capibara1

  • Dokumenty4
  • Odsłony222
  • Obserwuję1
  • Rozmiar dokumentów12.6 MB
  • Ilość pobrań105

Simmons Dan - Hyperion 03 - Endymion

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Simmons Dan - Hyperion 03 - Endymion.pdf

capibara1
Użytkownik capibara1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 735 stron)

Dan Simmons Endymion Przekład Wojciech Szypuła (Endymion) Data wydania oryginalnego 1995 Data wydania polskiego 1998 1

Nie wolno nam zapominać, że dusza ludzka, Bez względu na to, jak niezależną Czyni ją nasza filozofia, W swoich narodzinach i rozwoju Pozostaje nierozerwalnie związana Ze wszechświatem, w którym istnieje Teilhard de Chardin Dajcie nam bogów. O, bogów nam dajcie! Mamy już dość ludzi I koni mechanicznych. D.H. Lawrence 2

1 Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem - naszym mesjaszem - lepiej odłóż tę książkę, gdyż jesteś po prostu zwykłym podglądaczem. Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem „Pieśni” starego poety i kieruje tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę cię rozczarować: nie mam pojęcia, co się stało z większością z nich. Zmarli niemal trzysta lat przed moim narodzeniem. Jeżeli liczysz na to, że lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie również sprawię ci zawód. Muszę bowiem przyznać, iż o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta, niż jako nauczycielka czy mesjasz. Wreszcie, jeśli interesują cię jej lub moje losy - cóż, masz w rękach niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich żadnych tajemnic, ale nie towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś pisząc te słowa, dopiero czekam na śmierć. Jeżeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnich kilka lat mojego życia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji, z których każda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, żeby się nimi podzielić; może nawet nie tyle podzielić - skoro dokument, który wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony - co raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie. „Skąd mam wiedzieć co myślę, dopóki nie zobaczę, co 3

powiedziałem?”, jak mawiał jeden z pisarzy żyjących w świecie przed hegirą. Właśnie: muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułożone po kolei, żeby przekonać się, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno na białym, uwierzę, iż rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich doświadczyłem. Jeżeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę - chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby rozsądku przypadkowe zdarzenia, które wpływały na nasze życie na przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci - kto wie, czy jednak nie kierują tobą właściwe motywy. Od czego mam zacząć? Może od wyroku śmierci? Tylko czyjego - mojego czyjej? A jeżeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc będzie ostatni z nich: zacznę od końca. Piszę te słowa zamknięty, niczym kot Schrödingera, w pudełku, krążącym wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką elipsoidą o wymiarach trzy na sześć metrów. Do końca życia pozostanie całym moim światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono czarną skrzynkę, odpowiedzialną za przetwarzanie zużytego powietrza i odpadków, koję, syntezator żywności, wąską ladę pełniącą jednocześnie funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania oraz umywalkę, prysznic i muszlę klozetową, oddzielone od reszty pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Jego twórcy najwyraźniej starali się zadbać o moją prywatność, choć nie do końca rozumiem, co nimi powodowało: nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” to kiepski żart. 4

Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak folia kartek. Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w statyczno- dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów powietrza w taki sposób, że wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu doprowadziłyby do opróżnienia jej z cyjanku. Podobnie zresztą stałoby się, gdyby ktoś próbował uszkodzić samą skorupę. Detektor promieniowania, podłączony do niego zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego również wtopiono w zamrożone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka. Z pewnością jednak zauważę, jeżeli w chwili pojawienia się cząstki detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów. Mam nadzieję, że będzie to dosłownie sekunda czy dwie, nie więcej. Technicznie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej, w tej chwili nie jestem ani żywy, ani martwy. Istnieję w stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal prawdopodobieństwa, zarezerwowanych niegdyś dla kota w eksperymencie myślowym Schrödingera. Ponieważ skorupa pudełka jest niczym innym jak czystą, zamrożoną energią, gotową uwolnić się przy najlżejszej choćby próbie dostania się do środka, nikt tu nie zajrzy, żeby sprawdzić, czy żyję. 5

Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeżyję następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów. Jednakże to ja jestem obserwatorem i to ja na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat postanowił dalej ewoluować. To tyle jeśli chodzi o mnie ale - jeśli się nad tym głębiej zastanowić - jest to jedyny aspekt ewolucji wszechświata, który interesuje większość ludzi. Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny rytuał zdarzeń godnych co najwyżej zapomnienia. Cóż za ironia losu, skoro żyję teraz (o ile „żyję” jest tu dobrym słowem) tylko po to, by pamiętać i pisać o tym, co pamiętam! Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w naszym życiu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najważniejsze. Liczy się tylko to, że coś robimy. W końcowym rozrachunku warte zapamiętania będą dwa niepodważalne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a ty je czytasz. Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której ty chcesz czytać, a ja chcę zapamiętać ponad wszystko inne. Może jednak powinienem zacząć od opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później tutaj - choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami. Zacznę od początku, od mojego pierwszego wyroku śmierci. 2 6

Nazywam się Raul Endymion (moje imię wymawia się tak samo, jak Paul). Urodziłem się na planecie zwanej Hyperionem, w roku 693 według naszego miejscowego kalendarza, czyli w 3099 wedle rachuby obowiązującej przed hegirą bądź też w 247 roku po Upadku, jak przyjęliśmy odmierzać czas w epoce Paxu. Kiedy podróżowałem z Tą, Która Naucza, mówiono o mnie, że byłem pasterzem. To prawda. Prawie. Pochodzę z rodziny wędrownych pasterzy, zamieszkujących odległe łąki i torfowiska na kontynencie zwanym Aquilą. Tam się wychowałem i czasem nawet, jeszcze będąc dzieckiem, pasałem owce. Do dziś mile wspominam owe spokojne noce pod rozgwieżdżonym hyperiońskim niebem. W wieku lat szesnastu (według naszego kalendarza) uciekłem z domu i zaciągnąłem się do podporządkowanej Paxowi Straży Planetarnej. Służyłem w niej trzy, wypełnione nudną rutyną lata - z jednym niemiłym wyjątkiem, kiedy to na cztery miesiące wysłano mnie na Ursusa do walki z powstańcami. Opuściwszy szeregi Straży pracowałem jako wykidajło i krupier black jacka w jednym z obskurnych kasyn na Dziewięciu Ogonach, potem dwie pory deszczowe spędziłem dowodząc barką w górnym biegu Kansu, a jeszcze później, pod okiem artysty Avrola Hume’a, uczyłem się na ogrodnika, poznając tajniki tego zawodu w majątkach ziemskich na Dziobie. Kiedy jednak kronikarze Tej, Która Naucza stanęli przed zadaniem nazwania jej najbliższego ucznia, „pasterz” brzmiało zapewne najlepiej; budzi takie sympatyczne, biblijne skojarzenia. Nie mam nic przeciwko tytułowaniu mnie „pasterzem”, w mojej opowieści jednak cała trzódka będzie się składać z jednej, nieskończenie ważnej owieczki, którą w dodatku bardziej zgubiłem, niż znalazłem. W momencie, gdy moje życie naprawdę się zmieniło i gdy zaczęła się ta historia, miałem dwadzieścia siedem lat. Byłem 7

wysoki jak na mieszkańca Hyperiona, ale poza tym wyróżniałem się chyba tylko nieprzeciętnymi odciskami na dłoniach i zamiłowaniem do grzebania w różnych ciekawostkach. Pracowałem jako przewodnik myśliwych zapuszczających się na mokradła powyżej zatoki Toschahi, sto kilometrów na pomoc od Port Romance. Wiedziałem już co nieco o seksie i całkiem sporo o różnych rodzajach broni, na własnej skórze poznałem przemożny wpływ chciwości na poczynania ludzi, nauczyłem się, jak przeżyć w naszym świecie ufając sile własnych pięści popartej dość przeciętną dawką sprytu; mnóstwo rzeczy ciekawiło mnie i byłem pewien, że dokonam żywota spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Byłem idiotą. Najłatwiej dałoby się mnie wówczas opisać, stosując niemal same zaprzeczenia. Nigdy nie opuszczałem Hyperiona; nigdy nawet nie rozważałem takiej możliwości. Oczywiście, odwiedzałem należące do Kościoła katedry - cywilizacyjny wpływ Paxu sięgał nawet odludnych terenów, na które uciekła moja rodzina sto lat wcześniej, po złupieniu Endymiona - ale nie przyjąłem ani katechizmu, ani krzyża. Sypiałem z kobietami, ale nigdy nie byłem zakochany. Jeśli nie liczyć początkowych nauk pobieranych u babki, sam kierowałem swoją edukacją, czerpiąc wiedzę z książek, które wręcz pożerałem. Miałem dwadzieścia siedem lat i zdawało mi się, że wiem wszystko. Nic nie wiedziałem. Wtedy to, wczesną jesienią dwudziestego ósmego roku mojego życia, usatysfakcjonowany stanem własnej ignorancji i przekonany, że nic istotnego nigdy się nie zmieni, dokonałem czynu, którym zasłużyłem na wyrok śmierci i który stał się dla mnie początkiem prawdziwego życia. Mokradła w pobliżu zatoki Toschahi są niebezpieczne i niezdrowe. Od niepamiętnych czasów (jeszcze przed 8

Upadkiem) człowiek nie ingerował w ich losy, co nie zmienia faktu, że co roku przybywają tu setki bogatych myśliwych, często z innych planet, żeby zapolować na kaczki. Większość protokrzyżówek wyginęła wkrótce po regeneracji i uwolnieniu ze statku kolonizacyjnego przed siedmioma wiekami: albo nie potrafiły się dostosować do klimatu Hyperiona, albo zostały wytępione przez miejscowe drapieżniki. Nieliczne okazy przeżyły jednak na bagnach pomocnej i środkowej Aquili. Przybyli więc myśliwi, a ja zostałem ich przewodnikiem. Pracowaliśmy we czwórkę, urządziwszy sobie bazę wypadową na starej plantacji plastowłókników, położonej na wąskim skrawku błotnistego lądu, wciśniętym między mokradła i dopływ Kansu. Moi towarzysze specjalizowali się w prowadzeniu wypraw wędkarskich i ekspedycji na grubego zwierza, dzięki czemu podczas sezonu na kaczki całą plantację miałem dla siebie. Półtropikalne bagniska gęsto porastała chalma i lasy dziwodrzewów; na wyrastających ponad powierzchnię mokradeł suchszych, skalistych wyspach pieniły się olbrzymie prometeusze. Wczesną jesienią, kiedy pierwszy trzaskający przymrozek ścinał ziemię, krzyżówki zatrzymywały się tu na krótko w drodze z południowych wysp nad jeziora, znajdujące się w najdalszych regionach Płaskowyżu Pinion. Półtorej godziny przed świtem zbudziłem moich „myśliwych”. Przygotowałem śniadanie, które składało się z grzanek z szynką i kawy. Czwórka otyłych biznesmenów pożarła je łapczywie, mamrocząc i przeklinając pod nosem. Musiałem im przypomnieć, żeby wyczyścili i sprawdzili broń: trzech miało strzelby, ale czwarty okazał się na tyle głupi, by zabrać ze sobą antyczny karabin energetyczny. Zostawiłem ich samych, pomrukujących przy jedzeniu, i poszedłem za barak, do Izzy, czarnej suki labradora, którą wychowywałem od szczenięcia. Wiedziała, że wybieramy się na polowanie, toteż 9

musiałem pogłaskać ją po łbie i karku, żeby się uspokoiła. Kiedy na płaskodennej łodzi opuszczaliśmy zarośniętą plantację, towarzyszyło nam pierwsze, słabe jeszcze światło dnia. Lśniące nitki babiego lata pobłyskiwały ponad drzewami i w sklepionych tunelach z gałęzi. Myśliwi - M. Rolman, M. Herrig, M. Rushomin i M. Poneascu - siedzieli na ławeczkach z przodu, a ja, stojąc na rufie, drągiem popychałem łódkę naprzód. Obok mnie przycupnęła Izzy, oddzielona od myśliwych zrzuconymi na kupę pływosłonami; na zakrzywionej dolnej powierzchni dysków widniała szorstka skorupa z plastowłókniny. Rolman i Herrig mieli na sobie drogie poncha z tkaniny maskującej, choć polimery uaktywnili dopiero wtedy, gdy zapuściliśmy się już daleko na bagna. Zwróciłem im uwagę, żeby się uciszyli, bo zbliżamy się do zamieszkiwanych przez kaczki obszarów słodkowodnych. Wszyscy czterej zgromili mnie wzrokiem, ale rozmowy przycichły, a wkrótce potem umilkły całkowicie. Zrobiło się już na tyle jasno, że dałoby się czytać, gdy wreszcie zatrzymałem łódź na granicy terenów myśliwskich. Zwodowałem pływosłony, podciągnąłem połatany, nieprzemakalny kombinezon i zsunąłem się do wody, która w tym miejscu sięgała mi do piersi. Izzy wychyliła się przez burtę z błyskiem w oku, ale gestem dałem jej znak, że nie pora jeszcze skakać. Zadygotała i niespokojnie przysiadła na ogonie. - Proszę mi dać strzelbę - powiedziałem do M. Poneascu, który pierwszy miał zająć stanowisko. Takim niedzielnym myśliwym wystarczająco wiele kłopotu sprawiało zachowanie równowagi przy schodzeniu do chybotliwych pływosłon, wolałem więc, żeby nie musieli zawracać sobie głowy bronią. Prosiłem, żeby opróżnili komory nabojowe i włączyli bezpieczniki, ale kiedy Poneascu oddał mi broń, wskaźnik przy komorze świecił czerwienią, a bezpiecznik był zwolniony. 10

Wyjąłem nabój, przesunąłem bezpiecznik i włożyłem strzelbę do nieprzemakalnego pokrowca. Przerzuć i wszy ją następnie przez ramię przytrzymałem osłonę, pozwalając masywnemu mężczyźnie zejść z łodzi. - Zaraz wracam - rzuciłem szeptem pozostałej trójce i zacząłem brodzić wśród rozłożystych liści chalmy, holując za sobą pływające stanowisko strzeleckie. Mogłem pozwolić myśliwym dopłynąć na wybrane przez nich stanowiska, ale na terenie mokradeł pełno było bagnistych oczek, które w mgnieniu oka pochłonęłyby drąg z odpychającym się nim właścicielem. W dodatku roiło się tu od wampirzych kleszczy wielkości sporych balonów, które specjalizowały się w spadaniu z drzew na poruszające się pod spodem obiekty, z konarów co krok zwieszały się jadowite węże, dla laika niczym nie różniące się od chalmowych pnączy, a w wodzie buszowały łuskosty, które bez trudu potrafiłyby odgryźć palec. Zresztą, na przypadkowych gości czekały i inne niespodzianki. Nauczony doświadczeniem wiedziałem też, że pozostawieni samym sobie rozstawiliby się z pewnością tak, że przy pierwszym pojawieniu się kaczek zaczęliby ostrzeliwać siebie nawzajem. A moja praca polegała na tym, żeby do takich wypadków nie dopuszczać. Zaparkowałem pływosłonę Poneascu wśród splątanych liści, skąd doskonale widział cały główny akwen; objaśniłem mu, gdzie znajdą się stanowiska pozostałych, przykazałem, żeby wyglądał tylko przez szparę w płótnie i nie strzelał dopóki wszystkich nie rozstawię, po czym wróciłem po resztę. Rushomina ustawiłem jakieś dwadzieścia metrów z prawej, dla Rolmana znalazłem dobre miejsce bliżej wąskiego kanału i ruszyłem po idiotę z bronią energetyczną, M. Herriga. Do wschodu słońca zostało jeszcze jakieś dziesięć minut. - Wreszcie, psiakrew, sobie o mnie przypomniałeś! - warknął, 11

widząc jak brodzę w jego kierunku. Zdążył już wskoczyć do pływosłony i zamoczyć maskujące spodnie. U wylotu kanału wypływające na powierzchnię bąbelki metanu sygnalizowały mi spore bagienko, które musiałem obchodzić przy samym brzegu za każdym razem, gdy zbliżałem się do łodzi. - Nie płacimy ci za takie cholerne marnowanie czasu - dodał, nie wypuszczając z ust grubego cygara. Skinąłem głową i wyciągnąłem w górę rękę. Wyrwałem mu zapalone cygaro spomiędzy zębów i cisnąłem w przeciwną stronę, niż znajdowało się bagno. Mieliśmy szczęście, że metan się nie zapalił. - Kaczki mogłyby poczuć dym - wyjaśniłem, nie zwracając uwagi na rozdziawione usta i czerwieniejącą twarz M. Herriga. Wpiąłem się w uprząż osłony i pociągnąłem go na otwarty teren. Czerwone i pomarańczowe glony, które po moim przejściu zdążyły już ponownie pokryć powierzchnię wody, z obu stron opływały mi pierś. M. Herrig pogłaskał swój drogi i bezużyteczny karabin i spojrzał na mnie. - Lepiej chłopcze uważaj, co mówisz, psiakrew, bo inaczej będę musiał ostrzej zwrócić ci uwagę - rzekł. Przez niedopięte poncho i bluzę maskującą dojrzałem złoty błysk zawieszonego na jego szyi podwójnego krzyża Paxu i, nieco wyżej, czerwoną wypukłość prawdziwego krzyżokształtu. M. Herrig był ponownie narodzonym chrześcijaninem. Nie odezwałem się ani słowem, dopóki nie umieściłem jego „blindu” na lewo od kanału. Teraz wszyscy czterej specjaliści mogli śmiało walić w przestrzeń nad stawem bez ryzyka, że powystrzelają się nawzajem. - Niech pan zaciągnie zasłonę i obserwuje przez szczelinę - 12

poleciłem, odczepiając pływosłonę od uprzęży i wiążąc ją do korzenia chalmy. M. Herrig mruknął coś pod nosem, ale nie spuścił zwiniętych zasłon maskujących. - Proszę wstrzymać się ze strzelaniem do czasu, aż wypuszczę wabiki - dodałem i wskazałem pozostałe stanowiska. - I niech pan nie strzela w kierunku kanału. Tam będzie moja łódka. M. Herrig nie odpowiedział. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do łodzi. Izzy posłusznie czekała na mnie siedząc na dnie, ale po wyrazie jej oczu i napiętych mięśniach poznałem, że w duszy obskakuje mnie i merda ogonem radośnie jak szczeniak. Nie wchodząc do łódki pogłaskałem ją po karku. - Jeszcze tylko parę chwil, maleńka! - szepnąłem. Izzy, czując, że nie musi już warować bez ruchu, stanęła na dziobie, gdy zacząłem holować łódź w stronę kanałku. Świetliste pasemka babiego lata zniknęły bez śladu; słabły błyski meteorów, całymi rojami przecinających nieboskłon. Światło przedświtu zmieniło się w stałą, mleczną poświatę. Symfonia owadzich dźwięków i rechotu żab na błotnistych łachach ustępowała miejsca porannym ptasim trelom, którym z rzadka towarzyszył chrobot łuskosta nadymającego swój rezonator. Na wschodzie niebo błękitniało coraz wyraźniej. Wciągnąłem łódkę pod niskie sklepienie z liści, gestem nakazałem Izzy pozostać na dziobie i spod ławek wydobyłem cztery wabiki. Wzdłuż brzegu wodę delikatnie ściął cieniutki lód, ale środek stawu był od niego wolny. Zacząłem rozstawiać wabiki, włączając je po kolei. W żadnym miejscu woda nie sięgała mi wyżej niż do piersi. Ledwie wróciłem do łódki i ułożyłem się obok Izzy, skryty w 13

cieniu zielska, gdy zjawiły się kaczki. Izzy usłyszała je wcześniej niż ja: zesztywniała i zadarła nos, jak gdyby chwytała ich unoszoną wiatrem woń. Sekundę później i do moich uszu doleciał szept skrzydeł, wychyliłem się więc i zerknąłem spomiędzy kruchych liści. Pośrodku stawu kręciły się wabiki, poprawiając piórka. Jeden z nich odgiął szyję w tył, zakwakał donośnie i w tym samym momencie prawdziwe krzyżówki wyłoniły się znad linii drzew na południu. Złożony z trzech kaczek klucz rozpadł się, gdy ptaki szerzej rozpostarły skrzydła i zaczęły hamować, niczym po niewidzialnych sznurkach zniżając się ku mokradłom. Poczułem znajomy dreszcz emocji, który zawsze towarzyszy mi w takich chwilach: coś ściska mnie w gardle, serce najpierw wali jak młotem, by po chwili prawie się zatrzymać i zaboleć. Większość życia spędziłem na odludziu, blisko natury, ale stając oko w oko w jej pięknem zawsze czułem się do głębi poruszony i odbierało mi mowę. Izzy ani drgnęła, upodabniając się do hebanowego posągu. Wtedy zaczęła się kanonada; wszystkie trzy strzelby wypaliły jednocześnie, a myśliwi strzelali tak szybko, jak tylko się dało, błyskawicznie wyrzucając łuski z komór. W porannej mgle doskonale widziałem wąską smugę fioletowego światła, znaczącą pole ostrzału karabinu energetycznego. Pierwsza kaczka musiała się dostać w krzyżowy ogień dwóch czy trzech broni, który rozerwał ją na strzępy. Zniknęła w eksplozji piór i wnętrzności. Druga złożyła skrzydła i spadła do wody, nagle pozbawiona całego wdzięku i urody. Trzecia skręciła, wyrównała lot nisko nad powierzchnią stawu i machając skrzydłami zyskała nieco wysokości. Ścigający ją promień energii ciął liście i gałęzie niczym cicha kosa; ponownie zagrały strzelby, ale kaczka zdawała się przewidywać 14

ruchy myśliwych: zanurkowała nad samą wodę, odbiła ostro w prawo i pofrunęła wprost ku kanałowi. Prosto na mnie i Izzy. Leciała jakieś dwa metry nad mokradłem, mocno pracując skrzydłami; całe jej ciało wyrażało pragnienie ucieczki. Nagle zdałem sobie sprawę, że zamierza przelecieć pod drzewami, sklepionym tunelem z gałęzi, wprost nad ujściem kanałku. Tymczasem mimo iż niezwykły tor lotu zaprowadził ją pomiędzy stanowiska myśliwych, ogień nie ustawał. Prawą nogą wypchnąłem łódź spomiędzy gałęzi. - Wstrzymać ogień! - krzyknąłem nawykłym do rozkazywania głosem, jakiego dorobiłem się podczas krótkiej kariery sierżanta Straży Planetarnej. Dwóch mężczyzn rzeczywiście przestało strzelać, ale właściciel jednej ze strzelb i M. Herrig z karabinem wciąż usiłowali sięgnąć celu. Krzyżówka nawet na moment nie zawahała się, mijając nas dosłownie o metr czy dwa. Izzy zadygotała i miałem wrażenie, że z zaskoczenia jeszcze szerzej rozdziawiła pysk. Ostatnia strzelba zamilkła na dobre, tymczasem fioletowy promień zbliżał się do nas nieubłaganie. Krzyknąłem i pociągnąłem Izzy w dół, pomiędzy ławki. Za moimi plecami kaczka wyłoniła się z tunelu chalmowych konarów i wzbiła wyżej. Nagle poczułem woń ozonu i idealnie prosta linia ognia przecięła łódkę przy samej rufie. Rzuciłem się płasko na dno, złapałem Izzy za obrożę i szarpnąłem za sobą. Fioletowa smuga o milimetr chybiła moich zaciśniętych palców, W zaciekawionych oczach labradora dostrzegłem nikły błysk zdumienia, gdy usiłował zniżyć łeb i przytulić się do mojej piersi, jakby znów był szczeniakiem i chciał mnie przeprosić za kolejny psikus. W tejże chwili głowa psa wraz z 15

częścią szyi powyżej obroży została oddzielona od reszty ciała i miękko plasnęła do wody. Nie wypuściłem obroży z ręki; ciało Izzy wciąż opierało się na mnie całym ciężarem, a jej przednie łapy zadrżały mi na piersi, gdy z gładko przeciętych tętnic bluznęła krew. Przetoczyłem się na bok i zepchnąłem z siebie miotające się w spazmach, bezgłowe ciało Izzy. Jej ciepła krew miała posmak miedzi. Wiązka energii rozbłysła jeszcze raz, obcięła gruby konar chalmy przy samym pniu o metr ode mnie, po czym zniknęła, jakby nigdy nie istniała. Usiadłem wyprostowany i spojrzałem w stronę M. Herriga. Grubas właśnie położył karabin na kolanach i zapalał cygaro, którego dym mieszał się z pasemkami mgły wciąż unoszącej się znad bagien. Zsunąłem się do płytkiej wody, jeszcze czerwonej od krwi mojego psa i ruszyłem w stronę M. Herriga. Na mój widok przycisnął karabin do piersi. - Co jest? Idziesz po moje kaczki czy będą się tak moczyć, aż zgni... - zaczął nie wypuszczając cygara z ust, ale, gdy tylko znalazł się w zasięgu moich rąk, lewą dłonią złapałem go za poncho i szarpnąłem w przód. Próbował jeszcze wycelować karabin, więc drugą ręką wyrwałem mu go z objęć i cisnąłem daleko w bagnisko. Mężczyzna krzyknął coś i wypluł cygaro, które spadło na dno płaskodennej osłonki, a ja ściągnąłem go do wody. Kiedy wynurzył się parskając i plując glonami, z całej siły uderzyłem go prosto w usta. Czułem, jak skóra na moich knykciach pęka w zetknięciu z jego trzaskającymi zębami. M. Herrig zatoczył się w tył, z głuchym odgłosem uderzył głową w ramę pływosłony i znów wpadł pod wodę. Odczekałem, aż jego nalana gęba zacznie wypływać na powierzchnię, biała niczym brzuch śniętej ryby, po czym 16

złapałem go i przytrzymałem pod wodą, patrząc na pękające banieczki powietrza i czując na nadgarstkach nieszkodliwe uderzenia pulchnych dłoni. Pozostała trójka zaczęła coś wykrzykiwać ze swoich pozycji, ale nie zwracałem na nich uwagi. Wreszcie chwyt M. Herriga na moich rękach osłabł, a strumień bąbelków zmienił się w cienką strużkę. Puściłem mężczyznę i odstąpiłem o krok; przez moment wydawało mi się, że już nie wypłynie, ale wtedy właśnie wystrzelił na powierzchnię jak balon i chwycił się krawędzi pływosłony. Zwymiotował wodę i glony. Odwróciłem się plecami do niego i poszedłem po innych. - Na dzisiaj to wszystko - powiedziałem. - Proszę oddać mi broń. Wracamy! Myśliwi otworzyli usta, jakby zamierzali zaprotestować, ale coś w wyrazie moich oczu i zakrwawionej twarzy kazało im posłuchać. - Zabierzcie swojego kumpla - dodałem, zwracając się do ostatniego z nich, M. Poneascu, po czym zaniosłem strzelby do łodzi. Rozładowałem je i schowałem do wodoszczelnego pojemnika na dziobie. Pudełka z nabojami przeniosłem na rufę. Pozbawione głowy ciało Izzy zaczynało już sztywnieć, gdy zepchnąłem je do wody. Wszędzie w łódce było pełno jej krwi. Wróciłem na rufę, schowałem naboje i oparłem się na drągu. Wreszcie doczekałem się powrotu trójki myśliwych, z trudem wiosłujących w pływosłonach i wlokących za sobą M. Herriga. Grubas wciąż leżał przewieszony przez burtę, z bladą twarzą. Wdrapali się na łódkę i zaczęli wciągać osłony na pokład. - Zostawcie je - powiedziałem. - Przywiążcie tylko do tego korzenia. Potem po nie wrócę. 17

Tak też zrobili, a później wciągnęli na pokład M. Herriga, niczym ogromną, przerośniętą rybę. Wciąż rzygał. Towarzyszyły nam jedynie odgłosy wydawane przez budzących się mieszkańców bagna - owady i ptaki. Kiedy trójka panów zasiadła już na ławkach, mrucząc coś do siebie, powiozłem nas na plantację. Słońce wznosiło się właśnie ponad ciemnymi wodami i wypalało resztki porannych oparów. I na tym wszystko powinno było się zakończyć. Oczywiście, wcale tak się nie stało. Przygotowywałem właśnie lunch w naszej prymitywnej kuchni, gdy z baraków mieszkalnych wynurzył się M. Herrig z pękatą, wojskową kartaczownicą w rękach. Posiadanie takiej broni było na Hyperionie nielegalne; zgodnie z prawem Paxu mogli jej używać tylko funkcjonariusze Straży Planetarnej. Zza uchylonych drzwi pozostałych budynków wychylały się blade twarze wstrząśniętych myśliwych. M. Herrig, spowity chmurą alkoholowych oparów, niepewnym krokiem wszedł do kuchni. - Ty przeklęty, pogański sukinsynu!... - grubas najwyraźniej nie mógł się oprzeć pokusie wygłoszenia melodramatycznej mowy, zanim mnie zabije, ale nie czekałem na resztę. Rzuciłem się szczupakiem naprzód w tym samym momencie, gdy on strzelił z biodra. Sześć tysięcy stalowych siekańców rozerwało na strzępy kuchenkę, rondel gulaszu, nad którym pracowałem, zlew, okno nad zlewem, półki i stojące na nich naczynia. Grad resztek jedzenia oraz plastikowych, porcelanowych i szklanych odłamków posypał mi się na nogi, gdy przepełzłem pod ladą i chwyciłem M. Herriga za kostki nóg, zanim zdążył się przechylić przez blat i dosięgnąć mnie drugim strzałem. Szarpnąłem do siebie i mężczyzna runął na grzbiet, wzbijając 18

z podłogi dziesięcioletnie tumany kurzu. Nie wstając rzuciłem się na niego, kolanem oparłem mu się na kroczu i złapałem go za nadgarstek, chcąc wyrwać strzelbę. M. Herrig mocno trzymał kolbę, a palec wciąż miał zaciśnięty na spuście. Usłyszałem wizg magazynka, wprowadzającego kolejny nabój do komory; poczułem na twarzy zionący whisky i cygarami oddech M. Herriga, gdy ten z triumfalnym uśmiechem usiłował skierować lufę broni w moją stronę. Jednym uderzeniem przedramienia w jego dłoń i strzelbę wepchnąłem mu ją w mięsisty, podwójny podbródek. Przez ułamek sekundy patrzyłem mu prosto w oczy, zanim, szarpiąc się, nacisnął spust do końca. Wyjaśniłem jednemu z pozostałych, jak się obsługuje radio w świetlicy i przed upływem godziny śmigacz służb bezpieczeństwa Paxu wylądował na trawniku przed barakami. Na całym kontynencie zostało ledwie kilka sprawnych śmigaczy, nic więc dziwnego, że widok czarnego pojazdu wróżył, mówiąc delikatnie, kłopoty. Związali mi ręce, umocowali do skroni kontroler korowy i posadzili w przegrodzie dla zatrzymanych w tyle pojazdu. Przez jakiś czas siedziałem tam, spływając potem w nieruchomym powietrzu, a paxowscy specjaliści od medycyny sądowej cieniutkimi pesetami zbierali z podziurawionych ścian i podłogi najdrobniejsze drzazgi kości i resztki mózgu M. Herriga. Wreszcie kiedy przesłuchali już resztę myśliwych i zebrali tyle M. Herriga, ile tylko się dało, ujrzałem przez porysowane, perspexowe okno, jak ładują na pokład śmigacza jego ciało w plastikowym worku. Rozległ się świst wirników i wentylatory wtłoczyły do wnętrza falę świeżego powietrza - w samą porę, bo miałem już wrażenie, że lada moment się uduszę. Śmigacz wzbił się w powietrze, zatoczył koło nad plantacją i skierował się na południe, do Port Romance. 19

Sześć dni później odbył się mój proces. M. Rolman, M. Rushomin i M. Poneascu zeznali, że podczas polowania na bagnach znieważyłem M. Herriga i że mój pies myśliwski zginął w bójce, którą wszcząłem. Według ich słów, po powrocie na plantację wydobyłem skądś nielegalną kartaczownicę i zacząłem im wszystkim grozić śmiercią. M. Herrig chciał zabrać mi strzelbę, więc strzeliłem do niego z odległości kilku kroków. Pocisk dosłownie oderwał mu głowę. M. Herrig zeznawał ostatni, wciąż jeszcze roztrzęsiony i blady po trwającym trzy dni zmartwychwstaniu. Miał na sobie ciemny garnitur i pelerynę. Drżącym głosem potwierdził zeznania pozostałych i ze szczegółami opisał moją brutalną napaść. Wyznaczony mi z urzędu obrońca nie zadał sobie trudu, by wziąć go w krzyżowy ogień pytań. Żadnego z czterech mężczyzn, będących ponownie narodzonymi chrześcijanami i wiernymi sługami Paxu, nie można było zmusić, by zeznawali pod wpływem serum prawdy bądź poddali się jakiejkolwiek innej formie chemicznej czy elektronicznej weryfikacji prawdziwości ich słów. Na ochotnika zgłosiłem się, że mogą mi podać serum lub zrobić pełny skan, ale oskarżyciel złożył protest, twierdząc, że w tym wypadku nie ma sensu stosować żadnych wyrafinowanych technik; wyznaczony przez Pax sędzia zgodził się z nim, a mój obrońca nie protestował. Nie było ławy przysięgłych. Sędzia potrzebował niespełna dwudziestu minut, by wydać wyrok: zostałem uznany za winnego zarzucanych mi czynów i skazany na śmierć. Miałem zginąć od strzału z paralizatora. Wstałem z miejsca i poprosiłem o odroczenie wyroku do czasu, gdy dam znać mojej ciotce i kuzynom na północy Aquili, żeby mogli mnie ostatni raz zobaczyć. Sąd nie przychylił się do mojej prośby. Zaplanowano, że egzekucja odbędzie się o świcie następnego dnia. 20

3 Wieczorem odwiedził mnie ksiądz ze znajdującego się w Port Romance klasztoru Paxu - niski, nerwowy, lekko jąkający się człowieczek z rzednącymi blond włosami. Wszedłszy do pozbawionej okien sali odwiedzin, przedstawił się jako ojciec Tse i dał znak strażnikom, żeby zostawili nas samych. - Synu... - zaczął, a ja z trudem powstrzymałem się od uśmiechu. Był mniej więcej w moim wieku. - Synu mój, czy jesteś przygotowany na jutro? Już nie miałem chęci się uśmiechać. Wzruszyłem ramionami. Ojciec Tse przygryzł dolną wargę. - Nie przyjąłeś naszego Pana... - głos drżał mu z emocji. Miałem ochotę znów wzruszyć ramionami, ale darowałem sobie. - Nie przyjąłem krzyżokształtu, ojcze - odparłem. - To może nie być to samo. - To jest to samo, synu - spojrzał na mnie natarczywie, niemal błagalnie. - Nasz Pan nam to objawił. Nic nie powiedziałem. Ojciec Tse odłożył mszał i dotknął moich związanych nadgarstków. - Wiesz przecież, że jeśli dzisiejszej nocy okażesz skruchę i uznasz Jezusa Chrystusa za swojego zbawiciela, trzy dni po... jutrzejszym dniu... wstaniesz z martwych, dzięki łasce naszego Pana, który ci przebaczy. Wiesz to wszystko, synu, prawda? - nawet nie zmrużył brązowych oczu. Nie spuściłem wzroku. Któryś z więźniów z sąsiedniego bloku krzyczał przez ostatnie trzy noce z rzędu. Byłem bardzo zmęczony. - Tak, ojcze. Wiem, jak działa krzyżokształt. - Nie krzyżokształt, synu - ojciec Tse gwałtownie pokręcił głową. - To łaska pańska. 21

Skinąłem głową. - Czy ojciec ma już za sobą zmartwychwstanie? Ksiądz spuścił oczy. - Jeszcze nie, mój synu. Ale nie boję się tego dnia - znów spojrzał na mnie. - Ty też nie musisz się go obawiać. Na moment zamknąłem oczy. Przez ubiegłe sześć dni i nocy niemal każdą minutę zaprzątały mi podobne rozważania. - Niech ojciec posłucha. Nie chcę ojca zranić, ale przed laty podjąłem już decyzję, że nie przyjmę krzyżokształtu. Nie wydaje mi się, żeby był to najlepszy moment na zmianę tego postanowienia. - Każdy moment jest odpowiedni, by przyjąć łaskę Pana naszego, synu - kapłan pochylił się ku mnie. - Jutro, po wschodzie słońca, będzie już za późno. Twoje ciało zostanie stąd zabrane i wrzucone do morza, gdzie stanie się pokarmem dla padlinożernych ryb... - Zgadza się - przerwałem mu. O tym także nieraz myślałem. - Wiem, jaką karę przewidziano dla morderców, którzy nie nawrócą się przed śmiercią. Wystarczy, że mam już to - postukałem w kontroler korowy, teraz już na stałe umocowany do mojej skroni. - Niepotrzebny mi krzyżokształt, który tylko pogłębi moje zniewolenie. Ojciec Tse szarpnął głową, jakbym go spoliczkował. - Jedno życie w służbie naszego Pana to nie niewola - nie stracił zimnej krwi, ale ze złości przestał się jąkać. - Miliony złożyły taką ofiarę, zanim Pan obdarzył nas cudowną łaską natychmiastowego zmartwychwstania. Dziś zgadzają się na nią miliardy ludzi - wstał. - Wybór należy do ciebie, mój synu: albo wieczna światłość i dar nieskończonego życia w tym świecie na chwałę Chrystusa, albo ciemność, również na wieki. Wzruszyłem ramionami i spuściłem wzrok. 22

Ojciec Tse pobłogosławił mnie, powiedział „do widzenia” tonem, w którym smutek mieszał się z pogardą, wezwał strażników i wyszedł. Po chwili poczułem pod czaszką dźgnięcie bólu - to któryś ze strażników użył kontrolera, by zaprowadzić mnie do celi. Nie zamierzam nikogo zanudzać długą litanią myśli, które przemykały mi przez głowę owej nie kończącej się, jesiennej nocy. Miałem dwadzieścia siedem lat; kochałem życie z namiętnością, która nieraz przysparzała mi kłopotów, choć nigdy dotąd aż tak poważnych. Przez pierwsze godziny rozważałem możliwość ucieczki. Czułem się jak zwierzę w klatce, usiłujące połamać stalowe pręty dzielące je od wolności. Więzienie znajdowało się wysoko na skalistym brzegu zatoki Toschahi, wychodzącym na rafę zwaną Żuchwą. Zbudowano je w całości z nietłukącego się perspexu, najtwardszej stali i plastiku, łączonego bez śladu spawów. Strażnicy byli uzbrojeni w paralizatory i miałem wrażenie, że nie zawahają się ani przez moment, gdyby przyszło im ich użyć. Gdyby nawet udało mi się uciec, wystarczyłoby, że ktoś naciśnie przycisk na pilocie mojego kontrolera korowego, a nie pozostanie mi nic innego, niż zwijając się w bólach najstraszniejszej w całym kosmosie migreny czekać, aż prześladowca podąży śladem wiązki do mojej kryjówki. Resztę czasu zajęły mi rozmyślania nad głupotą krótkiego, bezużytecznego życia, jakie prowadziłem. Raul Endymion niczego nie żałował, ale też nie bardzo miał się czym wykazać po dwudziestu siedmiu latach pobytu na Hyperionie. Dominującą nutę w moim życiorysie stanowił ten sam perwersyjny upór, który kazał mi odrzucić ofertę zmartwychwstania. Byłbyś więc winien Kościołowi jeden żywot, szeptał rozwścieczony głos w głębi mojej głowy. Ale przynajmniej 23

miałbyś ten jeden żywot! A po nim następne! Jak możesz odrzucać taką ofertę? Wszystko jest lepsze niż prawdziwa śmierć... Twoimi gnijącymi szczątkami posilą się inogi, zębacze i robole. Zastanów się! Zamknąłem oczy i udałem, że zasypiam, byle tylko uciec od rozbrzmiewających mi pod czaszką krzyków. Noc trwała całą wieczność, ale i tak miałem wrażenie, że świt się pospieszył. Czterech strażników zaprowadziło mnie do komory śmierci, przypięło pasami do drewnianego krzesła i starannie zamknęło stalowe wrota. Oglądając się przez prawe ramię widziałem ludzkie twarze, ciekawie zerkające do środka przez perspexową szybę. Spodziewałem się chyba ujrzeć księdza, może nie znowu ojca Tse, ale jakiegoś kapłana, przedstawiciela Paxu, który ostatni raz zaproponowałby mi nieśmiertelność. Nikogo takiego nie dostrzegłem i przyznam, że tylko jakaś cząstka mnie cieszyła się z tego faktu. Nie potrafię powiedzieć, czy mając taką możliwość w ostatniej chwili zmieniłbym zdanie. Metoda egzekucji była prosta, mechaniczna, nie tak może sprytna, jak schrödingerowskie pudełko dla kota, ale i tak ciekawa. Na ścianie umieszczono krótkozasięgowy paralizator, wycelowany w krzesło, na którym siedziałem. Do broni podłączono niewielki komlog z migającym czerwono światełkiem. Zanim jeszcze zapadł wyrok w mojej sprawie, więźniowie z sąsiednich cel radosnym szeptem objaśnili mi funkcjonowanie jego mechanizmu. Komputer komlogu wyposażono w generator liczb losowych. W chwili, gdy pokaże się na nim liczba pierwsza mniejsza od siedemnastu, włączy się paralizator, a wówczas wszystkie synapsy w szarej masie, która była kiedyś osobowością i pamięcią Raula Endymiona, zostaną stopione. Zniszczone. Zamienią się w neurologiczny odpowiednik szlamu radioaktywnego. W kilka milisekund 24

później ustaną wszystkie funkcje autonomiczne; moje serce i płuca zamilkną niemal w tej samej chwili, w której mój mózg przestanie istnieć. Zdaniem ekspertów, śmierć wskutek działania paralizatora była najmniej bolesnym sposobem umierania, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Osoby wskrzeszone po egzekucji zwykle nie miały ochoty o niej rozmawiać, ale wśród więźniów panowała zgoda co do tego, że ból jest piekielny - jakby jednocześnie eksplodowały wszystkie obwody w mózgu. Spojrzałem na czerwoną lampkę i wylot paralizatora. Jakiś cwaniak zamontował na komlogu świecący ekranik, na którym mogłem śledzić generowane liczby. Migały niczym numery pięter w windzie wiozącej mnie wprost do piekła: 26-74-109- 19-37... Komputer zaprogramowano tak, by nie generował liczb większych od 150. 77-42-12-60-84-129- 108- 14... Przestałem śledzić wskazania komlogu. Zacisnąłem pięści, szarpnąłem się w plastikowych pasach, które oczywiście nie ustąpiły i zacząłem wykrzykiwać przekleństwa pod adresem otaczających mnie ścian, zniekształconych przez perspexowe okna białych twarzy, całego kurewskiego Kościoła z tym jego pierdolonym Paxem, tchórzliwego skurwysyna, który zabił mi psa, wszystkich tych jebanych tchórzy, co to... Nie zauważyłem, kiedy na ekranie pojawiła się mała liczba pierwsza; nie usłyszałem buczenia uruchamianego paralizatora; coś jednak poczułem: rodzaj jadowitego zimna, biorącego początek z tyłu czaszki i rozlewającego się do wszystkich części ciała z szybkością, jaką dopuszczają połączenia nerwowe. Byłem zaskoczony, że w ogóle coś czuję. Eksperci się mylą, przemknęło mi dziko przez głowę. A przeciwnicy paralizatorów mają rację: człowiek czuje, kiedy umiera od ich 25