na wierzch. Aż w końcu przestała się szamotać”. „Znał pan tę dziewczynkę?”. „Jasne. Przecież była moją siostrą”. „A czym właściwie zawiniła, że pańskim zdaniem zasłużyła na karę?”.
„Bystra z pani kobieta, naprawdę. Skąd pani wie, że chciałem ją ukarać?”. „Pomyślałam, że pewnie z tego powodu postanowił pan...”. „Dokładnie tak było. Ona zawsze była taka... Wie pani przecież, jakie bywają niekiedy małe dziewczynki”. „Nie, nie wiem, co pan ma na myśli. Proszę spróbować wyjaśnić mi to bliżej”. „Z pewnością wie pani dobrze, o czym mówię. Jest pani bystra, już to powiedziałem. Taka też była moja mała siostrzyczka. Nie, to nie tak. Wcale nie była sprytna, tylko ja ją za taką uważałem. I dlatego musiałem ją ukarać. Nie znoszę, kiedy ktoś myśli, że jest mądrzejszy od innych”. Milczenie. Ciszę przerywał teraz miarowy odgłos, który Julia odbierała jako oddech mężczyzny. Słyszała jeszcze inny dźwięk: brzmiało to tak, jakby ktoś bezustannie stukał butem o podłogę. A takie nerwowe zachowanie nie mogło kojarzyć się jej z matką. Kiedy nieoczekiwanie pacjent odezwał się ponownie, jego głos nabrał jakiegoś nowego, trudnego do zdefiniowania tonu. „Teraz zastanawia się pani, jak powinna postąpić, czy tak? Bo przecież nie można wykluczyć, że nadal to robię. Że nie mogę tego znieść, jeśli ktoś uważa się za mądralę. A przecież dopiero co powiedziałem, że jest pani bardzo bystra. Musi pani jednak słuchać dokładnie, co mówię. Powiedziałem, że jest pani bystra – nie, że uważa się pani za bystrą. A to już jest różnica”. „Dajmy temu spokój, w ten sposób nie zajdziemy daleko. Nie mówmy o mnie, lecz o panu. Zamierzał mi pan wyjawić, dlaczego...”. „To nieprawda, wcale nie miałem takiego zamiaru. Ale może faktycznie zmieńmy trochę temat, zróbmy coś dla urozmaicenia naszej rozmowy. Proszę opowiedzieć mi coś o sobie. Na przykład... co pani porabia w czasie, gdy nie zajmuje się akurat jakimś czubkiem? Ma pani w ogóle dzieci? Założę się, że tak. Ale jest pani bez męża, zgadłem? Ile ich jest? To znaczy, ile dzieci, nie facetów...”. „Niech pan przestanie. Proszę sobie darować to przedstawienie, dobrze?”. „Cóż to, już zdenerwowana? Ale dlaczego? Moim zdaniem taka
niewinna pogawędka bywa przydatna, może nam tylko ułatwić sytuację, bo zbuduje wzajemne zaufanie. Ja opowiedziałem już pani to i owo o sobie, teraz kolej na panią. No więc, co pani ukrywa, jakie ma sekrety? Bez obawy, może mi się pani spokojnie zwierzyć, umiem dochować tajemnicy, słowo. Zastanawiałem się już nawet, czy nie zdecydować się na psychologię. Chodzi mi o studia na uniwersytecie i w ogóle... Moglibyśmy wtedy porozmawiać czasem jak koledzy po fachu. Ja bym opowiadał trochę o tym, co znowu przeskrobałem, a pani...”. Julia nagle doszła do wniosku, że ma dość. Usłyszała już wystarczająco dużo! Cała ta rozmowa wydała jej się tak upiorna, że czym prędzej wyłączyła odtwarzacz. Zrobiło jej się żal matki. Cóż to, u diabła, za okropny zawód, jeśli trzeba słuchać, jak ktoś wyznaje ci, że mając czternaście lat, zabił swoją małą siostrę? Co gorsza, zapewne okaże się jeszcze, że nie była to jego jedyna ofiara. Przecież ten typek powiedział wyraźnie „pierwsze” morderstwo. Czyli były jeszcze następne! A teraz ten typ, jak widać, zamiast w pudle, siedzi sobie spokojnie, zadowolony z siebie, u psychoterapeutki, a ta ma wysłuchiwać całego tego gówna i nie może z tym nic zrobić, bo obowiązuje ją tajemnica lekarska. – Nie, dosyć tego! – krzyknęła Julia, przerywając ciszę gabinetu. – To wszystko nie ma sensu! Coś podobnego! Żeby jakiś morderca siedział sobie jak gdyby nigdy nic u jej matki! Merette nie jest przecież biegłą sądową, zwykle zajmuje się ludźmi, którzy chcieli skoczyć z mostu do rzeki, bo nie radzili sobie w życiu, albo uzależnili się od alkoholu czy narkotyków, ponieważ stracili pracę, odeszła żona, rzucił mąż i tak dalej. Starała się pomagać tego rodzaju rozbitkom życiowym, nie miewała jednak do czynienia z seryjnymi mordercami, którzy zabijają małe dziewczynki, bo te wydają im się zbyt sprytne. I nagle ją olśniło. No tak, to na pewno dlatego. Mama od jakiegoś czasu pracuje dorywczo jako docent na uniwersytecie. A nagranie, którego fragmentu przed chwilą słuchała, to po prostu rodzaj szkolenia, prawdopodobnie chodzi tu o przećwiczenie określonych taktyk prowadzenia rozmowy z pacjentem. Żeby przygotować się na rozmaite sytuacje, na przykład: jak reagować na próby pacjenta zbicia cię z tropu.
Coś w tym stylu! Tak, to na pewno takie szkolenie. Bo przecież nawet Merette nie jest aż taką bałaganiarą, żeby zostawić nagranie autentycznego wywiadu terapeutycznego praktycznie na wierzchu. To do niej niepodobne. Do spraw swoich pacjentów podchodziła zawsze niezwykle rzetelnie, można było na niej całkowicie polegać. A tego rodzaju nagrania przechowywała każdorazowo w specjalnym stalowym sejfie tuż obok biurka. Julia odetchnęła z ulgą. – Co za gówniany zawód! – mruknęła głośno. Wstała z fotela, którego skórzane obicie wydało odgłos przypominający ciche mlaśnięcie. Czuła, że całe plecy ma mokre od potu. Nie mogąc się zdecydować, czy ma szukać dalej, stała przez chwilę pośrodku pokoju z pustym pudełkiem po płycie w dłoni. Nagle niepokój odezwał się ponownie. Jakieś idiotyczne przeczucie, które mówiło jej, że sprawa jest jednak całkiem, ale to całkiem poważna. Coś na pewno nie jest w porządku. Dlaczego właściwie Merette nadal nie ma w domu? Gdzie ona się podziewa? W pewnej chwili zauważyła na parapecie okiennym, obok bukietu sztucznych kwiatów, który przed laty zrobiła z kolorowej bibułki na urodziny dla mamy, swoją płytę, a do niej doczepioną małą żółta karteczkę samoprzylepną: Koniecznie zwrócić Julii. W przeciwnym razie znowu się wkurzy. Wspaniale, mamo, pomyślała Julia. Nieźle dobrane słownictwo jak na psychologa! Nadal nie mogła się pozbyć tego dziwnego uczucia niepokoju i w końcu postanowiła zatelefonować do matki. Nie musi się przecież przyznawać do tego, że stoi właśnie w jej gabinecie i w dodatku przetrząsnęła jej rzeczy. Powie, że wpadła tu spontanicznie, żeby się z nią zobaczyć, ale ku swemu rozczarowaniu nie zastała jej w domu. Tylko tyle. Nic więcej nie musi wyjaśniać. Ale sygnał w komórce brzęczał bezustannie, a matka nie odbierała. Skrzynka pocztowa była oczywiście jak zwykle wyłączona. Julia przeszła do kuchni, nalała sobie szklankę wody z kranu i wypiła ją. Nie miała zielonego pojęcia, co teraz zrobić. W pierwszym momencie, kiedy w jej komórce leżącej na blacie
kuchennym włączył się nagle sygnał wibracyjny, drgnęła zaskoczona. Potem nadeszło uczucie ulgi: jak dobrze, że Merette oddzwoniła tak szybko! – Dzień dobry, mamo! – zawołała uradowana. – Merette? – dodała po chwili, ponieważ nikt nie odpowiadał. Dopiero teraz rzuciła okiem na wyświetlacz. Napis informował: „Numer nieznany”. – Halo, kto tam?! – krzyknęła Julia. – Z kim mówię? – Ale zamiast odpowiedzi, słyszała nadal jedynie cichy szmer. A gdzieś w tle rozbrzmiewał ostry krzyk mewy.
X 1 dzień wcześniej Zdawał sobie sprawę, że jest bliski szału. Że nie jest już po prostu rozdrażniony, lecz wręcz wściekły. Bo wszystko jakby sprzysięgło się przeciw niemu osobiście, wszystko wydawało się pomyślane tak, aby nadepnąć mu na odcisk. Wywieść go w pole. A nawet gorzej: udupić na cacy! Każda następna stronica, na którą rzucał okiem, tylko wzmagała furię. Tym bardziej że za ten zeszyt zapłacił ponad osiemdziesiąt koron! A ta kretyńska laska z kiosku z gazetami jeszcze go zachęcała: „To najnowszy numer – zapewniła – akurat jak dla pana! Ale proszę mi potem powiedzieć, jak się panu spodobało”. Zwykła idiotyczna gadka, żeby wziąć go na lep! A on dał się na to nabrać. Wyłożył forsę i jeszcze się ucieszył. Prawie tak jak dawniej, kiedy udawało mu się uskładać z kieszonkowego na nowego matchboxa. Kiedy wrócił do domu, skręcił sobie jointa i wciągnął dym tak głęboko, żeby zakręciło mu się w głowie. Dopiero potem otworzył zeszyt i już przy pierwszym teście doznał rozczarowania. Długie rządki liter, z których miał ułożyć określone kombinacje. Nie zajęło mu to nawet trzydziestu sekund! Potem jakieś symbole, u których należy odnaleźć wzajemne podobieństwa. Dziesięć sekund. Proste anagramy: EKRAN = RANEK, KSERO = OKRES, ABSURD = BRUDAS, BURZA = ARBUZ. Mniej niż dziesięć sekund. Fragmenty wyrazów, galimatias liter, łatwiej chyba już nie można. Nie warto nawet spisywać rozwiązania. Ani sprawdzać, ile zajęło mu to czasu. Najchętniej podarłby ten zeszyt na strzępy i cisnął do śmieci. Niecierpliwie zdusił jointa, machinalnie zerkając na następną stronę. Labirynt-szarada z poszukiwanym przysłowiem. Litery należy ułożyć we właściwym porządku. Pierwsze słowo to KAŻDA, potem
DOGRA, potem... Zastygł w bezruchu. Nie, to bez sensu, jakaś bzdura, żadne przysłowie nie zaczyna się w ten sposób. Zdecydował się spojrzeć jednak na zegarek i jeszcze raz przeczytał polecenie. Może znajdzie tam jakąś wskazówkę... Labirynt, litery mają utworzyć niewidzialną linię wiodącą przez plątaninę znaków. Zaczął ponownie od KAŻDA, tym razem skupiając na szaradzie całą swoją uwagę. Coś mu mówiło, że musiał za prędko zasugerować się pierwszym wrażeniem, że chodzi tu o jakieś inne słowo, że zadanie jest łatwiejsze, niż przypuszczał. Że właściwie powinien odgadnąć rozwiązanie na pierwszy rzut oka. Chwycił za ołówek, łącząc kolejno poszczególne litery. Nim upłynęła minuta, przysłowie widniało jak na dłoni: KAŻDA DROGA ŻYCIOWA JEST SŁUSZNA, NAWET TA OKRĘŻNA. Całkiem porąbane, pomyślał. Nie ma takiego przysłowia, musieli to sami ułożyć. Ale jednak... Minuta na takie pierdoły to stanowczo za długo! Taki bełkot powinien był odgadnąć znacznie prędzej! Co się z nim dzieje?! Przez uchylone okno wdarły się do pokoju ostre dźwięki elektrobeatu. Chociaż zapadał już wieczór, nadal panował upał. Wstał i zatrzasnął okno. To pewnie znowu ten dupek z bocznego skrzydła. Frajer właściwie już za stary na słuchanie elektrobeatu. Początki łysiny czołowej i dyskretny, wstydliwie maskowany w uchu aparacik, do tego ten nieodłączny garnitur, nawet gdy facet wynosi śmiecie. Raczej z gatunku tych, co to na festiwalu piosenki Eurowizji oklaskują jakiś głupawy przebój nawiązujący do folkloru Norwegii. No, może się myli. W każdym razie ten palant nie ma prawa terroryzować swoich sąsiadów! A w ogóle jak to się stało, że wrócił już z pracy? – Wywalili cię z roboty czy co?! – zawołał, z rozmachem ciskając w kąt ten idiotyczny zeszyt, i przeszedł do kuchni przyrządzić sobie kawę. Musi odzyskać jasność myślenia. A przede wszystkim nie może stale dać się ponosić z byle powodu, zbyt wiele w ten sposób ryzykuje. Wszystko przez to czekanie, można naprawdę się wściec! A może jednak powinien zadziałać wcześniej? Natychmiast odrzucił tę myśl. Nie, zrobi tak, jak to sobie zaplanował, tak będzie dobrze. Brakuje mu jeszcze kilku niezbędnych, bardzo ważnych informacji.