bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 264
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 232

To oslepiajace, nieobecne swiat - Tahar Ben Jelldun

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :757.8 KB
Rozszerzenie:pdf

To oslepiajace, nieobecne swiat - Tahar Ben Jelldun.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 251 osób, 165 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

1 Długo szukałem Czarnego Kamienia* oczyszczającego duszę ze śmierci. Mówiąc „długo", myślę o studni bez dna, tunelu, który drążyłem palcami i zębami, z niezmordowaną nadzieją, że dostrzegę - choćby tylko na minutę, nieskończenie długą minutę - promień światła, iskrę, która odciśnie mi się na dnie oka i której moje ciało będzie strzegło jak tajemnicy. Zamieszkałaby we mnie i żywiła wieczność nocy, tutaj, na dnie grobu, pod wilgotną ziemią o zapachu człowieka odartego z człowieczeństwa, któremu ciosami łopaty rozszarpano skórę, odbierając wzrok, głos i rozum. Ale po cóż nam rozum tu, gdzie nas pogrzebano - to znaczy wrzucono pod ziemię - zostawiając tylko otwór, żebyśmy mogli oddychać i żyć na tyle długo, by odkupić winę. Gdzie nadano śmierci subtelną powolność, powierzając jej cały czas, jakim dysponują ludzie, którymi już nie byliśmy: ci, którzy nas pilnowali i którzy o nas zupełnie zapomnieli. Ach, powolność! Największy wróg - oblekał poranioną skórę i nie pozwalał, by rana zabliźniła się zbyt szybko, sprawiał, że nasze serca biły w rozkosznym rytmie śmierci, jakbyśmy mieli zgasnąć niczym migocąca w oddali świeca, która spala się spokojnie jak szczęście. Często wyobrażałem sobie tę świecę, zrobioną nie z wosku, lecz z nieznanego tworzywa, dającą złudzenie wiecznego płomienia, symboliczny znak naszego przetrwania. Wyobrażałem też sobie olbrzymią klepsydrę; każde ziarnko piasku było ziarenkiem naszej skóry, kroplą krwi, obłokiem tlenu, które traciliśmy w miarę, jak czas schodził ku nam, w otchłań. Gdzie byliśmy? Przyjechaliśmy tu odarci ze wzroku. Nocą? Prawdopodobnie. Noc będzie dla nas towarzyszką, światem i cmentarzem. To pierwsza rzecz, która do mnie dotarła. Moje ocalenie, tortury, agonia były zapisane na całunie nocy. Wiedziałem to od razu. Można by powiedzieć, że wiedziałem to zawsze. Noc! Okrycie ze zmrożonego kurzu, dywan z czarnych drzew poruszanych przez lodowaty wiatr, tak żebym poczuł ból w stopach i w palcach zmiażdżonych kolbą karabinu. Noc nie zapadała, jak się zwykle mawia, ona była tu cały czas; królowa cierpienia, przykuwała do niego naszą uwagę, na wypadek gdyby udało nam się przestać odczuwać ból, jak to się czasem zdarzało torturowanym, którzy dzięki niezwykłej koncentracji umysłu umieli oderwać się od ciała. Oddawali je na łaskę oprawców i zapominali o wszystkim w modlitwie lub znajdowali schronienie wewnątrz samych siebie. Noc nas ubierała. W innych okolicznościach można by powiedzieć, że nam dogadzała. Przede wszystkim - brak światła. Nigdy najmniejszej smugi. Ale oczy, choć straciliśmy wzrok, przyzwyczaiły się. Widzieliśmy w ciemnościach lub przynajmniej wydawało nam się, że widzimy. Byliśmy cieniami, które przesuwały się w mroku, potrącały się, wywracały naczynia z wodą lub odkładały kawałki czerstwego chleba na wypadek kurczów żołądka. Noc nie była nocą, bo nie istniały już ani gwiazdy, ani księżyc, ani niebo. My sami byliśmy nocą. Z nocy stworzone były nasze ciała, oddechy, bicie serca, dłonie błądzące po ścianach - przestrzeń ograniczała się bowiem do rozmiarów grobu dla żywego. Zastanawiam się, czy to właściwe słowo, a przecież byłem kimś żywym: znosiłem życie w skrajnej nędzy, przechodziłem próbę, która zakończyć się mogła tylko śmiercią, wszystko to jednak dziwacznie przypominało życie. Nie żyliśmy w byle jakiej nocy. Nasza była wilgotna, bardzo wilgotna, usmolona,

brudna, spotniała, śmierdząca moczem ludzi i szczurów. Przybyła na siwym koniu, a z nią sfora wściekłych psów. Rzuciła nam na twarz swój ciężki płaszcz, pozbawiony nawet dziur zrobionych przez mole - był to bowiem płaszcz z mokrego piachu. Oblepiała nas ziemia zmieszana z odchodami wszelkich zwierząt - jakby już było po naszym pogrzebie. Trochę powietrza przynosił jednak wiatr, który dmuchał w płaszcz: dokładnie tyle, byśmy nie umarli od razu, lecz trwali bardzo blisko śmierci. Ten płaszcz ważył tony. Niewidoczny, a jednak wyczuwalny Kiedy go dotykałem, z palców schodziła mi skóra. Chowałem ręce za plecami, żeby nie dotykać już nocy. Kiedy chłód mokrego betonu zmuszał mnie do zmiany pozycji, kładłem się na brzuchu, z głową na ziemi, bo wolałem ból czoła niż rąk. Istniały więc preferencje co do rodzaju bólu. A jednak niezupełnie: cierpieć miało całe ciało, każda cząstka, bez wyjątku. Grób był urządzony (jeszcze jedno słowo wzięte z życia, bo przecież wciąż trzeba od niego pożyczać drobiazgi) tak, żeby ciało musiało znosić wszelkie możliwe do wyobrażenia cierpienie i żeby mogło je znosić jak najdłużej, pozostając przy życiu, gotowe na następną porcję. W rzeczywistości grób był małą celą długą na trzy metry i szeroką na półtora metra. Cela była przede wszystkim niska, miała między metr pięćdziesiąt a metr sześćdziesiąt. Nie mogłem się w niej wyprostować. Dziura do sikania i srania o średnicy dziesięciu centymetrów stała się niemal przedłużeniem ciała. Musieliśmy bardzo szybko zapomnieć o jej istnieniu, przestać czuć smród gówna i moczu, niczego już nie czuć. Nie było mowy, żeby zatkać nos, nie, trzeba było mieć odkryty nos i nic nie czuć. Na początku sprawiało to trudność. Spróbować postradać zmysły - temu wyzwaniu koniecznie należało sprostać. Być tu, nie będąc tu. Zagłuszyć zmysły, skierować je gdzie indziej, dać im inne życie, jak gdyby zostało się wrzuconym do tej nory bez nich. Właśnie: powinienem zachowywać się tak, jakbym zdeponował je w dworcowej przechowalni bagażu, schowane w małej walizce, starannie owinięte w bawełnę lub jedwab, odłożone na bok bez wiedzy oprawców, bez wiedzy kogokolwiek. Zastaw na przyszłość. Upadłem w dół jak wór piachu, jak tobołek przypominający człowieka. Upadłem i nie poczułem nic. Nic mnie nie bolało i niczego nie czułem. Nie. Ten stan osiągnąłem dopiero po latach cierpień. Wydaje mi się nawet, że ból mi pomógł. Dzięki bólowi, dzięki torturom udało mi się w końcu oderwać od ciała i patrzeć z góry, jak walczę ze skorpionami. Byłem ponad. Byłem po drugiej stronie nocy. Ale zanim tam dotarłem, musiałem całe wieki maszerować w mroku niekończącego się tunelu. Nie mieliśmy łóżek ani kawałka gąbki, ani nawet tego, co zwierzęta, wiązki siana lub trawy do spania. Rozdano nam po dwie szare narzuty z nadrukowaną liczbą tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć. Był to rok ich produkcji czy specjalne oznaczenie zarezerwowane dla skazanych na powolne umieranie? Lekkie i solidne, miały zapach szpitala. Pewnie moczyli je w środku dezynfekującym. Musieliśmy się przyzwyczaić. Latem nie były zbyt przydatne, za to zimą nie wystarczały. Składałem jedną i robiłem z niej bardzo wąski materac. Spałem na boku. Kiedy chciałem się obrócić, musiałem się podnieść, żeby nie zburzyć konstrukcji. Regularnie, zwłaszcza na początku, uderzałem głową w sufit. Owijałem się w drugą narzutę i wdychałem środek dezynfekujący, który wywoływał dziwny ból głowy. Narzuty były zatrute! Ile razy myślałem, że ziemia rozstąpi się i mnie pochłonie! Wszystko dokładnie przemyśleli. Mieliśmy prawo do pięciu litrów wody dziennie. Kto podał im tę ilość?

Prawdopodobnie lekarze. Zresztą woda nie była tak naprawdę zdatna do picia. Wlewałem ją do plastikowej karafki i odstawiałem na cały dzień. Na dnie osadzał się kurz i lepki brud. Skoro wszystko przewidzieli, może ustawili podłogę tak, aby po kilku miesiącach lub latach uchyliła się, wyrzucając nas do zbiorowego grobu wykopanego tuż pod budynkiem?

2 Począwszy od nocy dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku nie mam wieku. Nie postarzałem się ani nie odmłodniałem. Straciłem swój wiek. Nie można go już wyczytać z mojej twarzy. Lub raczej to mnie już nie ma, by służyć mu twarzą. Zatrzymałem się po stronie nicości, gdzie czas jest zniesiony, wystawiony na wiatr jak białe płótno na rozległej plaży, oddany niebu ogołoconemu z gwiazd, obrazów, ukrytych tam dziecięcych marzeń, ogołoconemu ze wszystkiego, nawet z Boga. Zatrzymałem się tu, żeby nauczyć się zapomnienia, ale nigdy, nawet w myślach, nie udało mi się zanurzyć w tej nicości całkowicie. Nieszczęście nadeszło jak coś naturalnego, jak zawierucha, pewnego dnia, kiedy niebo było błękitne, tak błękitne, że na chwilę mnie oślepiło, a w głowie kręciło mi się, jakby miała zaraz odpaść. Wiedziałem, że tego dnia błękit zostanie splamiony krwią. Byłem tego tak pewien, że zrobiłem ablucje i modliłem się w rogu kwatery, gdzie panowała dławiąca cisza. Zmówiłem nawet dodatkową modlitwę na pożegnanie z życiem, wiosną, rodziną, przyjaciółmi, marzeniami, żywymi. Ze wzgórza naprzeciw spoglądał na mnie osioł. Miał w oczach taki żal i smutek, z jakim patrzą na nas zwierzęta, kiedy chcą nam współczuć w cierpieniu. Pomyślałem: „Przynajmniej nie wie, że niebo jest niebieskie i nie musi przelewać krwi". Kto jeszcze pamięta białe mury pałacu Schirat? Kto pamięta krew na obrusach, krew na intensywnie zielonym trawniku? Straszliwie pomieszały się tam barwy. Na niebie nie było już błękitu, a na ciałach - czerwieni; słońce w niezwykłym pośpiechu zlizywało krew, a my mieliśmy w oczach łzy. Płynęły same i padały na ręce, które nie mogły już utrzymać broni. Byliśmy gdzie indziej, być może tam gdzie źrenice uciekają spod powiek. Nasze oczy były białe. Nie widzieliśmy już nieba ani morza. Skórę muskał chłodny wiatr. Odgłos wybuchów powtarzał się w nieskończoność. Miał nas prześladować jeszcze długo. Wziął w niewolę nasz słuch. Nie wiem już, czy oddaliśmy się w ręce królewskiej gwardii, która nas osaczyła, czy też zostaliśmy zatrzymani i rozbrojeni przez oficerów, którzy zmienili front, gdy wiatr powiał z drugiej strony. Nie mieliśmy nic do powiedzenia. Byliśmy zwykłymi żołnierzami, pionkami, kadetami, nie dość ważni, by przejąć inicjatywę. Byliśmy ciałami, które drżały z zimna w gorączce lata. Związano nam ręce na plecach i wrzucono do ciężarówek, gdzie leżały stosy rannych i trupów. Głowę miałem zaklinowaną między ciałami dwóch martwych żołnierzy. Ich krew kapała mi do oczu. Było gorąco. Obaj popuścili kał i mocz. Czy miałem jeszcze prawo do niesmaku? Zwymiotowałem żółcią. O czym myśli człowiek, kiedy po twarzy spływa mu cudza krew? O kwiatach, o ośle na wzgórzu, o dziecku bawiącym się w muszkietera, z kijem zamiast szpady. A może już nie myśli. Próbuje opuścić ciało, nie być tu, wierzyć, że śpi i śni bardzo zły sen. Nie. Wiedziałem, że to nie sen. Mój umysł był jasny. Drżałem na całym ciele. Nie zatykałem nosa. Pełnymi płucami wdychałem wymiociny i śmierć. Chciałem się udusić. Usiłowałem włożyć głowę do plastikowej torby leżącej przy trupach. Zdołałem jedynie rozwścieczyć żołnierza, który ogłuszył mnie kopniakiem w kark. Tracąc przytomność, przestałem czuć smród trupów. Nie czułem już nic. Byłem poza tym wszystkim. Obudził mnie cios kolby w piszczel. Gdzie nas przywieźli? Było zimno. Może do kostnicy szpitala wojskowego w Rabacie?

Nie oddzielili żywych od martwych. Jedni jęczeli, inni uderzali głową w mur, przeklinając przeznaczenie, religię, wojsko i słońce. Mówili, że zamach stanu nie powiódł się z powodu słońca. Było zbyt silne, zbyt jasne. Inni krzyczeli: „Jaki zamach stanu? We krwi mamy nasze hasło: Allah, Ojczyzna, Król”. Powtarzali je jak litanię, która miała odkupić ich zdradę. Milczałem. Nie myślałem o niczym. Próbowałem roztopić się w nicości i niczego już nie słyszeć ani nie czuć.

3 W baraku B mieszkało nas dwudziestu trzech, każdy w swojej celi. Poza dziurą wykopaną w ziemi, do której załatwialiśmy potrzeby, była tam jeszcze szpara nad metalowymi drzwiami, przez którą wpadało powietrze. Nie mieliśmy już imion, przeszłości ani przyszłości. Odarto nas ze wszystkiego. Zostały nam skóra i głowa. Nie wszystkim. Numer 12 pierwszy stracił rozum. Bardzo szybko zobojętniał. Przeskoczył kilka etapów. Zstąpił w otchłań cierpienia, zostawiając głowę lub to, co z niej zostało, przy drzwiach obozu. Niektórzy twierdzili, że widzieli, jak robił gest, jakby odrywał głowę i schylał się, żeby ukryć ją między dwoma wielkimi kamieniami. Wszedł wolny. Nic go nie mogło dosięgnąć. Mówił sam do siebie, nigdy nie przestawał. Nawet kiedy spał, jego usta wciąż bełkotały niezrozumiałe słowa. Odmawialiśmy zwracania się do siebie inaczej niż po imieniu lub nazwisku, co było zakazane. Numer 12 miał na imię Hamid. Był szczupły i bardzo wysoki, o matowej cerze. Jego ojciec, adiutant, stracił rękę w Indochinach. Armia pokryła koszty kształcenia dzieci, z których wszystkie zostały wojskowymi. Hamid chciał być pilotem rejsowym i marzył o opuszczeniu wojska. Tego dnia nie sposób go było uciszyć. Jego szaleństwo trochę nas uspokajało. Jeszcze wtedy mogliśmy jakoś reagować, oczekiwać logicznego wywodu, słów, które skłoniłyby nas do namysłu, rozbawiły lub nawet dały nadzieję. Wiedzieliśmy, że Hamid gdzieś odszedł. Opuścił nas. Nie widział nas już ani nie słyszał. Mówił ze wzrokiem utkwionym w sufit. W pewnym sensie tak właśnie mogliśmy wyglądać w przyszłości, nawet jeśli dostatecznie często powtarzano nam, że przyszłości dla nas nie ma. Może lekarze naszpikowali go narkotykami, od których zwariował, a potem przysłali, żeby pokazać, co mogło się przydarzyć i nam. To niewykluczone, gdyż w ciągu tych miesięcy spędzonych pod ziemią, kiedy poddawano nas wszelkim rodzajom tortur, jedni stracili życie, a inni, jak Hamid, rozum. Jego głos rozbrzmiewał w ciemnościach. Od czasu do czasu rozpoznawaliśmy słowo lub nawet zdanie: pająk, podrzutek, pasja, prawdopodobnie, popelina, popychany, przycisk, pardzo plady, pomrzeć z bólu i pragnienia... To był dzień litery P. Strażnicy, chcąc nas rozzłościć, pozwolili mu mówić, żeby jego towarzystwo stało się dla nas jeszcze bardziej męczące. Aby nie dać im satysfakcji, Ghar-bi, numer 10, zaczął recytować Koran, który znał na pamięć. Nauczył się go w szkole koranicznej, jak większość z nas, tyle że on przygotowywał się do funkcji wojskowego muftiego. Wziął nawet kiedyś udział w konkursie recytatorskim i zdobył trzecią nagrodę. Był dobrym muzułmaninem, nie zaniedbywał modlitw i przed snem zawsze czytał kilka wersetów. W szkole oficerskiej nazywano go „Ustaz", to znaczy Mistrz. Kiedy Ustaz zaczął recytować Koran, głos Hamida stopniowo cichł, aż w końcu zupełnie zamilkł. Można by pomyśleć, że lektura świętej księgi przynosiła mu ulgę lub przynajmniej odraczała szaleństwo. W chwili gdy Ustaz skończył, wypowiadając formułę: „I tak słowo Boga Wszechmogącego jest Prawdą”, Hamid na nowo podjął swój obsesyjny, gwałtowny, chaotyczny monolog. Nikt nie ośmielił się interweniować. Musiał wyrzucić z siebie wszystkie arabskie i francuskie słowa. W ten sposób odchodził, odcinał się od nas i przywoływał śmierć. Przyszła po niego, kiedy wpadł w trans i parę razy uderzył głową o ścianę. Wydał przeciągły krzyk, a potem nie słyszeliśmy już ani jego głosu, ani oddechu.

Ustaz wyrecytował pierwszą surę Koranu. Raczej zaśpiewał. To było piękne. Cisza, która zapanowała, była niezwykła. Zdecydowaliśmy, że Ustaz będzie negocjował ze strażnikami warunki pogrzebu Hamida. Było to trudne i trwało długo. Należało zwrócić się do komendanta obozu, który czekał na rozkazy ze stolicy. Chcieli rzucić ciało do fosy bez obrządku, bez modlitwy, bez lektury Koranu. Naszym pierwszym aktem oporu stało się żądanie godnego pochówku dla jednego z nas. Było nas dwudziestu dwóch żywych zgromadzonych wokół ciała, którego głos rozbrzmiewał nam jeszcze w głowach. Powołaliśmy się na muzułmańską tradycję, która potępia odraczanie pochówku, bo słońce może tylko raz zajść nad ciałem zmarłego. Trzeba się było spieszyć, zwłaszcza że potworny upał - był wrzesień - mógł prędko naruszyć ciało. Pogrzeb odbył się nazajutrz rano. Mimo okoliczności czuliśmy się szczęśliwi. Po czterdziestu siedmiu dniach przebywania w ciemnościach znów ujrzeliśmy światło. Mrużyliśmy oczy, niektórzy płakali. Ustaz, który prowadził ceremonię, poprosił o wodę do obmycia ciała i całun. Jeden ze strażników, wyraźnie poruszony, przyniósł kilka baniek z wodą i całkiem nowe białe prześcieradło. Wszyscy korzystali z okazji i próbowali zlokalizować miejsce, w którym się znaleźliśmy. Szukałem jakichś punktów orientacyjnych. Nasz barak otaczały grube mury wysokie na co najmniej cztery metry. Jedno było pewne: nie przebywaliśmy w pobliżu morza. Wokół wznosiły się góry. Nie było drzew. W dali koszary. Nicość i pustka. Nasze więzienie znajdowało się w połowie pod ziemią. Strażnicy mieszkali zapewne w dwóch niewielkich barakach kilkaset metrów od miejsca, gdzie właśnie grzebaliśmy Hamida. Przez prawie godzinę szeroko otwierałem oczy, a nawet usta, by wchłonąć jak najwięcej światła. Na-wdychać się jasności, zgromadzić jej zapas, zachować jako schronienie i przypominać sobie o niej za każdym razem, gdy ciemność zbyt mocno zaciąży na powiekach. Zdjąłem koszulę, żeby skóra nasączyła się światłem i zagarnęła go jak najwięcej. Strażnik kazał mi się ubrać. Wieczorem było mi wstyd, że przy okazji pogrzebu towarzysza poczułem radość. Czy byłem aż tak bezlitosny i potworny, by czerpać korzyść ze śmierci jednego z nas? Prawda była gorzka i okrutna. Czy jeżeli dzięki śmierci sąsiada będę mógł choć przez parę chwil oglądać słońce, mam prawo mu jej życzyć? Nie ja jeden o tym myślałem. Dris, numer 9, miał odwagę powiedzieć to na głos: pogrzeb stał się dla nas okazją, żeby wyjść na zewnątrz i zobaczyć promień światła. To była rekompensata, spełnienie skrytej nadziei, o której rozmyślaliśmy, ale o której nie ośmielaliśmy się mówić. I tak śmierć zmieniła się w zachwycający promień słońca. Bo przecież zostaliśmy tu wtrąceni, by umrzeć. Zadaniem strażników było utrzymywanie nas możliwie jak najdłużej w stanie przedśmiertnym. Nasze ciała miały ulegać stopniowemu rozkładowi. Trzeba było rozłożyć cierpienie w czasie, pozwolić mu rozchodzić się powoli, tak by nie zapomniało o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, by wędrowało od palców u nóg aż po włosy, krążyło między zagłębieniami, zmarszczkami, wbijało się w ciało jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad. Niech przyjdzie śmierć! Niech pozostali przy życiu dzięki niej zobaczą dzień! Odniosła już pierwszy sukces. Hamid podarował nam haust światła. To był jego pożegnalny prezent. Odszedł prawie bez bólu. Po roku spędzonym w tej norze każdego z nas prześladowało pytanie: „Na kogo teraz

kolej?". Zastanawiałem się. Dris cierpiał na chorobę mięśni i kości. Nie powinien był należeć do naszej jednostki. Mieliśmy nawet zostawić go w szpitalu wojskowym w Rabacie. Dowódca zapomniał. Przeznaczeniem Drisa była śmierć w tym więzieniu pod ziemią. Jego wychudłe nogi zgięły się i przywarły do piersi. Wszystkie mięśnie zanikły. Nie był w stanie podnieść ręki. Strażnicy zgodzili się, żebym go karmił i pomagał załatwiać potrzeby. Nie mógł już gryźć. Żułem chleb i podawałem mu małymi porcjami, które popijał łykiem wody. Zdarzało mu się źle przełknąć i nie móc odkrztusić. Wtedy pochylał się, wkładał głowę między nogi i turlał się po ziemi, żeby woda spłynęła do przełyku. Schudł tak bardzo, że przypominał oskubanego ptaka. Nie widziałem dobrze jego oczu. Musiały być przezroczyste, puste. Spał przykucnięty, z głową opartą o mur i rękami wciśniętymi pod stopy. Dużo czasu zajęło mu znalezienie pozycji, w której mógł zasnąć, nie czując zanadto bólu stawów. Powoli tracił mowę. Trzeba było zgadywać, co bełkocze. Wiedziałem, że prosi o śmierć. Nie mogłem mu pomóc. Gdybym miał małą niebieską pigułkę, pewnie bym mu ją dał, żeby go uwolnić. Pod koniec odmawiał jedzenia. Czułem, że w jego oczach zamieszkała śmierć. Próbował mi coś powiedzieć, chyba jakąś liczbę. Wydawało mi się, że chodzi o liczbę czterdzieści. Podobno śmierć potrzebuje czterdziestu dni, aby opanować całe ciało. W jego przypadku zabrała je dość szybko. Myłem go z wielkim trudem. Podwinięte kolana zrobiły wgłębienie w klatce piersiowej. Żebra wcisnęły się w stawy. Nie sposób było rozprostować rąk ani nóg. Jego ciało zmieniło się w kościsty kłębek. Ważył chyba mniej niż czterdzieści kilo. Stał się małą dziwną rzeczą. W zdeformowanym przez chorobę ciele nie było już nic z człowieka. Zanim skończyłem go myć, odepchnęli mnie dwaj strażnicy, którzy włożyli ciało na taczki i odjechali, odprowadziwszy mnie do celi. Odebrało mi mowę. Zniknęli, a ja nie zdążyłem powiedzieć słowa.

4 Kiedy przechodzimy ciężką próbę, najprostsze rzeczy wydają się nam szczytem marzeń. Od razu zrozumiałem, że nie mamy żadnego wyboru. Trzeba było zrezygnować z codziennych, prostych gestów, zapomnieć o nich, powiedzieć sobie: „Życie jest za mną” lub: „Zabrano nam życie”, i przestać żałować, uskarżać się lub mieć na cokolwiek nadzieję. Życie zostało po drugiej stronie podwójnego muru otaczającego obóz. Należało trenować rezygnację z codziennych przyzwyczajeń, na przykład nauczyć się, że dni i noce są pomieszane i podobne do siebie w ohydnej marności. Porzucić to, co było przedtem: poranne wstawanie z myślą o nadchodzącym dniu i niespodziankach, jakie nas czekają. Przeglądanie się w lustrze w łazience i robienie min, żeby zadrwić z czasu, który niepostrzeżenie odcisnął ślad na skórze. Rozmyślanie o niebieskich migdałach przy goleniu. Podśpiewywanie albo pogwizdywanie. Prysznic, pod którym staliśmy przez dobry kwadrans dla samej przyjemności odczuwania strumieni ciepłej wody padających na ramiona, nacieranie się mydłem pachnącym lawendą. Osuszanie się i wkładanie czystych kalesonów, wyprasowanej koszuli, wybieranie garnituru, krawata, butów. Czytanie gazety i popijanie kawy... Należało zrezygnować z tych drobiazgów i nie patrzeć wstecz. Albo zmienić scenariusz i dokonać przeglądu wszystkiego, co nam się już nie zdarzy. Ale jak przyzwyczaić się do tego, że nie będzie już mycia zębów, przyjemnej woni fluoru, jak zgodzić się na nieświeży oddech, zapachy wydzielane przez zaniedbane ciało? Do mycia wykorzystywałem prawie całe pięć litrów wody, które dostawaliśmy w przydziale. Pomimo okoliczności mycie się było dla mnie absolutną koniecznością. Myślę, że bez wody bym nie wytrzymał. Przed modlitwą robiłem ablucje, a potem czekałem, aż krople same wyschną, nie wycierałem się, żeby się z powrotem nie ubrudzić. Trening trwał długo, ale okazał się bardzo przydatny. Fantazjowałem, że jestem kimś, kogo odesłano do epoki jaskiniowej i kto dysponując niewielkimi środkami, musi wszystko wymyślić na nowo. Na początku dla rozrywki wyobrażałem sobie, że nagle, wyjątkowym zrządzeniem Opatrzności, stanie się cud, niczym w szczęśliwym zakończeniu amerykańskiego filmu. Rozważałem możliwe hipotezy: trzęsienie ziemi; uderzenie piorunu, który za jednym zamachem trafi wszystkich strażników, kiedy akurat usiądą pod drzewem na papierosa; koszmarny sen komendanta obozu Kmandara, w którym głos z nieba nakaże mu sprzeciwić się rozkazom przełożonych i uwolnić nas, bo w przeciwnym razie na jego marne życie spadnie Boska kara... Ale Opatrzność kpiła sobie z naszego losu. Szydziła z nas. Słyszałem gromki śmiech i wybuchy gniewu. Marzenia przerwało mi wtargnięcie dwóch strażników, którzy otworzyli drzwi celi, rzucili się na mnie i wsadzili do wora. Pociągnęli wór w stronę wyjścia. Miotałem się i krzyczałem, ale mój głos zagłuszyły ich komentarze: - Tego pogrzebiemy żywcem. To was nauczy porządku. Inni więźniowie wrzeszczeli, waląc w drzwi. Z całych sił szarpałem się w solidnym worze, do którego mnie wrzucili. Na szczęście zacząłem recytować Fatihę. Poczułem wyjątkową siłę. Wykrzykiwałem wersety tak głośno, że wszyscy zamilkli. W głębi korytarza strażnicy rozluźnili uścisk. Usłyszałem, jak jeden mówi drugiemu, że się pomylili.

- Nie. Wykonaliśmy rozkaz. - Ale Kmandar chciał, żeby sam wykopał swój grób. - Nie, tylko tak gadał. Chodziło o to, żeby ich nastraszyć. - Nieprawda. - Nie mamy prawa zabijać, chyba że w razie próby ucieczki. - Idioto, mieliśmy go sprowokować! - Nie, nic nie rozumiesz. - Będziemy się tłumaczyć przed Kmandarem. Podczas ich kłótni nie przestawałem recytować Koranu. Rozwiązali wór i odprowadzili mnie do celi. Kiedy znalazłem się sam, opanował mnie szalony nerwowy śmiech. Nie byłem w stanie się powstrzymać ani uspokoić. Śmiałem się, śmiałem i tupałem nogami. Wiedziałem, że to była prowokacja i próba zastraszenia. Bolało mnie prawe ramię. Szarpiąc się, musiałem uderzyć o jakiś kamień. Mieli nad nami wszelką władzę. Kto mógł im zabronić wrócić i wziąć się za kogoś innego, zasymulować egzekucję, wrzucić go do fosy lub torturować, zmuszając do pozostawania w bezruchu? To częsta kara w wojsku: związuje się człowiekowi ręce i nogi i zakopuje w ziemi aż po kark; głowa latem wystawiona jest na słońce, zimą - na deszcz. Być może nasi strażnicy mieli w szufladach listę tortur, którym mogli nas poddawać wedle własnego upodobania. Co ciekawe, kilka dni później tamci dwaj przyszli do mnie i poprosili, żebym nie miał im za złe tego, co zrobili: - Wiesz, pomyliliśmy się. Kiedy ktoś jest chory lub umiera, mamy rozkaz się go pozbyć. Jeśli umrzesz, to będzie sprawa między tobą a Bogiem. W każdym razie chory czy nie, nikt nie wyjdzie stąd żywy. W twoim interesie jest być zdrowym. Nie odpowiedziałem im. Mówili do mnie, ale w rzeczywistości zwracali się do wszystkich. Wciąż byliśmy wstrząśnięci po zmianie więzienia. Poprawiłem się w myśli: to nie jest więzienie. Nikt tutaj nie odsiaduje kary. Jestem, jesteśmy w obozie, z którego nie ma wyjścia. Przypomniała mi się historia Pa-pillona, francuskiego więźnia, któremu udało się uciec z najcięższej na świecie kolonii karnej. Ja jednak nie jestem Papillonem. Śmieszy mnie ten typ i jego historia. Tutaj będziemy, będę stawiać opór. Prowadzimy wojnę z niewidzialnym wrogiem, który rozmywa się w ciemnościach. Powiedziałem „wrogiem"? Nie, nie mam tu wroga. Muszę się do tego przekonać: koniec z uczuciami, nienawiścią, przeciwnikiem. Jestem sam. I sam mógłbym się stać własnym wrogiem. Koniec. Odsuwam to wszystko na bok i przestaję o tym myśleć.

5 Wspomnienia oznaczały śmierć. Upłynęło sporo czasu, zanim zrozumiałem, że to one były wrogiem. Kto je przywoływał, natychmiast umierał. Jakby był w nich cyjanek. Skąd mogliśmy wiedzieć, że nostalgia przynosiła tu śmierć? Znajdowaliśmy się pod ziemią nieodwołalnie odcięci od życia i przeszłości. Jednak otaczające nas mury nie były dość grube, żeby odeprzeć fale wspomnień. Czuliśmy wielką pokusę, by dać się ponieść fantazjom, w których przed oczami defilowały nam raz mgliste, a innym razem wyraźne, często wyidealizowane obrazy z przeszłości. Pojawiały się w przypadkowej kolejności, budząc widmo powrotu do życia, skropione odświętnymi perfumami lub, co gorsza, przesycone woniami codziennych radości: zapachem porannej kawy i tostów, słodyczą ciepłej pościeli i włosów ubierającej się kobiety... Ech, okrzyki dzieci bawiących się na podwórku, balet wróbli na przejrzystym niebie, późne popołudnie! Rzeczy najprostsze są tak piękne i tak straszne, kiedy ich już nie ma, kiedy stają się na zawsze niemożliwe! Fantazje, którym ulegałem na początku, były fałszywe. Celowo ubarwiałem zwykłe fakty, w ciemności na czerń nakładałem kolor. To był rodzaj bezczelnej gry. A więc jednak cierpienie można było złagodzić odrobiną prowokacji! Potrzebowałem tych pozorów, by zamaskować własną słabość. To nie była naiwność. Miałem przed sobą długą, trudną i niepewną drogę. Trzeba było zaakceptować utratę wszystkiego i niczego nie oczekiwać, aby lepiej uzbroić się do walki z wiecznością tej nocy, która, choć niezupełnie była nocą, miała jej powłokę, barwę i zapach. Przypominała nam o naszej kruchości. Trzeba było stawić absolutny opór. Nie poddawać się. Zamknąć wszystkie drzwi. Zahartować się. Zapomnieć. Opróżnić umysł z przeszłości. Oczyścić. Nie zostawić niczego, co mogłoby się plątać po głowie. Nie patrzeć wstecz. Nauczyć się nie wspominać. Jak zatrzymać tę maszynę? Jak uporządkować strych dzieciństwa bez popadania w całkowitą amnezję, bez pogrążania się w szaleństwie? Trzeba zaryglować drzwi sprzed dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Nie tylko nie wolno ich już otwierać, ale należy całkiem zapomnieć o tym, co się za nimi kryje. Powinienem odtąd czuć, że życie sprzed feralnego dnia już mnie nie dotyczy. Nawet jeśli jakieś obrazy lub słowa nawiedzą mnie nocą i będą krążyć nad moją głową, odsunę je, odepchnę, bo nie zdołam ich już rozpoznać. Powiem im: pomyliłyście osobę. Nie mam nic wspólnego z tymi duchami. Nie jestem już z tego świata. Nie istnieję. Tak, to mówię ja. Dokładnie tak: nie jestem już z tego świata, w każdym razie z waszego, choć zachowałem mowę, chęć oporu, a nawet zapomnienia. Jedyna rzecz, której nie powinienem zapomnieć, to moje imię. Potrzebuję go. Zachowam je jak testament, jak tajemnicę, w tym ciemnym rowie, w którym noszę złowieszczy numer: 7. W chwili aresztowania stałem siódmy w rzędzie. Nie znaczyło to nic szczególnego. Miałem bogate sny. Nawiedzały mnie często. Spędzały ze mną część nocy, po czym znikały, pozostawiając na dnie pamięci strzępy dziennego życia. Nie śniłem o uwolnieniu ani o czasach sprzed uwięzienia. Śnił mi się czas idealny, zawieszony między gałęziami niebiańskiego drzewa. Tak jak w chwilach przerażenia budzi się w nas dziecko, tak we mnie najzacieklej walczyli mędrzec i szaleniec - o to, który przeciągnie mnie na swoją stronę. Przyglądałem się temu starciu dwóch skrajności spokojnie i z uśmiechem. Kiedy czułem, że chcą mną zawładnąć wspomnienia, mobilizowałem wszystkie siły,

żeby je stłamsić i do siebie nie dopuścić. Aby się ich pozbyć, wypracowałem specjalną metodę: najpierw przygotowuję ciało, by dosięgło umysłu; długo oddycham przeponą, koncentruję się tylko na oddechu. Potem pozwalam wyłaniać się obrazom. Kadruję je, odpędzając od siebie wszystko, co pojawia się dokoła. Mrugam oczami tak, by obrazy stały się nieostre. W końcu wybieram jeden z nich. Patrzę na niego długo, aż znieruchomieje. Widzę tylko ten jeden obraz. Oddycham głęboko i myślę, że to, co widzę, nie jest niczym więcej, jak tylko obrazem, który powinien zniknąć. W myśli wprowadzam na moje miejsce kogoś innego. Muszę przekonać samego siebie, że nie jestem tam do niczego potrzebny. Wciąż i wciąż powtarzam: to wspomnienie nie jest moje. To pomyłka. Nie mam przeszłości, więc nie mam też pamięci. Urodziłem się i umarłem dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Przed tą datą byłem kimś innym. Osoba, którą jestem teraz, nie ma nic wspólnego z tamtą. Dla zachowania dyskrecji nie będę grzebał w jej życiu. Muszę się trzymać z boku, z dala od tego, co ten człowiek przeżył lub teraz przeżywa. Powtarzam to sobie wiele razy, aż widzę, jak nieznajomy powoli wypełnia sobą moje miejsce w nieruchomym kadrze. Ten nieznajomy zajął moje miejsce u boku młodej kobiety, która była moją narzeczoną. Wiem, że to ona, moja dawna narzeczona. Kiedy zerwaliśmy? W chwili gdy ktoś inny wśliznął się do tego wspomnienia i szczęśliwy, stanął obok niej. W żaden sposób nie mogłem się z nią skontaktować. Pozostawałem w kompletnej izolacji. Do kontaktu ze światem poza fosą pozostała mi już tylko myśl. Jak powiedzieć narzeczonej, żeby na mnie nie czekała, żeby żyła swoim życiem i urodziła dziecko, bo ja już nie istnieję? Trzeba iść aż do końca: nie mam już narzeczonej. Nigdy jej nie miałem. Ta kobieta we wspomnieniu jest intruzem. Weszła tam przez pomyłkę albo się włamała. To nieznajoma. Kompletnie mi obca. Ona i nieznajomy, który znalazł się na obrazie, są obcymi osobami. Pewnie zrobiłem to zdjęcie któregoś dnia podczas spaceru w parku. Jakim parku? Nie. Nawet nie. Dlaczego miałbym sobie przypominać obcą osobę? Powtarzałem te oczywistości aż do upadłego, do chwili gdy obraz rozwiewał się i odchodził w zapomnienie. Kiedy pojawiały się inne, niszczyłem je gestem, udając, że je podpalam. Mówiłem sobie: one nie odnoszą się do mnie, pomyliły sytuację i osobę. To proste: nie rozpoznaję ich i nie powinienem tego robić. Jeżeli mimo to nie odchodziły, stawały się obsesyjne i męczące, uderzałem głową w ścianę tak mocno, że aż widziałem gwiazdy przed oczami. Zadając sobie ból, zapominałem. Cios w czoło miał tę zaletę, że rozbijał wizje, które mnie prześladowały, chcąc zaciągnąć za mur, na drugą stronę naszego podziemnego cmentarza. Na skutek uderzeń spuchła mi głowa; stała się za to lekka, bo opróżniłem ją z wielu wspomnień. Moja cela była grobem. Otchłanią, która miała powoli pochłaniać ciało. Pomyśleli o wszystkim. Teraz lepiej rozumiałem, dlaczego pierwsze miesiące spędziliśmy w normalnym więzieniu, w Kenitrze. Normalnym, czyli takim, z którego pewnego dnia, po odsiedzeniu kary, można było wyjść. Skąd przez wysoko umieszczone okna widać było niebo. Więzieniu z podwórzem, po którym zatrzymani spacerują, gdzie spotykają się, rozmawiają, a nawet snują plany. Więzienie w Kenitrze jest znane z ostrego reżimu i surowych strażników. Zamykają tam politycznych. Kiedy poznałem Tazmamart, więzienie w Kenitrze wydało mi się prawie ludzkie mimo tego, co o nim mówiono. Były tam światło nieba i promyk nadziei. Dziesięć lat. Na taką karę zostaliśmy skazani. Nie byliśmy żadnymi prowodyrami, lecz

zwykłymi kadetami, którzy wykonywali rozkazy. Na czas przekształcania fosy w umieralnię i studiowania przez inżynierów i lekarzy wszystkich możliwych sposobów na przedłużanie cierpienia i opóźnianie śmierci przebywaliśmy w normalnym więzieniu, właśnie w Kenitrze. Kiedy przewozili nas nocą, z opaskami na oczach, spodziewaliśmy się, że każdy dostanie kulę w tył głowy. A jednak nie. Nie było prezentu. Owszem, obiecano nam śmierć, ale nie od razu. Trzeba było znosić ból, minuta po minucie przeżywać wszystkie formy fizycznego i psychicznego cierpienia. Natychmiastowa śmierć, cóż za wytchnienie! Zawał serca! Wylew! Krwotok! Głęboka śpiączka! Zacząłem pragnąć natychmiastowej śmierci. Rozmyślałem o Bogu i o tym, co Koran mówi o samobójstwie: wszystko w rękach Boga. Nie nienawidzić zła, które może stać się dobrem. Ten, kto zada sobie śmierć, pójdzie do piekła i w nieskończoność będzie umierał w ten sam sposób, w jaki się zabił. Kto się powiesił, będzie wiecznie wisiał. Kto się podpalił, na zawsze żyć będzie w płomieniach. Kto rzucił się do morza, będzie bez końca tonął. To było ciepłej sierpniowej nocy tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Nie mogłem zasnąć. Słyszałem bicie swego serca. Przeszkadzało mi. Czułem dziwny niepokój. Zmówiłem kilka modlitw i położyłem się na lewym boku, żeby nie słyszeć uderzeń serca. Około trzeciej otworzyli drzwi celi. Trzech mężczyzn rzuciło się na mnie; jeden zakuł mnie w kajdanki, drugi przewiązał oczy czarną opaską, trzeci przeszukał mnie i zabrał zegarek oraz resztę pieniędzy, jakie miałem przy sobie. Wypchnął mnie na korytarz, gdzie usłyszałem krzyki innych, z którymi robili to samo. Zgromadzili nas na dziedzińcu. Zapuścili silniki ciężarówek. Zrobili apel. Mieliśmy przechodzić po usłyszeniu swego nazwiska i numeru na liście. Jeden z żołnierzy pchnął mnie w stronę drabinki, po której wchodziło się do ciężarówki. Niektórzy protestowali. Nie odpowiadano im. Po paru minutach wszyscy byliśmy w drodze w nieznanym kierunku. Śmierć. Może zbliżał się koniec. Wywózka, z opaskami na oczach i związanymi rękami. Pospieszna egzekucja. Wszyscy mieliśmy przed oczami ten sam obraz. Mój sąsiad modlił się i składał wyznanie wiary, ostatnie słowa, które wypowiada się przed śmiercią: „Poświadczam, że nie ma Boga nad Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem". Powtarzał to zdanie coraz szybciej, aż w końcu nie można go było zrozumieć. Nie wymawiał już słów, lecz je bełkotał. Trzęsło nami jak skrzynkami warzyw. Ciężarówki zjechały już chyba z asfaltowej drogi. Wojskowi nie lubią, gdy śledzi się ich ruchy lub odgaduje zamiary. Podróż trwała tak długo, że straciłem poczucie czasu. W pewnym momencie miałem wrażenie, że pojazdy kręcą się w kółko. Widziałem wyłaniające się z mroku jasne obrazy, które następowały po sobie w przyspieszonym tempie. Wszystko ponownie wyświetlało mi się przed oczami: nieznośne światło Schiratu, zasychająca na słońcu krew, ponury sąd, przybycie do więzienia w Kenitrze, a przede wszystkim twarz mojej matki, której nie widziałem od ponad dwóch lat, ale która pojawiała się czasem w moich snach. Oczywiście, ja także sądziłem, że podróż w nieznane jest podróżą ku śmierci. O dziwo, nie napełniało mnie to lękiem. Nie próbowałem się nawet dowiedzieć, gdzie jesteśmy. Czy wojsko mogło pozbyć się pięćdziesięciu ośmiu osób i wrzucić je do zbiorowego grobu? Czy ktoś się za nami ujmie i będzie się domagał sprawiedliwości? Nasza sytuacja była wyjątkowa. Wszystko mogło się zdarzyć. Lepiej było porzucić spekulacje. Ciężarówki wciąż jeździły w kółko. Sądząc po odgłosie silników, wjeżdżaliśmy na jakieś wzniesienie, może byliśmy gdzieś w górach. Było nam gorąco. Ponieważ uparcie domagaliśmy się wody, podoficer siedzący obok kierowcy wrzasnął: „Zamknijcie gęby, bo jak nie, to je

wam pozaklejam!". Zmierzaliśmy w kierunku nocy. Powietrze było świeże świeżością, która przychodzi po bardzo upalnym dniu. Usłyszeliśmy nieznajome głosy. Widocznie zmienili się żołnierze. Podzielono nas na dwie grupy. Domyśliłem się, że w baraku A znalazło się kilku wyższych rangą. Ja zostałem przydzielony do baraku B. Cały czas mieliśmy zasłonięte oczy i związane ręce. Dopiero następnego dnia strażnicy rozwiązali nas i zerwali z oczu opaski. Niestety, kiedy zdjęli moją, zobaczyłem tylko ciemność. Sądziłem, że straciłem wzrok. Byliśmy w więzieniu, w którym panować miała wieczna noc.

6 Mówiłem sobie: „Wiara to nie strach. Samobójstwo nie jest wyjściem. Próba jest wyzwaniem. Opór to obowiązek, a nie zadanie. Absolutnie trzeba zachować godność”. Tak: jedyne, co mi, co nam zostało, to godność. Każdy robi, co może, aby jego godność nie została naruszona. Oto moja misja. Zachować twarz, być człowiekiem, a nie wrakiem, szmatą, zerem. Nigdy nie oskarżę tych, którzy tchórzą, porzucają walkę, bo nie są w stanie znieść tortur, poddają się i pozwalają sobie umrzeć. Nauczyłem się nie oceniać ludzi. Jakie mam do tego prawo? Jestem tylko podobnym do wszystkich innych człowiekiem, którego wolą jest nie poddawać się. To wszystko. Jest to wola okrutna, stanowcza, bezkompromisowa. Skąd się wzięła? Z bardzo daleka. Z dzieciństwa. Od matki, która walczyła, żeby nas wychować - moich braci i siostry. Nigdy się nie poddawała. Nigdy nie opuszczała rąk. Nie liczyła już na naszego ojca, bon vivanta, egoistycznego potwora, dandysa, który zapomniał, że ma rodzinę i wszystkie pieniądze zostawiał u krawców szyjących mu jedną jedwabną dżellabę na tydzień. Koszule sprowadzał z Anglii, a buty z Fezu. Perfumy ściągał z Arabii Saudyjskiej albo z Paryża i brylował w pałacach rodziny paszy El Glawi. W tym czasie matka całymi tygodniami harowała, żeby niczego nam nie zabrakło. Mieliśmy wszystko, czego nam było trzeba. Rozpieszczała jednak tylko najmłodszego z nas. Nazywała go „serduszkiem". Nie umiała być surowa dla swego małego księcia, zadziwiającego dziecka o błyskotliwej inteligencji i niezliczonych kaprysach. Miał prawo do wszystkiego, nawet do motoru z okazji piętnastych urodzin i wyznania, które uczynił przy stole pomiędzy dwoma wybuchami śmiechu: „Mamo, wolę mężczyzn niż kobiety; jestem zakochany w Rogerze, moim profesorze literatury!". Ech, mały książę! Kochaliśmy go wszyscy, być może dlatego, że matka go uwielbiała i nie chcieliśmy jej martwić lub pozbawiać tej radości i szczęścia, które jej dawał. Zachwycał ją swą urodą i wyjątkową żywiołowością. W dniu, w którym wyrzuciła ojca z domu, zebrała nas i uprzedziła: „Żeby mi tu nie było leni ani nieuków. Teraz jestem dla was matką i ojcem!”. Kiedy poślubił matkę, ojciec był jubilerem w Medy-nie, dzielnicy Marrakeszu. Sklep odziedziczył po wuju, który sam nie miał dzieci i traktował go jak syna. Czas spędzał czytając i ucząc się na pamięć wielkich poetów arabskich. Przerywał tylko, żeby czarować piękne kobiety przychodzące podziwiać wystawione klejnoty. Był znany ze swej potrzeby uwodzenia i braku smykałki do handlu. I tak wybierał się na uniwersytet El Karawijjin w Fezie, gdzie chciał nauczać literatury. Kiedy jednak jego ojciec został wezwany na dwór paszy El Glawi, zamknął sklep i podążył za nim do pałacu, by dawać lekcje arabskiego dzieciom i wnukom władcy. Było to na początku lat pięćdziesiątych. Pasza przyjaźnił się i kolaborował z Francuzami. Mój ojciec musiał udawać, że nie wie, co się mówi w środowiskach narodowych, podobnie jak i jego ojciec, który twierdził, że nie zajmuje się polityką. W rzeczywistości ojciec, którego tak słabo znałem, był poetą i przyjacielem poetów. Kochał elegancję, przepych, przyjaźń możnych i przyjemność zabawiania ich. Nie miał ojcowskich uczuć i nie uważał się w żaden sposób odpowiedzialny za swoje liczne dzieci. Dzięki fenomenalnej pamięci, spontanicznemu i żywemu poczuciu humoru oraz starannemu wykształceniu (potrafił bezbłędnie recytować tysiące wierszy Ben Brahima*) pod koniec lat sześćdziesiątych został nadwornym błaznem, a potem przyjacielem króla. Byłem już w

wojsku, kiedy jeden z moich braci powiedział mi: „Król nie chce się rozstawać z ojcem. Stali się najbliższymi przyjaciółmi! Nie widujemy go już. Cały czas spędza w pałacu i nawet jeździ z królem w podróże”. Dandys z Marrakeszu, uwodzicielski donżuan, żywy skarbiec popularnej poezji, który zadał tak wiele cierpień mojej matce i myślał wyłącznie o własnej przyjemności, jubiler z Medyny, z nostalgią wspominający dwór paszy El Glawi, człowiek gotów nie poznać na ulicy własnego dziecka, ten, którego nazywano uczonym i mistrzem, w gruncie rzeczy był po prostu królewskim błaznem. Dla mojej matki człowiek ten przestał istnieć. Postanowiła żyć tak, jakby umarł. Nie mówiła o nim nigdy, a nam nie wolno było wspominać nieobecnego ojca, który troszczył się bardziej o to, by dopasować kolor butów do dżellby, niż o wykształcenie najmłodszego dziecka. Służyć królowi. Padać do stóp. Być na jego rozkazy. Nie zamykać oczu, zanim nie zaśnie. Opowiadać mu historie, zabawiać, kiedy jest w złym nastroju. Znajdować właściwe słowa, słowa odpowiednie do sytuacji. Zrezygnować z własnego życia. Być na każde zawołanie. I przede wszystkim nigdy nie tracić poczucia humoru. Pomimo śmieszności swej funkcji ojciec odgrywał ważną rolę u boku króla. Niektóre osoby z królewskiego otoczenia powierzały mu skargi, które miał przekazać swemu panu, gdy ten zdawał się gotów ich wysłuchać. Zasięgano u niego opinii na temat nastroju króla. Ojciec uśmiechał się szeroko i obwieszczał: „Jego Królewska Mość jest dziś w dobrym nastroju!”. Został błaznem i zapewne czuł się z tego powodu bardzo dumny. Było to ukoronowaniem jego długiej kariery. Spełnieniem innego marzenia: stać się dla króla tym, kim jego ojciec był dla paszy El Glawi. Wspominam go dlatego, że dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku przypomniał sobie, że jestem jego synem. Był wśród gości na urodzinowym przyjęciu w pałacu Schirat, tam gdzie ciała dygnitarzy, dyplomatów i ludzi władzy miały padać jak muchy pod ostrzałem plutonu młodych kadetów szkoły oficerskiej. Ja nie strzelałem. Byłem w stanie szoku. Ogarnięci szaleństwem byliśmy zbuntowani i-o czym jeszcze nie wiedzieliśmy - zgubieni, a może martwi. Tyle zrozumiałem. Byłem trupem, już kiedy wchodziłem do letniego pałacu. Byłem martwy i nie żałowałem tego. Wszystko wokół mnie wirowało: ludzie, stoliki, broń, krew w wodzie basenu, poranne gwiazdy, a przede wszystkim słońce, które nie przestawało nas prześladować. Kilka dni później, kiedy ojciec dowiedział się, że byłem jednym z napastników, ze wstydu podrapał sobie policzki, padł królowi do stóp i całował je, szlochając. Kiedy król gestem kazał mu wstać, wyparł się mnie tymi słowami: „Dwadzieścia siedem lat temu Bóg dał mi syna. Proszę Boga, aby wziął go z powrotem. Niech wezwie go do siebie i wtrąci do piekła. W imię Boga Wszechmocnego, w mojej duszy i sumieniu, z pełnym spokojem ducha, wyrzekam się tego niegodnego syna, przeklinam go, wystawiam na wieczne zapomnienie, odbieram mu moje nazwisko, wrzucam do fosy z nieczystościami, żeby szczury i wściekłe psy wyrwały mu serce, oczy, wątrobę, rozerwały go na kawałki i strąciły do otchłani wiecznego zapomnienia. Bóg mi świadkiem i Wasza Królewska Mość świadkiem, powtarzam: on nie jest już moim synem. Już nie istnieje. Nigdy nie istniał. Wasza Królewska Mość może i mnie wrzucić do wielkiego oceanu zapomnienia, bo zostałem zbrukany przez tę niegodziwość i nie zasługuję

już na to, aby być Twoim sługą i niewolnikiem; wygnaj mnie, powiedz słowo, a nie ujrzysz już nigdy tej twarzy, która nie ośmiela się spojrzeć Ci prosto w oczy, twarzy, która zbladła, straciła rysy i stała się samym wstydem. Dla mnie ten niegodny syn umarł. Niech przywrócą go do życia, aby cierpiał i spłacał aż po swoją ostatnią godzinę podłą zniewagę, której dopuścił się wobec królestwa, Boga i jego prostego sługi. Wyrzekam się go, wyrzekam, wyrzekam! Przeklinam go, przeklinam, przeklinam! Mój Boże, jak prosić Cię o przebaczenie? Panie, jak błagać Cię o pomoc, nie aby ocalić człowieka, który zdradził Boga, który zranił ojczyznę i w akcie niewyobrażalnego szaleństwa miał czelność targnąć się na Twoje życie, tak szlachetne, dobre i wysokie jak niebo, Komandorze wiernych, Potomku Proroka. Jak, Panie, błagać Cię o pomoc, aby móc nadal żyć i nie spuszczać oczu, oczu zranionych hańbą, zniewagą, zdradą zadanymi przez własne dziecko? O, Mistrzu, Panie, Królewska Mości, oddaję Ci się ze związanymi rękami. Niech Wasza Królewska Mość uczyni, co zechce ze swoim niewolnikiem. Jestem Twój. Nie mam już rodziny. Nie mam dzieci. Padam do Twoich stóp!". Król wyszeptał jakiś rozkaz i znikł, zostawiając ojca - załamanego, na kolanach, z rękami wyrzuconymi przed siebie w geście największego posłuszeństwa. Nie sądzę, aby król chciał usłyszeć coś innego. Dowiedziałem się później, że poprosił ojca, aby w nocy dotrzymał mu towarzystwa i recytował wiersze Ben Brahima, dopóki nie zaśnie. Było późno, między czwartą a piątą. Ojciec, upewniwszy się, że jego pan powoli przechodzi na drugą stronę nocy, wstał i nie robiąc hałasu, wyszedł z pokoju tyłem, na palcach. Dowiedziałem się tego wszystkiego dopiero kilka miesięcy po wyjściu z więzienia. Teraz zadaję sobie pytanie, które prześladowało mnie przez ostatnich osiemnaście lat, choć nigdy nie ośmieliłem się go sformułować, ze strachu, że oszaleję lub popadnę w zabójczą melancholię, która ogarnęła niektórych z nas i pchnęła ich ku powolnej śmierci. Dziś to pytanie nie napawa mnie już lękiem. Uważam je wręcz za niepotrzebne, ale nie nieciekawe: kogo tak naprawdę chciałem zabić, wtedy gdy przybyłem z innymi kadetami do letniego pałacu - króla czy ojca?

7 Powrót do rowu. Absolutna ciemność. Nie widać nawet otworu w sklepieniu. Powietrze dociera, ale nie widzimy światła. Karim miał numer 15. Niski grubas, pochodził z El Hadżeb. Z tego regionu wywodziło się wielu żołnierzy, podoficerów, a nawet oficerów. W jego rodzinie wojskowym zostawało się z ojca na syna. Nie miał wyboru. Wszyscy jego bracia byli prostymi żołnierzami, a on chciał zostać oficerem. W koszarach El Hadżeb marzył o szkole w Ahermemonie. Niewiele mówił, jeszcze mniej się uśmiechał, a jego jedyną obsesją był czas. Mógł powiedzieć, która jest godzina z dokładnością co do minuty, zarówno w ciągu dnia, jak i nocą. Postanowiliśmy więc, że zostanie więziennym kalendarzem, zegarem i łącznikiem z życiem, które było poza nami, a raczej ponad naszymi głowami. Wdając się w rozmowę z którymś z nas, bał się, że straci poczucie czasu. Zabawialiśmy się, wystawiając go na próbę: „Która godzina?", „Jaki dziś dzień i miesiąc?". I jakby po naciśnięciu guzika uruchamiał się mówiący zegar: „Mamy rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty, jest czternasty maja, dokładnie dziewiąta trzydzieści sześć". Zaproponowałem, żeby nie przeszkadzać mu bez potrzeby: miał podawać godzinę trzy razy dziennie, dzięki czemu mogliśmy zachować jakąkolwiek orientację w tej ciemnej norze i mieć złudzenie, że panujemy nad czasem. Karim oddał się swemu zajęciu bez reszty. Był dla nas Czasem, nie budząc niepokoju, jaki mógłby wywołać ślepy pościg za widmem podzielonym na minuty, godziny i dni... Był spokojny i pogodny. Rola strażnika upływającego czasu dawała mu złudzenie, że nie należy do grupy. Nie stał się zarozumiały ani arogancki. Znalazł swoje miejsce w ciemnościach. Podziwialiśmy jego dyskrecję i punktualność. Nie czynił żadnych komentarzy na temat sytuacji. Stał się kalendarzem i zegarem i za nic w świecie nie porzuciłby tej funkcji. To był jego sposób na przetrwanie: pozostać nieobecnym, czuwając nad rytmem czasu, którego nam zakazywano. Co ciekawe, jako niewolnik czasu stał się wolny. Czuł się bezpieczny, całkowicie zamknięty w swojej szklanej kuli, uwolniony od wszystkiego, co mogłoby go rozpraszać lub sprawić, że pogubi się w rachunkach. Musiał być metodyczny i skrupulatny. To była jego misja, jego koło ratunkowe. Co do mnie, bardzo szybko zrozumiałem, że nie mogę liczyć na swój instynkt samozachowawczy. Ten instynkt, który dzielimy ze zwierzętami, także był zablokowany. Jak utrzymać się przy życiu w tej norze? Po co wlec aż do światła zniszczone i zdeformowane ciało? Przebywaliśmy w warunkach obliczonych na to, żeby nasz instynkt nie mógł dostrzec przyszłości. Pojąłem, że czas ma sens tylko w ruchu istot i rzeczy. My jednak byliśmy zredukowani do bezruchu i wieczności rzeczy materialnych. Istnieliśmy w nieruchomej teraźniejszości. Jeśli ktoś na swoje nieszczęście spojrzał wstecz lub wybiegł myślą w przyszłość, przyspieszał swoją śmierć. Teraźniejszość zostawiała miejsce tylko dla siebie samej. Trzeba się było trzymać nieruchomej chwili i nie myśleć o tym. Ta świadomość ocaliła mi życie. Nigdy bym nie pomyślał, że zwykła miotła może okazać się tak użyteczna. Strażnicy odmawiali wymiatania naszych nieczystości, więc sami sprzątaliśmy na zmianę. Otwierali drzwi jednego z boksów i wychodzili. Mówili, że nie chcą się zarazić naszymi bakteriami.

Byliśmy brudni, nieogoleni, wszystko utrzymywano w brudzie, który sprzyjał rozwijaniu się rozmaitych chorób. Zamiatając, Lhusin, numer 20, wydał z siebie niemal radosny okrzyk. Podszedł do mojej celi i powiedział: - Miotła ma metalowe okucie! - I co? Dlatego się drzesz? - To metal! Jeśli uda mi się go oderwać, będzie można zrobić nóż, potem brzytwę... I tak, przez dziesięć dni, Lhusin i ja, na zmianę, obrabialiśmy kawałek blachy. Rozpłaszczyliśmy ją, a potem zaostrzyliśmy na twardym kamieniu. Kiedy stała się cienka i ostra, postanowiliśmy kolejno pościnać sobie włosy, a niektórzy też brody. W międzyczasie Abdallah, numer 19 zdobył okucie innej miotły. Znałem wyrażenie: „zrobić coś na sucho”. W moim przypadku to nie była metafora: ogoliłem się bez mydła i w niewielkiej ilości wody. Broda była gęsta. Obcinałem ją kępka po kępce. Rzecz jasna, bez lustra. A nawet gdybym je miał, i tak nie było światła. Goliłem się jak ślepiec. Stałem się ślepcem. Jak dowieść, że nie? Widziałem, nie widząc. Więcej sobie wyobrażałem, niż widziałem. Ostrze przechodziło z rąk do rąk. Akcja „strzyżenie” trwała dobry miesiąc. Z drugiego okucia Lhusin, najzręczniejszy z nas wszystkich, zrobił pięć igieł. Godzinami szlifował blachę, aż stała się bardzo cienka, tak cienka, że pociął ją blaszką-brzytwą na paski; zdołał nawet wywiercić w nich maleńkie dziurki, przez które można było przeciągnąć nić. Było nam zimno i nie mieliśmy czym się okryć. Wtedy, w lipcu, kiedy nas aresztowali, byliśmy lekko ubrani. Przytomnie zachowaliśmy jednak koszule i spodnie zmarłych. Teraz, gdy mieliśmy igłę, mogliśmy zszyć rozdarte części, a nawet uszyć ze dwie-trzy kamizelki dla najsłabszych. Zimno było niebezpiecznym wrogiem. Atakowało nas tak gwałtownie, że dostawaliśmy dreszczy albo biegunki. Zazwyczaj jednak to nie ziąb powoduje biegunkę, lecz strach. Kiedy robiło się zimno, ręce i stawy sztywniały. Nie dało się nawet pocierać rąk ani dotykać twarzy. Byliśmy sztywni jak trupy. Trzeba było wstać; podnosiłem się z pochyloną głową i przykurczonymi ramionami. Czasem chodziłem skulony w poprzek celi. Zimno nie pozwalało mi myśleć. Sprawiało, że słyszałem przyjazne głosy, tak jak widzi miraże człowiek zagubiony na pustyni. Zacierało wszelkie ślady. Było jak elektryczna wiertarka, która wierci dziury w skórze. Krew jednak nie wypływała. Zimno zamroziło żyły. Przede wszystkim nie zamykać oczu, nie zasypiać. Ci, którzy ulegali skrajnemu wyczerpaniu i zapadali w sen, umierali w ciągu kilku godzin. Krew przestawała krążyć w żyłach. Zamarzała. W mózgu i sercu - lód. Nie zasypiać, poruszać nogami, podskakiwać, rozmawiać, mówić do siebie - w ten sposób walczyliśmy z wielkim zimnem. Nie myśleć o jego ukłuciach, zanegować je, odrzucić. Baba, Saharyjczyk, który dołączył do nas pewnego wieczoru, zamarzł na śmierć. Było ich dwóch -wysokich i szczupłych. Drugi nazywał się Dżama. Nie mówił nic. Przybyli wyczerpani, prawdopodobnie na skutek tortur. Z trudem się poruszali. Strażnik wrzucił każdego z nich do osobnej celi i krzyknął: - Przyprowadziłem wam towarzyszy, skurwysyny! Jeszcze większych skurwysynów niż wy, bo jeszcze większych zdrajców. Mówią, że Sahara nie należy do Maroka. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi z tą Saharą. Przetrzymywano nas w całkowitej izolacji i jakiekolwiek wieści docierały tu rzadko, tylko wtedy, kiedy strażnicy mieli ochotę opowiedzieć nam coś o swoich kolegach na froncie. Podczas zielonego marszu* byliśmy

pod ziemią. Od czasu do czasu któryś strażnik groził nam: - Możecie się przydać - będziecie szli przodem i wytyczali drogę wśród min podłożonych przez tych ohydnych zdrajców, tych sprzedawczyków, których opłaca Algieria, żeby odebrać nam Saharę. Przynajmniej, jeśli ktoś wyleci w powietrze, to nie żaden z naszych dzielnych żołnierzy, tylko jeden z was, zdrajcy. Śmierć Baby absorbowała nas przez kilka dni. Strażnicy sądzili, że Baba śpi. Więzień z sąsiedniej celi powiedział im, że nie słyszy jego oddechu. Próbowali go obudzić, szturchając karabinem. Nie ruszał się. Rzeczywiście nie żył. Jeden ze strażników powiedział nawet: „Pochodzimy od Boga i do Niego wracamy". Zaczęliśmy głośno recytować Koran. Zostawili nas, nie mogąc znieść tej żałobnej litanii. Niebo było ciemnoszare. Padało. Pogrzeb odbył się szybko. Na zewnątrz panował trochę mniejszy chłód niż w środku. Baba przybył do nas w długiej, obszernej błękitnej tunice. Był to tradycyjny strój ludzi pustyni. Odzyskaliśmy ją, lub też, mówiąc ściśle, wyszarpaliśmy -z rąk strażników. Wraz z Lhusinem uszyliśmy z niej trzy pary spodni, pięć koszul i cztery pary kalesonów. I jak tu nie myśleć, że śmierć Baby była zbawienna dla tych, którzy zostali przy życiu? Pobłogosławiliśmy go i długo modliliśmy się za zbawienie jego duszy. Przybył z samego południa Maroka, by umrzeć wśród nas. Dżama miał surowy, zacięty wyraz twarzy. Kiedy zdał sobie sprawę, gdzie się znalazł, i zrozumiał, że fosa była zbiorowym grobem, wydał z siebie głośny, przeciągły krzyk. Potem zaczął śpiewać pieśni swego plemienia, aż w końcu na wiele dni i nocy zapadł w głębokie milczenie. Nie spał. Przeszkadzał mu wysoki wzrost; siedział w kucki i od czasu do czasu mruczał niezrozumiałe słowa. Kiedy usłyszał, jak Karim oznajmia nam miesiąc, dzień i godzinę, uspokoił się. Nagle przemówił: - Wtedy krzyczałem, bo nie byłem w stanie zgadnąć, czy to dzień, czy noc. Można od tego oszaleć. Teraz już wiem, co się dzieje. Wybaczcie mi, bracia, ten krzyk, który musiał sprawić ból waszym uszom. Byłem wściekły. Daliśmy się głupio schwytać. Zostaliśmy zdradzeni i wpadliśmy w pułapkę. Po śmierci Baby, najdroższego mi na świecie człowieka, jest mi już wszystko jedno. Wierzyłem w rewolucję. Myśleliśmy nawet, że porwiemy za sobą lud marokański. Ale pomyliliśmy się, zostaliśmy oszukani przez Algierczyków, Kubańczyków... Urodziłem się w Marrake-szu. Jestem jak wy. Kiedy przyszli do mnie, od razu chciałem się zaangażować. Powiedzieli mi: „Rewolucja zawsze nadchodzi z południa". Pojechałem więc na południe, zmieniłem nazwisko i zostałem wojownikiem armii saharyjskiej. Mówił, żeby nie zasnąć. A my go słuchaliśmy. Ja rozmyślałem o czym innym. Marzyłem o skrawku błękitnej tuniki. Wszystko oddałem innym, było mi zimno i strasznie bolały mnie jądra. Usiłowałem je rozgrzać dłońmi, ale tak zesztywniały mi stawy, że nie mogłem ich zbyt długo trzymać. Gdybym miał kawałek tkaniny, mógłbym owinąć je czymś w rodzaju opatrunku. Odczekałem, aż Dżama skończy opowieść, i poprosiłem go o skrawek tuniki. Kiedy w ciszy mroku usłyszałem odgłos rozdzieranego materiału, podskoczyłem z radości, uderzając głową w sklepienie. Powiedział: - Robię kulkę i rzucam. Jak na jakimś filmie kulka z materiału nie wpadła do mojej celi, lecz upadła przed drzwiami. Jak po nią sięgnąć? Czym? Jeśli strażnicy ją zobaczą, to zabiorą. Lhusin przypomniał mi, że mamy przecież miotłę, i podał mi ją, przekazując z celi do celi. Potem

zacząłem szukać zwitka. Ślepa miotła w ślepych rękach! Leżałem na brzuchu, wysuwając powoli kij, żeby namacać materiał. Trwało z dobrą godzinę, zanim akcja się powiodła, i wtedy to ja wydałem z siebie saharyjski okrzyk, podobny do krzyku Indian, kiedy odnoszą zwycięstwo nad amerykańską armią. Tej nocy nie spałem. Owinąłem się tkaniną, która trochę chroniła mnie przed zimnem. Nazajutrz zabrałem się do pracy i uszyłem to, czego potrzebowałem do walki z chłodem.

8 Normalnie o niedobrej kawie mówi się, że smakuje jak ścierka. Początkowo używałem tego wyrażenia. Nie było jednak trafne. Kawa ze ścierki ma jakiś smak, zapach, oczywiście niedobry, ale można ją pić, a nawet poprosić o dolewkę. To, co dawano nam rano do picia, było letnią wodą pomieszaną z proszkiem z jakiejś prażonej rośliny strączkowej. Nie sposób powiedzieć której. Może z cieciorki, może z czerwonej fasoli? Nie była to kawa ani herbata. Pytanie pozostawało bez odpowiedzi, ciecz wpływała do żołądka jak środek na wymioty. Pomyje? Siki wielbłąda pomieszane z moczem komendanta? Połykaliśmy i nie zastanawialiśmy się nad tym. Chleb. Tak, mieliśmy prawo do chleba białego jak cement. Minimum kalorii gwarantujących, że nie umrzemy z głodu. Często wyobrażałem sobie, jak lekarz oblicza potrzebne nam kalorie, sporządza raport, przepisany przez uczesaną w kok sekretarkę o jaskrawoczerwonych ustach, i zanosi oficerowi, który go zamówił. Chleb przypominał oponę samochodową. Był twardy. Gruby. Bez smaku. Takim chlebem, nieopatrznie rzuconym, można zabić. Był jak z betonu. Nie kroiło się go, lecz tłukło. Nie przeżuwało, lecz chrupało. Stanowiło to dodatkowe wyzwanie, ponieważ większość z nas miała bardzo marne uzębienie. Niektórzy zachowywali poranną ciecz, żeby w niej maczać chleb. Inni tłukli go na drobne okruchy i posypywali nimi codzienną porcję jedzenia. Makaron. Mój towarzysz, gość, niechciany zwyczaj, źródło przetrwania, obiekt skrytej nienawiści, zużytej, wypalonej, odrzuconej miłości, racja kalorii, moja żałość, moja obsesja! Racja, którą jem i wydalam, odczuwając przy tym coś w rodzaju przyjemności. To samo rano i wieczorem. Jak według recepty. Przede wszystkim - żadnych zmian. Żadnego urozmaicenia. Ciało ma przyzwyczaić się do pokarmu, tego samego aż do śmierci. Czerstwy chleb i makaron gotowany w wodzie, bez przypraw, bez oliwy. Raz w tygodniu z wielbłądzim tłuszczem. Cuchnący. Jadłem, zatykając nos. Wolałem - jeśli to słowo miało jeszcze jakiś sens w tej norze - rację gotowaną w wodzie. Byliśmy wszyscy na tej samej diecie - to samo danie podawane aż po kres. I tak przez osiemnaście lat, a dokładnie: przez sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt trzy dni byłem żywiony makaronem i suchym chlebem. Żadnego mięsa. Żadnych ryb. „Żywiony" nie jest właściwym określeniem. Byłem utrzymywany przy życiu. Dość szybko zapomniałem o papierosach. Nie zaznałem nawet tego strasznego braku, który doprowadził do szaleństwa Larbiego, numer 6. Wył, rozdarł jedyną koszulę, wołał strażników i proponował im wszystko w zamian za papierosa. Mówił: - Nawet jeśli odmawiasz mi papierosa, chodź, zapal koło mnie, żebym mógł wciągnąć dym. Weź, co chcesz... Tak, wiem, nic nie mam... Może mój tyłek... Daję ci go, same kości, ale proszę, choć jeden mach, tylko jeden, a potem skończysz ze mną, wpakujesz mi kulę w tyłek i polecę jak rakieta do piekła wiecznych palaczy. Chodź, zapomnij, że jesteśmy wrogami, pamiętaj, jesteśmy z tej samej okolicy, dasz mi jednego papierosa i jeśli kiedyś pójdziesz do mnie, dadzą ci pieniądze i ubrania... Biedny Larbi urządził strajk głodowy i umarł. Przez miesiąc słychać było, jak jęczy: - Chcę umrzeć. Dlaczego śmierć przychodzi tak wolno? Kto ją zatrzymuje i przeszkadza jej przybyć i prześliznąć się pod drzwiami mojej celi? To ten wąsaty nieludzki strażnik. On jej zagradza drogę. Jak ciężko jest umrzeć, gdy pragnie się śmierci! Jest obojętna na mój