bwaw

  • Dokumenty60
  • Odsłony29 834
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów265.0 MB
  • Ilość pobrań16 572

Tokarczuk Olga - Prowadź swój pług przez kości umarłych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :528.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Tokarczuk Olga - Prowadź swój pług przez kości umarłych.pdf

bwaw EBooki
Użytkownik bwaw wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 962 osób, 301 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Olga Tokarczuk Prowadź swój płóg przez kości UMARŁYCH Wydawnictwo Literackie Zbyszkowi i Agacie 1. A teraz uważajcie! „Razu pewnego, obrawszy niebezpieczną drogę, Człowiek prawy z pokorą kroczył Doliną śmierci". Jestem już w takim wieku i na dodatek w takim sta- nie, że przed snem zawsze powinnam porządnie umyć nogi, na wypadek gdyby mnie w Nocy miało zabrać pogotowie. Gdybym tego wieczoru sprawdziła w „Efemery- dach", co dzieje się na niebie, w ogóle nie kładła- bym się spać. Tymczasem zasnęłam bardzo mocno; wspomogłam się herbatą z chmielu i jeszcze na do- datek wzięłam dwie tabletki waleriany. Dlatego gdy w środku Nocy zbudziło mnie dobijanie się do drzwi — gwałtowne, bez umiaru i przez to złowróżbne — nie mogłam dojść do siebie. Zerwałam się i stanę- łam przy łóżku, chwiejnie, bo rozespane, rozdygota- ne ciało nie mogło przeskoczyć z sennej niewinności w jawę. Zrobiło mi się słabo i zatoczyłam się, jakbym miała za chwilę stracić przytomność. Zdarza mi się 7 to, niestety, ostatnio i ma związek z moimi Dolegli- wościami. Musiałam usiąść i powtórzyć sobie kilka razy: jestem w domu, jest Noc, ktoś wali w drzwi, i dopiero wtedy udało mi się zapanować nad nerwa- mi. Szukając po ciemku kapci, usłyszałam, że ten, kto się dobijał, teraz obchodzi dookoła dom, mrucząc do siebie. Na dole, w schowku na liczniki elektryczne, mam gaz obezwładniający, który dostałam od Dio- nizego z powodu kłusowników, i właśnie o tym teraz

pomyślałam. Udało mi się w ciemnościach wyszukać znajomy chłodny kształt z aerozolem i tak uzbrojona, zapaliłam światło na zewnątrz. Patrzyłam na ganek przez boczne okienko. Śnieg zaskrzypiał i w polu mo- jego widzenia pojawił się sąsiad, którego nazywam Matogą. Rękami przytrzymywał wokół bioder poły starego kożucha, w którym czasem widywałam go, kiedy pracował koło domu. Spod kożucha wystawały nogi w pasiastej piżamie i ciężkich butach do górskich wędrówek. — Otwórz — powiedział. Z nieukrywanym zdziwieniem rzucił okiem na mój letni lniany garnitur (sypiam w tym, co latem chcieli wyrzucić Profesorostwo, a co przypomina mi dawną modę i lata mojej młodości — w ten sposób łączę Pożyteczne z Sentymentalnym) i bez pardonu wszedł do środka. — Ubierz się, proszę, Wielka Stopa nie żyje. Z wrażenia straciłam na chwilę mowę, bez słowa wciągnęłam wysokie śniegowce i narzuciłam na sie- bie pierwszy lepszy polar ściągnięty z wieszaka. Śnieg 8 na zewnątrz w plamie światła padającego z gankowej lampy zamieniał się w powolny, senny prysznic. Ma- toga stał przy mnie w milczeniu, wysoki, szczupły, kościsty jak postać naszkicowana kilkoma ruchami ołówka. Przy każdym poruszeniu opadał z niego śnieg jak z obsypanego cukrem pudrem faworka. — Jak to „nie żyje"? — zapytałam w końcu ze ściśniętym gardłem, otwierając drzwi, ale Matoga nie odpowiedział. On w ogóle niewiele mówi. Zapewne ma Merku- rego w milczącym znaku, sądzę, że w Koziorożcu albo w koniunkcji, kwadracie, czy może opozycji z Satur- nem. Może to też być Merkury w retrogradacji — da-

je wtedy skrytość. Wyszliśmy z domu i od razu ogarnęło nas to do- brze znane zimne i wilgotne powietrze, które nam każdej zimy przypomina, że świat nie został stworzo- ny dla Człowieka, i przynajmniej przez pół roku oka- zuje nam, jak bardzo jest dla nas nieprzyjazny. Mróz brutalnie natarł na nasze policzki, a z ust popłynęły nam białe obłoki pary. Światło przy ganku zgasło au- tomatycznie i szliśmy przez skrzypiący śnieg w cał- kowitych ciemnościach, nie licząc czołowej lampki Matogi, która dziurawiła te ciemności w jednym przesuwającym się miejscu, tuż przed nim. Ja drep- tałam w Mroku za jego plecami. — Nie masz latarki? — zapytał. Owszem, miałam, ale gdzie, tego mogłabym się dowiedzieć dopiero rano, przy dziennym świetle. Za- wsze tak jest z latarkami, że widać je tylko za dnia. 9 Dom Wielkiej Stopy stał nieco na uboczu, wyżej od innych domów. Był jednym z trzech zamieszka- nych przez cały rok. Tylko on, Matoga i ja mieszka- liśmy tutaj, nie bojąc się zimy; pozostali mieszkańcy szczelnie zamykali swoje domy już w październiku; spuszczali wodę z rur i wracali do miast. Teraz skręciliśmy z nieco odśnieżonej drogi, która biegnie przez naszą osadę i dzieli się na ścieżki wio- dące do każdego z domów. Do Wielkiej Stopy pro- wadziła ścieżka wydeptana w głębokim śniegu, tak wąska, że trzeba było stawiać stopy jedna za drugą i nieustannie zachowywać równowagę. — Nie będzie to miły widok — ostrzegł Matoga, odwracając się do mnie i na chwilę oślepiając mnie zupełnie. Nie spodziewałam się niczego innego. Chwilę mil- czał, a potem powiedział, jakby chciał się wytłumaczyć:

— Zaniepokoiło mnie światło w jego kuchni i uja- danie suki, takie rozpaczliwe. Nie słyszałaś nic? Nie, nie słyszałam. Spałam, otumaniona chmielem i walerianą. — Gdzie ona jest teraz, ta Suka? — Zabrałem ją stamtąd, wziąłem do siebie, na- karmiłem i chyba się uspokoiła. Znowu chwila milczenia. — On zawsze chodził wcześnie spać i gasił światło, oszczędzał, a tym razem świeciło się i świeciło. Jasna smuga na śniegu. Widać z okna mojej sypialni. Więc tam poszedłem, myślałem, że może się upił albo coś robi temu psu, że tak wyje. 11 Minęliśmy zrujnowaną stodołę i za chwilę latarka Matogi wywabiła z ciemności dwie pary świecących oczu, zielonkawych, fluorescencyjnych. — Popatrz, Sarny — powiedziałam podnieconym szeptem i chwyciłam go za rękaw kożucha. — Pode- szły tak blisko pod dom. Nie boją się? Sarny stały w śniegu prawie po brzuch. Patrzyły na nas spokojnie, jakbyśmy je zastali w trakcie wy- konywania jakiegoś rytuału, którego sensu nie może- my pojąć. Było ciemno, więc nie umiałam rozpoznać, czy to są te same Panny, które przyszły tu jesienią z Czech, czy jakieś nowe? I właściwie dlaczego tylko dwie? Tamtych było co najmniej cztery. — Idźcie do domu — powiedziałam do nich i zamachałam rękami. Drgnęły, ale nie ruszyły się. Spokojnie odprowadziły nas wzrokiem aż pod same drzwi. Przeszedł mnie dreszcz. Tymczasem Matoga, tupiąc, otrzepywał buty ze śniegu przed drzwiami zaniedbanego domku. Małe okienka uszczelniono folią i papierami, drewniane drzwi pokrywała czarna papa.

Ściany sieni obłożone były drewnem do palenia w piecu, nierównymi polanami. Było to nieprzyjem- ne wnętrze, nie ma co mówić. Brudne i zaniedbane. Wszędzie czuło się zapach wilgoci, drewna i ziemi — mokrej, żarłocznej. Swąd dymu, wieloletni, osiadł na ścianach tłustą warstwą. Drzwi do kuchni były uchylone i od razu zoba- czyłam leżące na podłodze ciało Wielkiej Stopy. Mój 12 wzrok zaledwie go dotknął, a potem odskoczył. Trwa- ło chwilę, zanim znowu mogłam tam spojrzeć. Po- tworny był to widok. Leżał skręcony, w dziwacznej pozycji, z rękami przy szyi, jakby usiłował zerwać uciskający go koł- nierz. Powoli podchodziłam bliżej, jak zahipnotyzo- wana. Zobaczyłam otwarte oczy wpatrzone gdzieś pod stół. Brudny podkoszulek był rozerwany koło gardła. Wyglądało to tak, jakby ciało walczyło samo z sobą i pokonane — poległo. Zrobiło mi się zimno ze Zgrozy, krew zamarła mi w żyłach i miałam wrażenie, że cofnęła się gdzieś najgłębiej do środka mojego cia- ła. Jeszcze wczoraj widziałam to ciało żywe. — Mój Boże — wybełkotałam. — Co się stało? Matoga wzruszył ramionami. — Nie mogę się dodzwonić na Policję, znowu jest czeski zasięg. Wyciągnęłam z kieszeni swoją komórkę, wystu- kałam numer, który znałam z telewizji — 997, i po chwili w moim telefonie odezwał się automatyczny czeski głos. Tak to tutaj jest. Zasięg wędruje, nie zważając na granicę państw. Czasem granica między operatorami zatrzymuje się na dłuższy czas w mojej kuchni, bywało, że stała kilka dni przy domu Matogi albo na tarasie, ale trudno było przewidzieć jej chime- ryczny charakter.

— Trzeba było wyjść wyżej poza dom, na górkę — poradziłam mu poniewczasie. — Zanim przyjadą, on całkowicie stężeje — po- wiedział Matoga tonem, którego szczególnie u niego 13 nie lubiłam: jakby zjadł wszystkie rozumy. Zdjął ko- żuch i powiesił go na oparciu krzesła. — Nie możemy pozwolić, żeby tak został. Wygląda okropnie, a był przecież w końcu naszym sąsiadem. Patrzyłam na to biedne, skręcone ciało Wielkiej Stopy i trudno mi było uwierzyć, że jeszcze wczo- raj bałam się tego Człowieka. Nie lubiłam go. Może to nawet za mało — nie lubiłam. Powinnam raczej powiedzieć — wydawał mi się odrażający, okropny. Właściwie nie uważałam go nawet za ludzką Isto- tę. Teraz leżał na poplamionej podłodze, w brudnej bieliźnie, mały i chudy, bezsilny i niegroźny. Ot, ka- wałek materii, który na skutek trudnych do wyobra- żenia przemian stał się oddzielonym od wszystkiego kruchym bytem. Zrobiło mi się smutno, przeraźli- wie, bo nawet ktoś tak paskudny jak on nie zasłużył na śmierć. A kto zasłużył? I mnie czeka ten sam los, i Matogę, i te Sarny na zewnątrz; wszyscy będziemy kiedyś niczym więcej niż tylko martwym ciałem. Spojrzałam na Matogę, szukając u niego jakiegoś pocieszenia, ale on zajął się już ścieleniem rozgrzeba- nego łóżka, barłogu na zdezelowanej wersalce, więc próbowałam pocieszyć się w myślach sama. Przyszło mi wtedy do głowy, że śmierć Wielkiej Stopy mogła być w pewnym sensie czymś dobrym. Uwolniła go od bałaganu, którym było jego życie. Oraz uwolniła inne żywe Istoty od niego. O, tak, nagle zdałam sobie sprawę, jak dobra może być śmierć, jak sprawiedliwa, niczym środek odkażający, niczym odkurzacz. Przy- znaję, tak pomyślałam, i właściwie nadal tak myślę.

14 Był moim sąsiadem, nasze domy dzieliło nie więcej niż pół kilometra, ale rzadko miałam do czynienia z Wielką Stopą. Na szczęście. Widywałam go raczej z daleka — jego drobna, żylasta figura, zawsze nieco chwiejna, przesuwała się na tle krajobrazu. Chodząc, mamrotał coś do siebie i czasami wietrzna akusty- ka Płaskowyżu donosiła mi strzępki tego monologu, w gruncie rzeczy prostego i nieurozmaiconego. Jego słownik składał się głównie z przekleństw, do których doczepiał tylko imiona własne. Znał tu każdy kawałek ziemi, bo zdaje się, tu się urodził i nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Kłodzka. Znał się na lesie — na czym można zarobić, co komu sprzedać. Grzyby, jagody, kradzione drewno, podsu- chy do palenia, wnyki, coroczny rajd samochodów te- renowych, polowania. Las żywił tego małego gnoma. Powinien więc las szanować, a nie szanował. Kiedyś w sierpniu, gdy była susza, podpalił cały jagodnik. Dzwoniłam po straż pożarną, ale nie udało się wiele uratować. Nigdy się nie dowiedziałam, dlaczego to zrobił. Latem wędrował po okolicy z piłą i ścinał pełne soków drzewa. Kiedy mu zwróciłam grzecznie uwa- gę, z trudem powstrzymując Gniew, odpowiedział z prostotą: — Odwal się, stara babo. Tylko że dosad- niej. Dorabiał sobie tym, że zawsze coś tam ukradł, zwinął, załatwił; kiedy letnicy zostawili na podwórku latarkę czy sekator — Wielka Stopa od razu zwąchi- wał okazję i zwijał wszystko, bo można to było potem upłynnić w mieście. Według mnie powinien już kilka razy dostać jakąś Karę, albo nawet iść do więzienia. 15 Nie wiem, jak to się działo, że wszystko uchodziło mu płazem. Może strzegły go jakieś anioły; czasami tak bywa, że stają po niewłaściwej stronie.

Wiedziałam też, że kłusuje na wszystkie możli- we sposoby. Las traktował jak swoje gospodarstwo — wszystko tam należało do niego. Był typem gra- bieżcy. Nie spałam przez niego wiele Nocy. Z bezsilno- ści. Kilka razy dzwoniłam na Policję — kiedy już podniesiono słuchawkę, moje zgłoszenie grzecznie przyjmowano, lecz potem nic się nie działo. Wielka Stopa ruszał znowu w swoją trasę, z pękiem wny- ków na ramieniu, pokrzykując złowróżbnie. Małe, złe bóstwo. Złośliwe i nieobliczalne. Zawsze był lekko pijany i chyba to wyzwalało w nim złośliwy humor. Mamrotał do siebie i kijem uderzał pnie drzew, jakby chciał je zgonić ze swojej drogi; wydawało się, że się urodził już w stanie lekkiego zamroczenia. Wiele razy chodziłam jego trasami i zbierałam za nim prymityw- ne druciane pułapki na Zwierzęta, pętle wiązane do młodych przygiętych drzew w taki sposób, że złapa- ne Zwierzę wylatywało w górę jak z procy i zawisało w powietrzu. Czasem znajdowałam martwe Zwierzę- ta — Zające, Borsuki i Sarny. — Musimy go przenieść na leżankę — powiedział Matoga. Nie podobał mi się ten pomysł. Nie podobało mi się, że mam go dotknąć. — Myślę, że powinniśmy poczekać na Policję — powiedziałam. Ale Matoga już przygotował miejsce 16 na wersalce i podciągnął rękawy swetra. Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi jasnymi oczami. — Chyba nie chciałabyś, żeby ciebie tak znalezio- no. W takim stanie. Przecież to nieludzkie. O tak, z pewnością ludzkie ciało jest nieludzkie. Zwłaszcza martwe. Czy to nie mroczny paradoks, że teraz musimy się

zająć ciałem Wielkiej Stopy, że to nam zostawił ten ostatni kłopot? Nam, sąsiadom, których nie szano- wał, nie lubił i miał za nic. Według mnie po Śmierci powinno dochodzić do anihilacji materii. Byłby to najwłaściwszy sposób na ciało. Anihilowane ciała wracałyby w ten sposób pro- sto do czarnych dziur, z których się wzięły. Dusze wę- drowałyby z szybkością światła do światła. Jeżeli coś takiego jak Dusza w ogóle istnieje. Przełamując straszny opór, robiłam tak, jak ka- zał Matoga. Chwyciliśmy ciało za nogi i ręce i prze- nieśliśmy na wersalkę. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest ciężkie, a wcale nie wydaje się bezwładne, lecz raczej uparcie sztywne, nieprzyjemne jak wy- krochmalona pościel wieziona z magla. Zobaczyłam też skarpetki, czy też to, co zamiast nich było na sto- pach — brudne szmaty, onuce zrobione z podartego na pasy prześcieradła, teraz szarego i poplamione- go. Nie wiem, dlaczego widok tych onuc tak mocno uderzył mnie w piersi, w przeponę, w całe moje cia- ło, że nie mogłam już powstrzymać szlochu. Mato- ga spojrzał na mnie chłodno, przelotnie i z wyraźną naganą. 17 — Musimy go ubrać, zanim przyjadą — powie- dział Matoga i widziałam, że też drży mu broda na widok tej ludzkiej nędzy (chociaż z jakichś względów nie chce się do tego przyznać). Najpierw więc spróbowaliśmy mu ściągnąć pod- koszulek, brudny i cuchnący, ale nie było mowy, żeby dał się zdjąć przez głowę, więc Matoga wydobył z kie- szeni jakiś skomplikowany scyzoryk i rozciął materiał na piersiach. Wielka Stopa leżał teraz przed nami na wersalce półnagi, owłosiony jak troll, z bliznami na piersiach i rękach, wytatuowany w nieczytelne już ry-

sunki, wśród których nie potrafiłam rozpoznać nicze- go sensownego. Miał ironicznie zmrużone oczy, pod- czas kiedy my szukaliśmy w rozwalonej szafie czegoś przyzwoitego do ubrania, zanim jego ciało zastygnie na zawsze i na powrót stanie się tym, czym w istocie było — grudką materii. Podarte majtki wystawały spod nowiutkich srebrzystych spodni dresowych. Ostrożnie odwinęłam te obrzydliwe onuce i zoba- czyłam jego stopy. Zdumiały mnie. Zawsze miałam wrażenie, że stopy są naszą najbardziej intymną i oso- bistą częścią ciała, wcale nie genitalia, nie serce, czy nawet mózg, narządy bez istotnego znaczenia, które zbyt wysoko się ceni. To w stopach kryje się cała wie- dza na temat Człowieka, tam spływa z ciała ważki sens tego, kim naprawdę jesteśmy i jak odnosimy się do ziemi. W dotknięciu ziemi, na jej styku z ciałem mieści się cała tajemnica — że jesteśmy zbudowani z pierwiastków materii i jednocześnie jej obcy, od- dzieleni. Stopy — to są nasze wtyczki do kontaktu. 18 A teraz te nagie stopy były dla mnie dowodem je- go innego pochodzenia. Nie mógł być Człowiekiem. Musiał być jakąś formą bezimienną, jedną z tych, któ- re — jak mówi nasz Blake — rozpuszczają metale w bezmiar, zmieniają porządek w chaos. Może był czymś w rodzaju demona. Istoty demoniczne zawsze rozpoznaje się po stopach, inaczej pieczętują ziemię. Te stopy — bardzo długie i wąskie, o szczupłych palcach z czarnymi, niekształtnymi paznokciami, wydawały się chwytne. Paluch odstawał nieco od reszty, jak kciuk. Porastały je gęsto czarne włosy. Czy ktoś coś takiego widział? Wymieniliśmy z Matogą spojrzenia. W prawie pustej szafie znaleźliśmy kawowy gar- nitur, poplamiony nieco, ale w gruncie rzeczy rzad-

ko używany. Nigdy go w nim nie widziałam. Wielka Stopa zawsze chodził w walonkach i wyświechtanych spodniach, do tego zakładał kraciastą koszulę i piko- waną kamizelkę, bez względu na porę roku. Ubieranie zmarłego skojarzyło mi się z pieszczotą. Nie sądzę, żeby zaznał takiej czułości za życia. Pod- trzymywaliśmy go delikatnie pod ramiona i wciągali- śmy na niego ubranie. Jego ciężar opierał się na mojej piersi, i po fali naturalnego wstrętu, który przyprawiał mnie o mdłości, przyszło mi nagle do głowy, żeby to ciało przytulić, poklepać po plecach, mówiąc uspoka- jająco: nie przejmuj się, będzie dobrze. Nie zrobiłam tego ze względu na obecność Matogi. Być może po- czytałby mi to za jakąś perwersję. 19 Zarzucone gesty zmieniły się w myśli i stało mi się Wielkiej Stopy żal. Może porzuciła go matka i był nieszczęśliwy całe swoje smutne życie. Długie lata nieszczęścia degradują Człowieka bardziej niż śmier- telna choroba. Nigdy nie widziałam u niego żadnych gości, nie pojawiała się żadna rodzina ani przyjaciele. Nawet grzybiarze nie zatrzymywali się pod jego do- mem, żeby porozmawiać. Ludzie się go bali i nie lubili go. Zdaje się, że trzymał tylko z myśliwymi, ale i to rzadko. Na moje oko musiał mieć koło pięćdziesiąt- ki, wiele bym dała, żeby zobaczyć jego ósmy dom i czy nie ma tam splecionych ze sobą jakimś aspektem Neptuna z Plutonem i Marsa gdzieś na Ascendencie, z tą zębatą piłą w żylastych rękach przypominał bo- wiem drapieżcę, który żyje tylko po to, żeby siać śmierć i zadawać cierpienie. Żeby mu wciągnąć marynarkę, Matoga uniósł go do pozycji siedzącej i wtedy ujrzeliśmy, że duży, spuchnięty język coś w ustach przytrzymuje, więc po chwili wahania, zagryzając ze wstrętu zęby i cofając

raz po raz rękę, delikatnie chwyciłam to coś za ko- niuszek i zobaczyłam, że trzymam między palcami kosteczkę, długą i cienką, ostrą jak sztylet. Z mart- wych ust wydobyły się gardłowy bulgot i powietrze, cichy świst, który całkiem przypominał westchnienie. Odskoczyliśmy od zmarłego oboje i zapewne Matoga czuł to samo co ja: Grozę. Zwłaszcza że za chwilę po- jawiła się w ustach Wielkiej Stopy ciemnoczerwona, prawie czarna krew. Złowieszczy strumyczek, który wypłynął na zewnątrz. 20 Znieruchomieliśmy, przerażeni. — No cóż — powiedział wtedy Matoga drżącym głosem — udławił się. Udławił się kością. Kość sta- nęła mu w gardle, zatrzymała mu się kość w gardle, udławił się — powtarzał nerwowo. A potem, jakby uspokajając sam siebie, rzucił: — Do roboty. Nie jest to przyjemność, ale nie zawsze obowiązki wobec bliź- nich muszą być przyjemne. Widziałam, że mianował siebie kierownikiem tej nocnej zmiany, i podporządkowałam mu się. Całkowicie oddaliśmy się teraz niewdzięcznej pra- cy, żeby Wielką Stopę wcisnąć w kawowy garnitur i ułożyć w godnej pozycji. Dawno nie dotykałam żadnego obcego ciała, nie mówiąc już o martwym. Czułam, jak z każdą chwilą wpływa w nie bezruch, jak kamienieje z minuty na minutę; dlatego tak się spieszyliśmy. I kiedy Wielka Stopa leżał już w od- świętnym garniturze, jego twarz straciła wreszcie ludzki wyraz, stał się trupem, bez żadnych wątpliwo- ści. Tylko wskazujący palec prawej ręki nie chciał się podporządkować tradycyjnej pozycji grzecznie sple- cionych dłoni, lecz unosił się w górę, jakby chciał tym przyciągnąć naszą uwagę i zatrzymać na chwilę nasze nerwowe, pospieszne wysiłki. — A teraz uważajcie!

-— mówił ten palec. — Teraz uważajcie, bo oto jest coś, czego nie widzicie, istotny początkowy punkt ukrytego przed wami procesu, godny najwyższej uwa- gi. Dzięki niemu wszyscy znaleźliśmy się w tym miej- scu i czasie, w małym domku na Płaskowyżu, wśród śniegu i Nocy. Ja jako martwe ciało, wy zaś jako nie- 21 zbyt ważne, podstarzałe ludzkie Istoty. Ale to dopiero początek. Teraz dopiero wszystko zaczyna się dziać. Stanęliśmy z Matogą w zimnej, wilgotnej izbie, w mroźnej pustce, która zapanowała w nijakiej szarej godzinie, i pomyślałam, że to coś, co odchodzi z ciała, zasysa za sobą kawał świata i że jakkolwiek byłoby dobre czy złe, winne czy nieskazitelne, zostawia po sobie wielkie nic. Spojrzałam przez okno. Szarzało i powoli tę nicość zaczęły zapełniać leniwe płatki śniegu. Spadały nie- spiesznie, lawirując w powietrzu i kręcąc się wokół własnej osi jak pióra. Wielka Stopa już odszedł, trudno więc było chować do niego jakiś żal czy urazę. Zostało ciało, martwe, obleczone w garnitur. Teraz wydawało się spokojne i zadowolone, jakby duch cieszył się, że się wyzwolił w końcu z materii, a materia cieszyła się, że wreszcie została uwolniona od ducha. Dokonał się w ciągu te- go krótkiego czasu metafizyczny rozwód. Koniec. Usiedliśmy w otwartych drzwiach kuchni i Mato- ga sięgnął po napoczętą butelkę wódki, która stała na stole. Znalazł czysty kieliszek i nalał — najpierw mnie, potem sobie. Przez zaśnieżone okna powoli wpływał świt, mleczny jak szpitalne żarówki, i w tym świetle zobaczyłam, że Matoga jest nieogolony, a jego zarost jest tak samo siwy jak moje włosy; że jego pa- siasta sprana piżama wystaje rozchełstana spod kożu- cha, a kożuch jest pobrudzony wszystkimi możliwymi

rodzajami plam. 22 Wypiłam spory kieliszek wódki, który rozgrzał mnie od środka. — Myślę, że wypełniliśmy swój obowiązek wobec niego. Bo kto by to zrobił? — mówił Matoga, bar- dziej do siebie niż do mnie. — Był biednym małym sukinkotem, ale co z tego? Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek i wypił go jed- nym haustem, a potem wstrząsnął się ze wstrętem. Widać było, że nie ma wprawy. — Idę zadzwonić — powiedział i wyszedł. Pomyś- lałam, że go zemdliło. Wstałam i zaczęłam przyglądać się temu strasz- nemu bałaganowi. Miałam nadzieję, że znajdę gdzieś dowód osobisty z datą urodzenia Wielkiej Stopy. Chciałam wiedzieć, sprawdzić jego Rachunki. Na stole przykrytym wytartą ceratą stała brytfan- na ze spieczonymi kawałkami jakiegoś Zwierzęcia, a w garnku obok, przykryty białą warstewką tłusz- czu, spał barszcz. Kromka chleba odkrojona od boch- na, masło w złotku. Na podłodze wyłożonej podartym linoleum poniewierało się jeszcze kilka Zwierzęcych szczątków, które spadły razem z talerzem ze stołu, podobnie jak szklanka i kawałki ciastek, i na dodatek wszystko to było rozgniecione, wdeptane w brudną podłogę. Wtedy na parapecie okna, na blaszanej tacy, zo- baczyłam coś, co mój mózg rozpoznał dopiero po dłuższej chwili, tak się przed tym wzbraniał: była to równo ucięta sarnia głowa. Obok niej leżały cztery 23 nóżki. Wpółotwarte oczy musiały cały czas czujnie śledzić nasze zabiegi. O tak, była to jedna z owych wygłodniałych Pa-

nien, które naiwnie dają się zimą zwabić przemarz- niętymi jabłkami i które, schwytane w sidła, umierają w męczarniach, uduszone drutem. Kiedy uświadamiałam sobie powoli, co tu się wy- darzyło, sekunda po sekundzie, ogarnęła mnie Groza. Złapał Sarnę we wnyki, zabił, a jej ciało poćwiarto- wał, upiekł i zjadł. Jedna Istota zjadała drugą, w ciszy, w Nocy, w milczeniu. Nikt nie protestował, nie spadł żaden grom. A jednak Kara dosięgła demona, choć śmierci nie prowadziła żadna ręka. Szybko, drżącymi dłońmi zbierałam szczątki, te małe kosteczki, w jedno miejsce, na stos, żeby je póź- niej pochować. Znalazłam starą reklamówkę i tam je składałam, te kosteczki, jedną po drugiej, w ten plastikowy całun. I głowę też ostrożnie włożyłam do reklamówki. Tak bardzo chciałam poznać datę urodzenia Wiel- kiej Stopy, że nerwowo zaczęłam szukać jego dowodu — na kredensie, wśród kilku papierów, kartek z ka- lendarza i gazet, potem w szufladach; tam się trzyma dokumenty w wiejskich domach. I tam właśnie był — w zielonych zniszczonych okładkach, zapewne już nieważny. Na zdjęciu Wielka Stopa miał dwadzieścia kilka lat, długą, niesymetryczną twarz i zmrużone oczy. Nie był ładny, nawet wtedy. Ogryzkiem ołówka spisałam datę i miejsce urodzenia. Wielka Stopa uro- dził się 21 grudnia 1950 roku. Tutaj. 24 I powinnam dodać, że było w tej szufladzie jeszcze coś: plik zdjęć, całkiem nowych, kolorowych. Prze- rzuciłam je szybko, z nawyku, a jedno z nich przykuło moją uwagę. Spojrzałam na nie z bliższej odległości i już chciałam je odłożyć. Długo nie mogłam zrozu- mieć, co widzę. Nagle zapanowała cisza, a ja znala- złam się w jej samym środku. Patrzyłam. Moje ciało

naprężyło się, byłam gotowa do walki. Kręciło mi się w głowie i w uszach narastało mroczne buczenie, szmer, jakby zza horyzontu nadciągała wielotysięcz- na armia — głosy, szczęk żelastwa, skrzypienie kół, wszystko dalekie. Gniew sprawia, że umysł staje się jasny i przenikliwy, widzi się więcej. Zagarnia inne emocje i panuje nad ciałem. Nie ma wątpliwości, że z Gniewu bierze się wszelka mądrość, ponieważ Gniew jest w stanie przekroczyć wszelkie granice. Drżącymi rękami włożyłam zdjęcia do kieszeni i zaraz potem usłyszałam, jak wszystko rusza do przo- du, jak zapalają się motory świata i jego maszyneria startuje — zaskrzypiały drzwi, upadł na podłogę wi- delec. Z oczu popłynęły mi łzy. Matoga stał w drzwiach. — Nie był wart twoich łez. Miał zaciśnięte usta i ze skupieniem wystukiwał numer. — Wciąż czeski operator — rzucił. — Musimy wejść na górkę. Idziesz ze mną? Cicho zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy, brnąc przez śnieg. Na górce Matoga zaczął się kręcić wokół własnej osi z obiema komórkami w wyciągnię- 25 tych rękach, szukając zasięgu. Mieliśmy przed sobą całą Kotlinę Kłodzką, skąpaną w srebrnej, popielistej poświacie świtu. — Cześć, synu — powiedział Matoga do telefonu. — Chyba cię nie obudziłem, nie? Niewyraźny głos odrzekł coś, czego nie zrozu- miałam. — Bo nasz sąsiad nie żyje. Myślę, że się udusił kością. Teraz. Dziś w nocy. Głos z tamtej strony znów coś powiedział. — Nie. Zaraz zadzwonię. Nie było zasięgu. Już

go ubraliśmy z panią Duszejko, wiesz, moją sąsiadką — tu spojrzał przelotnie na mnie — żeby nie stężał... I znowu głos, teraz jakby bardziej nerwowy. — W każdym razie jest już w garniturze... Wtedy ktoś z tamtej strony zaczął mówić dużo i szybko, więc Matoga odsunął telefon od ucha i po- patrzył na niego z niesmakiem. Potem zadzwoniliśmy na Policję. 2. Autyzm testosteronowy „Pies, który zdycha z głodu, służąc panu, Jest zapowiedzią upadłości Stanu". Byłam mu wdzięczna, że zaprosił mnie do siebie na coś gorącego. Czułam się zupełnie rozbita i na myśl, że miałabym wrócić do mojego zimnego, pustego do- mu, zrobiło mi się smutno. Przywitałam się z Suką Wielkiej Stopy, która re- zydowała od kilku godzin u Matogi. Poznała mnie i ucieszyła się wyraźnie na mój widok. Machała ogo- nem i zapewne nie pamiętała już, że mi uciekła. Nie- które Psy bywają głupiutkie, podobnie jak ludzie, i ta Suka na pewno do nich należała. Usiedliśmy w kuchni przy drewnianym stole, tak czystym, że można było na nim położyć policzek. Tak też zrobiłam. — Jesteś zmęczona? — zapytał. Wszystko tu było jasne i czyste, ciepłe i przytulne. Jakie to szczęście w życiu, gdy przydarzy ci się czysta 27 i ciepła kuchnia. Mnie nigdy się to nie przydarzało. Nie umiałam utrzymać wokół siebie porządku. I już się z tym pogodziłam. Trudno. Zanim zdążyłam rozejrzeć się wokoło, miałam przed sobą szklankę herbaty. Mieściła się w ślicznym metalowym koszyku z uchem i stała na podstawce. W cukiernicy był cukier w kostkach — ten widok

przypomniał mi słodkie czasy dzieciństwa i naprawdę poprawił mi dość marny humor. — Może rzeczywiście nie powinniśmy go ruszać — powiedział Matoga i otworzył szufladę w stole, żeby podać małe łyżki do zamieszania herbaty. Suka kręciła mu się pod nogami, jakby nie chciała go wypuścić z orbity swojego małego, wychudzonego ciałka. — Przewrócisz mnie — odezwał się do niej Mato- ga z szorstką czułością. Widać było, że ma Psa pierw- szy raz w życiu i nie bardzo wie, jak się zachować. — Jak ją nazwiesz? — zapytałam, kiedy pierwsze łyki herbaty rozgrzały mnie od środka i ten kłąb emo- cji, który miałam w gardle, nieco się rozpuścił. Matoga wzruszył ramionami. — Nie wiem, może będzie Mucha albo Kulka. Nic nie powiedziałam, ale nie spodobało mi się. Nie były to imiona, które pasowałyby do tej Suki, zważywszy jej osobistą historię. Trzeba by raczej coś dla niej wymyślić. Cóż to za strata inwencji — oficjalne imiona i na- zwiska. Nigdy się ich nie pamięta, są tak oderwane od osoby i banalne, że w niczym jej nie przypominają. 28 Na dodatek każda generacja ma swoje mody i nagle wszyscy nazywają się Małgorzata, Patryk albo — nie daj Boże —Janina. Dlatego staram się nigdy nie uży- wać imion i nazwisk, lecz raczej określeń, które przy- chodzą do głowy samoistnie, gdy patrzymy na kogoś po raz pierwszy. Jestem przekonana, że jest to najwła- ściwszy sposób używania języka, nie zaś przerzucanie się słowami wypranymi ze znaczeń. Matoga na przy- kład nazywa się Świerszczyński, tak ma napisane na drzwiach, a przed nazwiskiem: „Ś." — czy jest jakieś imię na Ś? Przedstawiał się zawsze: „Świerszczyński",

lecz chyba nie oczekiwał, że będziemy sobie łamali język, by to wypowiadać. Uważam, że każdy z nas wi- dzi innego Człowieka w swój własny sposób, więc ma prawo nadać mu takie imię, jakie uważa za stosowne i pasujące. Tak oto jesteśmy wieloimienni. Mamy tyle imion, z iloma ludźmi wchodzimy w jakieś związki. Nazwałam Świerszczyńskiego Matoga i myślę, że to miano dobrze oddawało jego Właściwości. Ale teraz, gdy popatrzyłam na Sukę, przyszło mi natychmiast do głowy ludzkie imię — Marysia. Może od sierotki, taka była zabiedzona. — Czy ona czasami nie nazywa się Marysia? — zapytałam. — Możliwe — odpowiedział. — Tak, chyba tak. Ona nazywa się Marysia. W podobny sposób odbyło się nazywanie Wielkiej Stopy. To nie było skomplikowane, narzuciło mi się samo, kiedy zobaczyłam jego ślady na śniegu. Matoga mówił o nim z początku „Włochaty", ale potem za- 29 pożyczył ode mnie „Wielką Stopę". Znaczy to tylko, że imię wybrałam mu dobre. Niestety, sama dla siebie nie mogłam wybrać żad- nego porządnego imienia. To zapisane w papierach uważam za skandalicznie niedopasowane i krzywdzą- ce — Janina. Myślę, że naprawdę mam na imię Emi- lia albo Joanna. Czasem też sądzę, że jakoś podobnie do Irmtrud. Albo Bożygniewa. Albo Nawój a. Matoga zaś jak ognia stara się unikać nazywania mnie po imieniu. To też coś znaczy. Zawsze mu jakoś tak wychodzi, że od razu zwraca się do mnie na „ty". — Poczekasz ze mną, aż przyjadą? — zapytał. — Jasne — zgodziłam się ochoczo i zdałam so- bie sprawę, że nie odważyłabym się powiedzieć do niego „Matogo". Kiedy się jest bliskimi sąsiadami,

nie potrzebuje się imion, żeby się do siebie zwracać. Kiedy, przechodząc, widzę, jak plewi w ogródku, nie potrzebuję jego imienia, żeby się do niego odezwać. To szczególny stopień zażyłości. Nasza osada to kilka domów, które stoją na Płasko- wyżu, z dala od reszty świata. Płaskowyż jest dalekim geologicznym krewnym Gór Stołowych, ich odległą zapowiedzią. Przed wojną nasza kolonia nazywała się Luftzug, czyli Przeciąg, dziś zostało z tego nieoficjalne Lufcug, bo oficjalnie nie mamy nazwy. Na mapie wi- dać tylko drogę i kilka domów, żadnych liter. Zawsze wieje tutaj wiatr, masy powietrza przelewają się przez góry z zachodu na wschód, z Czech do nas. Zimą wiatr staje się gwałtowny i świszczący; wyje w kominach. 30 Latem rozprasza się w liściach i szeleści, nigdy nie jest tu cicho. Wielu ludzi stać na to, żeby mieć jeden dom w mieście, ten całoroczny, oficjalny, a drugi — jakby frywolny, dziecięcy — na wsi. I tak też te domy wy- glądają — dziecinnie. Małe, przycupnięte, ze stromy- mi dachami i maleńkimi okienkami. Wszystkie zbu- dowano przed wojną i wszystkie postawiono w taki sam sposób: długimi ścianami na wschód i zachód, jedną krótką na południe — i drugą, do której przyle- ga stodoła, od północy. Tylko dom Pisarki jest trochę bardziej ekscentryczny — dobudowano tu wszędzie tarasy i balkony. Nie ma się co dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od paździer- nika do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż. A wręcz przeciw- nie, zwłaszcza w lutym, śniegi są większe i dłużej leżą. Mróz kilka razy w ciągu zimy dochodzi do dwudzie-

stu stopni, a zima kończy się na dobre w kwietniu. Droga jest marna, mróz i śnieg niszczy to, co niewiel- kimi nakładami próbuje naprawić gmina. Do asfaltu trzeba jechać cztery kilometry polną drogą pełną ko- lein, a i tak nie ma się tam po co pchać — autobus do Kudowy na dole odchodzi rano i wraca po południu. Latem, gdy nieliczne tutejsze wyblakłe dzieci mają wakacje, autobusy nie jeżdżą w ogóle. We wsi jest szosa, która niezauważalnie, jak czarodziejska różdż- ka, zamienia ją w przedmieścia małego miasteczka. 31 Gdyby się tylko miało ochotę — mogłoby się doje- chać tą szosą do Wrocławia albo do Czech. Ale są tacy, którym to wszystko pasuje. Byłoby tu wiele Hipotez do postawienia, gdybyśmy się mieli ba- wić w tego rodzaju dochodzenia. Psychologia i socjo- logia mogłyby tutaj wskazać wiele tropów, ale mnie ten temat zupełnie nie zajmuje. Na przykład ja i Matoga dzielnie stawiamy czoło zimie. A zresztą to niemądre określenie: „stawiać czo- ło"; my raczej wojowniczo wysuwamy dolną szczękę, jak ci mężczyźni na mostku we wsi. Gdy się ich spro- wokuje jakimś niepochlebnym słowem, mówią: „No co? No co?", zaczepnie. W pewnym sensie my też prowokujemy zimę, ale ona nas ignoruje tak samo jak reszta świata. Starzy ekscentrycy. Hipisi z bożej łaski. Zima pięknie otula wszystko tutaj białą watą, skraca maksymalnie dzień, tak że gdy się nieopatrz- nie zasiedzi w nocy, można się obudzić w Mroku popołudnia następnego dnia, co — przyznam szcze- rze — zdarza mi się coraz częściej od zeszłego roku. Niebo wisi tu nad nami ciemne i niskie, jak brudny ekran, na którym rozgrywają się nieposkromione ba- talie chmur. Po to są nasze domy — żeby chronić nas

przed tym niebem, inaczej przeniknęłoby do samego wnętrza naszych ciał, gdzie, podobna małej szklanej kulce, tkwi nasza Dusza. Jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. Nie wiem, co przez te ciemne miesiące robi Mato- ga, nie mamy ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, choć 32 — nie ukrywam — liczyłabym na więcej. Widuje- my się raz na kilka dni i mówimy sobie wtedy parę słów na powitanie. Nie po to przeprowadziliśmy się tutaj, żeby sobie teraz urządzać wspólne herbatki. Matoga kupił dom w rok po mnie i wygląda na to, że postanowił rozpocząć swoje nowe życie, jak każdy, komu skończyły się pomysły i środki na stare. Podob- no pracował w cyrku, ale nie wiem, czy był tam na przykład księgowym, czy akrobatą. Wolę myśleć, że akrobatą, i kiedy utyka, wyobrażam sobie, że dawno temu, w pięknych latach siedemdziesiątych, podczas jakiegoś szczególnego numeru stało się coś, co spra- wiło, że nie trafił ręką na drążek i upadł z wysoka na wysypaną trocinami podłogę. Po dłuższym zastano- wieniu przyznaję jednak, że zawód księgowego nie jest złym zawodem, i umiłowanie porządku właściwe księgowym budzi mój szacunek, aprobatę i niewy- powiedziany respekt. Umiłowanie porządku Matogi widoczne jest w jego małym obejściu od razu: drewno na zimę leży poukładane w przemyślne sagi, które przypominają spiralę. Powstaje z tego zgrabny kopiec o złotych proporcjach. Można te jego sagi traktować jako miejscowe dzieło sztuki. Trudno mi się oprzeć pięknemu spiralnemu porządkowi. Kiedy przechodzę tamtędy, zawsze przystaję na chwilkę i podziwiam tę budującą współpracę rąk i umysłu, która w tak banal- nej rzeczy jak drewno na opał wyraża najdoskonalszy ruch we Wszechświecie.

Ścieżka przed domem Matogi wysypana jest rów- niutko żwirem i ma się wręcz wrażenie, że jest to żwir 33 specjalny, zbiór kamyczków identycznych, ręcznie se- lekcjonowanych w podziemnych skalnych fabrykach żwiru, prowadzonych przez koboldy. W oknach wiszą czyste firany, a każda fałda jest równa innej; zapew- ne używa do tego specjalnego urządzenia. I kwia- ty w ogródku ma czyste i porządne, wyprostowane i smukłe, jakby uprawiały gdzieś fitness. Teraz Matoga, podając mi herbatę, krzątał się po kuchni i widziałam, jak równo stoją szklanki w jego kredensie, jak nieskazitelna serweta leży na maszy- nie do szycia. Miał więc nawet maszynę do szycia! Ze wstydem wcisnęłam między kolana moje dłonie. Dawno nie poświęcałam im specjalnej uwagi. No cóż, mam odwagę przyznać, że moje paznokcie były po prostu brudne. Kiedy wyciągał łyżeczki do herbaty, na chwilę od- słoniła się przede mną jego szuflada i nie mogłam od niej oderwać wzroku. Była szeroka i płytka jak taca. W środku, w przegródkach, leżały starannie poukła- dane wszelkie sztućce i inne Narzędzia potrzebne w kuchni. Każde miało swoje miejsce, choć większo- ści z nich w ogóle nie znałam. Kościste palce Matogi z rozmysłem wybrały dwie łyżeczki, które spoczęły zaraz na seledynowych serwetkach tuż przy filiżan- kach z herbatą. Niestety, trochę za późno, bo ja już swoją herbatę wypiłam. Z Matogą trudno się rozmawiało. Był bardzo ma- łomówny, a skoro nie można było mówić, to należało milczeć. Ciężko się rozmawia z niektórymi osobami, 34 najczęściej męskimi. Mam pewną Teorię na ten temat. Wielu mężczyzn z wiekiem zapada na autyzm testo-

steronowy, który przejawia się w powolnym zaniku inteligencji społecznej i umiejętności międzyludzkiej komunikacji, a także upośledza formułowanie myśli. Zaatakowany tą Dolegliwością Człowiek staje się milczący i wydaje się pogrążony w rozmyślaniach. Bardziej interesują go różne Narzędzia i maszynerie. Pociągają go druga wojna światowa i biografie zna- nych ludzi, najczęściej polityków i złoczyńców. Prawie zupełnie zanika jego zdolność do czytania powieści, autyzm testosteronowy zaburza psychologiczne ro- zumienie postaci. Myślę, że Matoga cierpiał na tę Dolegliwość. Ale tego dnia nad ranem trudno było wymagać od kogokolwiek elokwencji. Byliśmy zupełnie osowiali. Z drugiej strony czułam wielką ulgę. Czasami, gdy pomyśli się szerzej, nie zważając na pewne Przywią- zania Umysłu, gdy weźmie się pod uwagę Rachunki uczynków, można zdać sobie sprawę, że czyjeś życie wcale nie jest dobre dla innych. Myślę, że każdy przy- zna mi tutaj rację. Poprosiłam o następną szklankę herbaty właściwie tylko dlatego, żeby zamieszać ją tą piękną łyżeczką. — Naskarżyłam kiedyś na Policji na Wielką Stopę — powiedziałam. Matoga na chwilę przestał wycierać do sucha ta- lerzyk na ciastka. — Z powodu psa? — zapytał. — Tak. I kłusowania. Pisałam też na niego skargi. 35 — I co? — I nic. — Chcesz powiedzieć, że dobrze, że umarł, czy tak? Jeszcze przed ostatnim Bożym Narodzeniem wy- brałam się do gminy, żeby zgłosić sprawę osobiście. Do tej pory pisałam listy. Nikt na nie nigdy nie odpo-

wiedział, choć przecież istnieje ustawowy obowiązek odpowiadania obywatelom. Posterunek okazał się nie- wielki i przypominał domki jednorodzinne budowane za komuny z kombinowanych wszędzie materiałów — byle jakie i smutne. I taki też tu panował nastrój. Zamalowane farbą olejną ściany obwieszono kartkami papieru — i wszystkie zatytułowane były „Obwiesz- czenie"; swoją drogą, co to za okropne słowo. Policja używa wielu wyjątkowo odrażających słów, takich na przykład jak „denat" czy „konkubent". W tym przybytku Plutona najpierw próbował mnie odprawić młody mężczyzna siedzący za drew- nianą barierką, a potem jakiś jego starszy przełożony. Chciałam się widzieć z Komendantem i upierałam się przy tym; byłam też pewna, że w końcu obydwaj stracą cierpliwość i dopuszczą mnie przed jego obli- cze. Musiałam długo czekać i bałam się, że zamkną mi sklep, a musiałam jeszcze zrobić zakupy. Aż zapadł Zmierzch, co znaczyło, że było około czwartej i że czekałam ponad dwie godziny. Wreszcie pod sam koniec urzędowania pojawiła się na korytarzu jakaś młoda kobieta i powiedziała: — Proszę, może pani wejść. 36 Trochę się zamyśliłam, więc teraz musiałam oprzy- tomnieć. Zbierałam myśli, podążając za kobietą na audiencję na piętro, gdzie szef miejscowej Policji miał swój gabinet. Komendant był otyłym mężczyzną w moim, po- wiedzmy, wieku, ale zwracał się do mnie, jakbym była jego matką, albo nawet babką. Spojrzał na mnie prze- lotnie i powiedział: — Siadajcie, proszę. I czując, że tą liczbą mnogą zdemaskował swoje wiejskie pochodzenie, chrząknął i poprawił się: