bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 800
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 442

Zabili mnie we wtorek - Piotr Wereśniak

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :819.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Zabili mnie we wtorek - Piotr Wereśniak.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Zabili mnie we wtorek Piotr Wereśniak Wydawnictwo Otwarte Kraków 2008 CZĘSC PIERWSZA Zwłoki Jest zimno. Powiększone, wilgotne źrenice patrzą pionowo do góry. W mrok. Mokra mżawka. Leżący oddycha spokojnie i głęboko. Odzywają się głosy ludzi. W życiu nie przyszło mu do głowy, że zabiją go właśnie we wtorek. Najparszywszy dzień tygodnia. Jest szewski poniedziałek, jest lany poniedziałek, jest środa popielcowa, jest Wielki Czwartek, jest piątek przedweekendowej radości i korków na drodze, wreszcie sobota, potem leniwa niedziela - każdy dzień tygodnia ma coś, co go wyróżnia, coś specjalnego, coś fajnego. Wtorek nie ma nic. Jest nudny, nijaki i beznadziejny. Dlaczego wtorek!? Czuje coś mokrego pod kurtką, coś ciepłego po nim spływa. W piersi pojawia się lekkie drżenie, coś jak niewielka trema, jak drobne przejęcie, które już dawno nauczył się opanowywać. Jednak drżenie nie mija. Kątem oka widzi, jak ludzie na parkingu powoli wychylają się zza samochodów. Patrzą na niego przerażeni. Na siebie patrzą zaciekawieni, dumni, że w ich nudnym życiu zdarzyło się w końcu coś tak mrożącego krew w żyłach, coś, o czym kiedyś opowiedzą wnukom, a te z kolei swoim wnukom, i pójdzie w świat legenda zwielokrotniona ludzką skłonnością do kolorowania i przesady, pójdzie legenda, jak to zabili go we wtorek na parkingu hipermarketu na warszawskim Ursynowie. Mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się przed kilkudziesięcioma sekundami, jego myśli są jasne, precyzyjne i konkretne. W kieszeni kurtki ma komórkę, na karcie SIM nie ma żadnego zapamiętanego telefonu, a więc to nie problem, w schowku w lexusie jest jeszcze jedna komórka. Też czysta. Robi mu się zimno. Zauważa, że

powoli wokół niego, wokół otwartego na oścież samochodu, wokół plamy krwi rosnącej pod nim na mokrym asfalcie gęstnieje wianuszek ludzi. Patrzą na to tak, jak się patrzy na film. Patrzą na zupełnie nierzeczywistą sytuację, na coś, co zobaczyli po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w swoim zwykłym, nudnym, banalnym życiu. Myśli o portfelu. Jest tam trochę kasy, ale przecież to nie grzech mieć kasę. Nagle przypomina sobie o puzderku. To jest problem. To jest duży problem. Za chwilę zjedzie się tu policja z całego miasta, a on w złoconym, płaskim puzderku ma co najmniej pięć gramów pierwszorzędnej kokainy. Tak, to jest problem. Tymczasem parking żyje własnym życiem. Przyjeżdżają nowi ludzie spragnieni tanich zakupów w hipermarkecie. Patrzą na zbiegowisko wokół srebrnego lexusa. Może to promocja, myślą, może nowy model samochodu, może jakaś loteria, a może po prostu stłuczka. Co ciekawsi podchodzą, zaglądają, pytają innych. Co to, film kręcą? Dopiero po chwili chaotycznych, spiesznych opowieści zaczynają rozumieć, że człowiek leżący przy samochodzie właśnie został postrzelony. - Przepraszam, przepraszam, jestem lekarzem - jakiś facet przeciska się przez tłum gapiów. Jest młody, zdenerwowany, skołowany. Widać, że nie bardzo wie, co ma robić. Na twarzy zarysował mu się nierównomierny wilgotny rumieniec. Ale ponieważ jest lekarzem, brnie w tę bezsensowną sytuację bez wyjścia, tym bardziej że rozdygotana młoda kobieta obok to pewnie jego żona. Lekarz podchodzi do leżącego. Lekko trzęsą mu się ręce, może z zimna. Niewielka kropelka błyska mu spod nosa. Stara się przykryć leżącego kocem. - Proszę się nie ruszać, karetka już jest w drodze. Może pan mówić? Nagle lekarz czuje, jak pod kocem ranny mężczyzna łapie go za rękę. Chwyt jest pewny i mocny. Dłoń rannego jest twarda i chłodna. - Chcesz mi pomóc? - Ranny patrzy lekarzowi prosto w oczy. Nie jest łatwo wytrzymać to spojrzenie. Mężczyzna wciska lekarzowi coś niewielkiego, metalowego w rękę pod kocem. - Wyrzuć to gdzieś. Nie powinni tego przy mnie znaleźć. Młody lekarz jest wyraźnie zdenerwowany. - Ale ja nie mogę... Za późno. Już ma to coś w ręce. Ręka już nie jest pod kocem. Teraz to już jego problem. Chwila paniki. Mechaniczny, szybki ruch - do kieszeni. Rozbiegany wzrok wystraszonego maminsynka - czy ktoś to widział? Czy ktoś powie jadącej już policji, że ranny mu coś podał!? Boże, co teraz będzie!? Co jest w tym niewielkim pudełeczku, które parzy go w kieszeni? Nagłe spojrzenie na żonę - ona widziała. W każdym razie zobaczyła jego krótką, szybko zamaskowaną panikę. Lekarz prostuje się. Rozgląda się niepewnie wokoło. Otwarty samochód, leżący facet, spora dziura od kuli w okolicy serca, krew. Z oddali dobiega odgłos syreny. Już jadą. Jeszcze jedno spojrzenie na rannego - widać, że to bogaty gość. Jest młody, najwyżej trzydzieści pięć lat. Ubrany drogo, modnie, sam zegarek wart jest pewnie tyle co używany seat lekarza. „Czy to gangster?”, przebiega lekarzowi przez myśl. - Gdzie jest Cycek? - Słucham? - lekarz nie dosłyszał chrapliwego pytania rannego. - Widzisz gdzieś Cycka? Byłem z nim. Też dostał? Lekarz rozgląda się. Nie widzi Cycka. Nie wie nawet, o kogo chodzi. Słychać, jak karetka reanimacyjna skręca w stronę hipermarketu. - Nie ma tu innego rannego, proszę pana, proszę się nie ruszać i nic nie mówić, karetka już jest blisko.Patrzą sobie w oczy, z rannym jest coraz gorzej, z trudnością oddycha, jest blady, co chwila

wstrząsają nim krótkie dreszcze. Widać, że chce coś powiedzieć. Lekarz nachyla się nad nim. Słyszy słaby, chrapliwy szept. - Nie mów nikomu... Po czym ranny traci przytomność. Cycek Zaczyna mu brakować tchu. Czuje, jak krew pulsująca w czole coraz mocniej napiera na oczy. Cały się trzęsie. Prawie frunie przez kręte osiedlowe ścieżki Ursynowa, byle dalej, byle uciec, byle go nie złapali. W życiu tak nie uciekał, w życiu nie biegł tak szybko. W końcu jednak obszerne płuca przestają dostarczać tkance mięśniowej wystarczającą ilość tlenu. Cycek musi się zatrzymać, musi znaleźć odpowiednie miejsce na króciutki odpoczynek. Jest! Ten śmietnik będzie dobry. Szybki skręt. Skok przez krzaki i już jest w środku. Ciemno. - O kurwa... o kurwa... Cycek oddycha głęboko. Każdy oddech to kolejne „o kurwa”. Powoli bledną mu kolorowe plamy przed oczyma. Zaczyna wracać do rzeczywistości. Nagle słyszy ochrypły bas: - Co jest!? Co jest!? Wypierdalaj stąd, młody! Już! Teraz włącza się u Cycka precyzyjnie wytrenowany ciąg odruchów warunkowych. Obrót, lokalizacja zagrożenia, ocena sytuacji, w tym samym czasie wydobycie broni, przygotowanie jej do użycia, unieruchomienie napastnika, przyłożenie mu przeładowanego pistoletu do głowy. Trwa to ułamek sekundy. Na szczęście Cycek nie wykonuje ostatniego elementu tej dziesiątki razy powtarzanej sekwencji. Nie pociąga za spust. Bezdomny śmieciarz leży nieruchomo, przygnieciony kolanem Cycka. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Wpatruje się czujnym okiem w matową stal Cyckowego heckler und kocha P30. - Nie, panie... nie. Cycek zaczyna rozumieć, kogo ma pod lufą. Błąd! Błąd! Błąd! Po jakiego chuja wyjmował broń!? Szybko kalkuluje - zabić czy pozwolić odejść. Jest prawie pewne, że dziad zaraz poleci do psów i za marną paczkę fajek z filtrem sprzeda Cycka. Jeżeli Cycek go skasuje, zyska najwyżej te parę minut na złapanie oddechu. Nie, kasować się nie opłaca. Wstaje i pewnym chwytem podnosi śmierdzącego dziada na równe nogi. - Idziesz stąd i nikomu ani słowa, jasne!? - Jasne. Widać, że rozumie. Minę ma taką, jakby zobaczył przewodniczącego Sądu Ostatecznego. - Idziesz stąd! Dziad wychodzi ze śmietnika. Dopiero teraz Cycek uświadamia sobie, jak facet śmierdział. Dobra, teraz ma parę minut na podjęcie decyzji, jak dalej żyć. Bo co do tego, że dotychczasowe dobre życie się skończyło, nie ma wątpliwości. Co ich, kurwa, podkusiło, żeby jechać do tego hipermarketu! Spokojnie, spokojnie... Musieli za nimi jechać. Śledzili lexusa na pewno od samego centrum. Jak to się stało, że Cycek tego nie zauważył? Jest tylko jedno wytłumaczenie - to nie był byle cyngiel. To był ktoś. Wskazuje na to również to, co się stało potem. Przecież facet mógł zabić ich obu, dlaczego strzelał tylko do Bankiera? Dlaczego strzelał z tak dużej odległości? Dlaczego oddał tylko dwa szybko następujące po sobie strzały? Dlaczego nie używał tłumika? Dlaczego skurwiel był tak pewny swego? Niestety wszystkie te pytania utwierdzają Cycka w przekonaniu, że jest bardzo niedobrze. Niestety

wszystkie prawdopodobne odpowiedzi na te pytania prowadzą do jednego strasznego wniosku. To nie był byle cyngiel. To nie był byle łoś po amfie, którego ktoś wynajął, żeby przewietrzył trochę miasto. Cycek widział takich kozaków, niewielu, ale widział. W wojsku. Strzelał do Bankiera, bo tylko na niego miał zlecenie, strzelał z dużej odległości, bo wiedział, że strzela dużo, dużo lepiej od Cycka i że nawet gdyby Cyckowi udało się sięgnąć po pistolet, to z tej odległości miałby kłopoty ze skuteczną obroną. Facet oddał dwa strzały, jeden po drugim, bo strzelał w serce, wiedział, że jest świetnym strzelcem, że trafi i że ofiara nie będzie mieć żadnej szansy na przeżycie. Nie używał tłumika, bo zależało mu na sile ognia, a nie na dyskrecji. Nie bał się, bo robił to już wiele razy i dawno pozbył się tremy. Płuca i serce Cycka powoli się uspokajają. Zaczyna oddychać miarowo, zaczyna wracać do sił, niestety minimalne drżenie gdzieś płytko pod skórą nie mija. W miarę jak dokonuje wstępnej i pośpiesznej analizy sytuacji, to dziwne drżenie nawet się nasila. Bez wątpienia Bankier nie przeżył. Bez wątpienia ludzie z parkingu już zeznają policji, że zastrzelony wychodził z hipermarketu w towarzystwie wysokiego, przystojnego, krótko ostrzyżonego młodzieńca. Bez wątpienia policja bardzo chce Cycka dostać. Niestety nie jest wykluczone, że napastnik też chciałby Cycka spotkać. Do stacji metra już niedaleko. Tam jest szansa wmieszania się w tłum. Syreny radiowozów nie milkną. Trzeba iść. Póki trwa zamieszanie. Trzeba iść. Cycek wychodzi ze śmietnika. Chłodno. Mżawka wciąż nie daje za wygraną. Szybkim, ale spokojnym krokiem Cycek rusza chodnikiem. Skręt. Tu jest dużo jaśniej. Jest więcej latarni. Na szczęście Cyckowa bluza ma kaptur. Mija pierwszych przechodniów. Już widać ulicę Komisji Edukacji Narodowej. Pełno samochodów. Ludzie wracają z pracy.Przeciągły gwizd policyjnych syren nasila się. Przez sznur wolno jadących samochodów przebija się cywilny opel Vectra z niebieskim kogutem na dachu. Cycek nie patrzy na niego zbyt długo. Widzi już wejście do metra. Jeszcze tylko kupi w kiosku bilet, kupi też jakąś gazetę komputerową, wsiądzie do wagonu i będzie udawał, że czyta. Będzie udawał, że interesują go najnowsze karty graficzne, twarde dyski i sieci bezprzewodowe. Tak naprawdę będzie myślał tylko o jednym, tylko dwa słowa będzie miał w głowie. Dwa słowa zakończone nieprzewidywalnym i denerwującym znakiem zapytania: „Co dalej?”. Prezes Prezes Motyka ma pięćdziesiąt pięć lat, wystający brzuszek, którego nie lubi, i bardzo klarowne podejście do seksu. Dziewczyna musi być młoda, zdrowa i umyta. Niekoniecznie ładna, zgrabna czy inteligentna. Powinna mieć od szesnastu do osiemnastu lat, nie musi udawać, starać się ani być aktywna. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki wieczorem, kiedy już biuro pustoszało, asystent prezesa przywoził dziewczynę do gabinetu i zamykał drzwi na piętnaście minut. Prezes Motyka robił swoje, dziewczyna dostawała przyzwoitą zapłatę, potem krótki szum wody w umywalce i można było wracać do pracy. Ten mechanizm zawsze działał prawidłowo, bo w firmach prezesa Motyki wszystko zawsze działało prawidłowo. Tym razem jednak miało być inaczej. Dziewczyna była tu już kilkakrotnie, prezes Motyka przypomina ją sobie. Mężczyzna jest bez spodni, białą jedwabną koszulę ma rozpiętą. Dziewczyna jest naga, wypina się do prezesa na brzegu skórzanej kanapy. Prezes na stojąco, rytmicznie i bez pośpiechu robi swoje. Dziewczyna od czasu do czasu pojękuje cicho. Prezes stara się odprężyć. Rytmiczne, niezbyt silne pchnięcia zawsze wprawiały go w refleksyjny nastrój. Zastanawia się, co kupi żonie na urodziny. W przyszłym tygodniu Ania kończy

pięćdziesiąt dwa lata. Myślał o samochodzie, ten nowy fikuśny mercedes bardzo jej się podoba. Nie jest jednak pewien, czy to dobry pomysł. Może lepiej coś z biżuterii... Motyka spogląda na zegarek. Nie będzie dzisiaj zostawał do późna. Jutro ma spotkanie z radą nadzorczą, potem lunch z Bireckim, potem jeszcze kilka spotkań, dzisiaj odpocznie, może nawet zatrzyma tę małą na jeszcze jeden numerek. Prezes Motyka czuje już gdzieś z oddali zbliżającą się ejakulację. Nie zaburza to jednak spokojnego rytmu jego ruchów. Dziewczyna wydaje się niewzruszona. Myśli na pewno o tym, jakie ładne spodnie sobie kupi, tym bardziej że zarobionych pieniędzy starczy nie tylko na spodnie. Nagle pukanie do drzwi. Motyka nieruchomieje. Nie może uwierzyć własnym uszom. Nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. - O co chodzi!? - Bardzo ważna sprawa, panie prezesie. Przyszedł pan Birecki. To stłumiony przez obite drzwi głos asystenta prezesa Motyki. Rzeczywiście musiało się stać coś ważnego. Z Bireckim było umówiony na jutro. Nigdy nie spotykali się bez uprzedniego umówienia. - Niech poczeka na mnie w konferencyjnym, zaraz tam przyjdę. Motyka, patrząc w dół na wypiętą dziewczynę, chwilę się waha - dokończyć czy dać sobie spokój? To może być rzeczywiście coś ważnego. Wychodzi z dziewczyny, idzie do łazienki, szum wody w umywalce, wraca, zapinając spodnie. Dziewczyna ubiera się. Nie jest specjalnie ładna. - Tamten pan ci zapłaci. Motyka wychodzi z gabinetu. O tej porze w biurach firmy nie ma już nikogo. Bez słowa mija asystenta i wchodzi do konferencyjnego. Pokój jest duży, na środku stoi wielki drewniany stół otoczony miękkimi krzesłami. Birecki stoi oparty rękoma o krzesło. Wygląda na to, że rzeczywiście coś się stało. - Słucham pana, panie Birecki. Birecki patrzy przez chwilę niepewnie. Podchodzi do Motyki blisko, tak blisko, że prezes odruchowo robi krok w tył. Krótkie spojrzenie prosto w oczy. Motyka rozumie, że Birecki chce mu coś powiedzieć na ucho. Zbliżają się. Prezes Motyka czuje się dziwnie, rzadko jest tak blisko z drugim mężczyzną, przez jego szyję przebiega lekki dreszcz. Czuje zarost tamtego na swoim uchu, zwietrzałą po całym dniu wodę toaletową, jego ciepły oddech i ledwo wyczuwalny zapach potu. - Zabili Bankiera - szept Bireckiego jest cichy i drżący. Prezes Motyka czuje krótką falę mrozu we wszystkich zakończeniach nerwowych. Prawy kącik ust zaczyna mu lekko drgać. - Coś więcej? - Dwadzieścia minut temu na parkingu przed Leclerkiem na Ursynowie. - Był bez ochrony? - Był z ochroną. Ochroniarz zniknął. Nic więcej nie wiem. Ale dowiem się. Na razie jest zamieszanie, blokada dróg, wzmocnienie patroli, takie tam... - Dziękuję panu. Proszę już iść. Birecki bez słowa wychodzi z pokoju konferencyjnego. Prezes Motyka siada na jednym z krzeseł. Siedzi nieruchomo, a szybkie ruchy gałek ocznych wskazują, że jego mózg dokonuje kompleksowej oceny położenia, w jakim nagle i nieoczekiwanie znalazł się jeden z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Zabójca

Kryty prowadzi spokojnie i zgodnie z przepisami. Powoli pali papierosa, co pewien czas uważnie spogląda we wsteczne lusterko. Już niedaleko. Zawsze w stresie smakuje mu tytoń. Na co dzień właściwie nie pali, nawet nie nosi ze sobą papierosów. Jak wie, że szykuje się lekki stresik, zawsze najpierw kupuje paczkę czerwonych marlboro. Teraz pali już trzeciego i smakuje mu. Kiedyś palił dużo częściej, ale to było na wojnie, stres był permanentny, zawsze coś mogło się stać, zawsze zagrażali snajperzy, w każdej chwili mogły się odezwać moździerze albo jakiś zabłąkany amerykański samolot. Te bohaterskie wspomnienia za każdym razem go trochę rozczulają, szczególnie Bałkany. Może to z powodu kobiet. Wprawdzie zawsze było ich pod dostatkiem i w Afryce Zachodniej, i w Sudanie, nawet na Kaukazie, choć tam było ich najmniej. Zawsze jednak podobały mu się rosłe, jasne Chorwatki, z którymi mógł robić, co tylko chciał. Dawne czasy. Znowu korek. Mimo że Kryty ma dopiero czterdziestkę, pamięta czasy, kiedy ulice Warszawy były puste i tylko z rzadka przejeżdżał nimi jakiś samotny samochód. Szczególnie o tej porze. Zastanawia się, kim mógł być chłopak, którego przed chwilą zastrzelił. Wyglądał bardzo niegroźnie. Bogaty, trzydziesto-paroletni, kurewsko z siebie zadowolony biznesmenek w butach wartych kilkanaście średnich krajowych. Dlaczego wymuskany bidulek musiał umrzeć, dlaczego zapłacono za niego tyle kasy i wynajęto kogoś takiego jak Kryty? Przecież mógł to zrobić byle dres z bazarową pukawką za jedną dziesiątą tej ceny. Tym bardziej że ochroniarz pięknisia na parkingu nawet nie sięgnął po broń. Dlaczego Kryty? A właściwie dlaczego nie. Krytego nic nie dziwi. W jego zwartym umyśle nie ma miejsca na zdziwienie. Dojeżdża do stacji metra Wilanowska. Zatrzymuje się gdzieś z boku. Ciekawe, ile zajmie policji znalezienie tego samochodu. Kryty ostatni raz taksuje spojrzeniem wnętrze kradzionego peugeota 406 i wysiada. Na zewnątrz zdejmuje skórzane rękawiczki i szybkim ruchem wrzuca je pod auto. Po chwili jest już na schodach do metra. Kasuje kupiony wcześniej bilet i wchodzi na peron. Jest tu parę osób. Kryty jak zwykle nie wyróżnia się. Ma to wrodzone. Za chwilę będzie metro, Kryty wsiądzie do pierwszego wagonu i pojedzie aż do stacji Ratusz. Tam ma drugi samochód i prostą drogę do Wisłostrady, a potem dalej na północ. Ciekawe, co by się stało, gdyby Kryty wiedział, że w ostatnim wagonie siedzi lekko trzęsący się rosły chłopak w kapturze, przeglądający nerwowo miesięcznik komputerowy. Ciekawe, jak by to było, gdyby przyszło im jechać jednym wagonem. Ciekawe, kto kogo pierwszy by zauważył, kto kogo pierwszy by rozpoznał. Bo przecież się widzieli, widzieli się całkiem dobrze i Cycek nigdy nie zapomni tej twarzy. Kryty zresztą też. Cały czas czuje gdzieś głęboko świdrujący go wyrzut sumienia: dlaczego nie skasował ochroniarza? Dlaczego pozwolił mu uciec? Dziwne. I choć w umyśle Krytego nie ma miejsca na zdziwienie, to jest miejsce na świdrowanie. I to świdrowanie wyraźnie mu się nasila. Turek Mężczyzna nazywa się Al Selim Suliman i jest niskim, otyłym sześćdziesięciolatkiem z wiecznie spoconą twarzą, wiecznie śmierdzącymi skarpetkami i wielkim brylantem na małym palcu prawej ręki. Przyjechał do Polski sześć lat temu i od razu rozsmakował się w polskim jedzeniu, polskiej wódce, polskich prostytutkach i polskim bezprawiu. Nigdy jednak nie kupił mieszkania w Warszawie. O nie! To byłaby przesada. To nie mieściło się w jego rozumieniu słowa „ostrożność”. Zawsze, kiedy przylatuje, mieszka w tym samym apartamencie w hotelu Bristol i bardzo mu się to podoba. Teraz jednak zupełnie o tym nie myśli. Teraz myśli tylko o jednym - uciekać. Biega nerwowo po

swoim hotelowym apartamencie, zbiera rzeczy, wrzuca je bezładnie do walizek. Jest bardzo zdenerwowany, bardzo spocony i bardzo śmierdzą mu skarpetki. Wystarczył jeden krótki telefon od osoby zaufanej, dwa ciche słowa: „Zabili Bankiera”, i wszystkie obiecujące plany związane z inwestowaniem pieniędzy w Polsce, wszystkie wspaniałe kalkulacje, spodziewane krociowe zyski, wszystkie lukratywne manipulacje walutowe - wszystko to zupełnie straciło znaczenie. Teraz dla Sulimana ważne jest tylko jedno. Uciekać! Pakuje wyłącznie rzeczy najpotrzebniejsze, tylko to, co ważne, tylko to, bez czego nie może się obejść - laptop, dokumenty, segregatory, notatki, telefon, parę koszul, bieliznę, dużo skarpetek na zmianę. Mimochodem jego precyzyjny, kompleksowo myślący mózg matematyka dokonuje analizy strat, jakie spowoduje ta nagła i nieprzewidziana ucieczka. Niestety jest to analiza druzgocąca. Dlatego Suliman stara się o tym nie myśleć. Stara się teraz nie rozpraszać i skupić wyłącznie na ratowaniu własnej skóry. To jest ważniejsze od tej góry pieniędzy, które właśnie zaczynają powoli wyparowywać, znikać i zamieniać się w kwaśny, drażniący, długotrwały smak porażki. Stara się myśleć o żonie, która mieszka sobie spokojnie w Ankarze, o szóstce dorosłych już dzieci, o dziewiątce ukochanych wnucząt, o słońcu, cieple, znajomych twarzach, znajomych barach, o wszystkim, co jest inne od tego polskiego chłodu, wilgoci, zachmurzenia, brudu i bałaganu. Przez ostatnie sześć lat stał się wielkim miłośnikiem tego kraju, to było odkrycie jego życia, zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, z każdym rokiem znał go coraz lepiej i sam stawał się znany tam, gdzie powinien być znany. Teraz wystarczyło kilkanaście sekund, kilka suchych słów rzuconych do słuchawki w którejś z warszawskich budek telefonicznych, potem miękki trzask rozłączenia, długa chwila tępego zaskoczenia i wsłuchiwania się w pulsujący sygnał hotelowej centrali, by Suliman odkochał się w Polsce i zaraz potem zapalał szczerą nienawiścią do tego bandyckiego kraju, który ośmielił się tak go potraktować. Nagły sygnał telefonu gwałtownie stymuluje akcję jego mocno już nadwerężonego serca. Suliman siada na łóżku. Dyszy ciężko, prawą ręką masując energicznie okolice mostka. Podnosi słuchawkę. Taksówka już czeka. Ulga. To dobrze. To bardzo dobrze. Wstaje. Maca paszport. Jest. Maca drugi. Jest. Poleci na niemieckim, będzie bezpieczniej. Marynarka. Płaszcz. Kapelusz. Ostatnie spojrzenie na pokój, w którym tyle się stało w ciągu tych sześciu lat. Wychodzi. Na zewnątrz mżawka. Wilgotno, ciemno, chłodno i śmierdzące Nos Sulimana nigdy nie przywykł do zapachu wszechobecnej chłodnej wilgoci i to, co dla mieszkańca północy jest świeżym zapachem deszczu, dla Sulimana jest zapachem nieprzyjemnym i drażniącym. Trzaśniecie drzwiami. W samochodzie jest lepiej, Suliman lubi samochodowe zapachy. Taksówkarz na szczęście nie ma ochoty na bezsensowną konwersację. Wymieniają kilka niezbędnych zdań i biały mercedes rusza. Na Okęcie. Karetka Z dalekiego Ursynowa do Szpitala Bielańskiego jedzie się przez całą Warszawę. To długa i niełatwa droga. Tym bardziej dla karetki reanimacyjnej na sygnale, tym bardziej w wieczornym szczycie i w gęstniejącej, uporczywej, chłodnej mżawce. Jeden Pan Bóg wie, dlaczego skierowano karetkę właśnie do tego szpitala, ale w Polsce już dawno karetki i ich poplątane losy przestały kogokolwiek dziwić.. Doktor Fogel czuje, jak kropelki potu zaczynają spływać mu spod włosów, przesuwać się szybko po twarzy i zawisać, dygocząc rytmicznie, na nosie, brodzie, wargach i grdyce. Nie daje jednak za wygraną. Masuje już tego trupa od piętnastu minut i będzie to robił aż do skutku, dopóki starczy sił, tak rozumie swoje miejsce we wszechświecie. Od kiedy po raz setny odstawił alkohol, bardzo się poci. Ogólna wydolność organizmu wyraźnie

się poprawiła, jednak ceną był smród. Prysznic trzy razy dziennie nie pomaga. Wystarczy niewielka plama potu pod pachą i zaczyna śmierdzieć jak z piłkarskiej szatni. Trudno. Może gdyby doktor Fogel nie znał tego mechanizmu, miałby pretensje do losu, że doświadcza go tak haniebnie, że pokuta jest tak niesmaczna. On jednak dobrze wie, co to jest. Był zbyt dobrym studentem, zbyt wielu książek nauczył się na pamięć, zbyt wiele rozumiał, by teraz narzekać. Wiedział też mniej więcej, ile ten smród potrwa. Miesiąc, dwa, najwyżej trzy. U każdego trochę inaczej, u niego właśnie tyle. Zbyt wiele razy rozstawał się definitywnie z wódą, żeby tego nie wiedzieć. - Gdzie jesteśmy, Wiciu? Ile jeszcze? - Zaraz centrum, jeszcze z dziesięć minut przy dobrych wiatrach, doktorze. - Bardzo się śpieszymy! - Jasna sprawa, doktorze. Wicio lubi takie wytyczne. Lubi adrenalinę za kierownicą. Jeździ karetką od dwudziestu lat i wciąż mu się podoba. Szczególnie jak Fogel wypowiada sakramentalne „bardzo się śpieszymy” - to Wicio lubi najbardziej. Czasami czeka na to tygodniami. Śnią mu się po nocach te trzy słowa zwiastujące dobrą zabawę, jedyną rzecz, jaka Wicia jeszcze podnieca. Tym bardziej że ma teraz porządną brykę i mocnego, doładowanego diesla pod pedałem. Pierwsze uderzenie adrenaliny wpycha mu lekko koniuszek języka między przednie zęby, rozszerza źrenice i wstrzymuje mruganie powiek. Teraz oprócz monotonnej syreny często korzysta z wysokiego, natarczywego klaksonu. Uwielbia, jak cały świat rozstępuje się przed Wiciem, uwielbia, jak wszyscy stoją, a on jedzie. Fogel uparcie nie przestaje. Dwóch nijakich, bezbarwnych sanitariuszy patrzy na swojego lekarza bez zainteresowania, bardziej obchodzi ich teraz stan hamulców, układu kierowniczego karetki i dyspozycja Wicia. Martwy pacjent ich nie interesuje. Fogel natomiast dziwnie czuje, że wentylacja i masaż tego nieboszczyka ma jednak sens. Chłopak jest młody, ładny, bardzo zadbany i najprawdopodobniej jest największym skurwysynem na świecie. Nie obchodzi to doktora Fogla. Kimkolwiek by był ten modnie ubrany, świetnie pachnący byczek - dla Fogla jest jasne, że ma jakieś szanse. Oczywiście nie z medycznego punktu widzenia. Tutaj dawno mamy do czynienia ze zwłokami. Fogel jednak jest za dobrym lekarzem, żeby wierzyć w medycynę. Jest też zbyt trzeźwy, żeby wierzyć w Boga. Doktor Fogel wierzy tylko w siebie. Zbyt wiele razy upadał i zbyt wiele razy się podnosił, żeby nie zauważyć, że w człowieku jest tylko jedna siła - on sam. I Fogel ma tę siłę, choć nie zawsze w życiu z niej korzysta. Ma ją również masowany byczek. Przynajmniej tak się teraz doktorowi wydaje. Przejeżdżając przez kolejne zatłoczone rondo w centrum miasta, Wicio naciska swój ulubiony klakson. Za każdym razem wraz z rozdzierającym dźwiękiem klaksonu przebiega mu po plecach krótki, przyjemny dreszcz. Nie zwraca uwagi na to, co dzieje się za nim. Nie obchodzi go, co robi doktor Fogel, nie zwraca uwagi na miny sanitariuszy, nie interesuje go, kogo wiezie, nie chce wiedzieć, jakie ten ktoś ma szanse. Wicio kieruje i tylko to się liczy. Tymczasem na rondzie stoi biały mercedes sieci Super Taxi, a w środku spocony starszy pan o bliskowschodnich rysach. Denerwuje go ta karetka. Śpieszy się na lotnisko i ma w dupie, że ktoś jest chory. Nie przychodzi mu jakoś do głowy, że pasażerem karetki może być jego dobry znajomy i partner w interesach. Jakoś nie przechodzi Sulimanowi przez myśl, że cały jego kłopot, przyczyna jego ucieczki, popłochu i przerażenia leży teraz bez wyczuwalnego tętna w karetce reanimacyjnej, potrząsana silnymi ramionami doktora Fogla. Lila

Jej dwudziestotrzyletnie ciało znajduje się w absolutnym szczycie formy. To największy kapitał tej dziewczyny i jeśli dodać do tego fakt, że Lila ma doskonale opanowanych tych kilka prostych umiejętności posługiwania się nim, można bez pudła stwierdzić, że Lila to majątek. Uwielbia to solarniane ciepełko. Gdyby miała trochę więcej samozaparcia, nauczyłaby się jakiegoś obcego języka i wyjechała do ciepłych krajów na stałe. Na razie jednak jej Floryda, Lazurowe Wybrzeże i Copacabana razem wzięte są tutaj, w Warszawie. Rozlega się ciche brzęczenie i moc światła spada o połowę. Jeszcze tylko chwila. Lila bardzo oszczędnie korzysta z solarium. Zbyt wiele idiotek spalonych tanim ultrafioletem widziała w swoim życiu. Gdzieś w oddali słychać jadącą karetkę. Lila tego nie słyszy. To nie są dźwięki jej świata. Karetki, choroby, szpitale, nieszczęścia zdarzają się biedocie, ludziom brzydkim, starym, niemodnym, śmierdzącym i beznadziejnym. Lila taka nie jest i nigdy nie będzie. Znowu brzęczenie, lampy gasną. Lila staje przed lustrem. Cieszy ją to, co widzi. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że każda gwiazda filmowa dałaby miliony dolarów, żeby tak wyglądać nago. Cóż, nic z tego. Uśmiecha się do siebie zadowolona i delikatnie pociąga paznokciami za sutki. Wystarczy chwila i już stoją. Jeszcze kilka min, kilka póz podpatrzonych w „Playboyu” czy „Hustlerze” - taki trening nago przed lustrem zawsze się jej podobał, a tych kilka dobrze wytrenowanych min i póz zarobiło dla niej sporo kasy. Lila szybko się ubiera, wychodzi do recepcji, płaci kartą i gotowe. Teraz już może obchodzić ich drobną rocznicę, ich słodkie pół roku znajomości, ich sześć miesięcy, z których każdy kosztował go prawdziwy majątek. Ale Lila jest pewna, że Maciek nie żałuje. To, co Lila jest w stanie dać spragnionemu mężczyźnie, jest warte każdych pieniędzy. Nigdy nie miała co do tego wątpliwości. Zjeżdża windą na najniższy poziom. Parking. Zawsze miała kłopoty z orientacją w tych podziemnych parkingach, zawsze trochę się ich bała. Teraz też czujnie rozgląda się wokoło. Pusto. Samochodów też niewiele. Już widzi swoją alfę. Przycisk przy kluczyku. Samochód grzecznie odpowiada. Lila wsiada. Nagle ktoś błyskawicznie otwiera tylne drzwi i wskakuje na tylne siedzenie. Chwila paniki, po czym zdziwienie. To Cycek! Serce Liii telepie się pod biustem jak małe dzikie zwierzątko. - O kurwa, Cycek, co ty wyprawiasz!? - Nie patrz na mnie, wyjeżdżaj jakby nigdy nic. Cycek kładzie się na tylnym siedzeniu. Lila nie może opanować idiotycznego rozwarcia ust spowodowanego bezbrzeżnym i całkowicie szczerym zdumieniem. - Co się dzieje? Zwariowałeś!? Gdzie Maciek!? Cycek milczy. Lila w końcu zauważa, że chłopak jest mocno przestraszony. Nigdy takiego Cycka nie widziała. - Cycek, powiedz mi, co się, kurwa, stało! - Zastrzelili Maćka... mnie udało się uciec... Lila zatrzymuje samochód z piskiem. Słyszy, co mówi Cycek, i nie wie, jak ma zareagować, nie wie, jaką minę ma zrobić. Zmartwić się? Popłakać? - ... Odwoziłem go do ciebie, chciał ci zrobić niespodziankę, chciał upiec polędwicę, zapalić świeczki, poczekać na ciebie, wstąpiliśmy do hipermarketu po jakieś dobre wino i jak wychodziliśmy... Lila jest zdumiona, jak mało znaczy dla niej to, co mówi Cycek. Jak mało ją obchodzi Maciek i to, co się z nim stało. Nie kochała go, on też jej nie kochał, nigdy nie udawali, że jest inaczej, choć dla

Cycka mogło to różnie wyglądać. Teraz myśli tylko o sobie. Boi się. Zastrzelili Maćka, gonią Cycka, robi się gorąco i Lila chce być od tego jak najdalej. Jak najdalej! - ... Widziałem faceta, który strzelał, wyglądał groźnie, nie mogłem Maćka obronić, uwierz mi... Boże, po prostu mnie sparaliżowało... - Wysiadaj z samochodu! Cycek przestaje mówić. Jego grdyka wykonuje jeden płynny ruch z dołu do góry i od razu na dół. - Cycek, wyłaź z mojego samochodu! - Myślałem, że wywieziesz mnie tylko z Warszawy... możesz mnie wyrzucić gdzieś za miastem... złapię jakiś pociąg... - Nie, Cycek, wysiadaj. Co z tego, że Cycek jest uzbrojonym, dobrze wyszkolonym ochroniarzem. Co z tego, że mógłby zmusić Lilę do wszystkiego, mógłby ją pobić, zabić, zgwałcić, zjeść. Dla niego Lila jest dziewczyną Maćka i musi wykonywać jej polecenia. Niestety ona też ma tę świadomość. Cycek wysiada. Alfa z piskiem rusza i odjeżdża. Czego właściwie się spodziewał? Redaktorzy Redaktor Danuta Zawratyńska pracuje w dziale miejskim i to ją denerwuje. Zawsze chciała pracować w kulturze, zawsze uważała, że zna się na tym lepiej od innych, zawsze uważała, że jest kobietą ładną, błyskotliwą, seksowną, pełną uroku i delikatnego, unikalnego kobiecego czaru. Problem polegał na tym, że tylko ona tak uważała. Teraz dobiega pięćdziesiątki i dokuczliwe uderzenia gorąca jasno dają jej do zrozumienia, że koniec tej autoiluzji jest bliski. Zawratyńska wszystko denerwuje. Denerwuje ją mżawka, denerwuje ją to, że siedzi w redakcji do późna, denerwuje ją ta młoda stażystka z cyckami jak na sprężynach, za którą oglądają się wszyscy szacowni redaktorzy, denerwuje ją komputer, którego nie rozumie i który jej nie słucha, denerwuje ją uderzenie gorąca, które właśnie nadchodzi, a nade wszystko denerwuje ją ta idiotyczna, całkowicie pospolita i banalna strzelanina pod hipermarketem na Ursynowie. Właśnie teraz! Właśnie dzisiaj! Właśnie na jej dyżurze! Kogo, do cholery, interesują jeszcze takie kwiatki!? Kto jeszcze chce przeczytać, że jakiś gangster strzelił do innego gangstera pod sklepem!? Przecież to już było! To już było setki razy! Mogłaby napisać o jakimś nowym filmie, mogłaby kompetentnie zrecenzować premierę w Rozmaitościach, mogłaby pójść na jakiś wernisaż, mogłaby... O, jest ta mała cycata zdzira! - Pani Danusiu, pani Danusiu... - stażystka aż trze kolanami z podniecenia. Denerwuje Zawratyńską ta mała! Wpada zziajana, mokra, w zabłoconych butach i nawet kurtki nie zdejmie! - Pani Danusiu, ja tam byłam! To znaczy nie widziałam samej strzelaniny, ale byłam chwilę potem, widziałam zbiegowisko, widziałam tego zabitego, to znaczy nie wiadomo, czy zabitego, bo zabrała go karetka, przecież normalnie zabitych nie wozi się karetkami, zostają na miejscu zbrodni i potem odwozi ich karawan, tego zabrała karetka, to chyba znaczy, że jeszcze żył, no i proszę sobie wyobrazić, że miałam dyktafon, zawsze go mam w kieszeni, no i pogadałam z ludźmi, znaczy z bezpośrednimi świadkami, pogadałam z lekarzem, który tam się przypadkowo znalazł, przyjechał na zakupy z żoną, potem nawet z policją pogadałam, bo na szczęście legitymację też miałam... - Z mordercą też gadałaś? Stażystka usiłuje sobie przypomnieć, ale po chwili dociera do niej złośliwość tego pytania. Już ma

odpowiedzieć: „Mordercę zostawiłam dla pani”, ale czujnie rezygnuje z tej celnej riposty. Wie, że kobiety takie jak Zawratyńską źle reagują na dobry refleks stażystek. - Po pierwsze, moja kochana, kogo tam postrzelono? - Zawratyńską widziała w swoim życiu setki takich stażystek i ta nuta jasno pobrzmiewa w jej pytaniu. - No właśnie... właśnie tego jednego nie wiem. - Niewinna minka, którą teraz wykonuje stażystka, niestety nie da się przełożyć na sensowny komunikat prasowy. - To co ty mi, kochana, zawracasz tu dupę - Zawratyńską triumfuje. - Informacja, że kogoś, nie wiadomo kogo, postrzelono pod sklepem, jest nic niewarta. Naszego czytelnika interesuje, kto został postrzelony i dlaczego. Masz coś na ten temat? Dziewczyna jest kompletnie zbita z tropu. Jeszcze kilka chwil temu była pewna swojej błyskawicznej i spektakularnej kariery w mediach, teraz nerwowo się rozgląda po prawie opustoszałym newsroomie w poszukiwaniu pomocy. Podczas tej krótkiej wymiany zdań żadna z kobiet nie zauważyła schodzącego spokojnie po schodach w kierunku wyjścia pana Zygmunta Bireckiego. Birecki złożył krótką, niezapowiedzianą wizytę redaktorowi naczelnemu. Zresztą nie pierwszą dzisiaj i nie ostatnią. Birecki odwiedzał dziś wszystkie media - w zależności od znaczenia albo robił to osobiście, albo telefonował. Zawsze po jego wizycie odwiedzona osoba, nieważne czy był to naczelny, wydawca, prezes czy szef rady nadzorczej, przez dłuższą chwilę nie mogła opanować zdenerwowania. Birecki był bezczelny, to prawda, był też bystry, twardy, obcesowy, bezwzględny i pozbawiony zasad. Jednak największą jego zaletą było to, że działał z polecenia prezesa Motyki. Jego przesłanie było proste, krótkie i jasne. Motyka, jego spółki, jego zaprzyjaźnieni kontrahenci i przyjaciele jego kontrahentów mają do wydania w tym i przyszłym roku tyle to a tyle milionów złotych na reklamę. Kto wymieni w jakimkolwiek kontekście, w jakiejkolwiek informacji, artykule, felietonie, dowcipie czy nawet krzyżówce nazwisko prezesa Motyki, od dzisiaj przez najbliższe trzy miesiące, ten nie dostanie ani grosza. To był bardzo prosty komunikat i wszyscy go doskonale przyswajali. Tym bardziej że nie mieli pojęcia, o co w tych trzech miesiącach ciszy chodzi. Czasami tylko kogoś zakłuła podrażniona duma, ale to ani prezesa Motyki, ani tym bardziej pana Zygmunta Bireckiego zupełnie nie obchodziło. Urzędnicy Normalnie szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Jerzy Zimoń byłby już dawno w domu. Teraz jednak zbliżają się wybory i ABW ma sporo roboty. Tak przynajmniej ma to wyglądać dla tych, którzy tu Zimonia kiedyś postawili i którym teraz zaczyna się palić grunt pod nogami. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że rządzący te wybory przegrają. Trwa więc gorączka szukania szalup na tonącym okręcie. Szalup jednak jest bardzo mało i na pewno dla wszystkich nie starczy. Zimoń swoją szalupę ma już od dawna. Nie martwi się. Nigdy się niczym nie martwi. Dzwoni bezpieczna linia. To Krzywicki z Centralnego Biura Śledczego. Nie lubią się z Zimoniem i nigdy specjalnie tego przed sobą nie ukrywali. Teraz jednak nie liczą się prywatne animozje. Teraz liczą się tylko szalupy ratunkowe. Co ciekawe, Krzywicki nie dzwoni w sprawie szalup. - Słuchaj, Jurek, czy mówi ci coś nazwisko Szuman? Maciej Szuman. Facet ma trzydzieści sześć lat, przystojny, bogaty, to jakiś biznesmen? Gangster? Wywiad? - A bo co? - Jurek Zimoń z ABW gra na zwłokę, bo tak się dziwnie składa, że nie zna nazwiska Maciej Szuman i trochę go to niepokoi. - Facet został ciężko postrzelony czterdzieści minut temu na Ursynowie. Wygląda to na fachową

robotę, ale niestety nikt gościa nie zna, ani kryminalna, ani PG, ani przestępczość zorganizowana, ani my, pomyślałem, że może ty kojarzysz faceta. Zimoń zastanawia się chwilę, co to wszystko może znaczyć, kto go sprawdza, o co tu biega, co to za Maciej Szuman, do kurwy nędzy!? W końcu wahanie trwa za długo i Zimoń musi mówić. - Prześlij mi jego dokładne dane, zdjęcie i wszystko, co tam macie, sprawdzimy go. Cześć. Zimoń wstaje i zaczyna przechadzać się po gabinecie. Dlaczego coś się dzieje, a on o tym nie wie!? Dlaczego ktoś wykonuje egzekucję, a Zimoń nie wie, w jakiej sprawie ta egzekucja!? Co to, kurwa, jest!? Nigdy wcześniej nic podobnego się nie stało. To znaczy oczywiście egzekucje się zdarzały, zdarzają i będą zdarzać, ale zawsze było wiadomo już na pierwszy rzut oka, kto, za co i od kogo dostaje kulę. Zimoń jest skołowany. Niedobrze! To bardzo niedobry moment na zaskoczenia i brak dokładnych informacji o tym, co się dzieje na mieście. Maciej Szuman... Maciej Szuman... A może to pomyłka? Tak, to pomyłka! Chodziło pewnie o kogoś innego, zabójca się pomylił, za chwilę znajdzie właściwego, skasuje go i wszystko się wyjaśni. Tak, Zimoń bardzo by chciał, żeby tak właśnie było. Niestety coś mu mówi, że to tylko pobożne życzenia. Ktoś zaczął jakąś rozgrywkę i szef ABW Jerzy Zimoń nic o tym nie wie. Jego szalupa nagle znikła. Pierwszy raz od wielu lat czuje się nieswojo. Co za fatalne uczucie. Pośrednik Rura wydechowa tego starego, mocno tuningowanego escorta jest o wiele za gruba. Jej odymione głęboką czernią brzegi są już mocno wystrzępione rdzą. Wydech trzęsie się miarowo, wydając z siebie niskie, głębokie charczenie wolnych obrotów. Z rury spada co chwila drżąca kropelka, tworząc na mokrym asfalcie całkiem sporą kałużę tęczowo opalizującej cieczy. Facet w escorcie siedzi mocno pochylony nad kierownicą i wygląda, jakby jakaś zła wróżka zamieniła go w kamień. Parking zbudowano w szczerym polu. Jest to bardzo duży, wyasfaltowany plac, z jednej strony przylegający do niewielkiej, nowocześnie urządzonej stacji Orlenu. Kilka tirów parkuje w pobliżu stacji. Szyby w kabinach mają zaparowane i zasłonięte grubymi zasłonami. Kierowcy śpią po całym dniu drogi. Jest ciemno. Latarnie świecą tylko w pobliżu stacji. Na samej stacji rzęsiste czerwono-białe oświetlenie walczy z gęstą mżawką. O tej porze droga pustoszeje i tankujących jest już niewielu. Obsługa stacji wpatruje się w niewielki telewizor pod sufitem i w biegające po zielonej murawie czerwone kropki piłkarzy. Kryty skręca z drogi gdańskiej na stację Orlenu. Patrzy uważnie w stronę stacji. Pusto. Mija ją i wjeżdża na monstrualnie rozległy parking. Kilka uśpionych tirów. Dalej nic. Po chwili z wilgotnego mroku wyłania się zaparkowany na skraju placu stary escort. To pośrednik. Kryty zawsze korzysta z pośredników. Ma ich kilku rozsianych po całej Europie. To zazwyczaj kryminaliści, byli komandosi, ochroniarze po jakiejś aferze, emerytowani cyngle. Krótko mówiąc, wszelkiego rodzaju śmiecie w stanie spoczynku. Ich zadaniem jest zbieranie zleceń, udawanie, że to oni wykonają robotę, wszelkie kontakty ze zleceniodawcą, kasowanie zapłaty, robienie piorunującego wrażenia i przekazywanie całej roboty wraz z dziewięćdziesięcioma procentami zapłaty w ręce Krytego. Wielu płatnych zabójców tak funkcjonuje. Szczególnie ci lepsi. Kryty działa przez pośredników od początku i chwali sobie ten sposób pracy. Raz tylko się zdarzyło, że musiał zabić nieuczciwego pośrednika. Zazwyczaj jednak wszystko chodziło jak w zegarku. Tym razem Krytego coś niepokoi. Ustawia samochód tak, żeby objąć światłami dymiącego escorta. Na moment zmienia na długie i wyraźnie widzi nieruchomego pośrednika opartego głową o kierownicę. Szybko chwyta niewielkie poręczne uzi z siedzenia obok. Zawsze przy przekazaniu drugiej raty

ubezpiecza się bronią automatyczną. Musi być gotowy do ewentualnej odpowiedzi dużą siłą ognia. Nigdy do tej pory nie musiał tego robić, ale teraz już widzi, że sprawa jest poważna. Kryty zatrzymuje samochód. Rozgląda się. Krótkie wahanie. Może po prostu uciekać!? Po co ma to oglądać!? Nie! Musi zobaczyć. Musi wiedzieć, co się stało, jak to wygląda i co to mogło być. Wysiada. Pistolet maszynowy trzyma przy ciele, żeby ewentualny obserwator z daleka nie mógł rozpoznać, co ma w ręku. Podchodzi do escorta. Szyba w drzwiach od strony kierowcy jest całkiem opuszczona. Wszędzie pełno krwi. Pośrednik opiera się twarzą o kierownicę. Zamiast lewego oka ma sporą osmaloną dziurę. Po przeciwnej stronie głowy wielka parująca wyrwa. Zawartość czaszki oblepia całe wnętrze samochodu grudkowatą, pstrokatą kaszą. Kryty już wie, co się tu stało, po konsystencji krwi na kierownicy poznaje też, że było to bardzo niedawno. Nie dalej niż pół godziny temu pośrednik otworzył okno, bo przyjechał ten, co miał przyjechać. Zamiast jednak pękatej koperty z kasą ten ktoś miał w ręku pistolet z tłumikiem. Mocnym i zdecydowanym pchnięciem wsadził pośrednikowi tłumik w oczodół i strzelił. Oczodół przytrzymał wylot tłumika i strzelający miał stuprocentową pewność, że nie spudłuje i że lufa w ostatnim momencie nie odbije się od głowy ofiary. Ten ktoś już to wcześniej robił i wiedział, jak to się robi. Kryty odwraca się i po chwili jest już w swoim samochodzie. Wyjeżdża z parkingu. Czuje, że musi zapalić. Na szczęście ma przy sobie marlboro. Pierwsze zaciągnięcie się dymem przynosi ulgę. A więc to tak miało być. Piękniś pod hipermarketem miał zginąć, ale ponieważ był kimś ważnym, jego zabójca też musiał umrzeć. Znaczy to, że zleceniodawcą też był ktoś ważny. Ciekawe kto? I ciekawe kim był piękniś. Kryty wie jednak, że to nie jest dobry moment na tego typu pytania. Teraz musi dotrzeć do Gdańska. Rano ma prom do Szwecji. Tam z promu ma dwie i pół godziny samochodem do domu. W domu ma swoją szwedzką żonę Ingrid i swoje szwedzkie dzieci Karla i Muni, psa Klossa i dużo czasu, żeby to wszystko przemyśleć, wybadać i ewentualnie zaplanować powrót. Kryty lubi wracać do starego kraju. I w tej sprawie na pewno tu wróci. Tym bardziej że zabójca pośrednika jest zdaje się pewien, iż wraz z zabiciem zleceniobiorcy sprawa jest zamknięta. Niedługo się przekona, jak bardzo się myli. Kalifornijczyk Za te majtki dał w Paryżu prawie sześćset euro i bardzo lubi w nich paradować po swoim dwustumetrowym krakowskim mieszkaniu. Szczególnie lubi swoje bose stopy na renesansowej dębowej podłodze, swoje odbicie w ciemnym szesnastowiecznym lustrze w hallu i widok z okna w gabinecie. Taki widok ma w tym kraju tylko on. Po lewej fragment Sukiennic, w środku Mickiewicz, nad nim lekko na prawo Bazylika Mariacka, a wysoko w górze złota kropka hejnalisty co godzina. Teraz jest pusto, ciemno i zaczyna prószyć leciutki, delikatny, pierwszy tej jesieni śnieg. I kto, kurwa, ma lepiej!? Jeszcze jeden łyk czerwonego wina z wielkiego pękatego kielicha. I wraca do swojej bezcelowej przechadzki po wielkim, starym, pustym mieszkaniu. Lubi te wieczorne spacery w majtkach, lubi przeglądać się w szybach, lustrach, telewizorze, lubi patrzeć na rosłego blondyna, na jego regularne rysy, pełne, szerokie usta, gęste włosy, wydatną muskulaturę, płaski brzuch. Lubi siebie w ruchu, lubi patrzeć, jak chodzi, lubi te mocne błyski w swoich jasnogranatowych oczach. Lubi swoje czterdzieści pięć lat. Lubi ten zimny, dziwny kraj, do którego przyjechał gnany interesami z nudnej, suchej i nijakiej Kalifornii. Lubi łatwe pieniądze, jakie tu zarabia, i

dreszczyk emocji towarzyszący temu zarabianiu. W jego kraju ten dreszczyk już prawie nie występuje. Tutaj jest go pod dostatkiem, szczególnie jeśli robi się to, co on. Jake Bradley kończy swój wieczorny narcystyczny taniec w majtkach krótką, energiczną masturbacją w łazience. Wraca odmieniony. W jego ruchach nie ma już tanecznej miękkości, brzuch nie jest już tak płaski, plecy lekko się garbią, spojrzenie staje się chłodne, rzeczowe i pozbawione naiwnego entuzjazmu. Wraca w chińskim szlafroku, kapciach i eleganckich połówkowych okularach na czubku nosa. Patrzy na zegarek, wzdycha krótko, otwiera laptop, klikają klawisze kursorów, parę razy enter i już wszystko wie. Miał zadzwonić do Maćka Szumana. Dzwonienie do Maćka to sama przyjemność, nie dość, że się lubią, to jeszcze wspólne interesy idą bardzo dobrze. Przysuwa telefon. Głośne wybieranie. Nikt się nie zgłasza. Kiedy włącza się automatyczna sekretarka, Jake rozłącza się szybko i natychmiast wybiera inny numer. Czekanie. Pulsujący sygnał. Głos Maćka z automatu. Jake rozłącza się i odsuwa telefon. Trudno, złapie Maćka innym razem. Kilka sprawnych ruchów białą strzałeczką po ekranie i już jest w arkuszu kalkulacyjnym. Kolumny niewielkich cyferek wypełniają bez reszty niewielkie szkła jego okularów. Jake Bradley jest bardzo skupiony i uważny. Pracuje. Właściwie jeszcze powinien zadzwonić do Ala Selima Sulimana, ale zrobi to jutro, ten stary turecki pierdoła pewnie już śpi. Blok operacyjny Kiedy zadzwoniła komórka tego przywiezionego, salowa właśnie zmywała krew z podłogi. Wszędzie niewielkie czerwone kropki. Skąd się tyle tego w człowieku bierze? Cały korytarz, cała śluza, cały blok, przedsionek sali operacyjnej, wszędzie czerwone kropki. Nie zwróciła na dzwoniący telefon specjalnej uwagi. Dwadzieścia lat tu pracuje i niejedno już widziała. Widziała wielu takich chłopców przywożonych tu w agonii, kiedyś to były prawie zawsze ofiary wypadków, teraz coraz częściej zdarzały się postrzelenia, rany od noża czy ciężkie pobicia. Zazwyczaj nie przeżywali. Zazwyczaj pani Maria kierowana jakimś dziwnym przeczuciem, jakimś węchem i intuicją wiedziała od razu, jak będzie. Wystarczyło tylko, że zobaczyła chłopaka na noszach, zobaczyła go podczas rozcinania na nim odzieży czy układania na stole operacyjnym. Już wiedziała. Nigdy tego nikomu nie mówiła, nigdy nie zdradziła się miną czy nawet spojrzeniem. Ale wiedziała. Teraz też wie. Dla kogoś tam ten przystojny chłopak żyje, ktoś do niego dzwoni, może to jakaś kobieta, może żona, może matka. Dzwoni, bo nie wie, że chłopaka już nie ma. Nie przeżyje. Coś tam jeszcze w nim drga, coś tam jeszcze się tli. Widziała zmęczonego i spoconego doktora Fogla, wiedziała, że dał z siebie wszystko, widziała, z jaką energią profesor Śliwiecka wzięła się do operowania, ale tak było zawsze. I zawsze pani Maria wiedziała pierwsza. Teraz też wie. Pani Maria musi trochę odsapnąć. Przechodzi do ciemnego pomieszczenia z boku. Pomieszczenie od sali operacyjnej oddziela wielka szyba. Pani Maria wszystko widzi. Widzi anestezjologa, widzi instrumentariuszki, widzi profesor Śliwiecką i dwóch asystujących jej chirurgów, widzi okrwawione chusty, widzi wielkie krople potu ocierane przez pielęgniarkę z czoła Śliwieckiej, wie, że potrwa to jeszcze długo. Asystujący chirurdzy będą wychodzić na szybkiego papierosa, będą popijali red bulle, będą się słaniać na nogach i dziwić profesor Śliwieckiej, skąd ma tyle siły. Jest od nich starsza, jest kobietą, jest chuda i sucha. Skąd ma siłę? Pani Maria też ją podziwia. To najlepszy chirurg, jakiego spotkała, a spotkała ich naprawdę wielu. Jeśli kiedykolwiek musiałaby leżeć tu na stole i oddać swoje życie w ręce lekarza, chciałaby, żeby to były ręce doktor Śliwieckiej.

Teraz jednak pani Maria wie, że cały ten wysiłek pójdzie na marne. Szkoda, bo chłopak był ładny, czysty, zadbany i zdrowy. Szkoda, bo pewnie był złym człowiekiem i czeka go potępienie. Nie dostał czasu na poprawę. Trafi do piekła, bo kula przerwała jego złe życie, nim się zorientował, że jest grzesznikiem. Tak to już jest, że dziś od kul giną głównie grzesznicy. Pani Maria wyjmuje z kieszeni różaniec i zaczyna cicho odmawiać kolejne zdrowaśki. To jej ulubiona modlitwa. Lubi sobie tu siedzieć w ciemnym pomieszczeniu przy sali i mówić różaniec za duszę, która już niedługo stanie przed Panem Bogiem i niewiele dobrego będzie miała do opowiedzenia. Samolot Niewielki boeing 737 startuje gładko z Okęcia i zadzierając dziób ostro w górę, zaczyna wznosić się w ciemne, mokre, zachmurzone niebo. Po chwili pilot stabilizuje wysokość i zaczyna pochylać maszynę do ostrego zwrotu. Prostuje nad Służewiem, jeszcze trochę wznoszenia i znowu skręt nad ciemną plamą Lasu Kabackiego. Choć Turek Al Selim Suliman dostał miejsce przy oknie, stara się w nie nie patrzeć. Odsuwa się od niego i udaje, że go nie ma. Zupełnie jakby się bał, że ktoś, kto go goni, za chwilę ukaże się w tym oknie, wsadzi przez nie do samolotu swoją silną łapę, chwyci Sulimana za gardło i wywlecze na zewnątrz, na chłód i mżawkę. Albo że wprawny snajper z ziemi trafi przez to okno prosto w spocone czoło Sulimana. Albo że ten sam bandyta, który zabił Maćka Szumana, przyczaił się na dachu samolotu podczas startu i teraz wybije kopem okno, wpadnie do środka i jednym silnym ruchem skręci Sulimanowi kark. Zimna drgawka przelatuje przez plecy Sulimana. Turek ostrożnie spogląda w okno. Już chmury. Jak dobrze. Nie chce już widzieć tego bandyckiego miasta. Uspokaja się trochę. We Frankfurcie na lotnisku pójdzie do restauracji i zamówi wielki stek z argentyńskiej wołowiny. Tak zrobi. W dupie ma lekarzy. Dzisiaj żaden lekarz go nie powstrzyma. I napije się wódki. Tak! Jak dobrze jest żyć, jak dobrze jest oddychać, jeść, pocić się, mieć gazy, jak wspaniale... Suliman czuje ulgę. Udało się. Uciekł. Boeing już nie tak gwałtownie jak przed chwilą, ale wciąż się wznosi. Nad Natolinem przelatuje nad mieszkaniem młodego lekarza, który teraz wraz ze swą młodą żoną wpatruje się przerażony w niewielkie złote puzderko wypełnione białą jak śnieg andyjską kokainą. Potem samolot leci nad dużym sklepowym parkingiem, na którym wciąż pracuje ekipa śledcza. Zbierają pracowicie ślady ze srebrnego lexusa, kończą ustalanie personaliów naocznych świadków, sprawdzają, skąd przed chwilą dzwoniono na komórkę ofiary w samochodzie. Potem 737 wznosi się nad Pragą, gdzie Cycek właśnie zbliża się do swojego mieszkania i zastanawia się, czy powinien do niego wejść, czy raczej powinien uciekać gdzie pieprz rośnie. Cycek trzęsie się z zimna, gdzieś w górze słyszy niski pomruk samolotu, przecież musi zabrać parę rzeczy, nie może uciec tak, jak stoi, przecież w oknach się nie świeci, zresztą kto tak szybko może tam na niego czekać. Trzech policjantów w ciemnym mieszkaniu Cycka też słyszy samolot. Zastanawiają się, czy facet wróci do domu, czy czekają tu na próżno. Kiedy odgłos samolotu cichnie, w oddali słyszą cichutkie chrobotanie klucza w zamku. W bloku operacyjnym Szpitala Bielańskiego raczej nie słyszą samolotu, który właśnie przelatuje w górze. Mają tu ważniejsze sprawy. Poza tym sala operacyjna jest całkiem dobrze izolowana. Chyba tylko pani Maria go słyszy. Przerywa na chwilę odmawianie różańca i wsłuchuje się w dalekie dudnienie. Po chwili znowu jest cicho. Gdzieś tam ludzie sobie latają, gdzieś tam ludzie żyją zupełnie inaczej niż pani Maria. Ale ona lubi swoje skromne życie. Lubi blok operacyjny. Lubi ciemne, nieużywane pomieszczenie

z wielką szybą, przez którą widać salę operacyjną. Lubi patrzeć, sama nie będąc widziana. Lubi odmawiać różaniec za tych, którzy są tak blisko spotkania z Panem Bogiem i którzy tak bardzo są na to spotkanie niegotowi. Zwierzęta Stadion jest duży. Nie ma w Polsce takiego stadionu, nie ma obiektu takich rozmiarów i tej klasy. Stadion szumi. Stadion huczy jak tropikalna burza. Tłum faluje, śpiewa, wyje. Powiewają flagi, dudnią bębny, migocą wielkie podniebne telebimy. Ogromne wieże oświetleniowe dźwigające na sobie setki tysięcy watów światła kołyszą się niezauważalnie w rytm skandowanych przez tłum okrzyków. Na ciemnym, gorącym niebie wysoko nad parującym stadionem latają błyskające kolorowo helikoptery. Gdzieś w oddali na ciemnym horyzoncie eksplodują błyszczące fontanny sztucznych ogni. Z wysoka stadion wygląda jak kosztowny, misternie zdobiony klejnot, mieni się tęczą barw, opalizuje, drga i błyszczy. Zieleń murawy jest niewyobrażalna. Krótko przycięte, grube i miękkie źdźbła trawy odbijają białe światło padające z góry z czterech rogów stadionu. Na środku tej murawy stoi stół operacyjny. Na stole leży Maciek Szuman. Jest nagi. Klatkę piersiową i brzuch ma otwarte długim cięciem przez środek. Podobnie ma otwarte ręce i nogi. Skórę odchylają i przytrzymują specjalne chirurgiczne chwytaki. Widać wszystko, co pod skórą. Widać jelita, żołądek, wątrobę, płuca, bijące wciąż serce, widać wiązki żył biegnące w kierunku szyi i ramion. Pod odsłoniętą skórą ramion i nóg widać ścięgna, tętnice i czerwone pękate mięśnie. Nagle gwar stadionu się nasila. Po chwili stadion wybucha. Ludzie zrywają się z miejsc. Wszystkie oczy zwrócone są na wielkie kanały biegnące spod widowni wprost na murawę. Tymi kanałami zaczynają wychodzić zwierzęta. Ludzie z wielkim napięciem wpatrują się w telebimy. Zwierzęta podchodzą powoli do leżącego Maćka. Pacjent ma otwarte oczy. Widzi je, jak się zbliżają. Wie, że tak musi być. Wie również, że większość tego stadionu jest przeciwko niemu. Kibice chcą, żeby Maciek przegrał. Jedyną nadzieją są zwierzęta. Pierwsze podchodzą niewielkie afrykańskie dzikie psy (kiedyś je oglądał na Discovery). Pochylają się nad wnętrznościami Maćka i zaglądają ciekawie, co też je tu czeka. Węszą. W końcu jeden z psów wsadza pysk między jelita. Zaczyna je delikatnie wylizywać. Pozostałe psy dołączają do niego. Liżą jelita, żołądek, śledzionę. Ich miękkie ciepłe pyski sprawiają Maćkowi dziwną przyjemność. Podchodzi więcej zwierząt. Wielka lwica wsadza swój aksamitny nos między płuca, jej szorstki język liże czarną krew w ranie, którą zrobiły pociski. Reszta zwierząt obsiada ręce i nogi Maćka. Są tu pawiany, szczury, sroki, koty, sarny. Zwierzęta delikatnie wylizują cały brud, całą złą krew, wszystkie złogi tego, co się nazbierało i co już dłużej nie pozwalało mu żyć. Liżą białe kości, okrągłe stawy, naprężone ścięgna, granatowe żyły i czerwone mięśnie schowane za delikatną przezroczystą błoną. Mimo ryku nieprzychylnej mu publiczności Maciek słyszy sapanie zwierząt, mlaskanie ich języków, ciche pomruki towarzyszące tej smakowitej uczcie. Ogarnia go błogość. Intensywnie czuje istnienie każdego swojego kawałeczka. Do tej pory nie wiedział, jak odpowiada lizana wątroba, nie wiedział, jak to jest, gdy ktoś dotyka jelita cienkiego, gdy lśniący długi język niedźwiedzia zagłębia się w okolice nerek, gdy lwica zapamiętale wylizuje okolice serca, gdy sroki wydziobują stary reumatyzm z lewego kolana (przewrócił się na rowerze w wieku trzynastu lat). Czuje rozkosz i jest to rozkosz zupełnie inna od erotycznej. Cały jest czuciem. Każdy milimetr Maćka zdolny do odczuwania teraz właśnie odczuwa. Doznanie jest tak głębokie i tak jednostajne, że Maciek zamyka oczy. Chce mu się spać. Chce, żeby tak było zawsze.

Kiedy Maciek już śpi, przychodzi bocian. Pochyla się nad jego klatką piersiową, chwilę przygląda się czemuś uważnie, kręci głową to w jedną, to w drugą stronę, pokazuje lewy profil, prawy profil. Kilka energicznych, głębokich pchnięć ostrym czerwonym dziobem i lwica wraca do wylizywania świeżej krwi wypływającej z poruszonej rany. Bocian przełyka dwa ołowiane pociski pistoletowe, otrzepuje pióra, rozkłada skrzydła i odlatuje. Na stadionie zapada cisza. Słychać tylko bicie Maćkowego serca. Miła Musi go zobaczyć. Po prostu wchodziła jak zwykle rano przez portiernię do szpitala i dowiedziała się, że wczoraj przywieziono faceta ze strzelaniny. Jak bardzo chciała, żeby to nie był on. Leżał na oddziale intensywnej opieki medycznej. Był po sześciogodzinnej operacji. Żył. Cała drżała. Chciała puścić się pędem po schodach, chciała biec, chciała krzyczeć: Maciek! Maciuś! Chciała dobiec do oiomu i przekonać się, że to nie on. Że to nie Maciek. Coś jednak mówiło jej, że to on. Coś jej mówiło, że zobaczy go tu po pół roku i że tak właśnie spełnią się wszystkie jej obawy, czarne myśli, przewidywania, że tak urealni się główny powód, dla którego pół roku temu z nim zerwała, zabroniła dzwonić, zabroniła przychodzić, płakała, płakała, wciąż płacze. Nie biegnie jednak na oiom. Spokojnie jak co dzień wjeżdża windą na położnictwo, wita się z personelem, wymienia kilka uprzejmości z przypadkowo spotkanymi na korytarzu pacjentkami, potem przebiera się w codzienną lekarską biel, zmienia obuwie, pyta kolegę, czy chce coś z bufetu, bo właśnie tam idzie, nic nie chce, ale może gazetę, dobrze, kupi gazetę, wychodzi. Nie jedzie windą. Potrzebuje przestrzeni i samotności. Schody są szerokie i skrzypią. Jedno piętro. Drugie. Jest na intensywnej terapii. Przechodzi przez śluzę. Nagle się zatrzymuje. Co powie? Po co tu jest? Po co przyszła? Zastanawia się. Zaraz, kogo stąd zna? Baśka! Zapyta o Baśkę, może akurat ma dyżur. Czyli idzie na poranną kawkę z ploteczkami, jak to w szpitalu. Nikt jednak nie pyta. Na korytarzu jest pusto. W głównym pomieszczeniu siedzi dyżurna pielęgniarka, coś czyta. Lekarza nie widać. Przebiega szybko wzrokiem po leżących pacjentach. Nie ma go. Idzie w kierunku izolatki. Szklana ściana między głównym oiomem a izolatką jest zasłonięta białą tkaniną. Szklanych drzwi na szczęście nie zasłonili. Nagle widzi Maćka. To on. Jednak. Boże... Opiera się bezwiednie ręką o szklane drzwi. Miała nadzieję, że już go nie kocha, że to minęło. Tak bardzo się starała, żeby to minęło. Ostatnie pół roku to był właściwie odwyk. Odwyk od niego, od jego wariackiej miłości, jego pocałunków, jego fantazji, jego wygłupów, jego napadów melancholii, jego niezwykłości. Nie udało się. Owszem, może o nim i zapomniała, ale wcale nie przestała go kochać. Zaczęło się jak w bajce o Kopciuszku i pięknym księciu, Ludmiła poszła z koleżanką na szykowną imprezę do Sheratona, poszła jako osoba towarzysząca, szkoda było nie iść, szkoda zmarnować zaproszenie, które dziwnym trafem spadło Ewce z nieba. Poszła zobaczyć, jak się bawi bogata Warszawa, jak wyglądają na żywo ci, których zna z telewizji i z kolorowych gazet. Włożyła na siebie, co miała najlepszego, godzinę stała przed lustrem przekonana, że wygląda jak uboga krewna z prowincji, nie chciała tak iść, wyobrażała sobie te kreacje kosztujące tyle, ile przez rok zarabiała w szpitalu, wyobrażała sobie te spojrzenia kobiet, uśmieszki, przecież takie torebki nosiło się rok temu, zobacz, jakie ma buty, spójrz na nią, spójrz. Postanowiła nie iść. Przekonała ją oczywiście Ewka, zobaczysz, będzie super, wyglądasz zajebiście, myślisz, że oni się dobrze ubierają, przecież Warszawka to bezguście, przyjdą się nażreć i napić za darmo, a my sobie na to popatrzymy, wolisz siedzieć w domu, może kogoś poznamy. Kogo!? Ludmiła była wtedy pół roku po rozwodzie i wciąż się czuła, jakby ją ktoś okradł. Okradł z

czterech lat życia, z całkiem miłych wspomnień, których już nie była w stanie wspominać, z kilku pękatych albumów zdjęć, których już nie mogła oglądać, z planów, których już nie ma jak zrealizować, i nadziei, które zamieniły się w mdłą gorycz samotnych wieczorów przed telewizorem w wynajmowanym mieszkanku na Bemowie. Nie miała jeszcze trzydziestki, a już czuła, że życie ma właściwie za sobą. Nie potrafiła jak Ewa umawiać się z facetami na niezobowiązujące randeczki, na niby to radosny seks w prezerwatywie bez ciągu dalszego, wydzwaniać do kilku kolegów po kolei, by sprawdzić, który ma właśnie ochotę na spędzenie wspólnego wieczoru, zabicie nudy, rozerwanie się, wyładowanie, powiedzenie kilku zdawkowych komplementów i sprawną ewakuację w odpowiednim momencie. Samotny ranek w skotłowanej pościeli pachnącej mężczyzną był dla Ludmiły porażką. Zobaczyli się na tej nadętej imprezie w Sheratonie, Maciek podszedł, przedstawił się i wszystko wskazywało na to, że Ewka przeżyje kolejny płomienny romans z pięknym nieznajomym, o którym będzie potem latami opowiadać wpatrzonym w nią podnieconym koleżankom z biura. Maciek jednak wcale nie zwracał uwagi na Ewkę. Interesowała go Ludmiła, od razu zresztą nazwał ją Miła, a jej się to spodobało. Nikt do tej pory tak się do niej nie zwracał, nikt do tej pory nie był tak zainteresowany tym, co mówiła, nikt nie patrzył jej w oczy tak głęboko. Zadzwonił po dwóch dniach, nie spodziewała się, że zadzwoni. Zaczęli się spotykać, nie spodziewała się, że zaczną. Po miesiącu okazało się, że Maciek był wszystkim, czego właśnie potrzebowała, zupełnie tak, jakby nagle ktoś w jej ciemnym życiu zapalił światło. Wszystko stało się jasne, wszystko widziała wyraźnie, wszystko zobaczyła na właściwym miejscu. Zakochała się. Zaraz potem przyszły pytania. Kim właściwie jest Maciek? Dlaczego nigdy nie rozmawiają o nim, zawsze o niej? Skąd ma tyle pieniędzy? Czym się zajmuje, przecież właściwie nie pracuje? Z kim wciąż rozmawia przez telefon raz po angielsku, raz po niemiecku, raz po włosku? Im dłużej Maciek pozostawiał te pytania bez wiarygodnej odpowiedzi, tym większy strach ogarniał Ludmiłę. Wiedziała, że Maciek nie należy do jej świata, do świata normalnych ludzi wstających rano do pracy. Wiedziała, że ma ochronę, że jest bardzo bogaty, że zna wielu ludzi z pierwszych stron gazet, że często wyjeżdża do Poznania, Krakowa, Gdańska, Wiednia. Ale po co? Jak nazywa się jego firma? W jakiej branży pracuje? I w końcu kiedyś, kiedy Maciek zasnął, zrobiła coś, czego wciąż się wstydzi i czego nigdy by się po sobie nie spodziewała. Przeszukała jego ubranie. Znalazła dwie rzeczy. Niewielkie złote puzderko z białym jak śnieg proszkiem. Była pediatrą, neonatologiem i nigdy wcześniej nie zetknęła się z narkotykami ani służbowo, ani prywatnie. Nie wiedziała, czy to jest heroina, kokaina, amfetamina czy coś jeszcze innego. Wiedziała jednak, że to narkotyk. Drugą rzeczą, którą znalazła, był mały foliowy woreczek zawierający dwanaście plastikowych listków wielkości paznokcia. Długo się temu przyglądała, aż w końcu przypomniała sobie, że tak właśnie wyglądają te śmieszne małe karty, które zaraz po zakupie telefonu komórkowego trzeba do niego włożyć. Tylko po co Maćkowi dwanaście kart SIM? W oczach Miłej pojawiły się łzy. Będzie musiała zerwać z Maćkiem. Jak najszybciej, raz na zawsze, definitywnie. Ale dlaczego, do cholery, dlaczego!? Właśnie teraz, kiedy spotkała człowieka, w którym się zakochała!? Dlaczego!? Co złego zrobiła, że los tak dotkliwie ją doświadcza!? Dlaczego człowiek, w którym się właśnie zakochała, okazuje się... Bala się nawet pomyśleć to słowo. Bo niby kim okazał się Maciek w wyniku jej nieoczekiwanego znaleziska? Bała się pomyśleć to słowo. Widziała takich ludzi tylko na filmach, nigdy w rzeczywistości. Na pewno nie chciała, by łączyło ją z takim człowiekiem coś tak ważnego, pięknego i nierozerwalnego jak miłość. Zerwała z nim szybko, chłodno i stanowczo. Nigdy nie zapomni jego miny, kiedy mu o tym

powiedziała. Nie zapomni łez w jego oczach. Nigdy nie sądziła, że potrafi być tak silna i tak okrutna. Teraz Maciek leży tu, na oiomie w jej szpitalu. Z jego ust, które tak dobrze zna, wychodzi gruba rurka. Respirator pracuje miarowo. Nieubłaganie. Maciek jest blady, oczy ma zamknięte, w oba ramiona wpięte wenflony, kroplówki jednostajnie wtłaczają płyny do jego żył. Dlaczego miał zginąć? Kto tego chciał? Znowu pytania, znowu Miła nie ma na nie odpowiedzi. Nagle pojawia się pytanie, od którego doktor Ludmile Kamińskiej przechodzą ciarki po plecach. Jeżeli ktoś chciał Maćka zabić i nie udało mu się, to czy nie przyjdzie tu, do szpitala, żeby doprowadzić swój zamysł do końca? Czy Maćkowi wciąż grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!? Miła rozgląda się dokoła. Pusto. Oiom pracuje jak zwykle. W ciszy. Kaltestrasse 8 Przy Kaltestrasse pod numerem ósmym jest niewielka, stara cukiernia. Pogoda jak na tę porę roku jest w Berlinie nadspodziewanie ładna. Po blisko tygodniu szarówki wyszło słońce, a Berlin bardzo ładnie wygląda w słońcu. Starszy mężczyzna zamawia kawę i pączka z advocatem, młodszy tylko kawę. Starszy zapala papierosa i czeka chwilę, aż kelner oddali się od ich stolika. - Do jakiego szpitala go zawieźli? - Do Bielańskiego. - Przeżyje? - Nie wiem. Starszy zaciąga się papierosem i długo patrzy w oczy młodszemu. Młodszy ucieka wzrokiem, boi się. Starszy próbuje gorącą kawę. - Co mam im powiedzieć? - Że sprawa będzie załatwiona. - Co to znaczy „będzie załatwiona”? Jak? - Wyślę kogoś do szpitala. - Kogo? Młodszy milczy. Zbiera się w sobie, w końcu wybucha. - Przecież, kurwa, to nie moja wina, że cyngiel chybił! - Zamknij się! - Przepraszam. Młodszy kończy kawę. Przy odkładaniu filiżanki na spodek nie potrafi ukryć, że ręka mu drży. - Co im powiesz? Starszy gasi papierosa, zastanawia się, odzywa się cicho. - Powiem im, że Bankiera już nie ma. Tak jak miało być. Twoja sprawa, jak to zrobisz. Byle szybko. - Dzięki. - Spierdalaj. Młodszy wstaje i wychodzi na słoneczną Kaltestrasse. Nabiera w płuca spory haust chłodnego berlińskiego powietrza i znika za rogiem. Starszy zapala kolejnego papierosa. Patrzy na swojego nietkniętego pączka z advocatem i zamyśla się.

Budzenie - Kokaina go uratowała. Młoda pani anestezjolog spogląda na profesor Sliwiecką spłoszona. Jak kokaina może kogoś uratować? Przecież to nielegalne. - To panią szokuje? - Nie. Młoda anestezjolog odczytuje parametry z aparatury, do której podłączony jest Maciek, coś notuje, udaje, że zgadza się w kwestii kokainy z profesor Sliwiecką. Maciek leży na łóżku, wygląda jak zwykle dobrze, jest nieprzytomny. Sliwiecką patrzy na niego. Jest w jej spojrzeniu coś mało lekarskiego, coś kobiecego, macierzyńskiego nawet. - Ładny chłopak. Dorodny. Pani anestezjolog znowu rzuca starszej pani spłoszone spojrzenie, wyraźnie nie radzi sobie z frywolnością pani ordynator w takich sytuacjach. - Wydaje się, że wszystkie parametry są w normie, pani ordynator. Możemy zacząć wybudzanie. - Proszę zaczynać. Młoda anestezjolog zmienia kroplówkę, szamocze się chwilę z dozownikiem, poprawia wenflon w dłoni Maćka. Kap, kap, kap, kolejny przezroczysty płyn wchodzi gładko w jego żyły. Sliwiecką patrzy na dziewczynę chłodno, zna ten typ, kolejna lekareczka, która do wszystkiego musi dochodzić ciężką pracą, kolejna smutna kujonka, która na starość stwierdzi, że niczego tak naprawdę nie osiągnęła i życie przejechało jej za oknami biblioteki, nawet nie zdążyła się na nie napatrzeć, a co dopiero coś przeżyć. Sliwiecką była inna, wszystko przychodziło jej łatwo, pogardzała ciężką pracą i zawsze uważała, że medycyna nie ma nic wspólnego z nauką. Dla niej to była sztuka i wymagała przede wszystkim natchnienia. A natchnienie czerpała z mężczyzn, z alkoholu, z papierosów i z wszystkiego, z czego zazwyczaj czerpią je artyści. Bo profesor Sliwiecką jest artystką, a przed nią leży jej dzieło sztuki - młody, piękny mężczyzna. Gdyby nie ona, nie byłoby go tu. Nie żyłby już. Pierwszego wołania Maciek nie słyszy. Drugiego też nie. Trzecie wołanie burzy nieruchomą czerń w jego głowie. - Budzimy się, proszę pana... Czerń zaczyna falować, robi się coraz bielsza, Maciek słyszy głos swojej matki. - Budzimy się, halo... Musi wstawać do szkoły, nie, jeszcze nie, jeszcze chwilę, mamo, jeszcze chwileczkę, chce mi się spać, jestem taki zmęczony, jeszcze nie, proszę, nie pójdę na pierwszą lekcję... W końcu biel w jego głowie robi się tak biała, że musi otworzyć oczy. Otwiera. Mamy nie ma, jest kobieta po pięćdziesiątce w białym fartuchu. - Bardzo dobrze, otwieramy oczy, dobrze, starczy tego spania... Po chwili Maciek zauważa drugą kobietę w fartuchu, młodszą i brzydszą od tamtej. Nic go nie boli, nie czuje swojego ciała, nie może nim poruszać, nie jest jego. Nagle w jego głowie pojawia się słowo, słowo rośnie, pęcznieje i kiedy jest już tak duże, że nie może być większe, Maciek porusza ustami. - Zwierzęta... Profesor Śliwiecka pochyla się nad Maćkiem. - Słucham? - Gdzie są zwierzęta?

Pani komisarz W pierwszej chwili komisarz Lidka Nowakowska ucieszyła się, gdy dostała tę sprawę. Zawsze marzyła o samodzielnym kierowaniu śledztwem, ale nie sądziła, że stanie się to akurat teraz, zaraz po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Pierwsze wątpliwości złapały ją na schodach, gdy wracała od szefa. Potem zaszyła się w pokoju przesłuchań i zaczęła ściągać pokarm dla małego Adasia. Ściągacz ją uspokajał, wymuszał rytmiczny oddech i przepędzał emocje. Lidka siedziała w półmroku, opróżniała pierś ściągaczem i myślała. Dlaczego dali jej sprawę strzelaniny na Ursynowie? Przecież nadkomisarz Pater był pierwszy na miejscu zdarzenia, to jeden z najlepszych oficerów śledczych w komendzie stołecznej, ma ogromne doświadczenie, świetne wyniki. Dlaczego sprawę odebrano jemu i dano jej? Dlaczego ktoś zdecydował, że ma to być jej pierwsze samodzielne śledztwo? Mleko cieniutką strużką sączyło się z jej piersi do butelki, a ona zastanawiała się nad tym nieoczekiwanym szczęściem, które na nią spadło. Może w końcu ktoś uznał, że jest dobra, w końcu szefostwo doceniło jej pilność, jej oddanie, jej ambicję i upór. Nie, to niemożliwe. Może chodzi o zbliżające się wybory. A może ma jakiegoś cichego wielbiciela wśród przełożonych. Nie, to też niemożliwe, wyczułaby coś. A może po prostu chodzi o to, żeby śledztwo utknęło, żeby nikt nic nie znalazł, żeby ukręcić łeb całej sprawie. Dlatego postanowili wziąć do tego najgorszego oficera śledczego. Nie, to niemożliwe. W oczach komisarz Lidki Nowakowskiej błysnęły dwie wielkie jak fasola łzy. To znaczy, że jestem tu najgorsza!? Mleko przestało lecieć. Lidka zakręciła butelkę, schowała do torebki i rozpłakała się. Tak bardzo potrzebowała, żeby ją teraz ktoś przytulił! Ktokolwiek. Nic z tego. Płakała z dziesięć minut. W końcu, kiedy zaczęła dochodzić do wniosku, że płacz nie ma żadnego sensu, odezwała się jej komórka. Dzwonili ze szpitala, facet ranny w strzelaninie na Ursynowie właśnie odzyskał przytomność. Major Jasiński W drodze powrotnej do Warszawy z berlińskiego spotkania w cukierence przy Kaltestrasse 8 z pułkownikiem Florkiem major Jasiński długo się zastanawiał, kogo powinien posłać do Szpitala Bielańskiego. W końcu zdecydował, że sam pójdzie ostatecznie wyeliminować Bankiera. Sprawa jest zbyt poważna, żeby ktoś znowu miał ją spieprzyć. Teraz została mu już tylko decyzja co do sposobu wykonania tego zadania. Broń palna z oczywistych względów odpada, uduszenie też może okazać się kłopotliwe, odłączenie od aparatury niekoniecznie musi doprowadzić do natychmiastowej śmierci. Pozostaje wstrzyknięcie trucizny albo nóż. Major Jasiński woli nóż - jako dobrze wyszkolony, doświadczony oficer wywiadu wojskowego lubi sprawdzone, proste i niezawodne sposoby działania. Pozostaje jeszcze kwestia kamuflażu. Major Jasiński wybiera sutannę. To dobry kamuflaż, idealnie pasujący do charakteru miejsca, w którym przyjdzie mu działać. Jeszcze tylko peruka, doklejana broda i w lustrze widzi uśmiechniętego dobrodusznego księżula, których tylu kręci się po szpitalach. Lubi sutannę, nie pierwszy raz używa tego kamuflażu. Jeszcze tylko pistolet na wszelki wypadek, dwa noże bojowe, jeden w nogawce, drugi pod pachą, i już można jechać do szpitala. W autobusie miejskim czuje, jak powoli rośnie mu tętno. Lubi to uczucie, lubi czuć się jak prawdziwy żołnierz, choć to, co zaraz zrobi, nie ma nic wspólnego z dobrem kraju. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

- Na wieki wieków. Amen - odpowiada major Jasiński. Biedni ludzie wierzą w te brednie. Jasiński jest silny i Jezus Chrystus nie jest mu do niczego potrzebny. - Szczęść Boże. - Szczęść Boże. - Kolejna miła starsza pani zachwycona spotkanym w miejskim autobusie księdzem. Czy gdyby zobaczyła, co ma pod sutanną, uwierzyłaby, kim major Jasiński jest naprawdę i co zaraz zrobi? Jasiński nie może powstrzymać uśmiechu. Bogobojne bydło z grzbietem nawykłym do bata. A bat trzyma major Jasiński, pułkownik Florek i im podobni. Zawsze w przyrodzie tak było. Zawsze wąska grupa gotowych na wszystko drapieżników terroryzowała milionowe stada trawożernych idiotów. Zawsze małe, zwarte, dobrze zorganizowane gromady lwów szły za bezkresnymi stadami antylop gnu i zawsze garstka lwów wygrywała z tysiącami kopytnych kretynów. Antylopy mogły tylko patrzeć swoimi wielkimi, szklistymi oczyma, jak lwy zjadają ze smakiem kolejne sztuki z ich stada. I major Jasiński zawsze należał do drapieżników, zawsze trzymał z lwami, zawsze zjadał, nigdy nie był zjadany. Wysiada przystanek wcześniej i dalej idzie pieszo. Po chwili widzi już w oddali bryłę szpitala. Stara się nie myśleć o czekającym go zadaniu, stara się nic nie planować, nic nie układać. Nie przygotowuje wariantów na wypadek zaistnienia takich czy innych okoliczności. Major Jasiński zamierza improwizować, zamierza całkowicie zaufać swojemu instynktowi. Pamięta, czego go uczyli dużo bardziej doświadczeni i zaprawieni w boju żołnierze - planowanie to czas stracony. Chociaż na początku wydawało mu się to nierozsądne, w praktyce okazało się niezwykle pomocne. Trzeba umieć działać zawsze, w każdych warunkach i być gotowym na wszystko. Pokonuje schody i jest już w szpitalu. Mija szatnię i wchodzi w korytarz. Po chwili jest w pustawej klatce schodowej. Idzie po skrzypiących schodach na trzecie piętro, wchodzi na oddział intensywnej opieki medycznej. Mija go jakaś pielęgniarka. - Szczęść Boże. - Szczęść Boże. Idiotka, nawet się księdzem nie zainteresowała, pierwszy raz go tu widzi, nie zna faceta i tak po prostu pozwala mu łazić po oiomie. Nigdy w tym kraju nie będzie dobrze, co do tego akurat Jasiński nie ma złudzeń. Major Jasiński mija salę ogólną i kieruje się w stronę izolatek, tam musi leżeć Bankier. Po chwili zauważa go za przeszklonymi drzwiami. To on, pamięta tę twarz ze zdjęcia, które dał mu w Berlinie pułkownik Florek. Niestety Bankier nie jest sam. Jest u niego jakaś baba. Bankier jest przytomny, to niedobrze. Nie ma więcej czasu na obserwację. Ksiądz mija drzwi izolatki i znika za zakrętem korytarza. Poczeka chwilę, szpital jest duży, zaszyje się gdzieś, zaczeka, aż Bankier zostanie sam, i wtedy go zabije. Przesłuchanie Komisarz Lidia Nowakowska jest poważna, stanowcza i twarda, przynajmniej takie wrażenie usilnie stara się zrobić na rannym mężczyźnie. Jak na tak ciężki postrzał facet wygląda nadspodziewanie dobrze. Jest przytomny i ma ten szczególny błysk w oku świadczący o pełnej jasności umysłu. Lidka zdaje sobie sprawę, że ostre zadawanie pytań właśnie teraz, tu, na intensywnej terapii może być jedyną okazją do wyciągnięcia czegoś od rannego. Jego słabość jest teraz jej siłą. Komisarz Nowakowska nie ma wątpliwości co do tego, że ranny mężczyzna nie jest przypadkową ofiarą zabłąkanej kuli.

- Panie Szuman, proszę mi powiedzieć, czym się pan zajmuje. Maciek chwilę zwleka z odpowiedzią, stara się udawać bardziej chorego, niż jest naprawdę. Mówi cicho, lekko charczącym głosem, cały czas zastanawiając się, do czego może mu się przydać ta niezbyt udana policjantka. - Jestem inwestorem giełdowym. - Jak pan sądzi, co mogło być powodem zamachu na pana życie? Maciek milczy. - Ma pan jakichś wrogów? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Jak pan mi wytłumaczy fakt, że w pańskim samochodzie znaleźliśmy dwa telefony komórkowe, a w pańskiej kieszeni dwanaście kart SIM do tych telefonów? - Lubię rozmawiać przez komórkę. - Rozumiem - komisarz Lidka Nowakowska patrzy na Maćka przenikliwie. Maciek wytrzymuje spojrzenie. - Kokainę też pan lubi. Maciek milczy. - Dlaczego pan nie mówi prawdy? Dlaczego pan nie chce współpracować? Mogę panu pomóc, mogę zapewnić ochronę tu, w szpitalu, przecież ten, co do pana strzelał, może wrócić. - Złapcie go, od tego jesteście. - Bez pańskiej pomocy to może być trudne. Teraz Maciek udaje szczere zdziwienie. - O co pani chodzi!? Lidka chwilę myśli, jakby nie była pewna, czy dobrze robi, w końcu siada przy łóżku Maćka na stalowym taborecie i zaczyna szeptem: - Otóż mam pewną teorię, a ty mi powiesz, czy jest prawdziwa. Badanie twojej krwi wykazało obecność kokainy. W mieszkaniu mężczyzny, który był z tobą wtedy wieczorem na parkingu, znaleźliśmy prawie pół kilo czyściutkiej jak śnieg kolumbijskiej koki, zatrzymaliśmy go. Nie jesteś wcale inwestorem giełdowym, bo do takich się nie strzela. Jesteś handlarzem narkotyków. Nie obracasz akcjami, tylko kokainą, dlatego ktoś do ciebie strzelał. I dlatego teraz musisz współpracować. Jestem twoją szansą, oni wrócą, a ja mogę cię ochronić. Ochrona za sypanie, prosty handel. Ale wykombinowała. Chociaż właściwie z jej policyjnego punktu widzenia to może tak wyglądać. Gdyby usłyszała prawdę, pewnie zsikałaby się w majtki. Powiedziała jednak coś ważnego. Mają Cycka. Dobrze wiedzieć. Oczywiście Cyceknic nie powie, bo niewiele wie, ale tak szybkie jego zatrzymanie dobrze świadczy o policji. Ciekawe, co jeszcze mają. Milczenie Maćka trwa już za długo, musi coś powiedzieć. - Czy jestem aresztowany? - Nie, nie jesteś aresztowany - Lidka z nadzieją czeka na ciąg dalszy. - To proszę mnie zostawić w spokoju. Nie takiego ciągu dalszego się spodziewała. Stażystka Egzekucja pod Leclerkiem nie dawała jej spokoju. Justyna wiedziała, że to dla niej szansa, wiedziała, że na tym może wypłynąć, że na tym może zrobić karierę, zadziwić świat i dostać Pulitzera. Tym bardziej że tam była. To nie mógł być przypadek, to był znak, znak od Boga. Koniec z nudnymi konferencjami prasowymi w ratuszu, koniec z pisaniem o nowym wodociągu czy pladze psich gówien na

chodnikach. Pan Bóg wyznaczył Justynie nowe zadanie, wskazał, czym teraz ma się zajmować, i żadna podstarzała redaktorka na etacie jej w tym nie przeszkodzi. To jest jej temat, nie może go zostawić, była świadkiem, jak strzelano do człowieka. Czy można sobie wyobrazić lepszy początek dziennikarskiej kariery? Dlatego teraz tu jest. Kręci się po Szpitalu Bielańskim już od godziny i nie sprawiło jej zbyt wiele trudności dowiedzenie się wszystkiego o przywiezionym wczoraj facecie. Justyna już wie, kto go operował, wie, jak facet się nazywa, jakie są rokowania i gdzie teraz leży. Oczywiście nie podała się za dziennikarkę, taka głupia nie jest. Trochę nakłamała, trochę poprzewracała oczami i już idzie schodami w kierunku oiomu. Teraz ma tylko jeden problem. Jak tam wejść? Jak nie dać się stamtąd wyrzucić? Po prostu wchodzi. Idzie. Pewnie, zdecydowanym krokiem. W końcu go widzi. To on. Pamięta tę twarz. Jest przytomny. Nagle naprzeciwko widzi księdza. Justyna przyśpiesza i wchodzi do izolatki Maćka. Kątem oka widzi, jak ksiądz się waha, spogląda na nią dziwnie i odchodzi niepewnie w stronę wyjścia. Chciał ją wyrzucić, to jasne. Rozpanoszyli się klechy wszędzie, po szpitalach, w szkołach, nawet do urzędów włażą jak do siebie. Ale teraz to nieważne, jest u niego w izolatce. I co dalej? - Dzień dobry. - Cały tupet i pewność siebie nagle Justynę opuszczają. - Pan Maciek Szuman? Maciek patrzy na nią niepewnie i milczy. Dziewczyna widzi, że jego wzrok zsuwa się z niej i kieruje gdzieś dalej, za szybę izolatki. Dziewczyna ogląda się. Wraca ksiądz. Cholera jasna. Zaraz ją wyrzuci. Justyna widzi, że Maciek czujnie patrzy na księdza. - Ja tam byłam, widziałam, jak do pana strzelał. Ksiądz powoli mija drzwi izolatki i znika za zakrętem korytarza. Maciek znowu przenosi wzrok na dziewczynę. - Kim pani jest? - Ja... - Justyna nie wie, czy to dobry moment na kłamstwo. - Ja jestem dziennikarką. Maciek jeszcze raz spogląda w kierunku korytarza, w którym zniknął ksiądz. - Niech pani siada. Justyna siada i wyjmuje notes, długopis, stara się zachowywać jak dziennikarka. Maciek oczywiście zauważa drżenie jej rąk. - Co pani widziała? - No, widziałam, jak do pana strzelił, akurat byłam w tamtej okolicy, mam tam koleżankę, poszłam na zakupy do Leclerca i byłam na parkingu, widziałam tego mężczyznę, widziałam, jak strzelił, jak pan upadł, wszystko widziałam. - I co? - Jak to „i co?” - Justyna wyraźnie nie wie, jak poprowadzić tę rozmowę, wyraźnie denerwuje ją to, że jest zdenerwowana. Maciek jest spokojny. Mówi powoli swoim miękkim, mruczącym głosem. - Rozmawiała pani z policją? - Nie. - I proszę tego nie robić. To niebezpieczne. W oczach dziewczyny zapalają się iskierki podniecenia. - Ale... jak to niebezpieczne, dlaczego? - Proszę zrobić, jak pani radzę. Chwilę trwa cisza. Justyna przygląda się Maćkowi, przygląda się rurkom i przewodom, które łączą go z aparaturą podtrzymującą. Rozgląda się po pustym oiomie, pustym korytarzu. - Pan tu nie ma żadnej ochrony? - Teraz pani jest moją ochroną - Maciek uśmiecha się lekko. Dziewczyna jeszcze raz się rozgląda i poważnieje. Zaczyna do niej docierać to, co przed