caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 157 415
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 031

Alan Averill - Piękny kraj

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Alan Averill - Piękny kraj.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

ALAN AVERILL PIĘKNY KRAJ

Tytuł oryginału: The Beautiful Land Projekt okładki: Krzysztof Rychter Redakcja: Marek S. Nowowiejski Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Konwersja do formatu elektronicznego: Robert Fritzkowski Korekta: Jadwiga Piller, Beata Słama Copyright © 2013 by Alan Averill All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group, a member of Penguin Group (USA) Inc. For the cover illustration © iStockphoto.com/1xpert © iStockphoto.com/elpy © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2013 © for the Polish translation by Arkadiusz Nakoniecznik ISBN 978-83-7758-520-7 Wydawnictwo Akurat Warszawa 2013 Wydanie I

Dla Sue

Oszczędnościowe samobójstwo

Rozdział 1 Tak nie może odebrać telefonu, bo pętla jest za ciasna. Biorąc pod uwagę, że właśnie stoi na koślawym drewnianym krześle, z pętlą ze sznura zaciśniętą na szyi, dzwoniący telefon powinien być jego najmniej istotnym problemem. I rzeczywiście: znacznie bardziej obchodzi go utwór Milesa Davisa wydobywający się ze sfatygowanego magnetofonu kasetowego, który stoi na podłodze. Tak zastanawiał się nad samobójstwem od dobrych dwóch tygodni i wreszcie doszedł do wniosku, że jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą człowieka spotkać, jest zawiśnięcie na sznurze przy akompaniamencie sączącego się w tle Kind of Blue. Zaraz jednak po tym, jak wsunął głowę w pętlę i zacisnął węzeł, rozległo się natarczywe brzęczenie telefonu. Teraz, po czterech nieznośnych minutach, nie słyszy nic ponadto. Powinieneś był trzymać się pierwotnego planu, kolego, przemyka mu przez myśli. W eleganckich hotelach nie ma takich telefonów. Ów pierwotny plan polegał na tym, by zaoszczędzić tyle pieniędzy, żeby starczyło na odlotowy pokój gdzieś na centralnym Manhattanie. Zamówiłby butelkę szkockiej, pił z kryształowej szklanki i powoli odszedł w nicość przy muzyce Milesa Davisa odtwarzanej na wartym milion dolarów sprzęcie, z dolby surround i subwooferem. Dodatkową zaletą tego planu była wizja jakiegoś krezusa z Wall Street, który wszedłby do pokoju i ujrzał kościstego Japończyka dyndającego na żyrandolu. Wizja ta nieodmiennie wprawiała Taka w doskonały humor, mimo że z oczywistych powodów nie byłoby mu dane doczekać jej spełnienia. Niestety, jedenaście miesięcy bezrobocia i ostrego picia praktycznie wyeliminowało tę możliwość. Pokój, w którym teraz przebywa, zdołał wynająć dopiero po sprzedaniu butów za siedemnaście dolarów; w związku z tym obecnie na jego doczesny majątek składają się para dżinsów, mała butelka taniej whisky oraz tiszert z wizerunkiem Donkey Konga palącego skręta. Drrrrryń. Drrrrryń. – Nie – mamrocze Tak. – Nie odbierzesz. Jesteś teraz tu, wysoko, za chwilę odepchniesz krzesło i skończysz z tym, zanim telefon przestanie dzwonić. Gotów? Doskonale! Zrób to więc! Zrób! Ale Tak tego nie robi. Wspina się na palce, słyszy skrzypienie krzesła ustawionego na starej drewnianej szafce, i zastanawia się, kto też może być na drugim końcu linii. Im dłużej się zastanawia, tym bardziej wydaje mu się, że to pewna młoda kobieta z kręconymi czarnymi włosami. To oczywiście zupełnie niemożliwe, ale gdy już ta myśl pojawiła się w jego głowie, nie potrafi się od niej uwolnić. A jeśli to prawda? Jeśli miała sen, wizję czy coś w tym rodzaju i wie, że tu jesteś? Drrrrryń. Drrrrryń. Po prostu mazgaisz się, i tyle. Skocz z tego krzesła i skończ z tym wreszcie. Drrrrryń drrrrryń drrrrryń drrrrryń drrrrryń drrrrryń. Dobrze. Niech to szlag trafi. Dobrze, odbiorę. Ale to wcale nie takie proste. Węzeł jest skomplikowany, a chwiejna konstrukcja z szafki i krzesła niezbyt dobrze znosi gwałtowne poruszenia. Przez czas, który wydaje mu się wiecznością, Tak zastanawia się nad swoją sytuacją. Meble skrzypią, telefon wciąż dzwoni. W końcu chwyta oburącz sznur, podciąga się w górę i zawisa nad krzesłem. Trochę kołysze się jak wahadło, po czym udaje mu się zahaczyć nogą o podtrzymującą strop drewnianą podporę i w ten sposób nieco ulżyć mięśniom ramion.

Gdy tylko jest pewien, że noga go utrzyma, jedną ręką zaczyna szukać noża przy pasku. Równocześnie w jego głowie błyskawicznie powstaje plan: podnieść słuchawkę, sprawdzić, kto dzwoni, a potem odłączyć to cholerstwo i dokończyć za pomocą prześcieradła to, co zaczął. Szybko i skutecznie. Najpierw jednak musi przeciąć sznur i bezpiecznie wylądować, nie łamiąc sobie karku. Na chwilę zaprzestaje poszukiwań noża, ponownie chwyta za sznur, owija wokół podpory drugą nogę, odpoczywa chwilę, znów sięga do paska, od razu trafia na nóż, podnosi go do ust i otwiera zębami. Wkrótce potem piłuje sznur, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Nóż jest ostry, więc zaledwie po kilku sekundach przecięty sznur zawisa mu na szyi niczym makabryczny naszyjnik. Tak rzuca nóż na łóżko, po czym próbuje złapać się podpory, ale jego drżące nogi i śliskie od potu ręce mają inne plany. Akurat w tym ułamku sekundy, kiedy postanawia przenieść ciężar ciała z jednej pary kończyn na drugą, obie pary zawodzą go całkowicie, w związku z czym z przeraźliwym łomotem spada na krzesło. Pod wpływem uderzenia krzesło rozsypuje się w drzazgi, a Tak całym ciężarem ciała uderza w szafkę, na której stało. O ile jednak krzesło było stare i kiepsko wykonane, o tyle szafkę zrobiono z solidnej dębiny. Odbija się, przelatuje jakieś trzydzieści centymetrów w bok i zanim zdąży się zorientować, co właściwie, u diabła, się dzieje, uderza ponownie, tym razem w krawędź szafki, by wreszcie po kolejnej przerażającej sekundzie twardo wylądować na tandetnej brązowej wykładzinie. Przed oczami latają mu plamy światła. Jego mózg wyczuwa szansę na to, by uciec w omdlenie i przy okazji spróbować naprawić przynajmniej część uszkodzeń, jakich doznał, ale wykładzina, wręcz nieprawdopodobnie brudna po latach zaniedbania, działa jak najmocniejsze sole trzeźwiące. Tak rozpoznaje kilka nieprzyjemnych składników – krew, nasienie, więcej krwi, środek dezynfekujący, pleśń, tytoń, jeszcze więcej krwi – aż wreszcie ma dosyć i podnosi się do pozycji siedzącej. Telefon wciąż dzwoni. Tak przesuwa dłońmi po swoim mizernym ciele i po sterczących czarnych włosach, stwierdza, że nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń i powoli wstaje na nogi. Wykichawszy to, czego nawdychał się z wykładziny, utykając, podchodzi do staromodnego aparatu i podnosi słuchawkę. – To ty, Sam? – pyta. – Pan O’Leary? – słyszy kobiecy głos z lekkim akcentem. Chyba angielskim. Zdezorientowany, gapi się na telefon. – Czy to recepcja? – Czy to pan Takahiro O’Leary? – Jezu Chryste na deskorolce! Sprzedaje pani coś? – Potrzebuję dwóch minut, panie O’Leary. Jeżeli to, co panu powiem, nie wywrze na panu żadnego wrażenia, będzie pan mógł znowu zająć się popełnianiem samobójstwa albo czymkolwiek pan zechce. Tak odsuwa słuchawkę i przygląda się jej długo i uważnie. Następnie, z ustami wykrzywionymi w grymasie niezdecydowania, odrywa od niej wzrok i obrzuca pokój szybkim spojrzeniem. Okna są zamknięte i zasłonięte, drzwi zamknięte na klucz. – Chwileczkę – mówi. – Chwileczkę. Skąd, do diabła… – To bardzo długa historia, panie O’Leary, a mnie zostało już tylko półtorej minuty. Mogę mówić dalej? – Eee… Jasne. W porządku. – Mamy dla pana propozycję.

– My? Jacy my? Kim pani jest? – Reprezentuję niewielkie międzynarodowe stowarzyszenie uczonych i biznesmenów. Z pewnością nigdy pan o nim nie słyszał. Tak rzuca słuchawkę na łóżko, ociera pot z oczu i bierze słuchawkę do ręki. – To nie brzmi zbyt interesująco. – Bo to w gruncie rzeczy nic szczególnie interesującego, ale dla pana to niepowtarzalna okazja powrotu do pańskiej największej pasji. Tak zaczyna sobie wyobrażać kobietę na drugim końcu linii telefonicznej. Rude włosy. Masz długie rude włosy, spływające falami na plecy. Okulary w grubych, ciemnych oprawkach, jak bibliotekarka; takie, które zsuwają się na koniuszek nosa, kiedy jesteś czymś bardzo zaabsorbowana. Lubisz słuchać jazzu oraz czytać i dowiadywać się o różnych nowych rzeczach. I rajcują cię informatycy amerykańsko- japońskiego pochodzenia, którzy znaleźli się na dnie. W słuchawce rozlega się rytmiczny, stłumiony stukot. Tak jest pewien, że posiadaczka głosu klika długopisem. Z powodów, których nie jest w stanie wyjaśnić, wydaje mu się to niesłychanie seksowne. – Panie O’Leary? – odzywa się głos. – Jestem – odpowiada, nie do końca zgodnie z prawdą. – Panie O’Leary, według posiadanych przez nas informacji w wieku czternastu lat był pan już doskonale obeznany z eksploracją jaskiń, nurkowaniem głębinowym i technikami survivalu. Ukończenie szkoły średniej uczcił pan miesięcznym, samotnym pobytem w dżungli Nowej Gwinei. Później prowadził pan w japońskiej telewizji program, w którym odwiedzał pan najbardziej niebezpieczne zakątki Ziemi, wyposażony jedynie w nóż i kamerę. Czy to prawda? – Tak, to prawda. – Krótko mówiąc, jest pan jedyny w swoim rodzaju. Nasza fundacja potrzebuje kogoś z pańskimi niepowtarzalnymi umiejętnościami i doświadczeniem. Kogoś, kto przez całe życie poznawał nieznane. Kogoś, kto nie zna lęku, kto radzi sobie z niespodziankami i kto potrafi dotrzymać tajemnicy. Jednym słowem: pana. Tak przewraca oczami. – Jasne, rozumiem. Pani bogaci znajomi chcą wejść na Everest, tak? Albo spędzić noc nad Amazonką? Napstrykać zdjęć i pokazać je na posiedzeniu zarządu, żeby inni im zazdrościli? Niestety, ja już nie pracuję jako przewodnik. Proszę zwrócić się do kogoś innego. Klikanie staje się szybsze. – Panie O’Leary… Tam, dokąd chcemy się udać, nie ma przewodników. – Przewodnicy są wszędzie. – My nie potrzebujemy przewodnika, panie O’Leary, tylko odkrywcy. Nasza grupa znalazła coś niezwykłego, cały nowy świat, którego nikt jeszcze nigdy nie widział. Jest niezbadany, niepoznany i bardzo, ale to bardzo niebezpieczny. Potrzebujemy kogoś, kto pokieruje zespołem, który spróbuje zrozumieć, co wpadło nam w ręce. Chcemy, żeby pan był tym człowiekiem. Tak wybucha śmiechem, a wiszący na jego szyi sznur kołysze się na boki. – Chrzanienie. Nie ma już niezbadanych światów. W internecie można znaleźć zdjęcia i informacje z dowolnego miejsca. Są już nawet mapy pieprzonego dna morskiego. – Nigdy nie widział pan czegoś takiego.

– Widziałem już wszystko. Jak pani myśli, dlaczego postanowiłem ze sobą skończyć? Bo nic mi już nie zostało. – Nigdy nie widział pan czegoś takiego – powtarza głos. – Daję panu słowo. – Co pani ma na myśli? Ocean? – Nie. – Kosmos? – Nie. – Bo na pewno nie dam się zamknąć w jakiejś konserwie, żebyście mogli wysłać mnie na parę dni na orbitę. – Nie chodzi o kosmos, panie O’Leary. – Więc o co? – Czy pańska reakcja świadczy o tym, że jednak jest pan zainteresowany? Kołysząc się na piętach, Tak rozgląda się po swojej sali samobójców. Słońce skryło się za chmurą, światło zrobiło się zakurzone i szare. Na podłodze leżą resztki roztrzaskanego krzesła, szafka stoi jeszcze bardziej krzywo niż niespełna pół godziny temu, kiedy wszedł do pokoju. Rozumie, jak czują się te meble. Kiedyś on też był nowy i pełen zapału, lecz minione lata poświęcił stopniowemu obdzieraniu swego życia z radości. Teraz już tylko przesuwał się to tu, to tam jak niedopite resztki piwa w butelce. – No dobrze – mówi wreszcie. – Jestem zainteresowany. – Na zewnątrz czeka samochód, który zabierze pana na lotnisko. Mamy dla pana bilet w pierwszej klasie. – Jasne, ale problem polega na tym, że policja zabrała mi paszport. Parę dni temu tak jakby mnie aresztowali, a ja jakoś nie miałem potem głowy, żeby… – W samochodzie są pańskie dokumenty i pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Pieniądze należą do pana, może pan nimi rozporządzać według własnego uznania. Do zobaczenia. – Zaraz! Zaraz! – krzyczy Tak do słuchawki, wymachując jak szalony wolną ręką. – Chwileczkę! – Słucham? – Jak się pani nazywa? – Judith. – Czy pani tam będzie? Tam, dokąd ja się wybieram, gdziekolwiek to jest? – Zobaczymy się zaraz po pańskim lądowaniu. – Zje pani kolację? – Z panem? – No… tak. Ze mną. – Zobaczymy. Głos w słuchawce milknie. Tak powoli odkłada ją na widełki, po czym zsuwa pętlę z szyi, zupełnie jakby zdejmował krawat po długim, męczącym dniu. Rzuca ją w kąt pokoju, wyjmuje z magnetofonu kasetę z Milesem, wkłada ją do kieszeni i wychodzi z pokoju. Miną cztery lata, zanim znowu zobaczy prawdziwy Nowy Jork.

Czyste jest lepsze

Rozdział 2 – Wydaje się pani dzisiaj rozkojarzona – mówi psychiatra. Samira nie odpowiada, trochę dlatego, że od prawie trzech tygodni nie odezwała się do nikogo ani słowem, w związku z czym nieco wyszła z wprawy, ale przede wszystkim dlatego, że istotnie jest rozkojarzona. Całą uwagę skupia na usunięciu czarnego brudu, który utkwił za paznokciem środkowego palca. Przypuszczalnie to nic groźnego – może odrobina oleju silnikowego albo jakieś nie wiadomo co, pewnie wlazło tam, kiedy jechała metrem – niemniej zależy jej na tym, żeby zniknęło. Odkąd wróciła z wielkiej pustyni, Samira obsesyjnie dba o czystość. Tam człowiek nigdy nie był zupełnie czysty. Piasek. Smary. Strzępy przyjaciół. Człowiek ciągle był czymś utytłany. – Wszystko w porządku, Samiro? Nerwowo podnosi wzrok. – Tak, oczywiście… Ja tylko… Jakoś nie mogę się dzisiaj skoncentrować. Przepraszam. W gabinecie znów zapada milczenie. Lekarz – pulchny, poważny mężczyzna o nazwisku Carrington – notuje coś na kartce przypiętej do sfatygowanej drewnianej podkładki. Każdemu poruszeniu jego obfitego ciała towarzyszy nieprzyjemne skrzypienie wysiedzianego fotela. Samira nieodmiennie reaguje bolesnym skrzywieniem. Nawet jeżeli Carrington zauważył jej reakcję, nie skomentował tego ani słowem. Sporządza zwięzłe notatki, obserwuje pacjentkę i od czasu do czasu uśmiecha się pod bujnym siwym wąsem. Skrzypiący fotel doskonale pasuje do gabinetu – obskurnego, pozbawionego okien pomieszczenia z podłogą z niegdyś białych płytek i ze ścianami wyłożonymi dźwiękochłonnym materiałem o fakturze przypominającej kartony do transportu jaj. Oświetlenie stanowi migocząca jarzeniówka, nadająca wszystkiemu lekko sprany wygląd. Ci, którzy wiedzieli, że Samira chodzi do psychiatry, wyobrażali ją sobie leżącą na obitej zamszem kanapie w pokoju z mnóstwem mądrych książek w twardej oprawie i z kominkiem. Z pewnością nikt z nich nigdy nie był w szpitalu dla weteranów. Doktor Carrington odchrząkuje. Samira reaguje nerwowym drgnięciem, po czym zaczyna gwałtownie zginać i prostować palce. Robi to z nieświadomym wdziękiem, wynikającym z długotrwałego ćwiczenia. Na biurku Carringtona cicho tyka zegar; jest ukryty pod stertą papierów niczym serce pod podłogą w noweli Edgara Allana Poego. Samira ma ochotę wstać i wyjść, ale szybko rezygnuje z tego zamiaru. Przerwanie sesji wywołałoby kolejną lawinę pytań, badań i podejrzliwych spojrzeń. Poza tym, jak na lekarza od świrów, Carrington naprawdę jest w porządku. Przynajmniej nie każe jej bez przerwy opowiadać o wojnie. Samira sadowi wygodniej swój kościsty tyłek na niebieskim plastikowym krześle i stara się znaleźć coś sensownego do powiedzenia. – To był… To był ciężki tydzień. Znowu przestałam sypiać. Śpię jedną, czasem dwie godziny w ciągu nocy. Zasypiam wyłącznie przy dużym hałasie. Próbowałam włączać telewizor, ale nie o taki hałas chodzi. Ten jest zbyt przypadkowy. Doktor Carrington z zainteresowaniem pochyla się do przodu. – Co przez to rozumiesz? – Dziesięć minut jazgotu, na przykład z jakiegoś sitcomu, potem trzy minuty głośnych reklam, a potem znowu dziesięć minut jazgotu. To dla mnie bez sensu. Wywołuje wspomnienia. – Jakie wspomnienia?

– O tym, jak słuchałam umierających ludzi. Carrington wyraźnie się ożywia. – Wydawało mi się, że nie masz problemów ze snem. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, prawda, prawie trzy tygodnie temu, powiedziałaś mi, że znalazłaś sposób, żeby radzić sobie z bezsennością. Samira z lekkim uśmiechem przesuwa dłonią po kręconych czarnych włosach. Dzisiaj myła je już dwa razy. Promienie słońca niemal biją się o to, który dostąpi zaszczytu, żeby w nich zalśnić. – Sypiałam w metrze. – Tak? – Tak. Tamten hałas jest w porządku. Jest przewidywalny, szczególnie nocą. Najpierw łoskot, a potem zgrzyt, kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji. Słuchał pan kiedyś, jak otwierają się drzwi w metrze? ŁUSZSZSZ, ŁUSZSZSZ! To uspokaja. Uwielbiam te dźwięki. Chętnie nagrałabym je i odtwarzała w kółko. Samira uświadamia sobie, że właśnie wygłosiła niemal minutową przemowę, i milknie. Znowu zaczyna wyłamywać sobie palce, ale ponieważ przed chwilą to zrobiła, nie jest już w stanie wydobyć z nich żadnego dźwięku. Jej niepokój przybiera na sile. Podkula nogi, zsuwa pantofle, zgina i prostuje kolejno palce u stóp. Carrington przygląda się temu z trudną do rozszyfrowania miną, po czym skrobie kolejną notatkę na szybko zapełniającej się kartce. – No więc, to było tak – ciągnie Samira przy wtórze pykania kolejnych stawów. – Wsiadałam na Kingsbridge do linii D i zasypiałam. Czasem spałam aż do Coney Island i budziłam się tylko po to, żeby wskoczyć do składu ruszającego w drugą stronę, żeby jeszcze trochę się zdrzemnąć. – Milknie, by wrócić pamięcią do tamtych dni, kiedy znowu czuła się prawie normalnie. – To było bardzo miłe. – Ale przestałaś to robić. Możesz mi powiedzieć dlaczego? Carrington poprawia się w fotelu – skrzyp! – i podsuwa wyżej okulary w brązowych plastikowych oprawkach, które zsunęły się niemal na czubek nosa. W gruncie rzeczy nie jest złym facetem, ale roztacza wokół siebie dziwną aurę, której Samira nie jest w stanie do końca zinterpretować. Niekiedy sądzi, że on autentycznie jej współczuje, czasem zaś odnosi wrażenie, że tylko odrabia pańszczyznę. Akurat w tej chwili jest bliższa pierwszej opinii, więc staje się odrobinę bardziej rozmowna. – Miałam wypadek. – Mów dalej. – No więc… To był jakiś facet. Obudził mnie. Bezdomny, pijany. Zasnęłam w pociągu linii A i nagle ten gość zaczął mnie szarpać i wykrzykiwać coś o jakichś obcych, robalach czy czymś takim. Jakieś głupoty. A ja… A ja złamałam mu rękę w nadgarstku. Carrington podnosi na nią wzrok, na jego twarzy niemal równocześnie pojawia się kilka uczuć. Dokonuje błyskawicznej selekcji, odrzuca kilka – gniew, zdumienie, profesjonalny spokój – i pozostawia tylko troskę. – Kiedy to się stało? – Tydzień, może dwa tygodnie temu. – Mówiłaś o tym komuś? – Nie! – odpowiada tak głośno, że aż sama się wzdryga. – Mój Boże, skądże znowu! Ja tylko… Wysiadłam na najbliższej stacji i uciekłam. Biegłam tak długo, jak mogłam, a potem usiadłam na progu jakiegoś domu i płakałam, aż w końcu zasnęłam z wyczerpania. Parę godzin później przegonił mnie jakiś człowiek z miotłą.

Tym razem psychiatra sporządza znacznie dłuższą notatkę, a następnie podkreśla kilka słów mocnym pociągnięciem długopisu. Samira już żałuje, że opowiedziała mu o tym zdarzeniu. Nie zrozumie, myśli sobie. Nie potrafi zrozumieć. Nigdy nie był w akcji. To po prostu miły gość, który stara się pomóc załamanym dziewczynom takim jak ja. Tacy ludzie nie są w stanie niczego zrozumieć. – Samiro… – odzywa się wreszcie Carrington po trwającym niemal trzy minuty milczeniu. – Widzę, że nie chcesz o tym rozmawiać, ale to może być bardzo ważne. Mogę zadać ci kilka pytań? – Jasne – odpowiada szeptem. – Chciałaś zrobić mu krzywdę? – Nie. – A pamiętasz, jak to się stało? Chwilę, kiedy to zrobiłaś? – Nie. – Czy właśnie dlatego przestałaś jeździć metrem? – Tak. – Ponieważ obawiasz się, że mogłabyś to zrobić ponownie? Nie odpowiada, tylko znowu skupia uwagę na brudzie za paznokciem. Ten widok przypomina jej o tym, jak kiedyś założyła wojskowy but, w którym ukrył się skorpion. Skutkiem ukłucia mały palec u stopy wyglądał jak jakiś gnijący owoc usiłujący rozerwać krępującą go skórę. Po tygodniowej kuracji antybiotykowej opuchlizna zeszła i palec wrócił do normalnych rozmiarów, ale teraz Samira zaczyna się zastanawiać, czy infekcja jednak nie przetrwała w jej organizmie w postaci tej właśnie maleńkiej plamki. Czy to możliwe, że gniję od środka? Czy zaraz pęknę i rozleję się po podłodze w postaci czarnej, cuchnącej kałuży? Wstrząsa nią dreszcz. Na wszelki wypadek szybko wsuwa rękę pod siedzenie. Żeby czymś zająć wzrok, przesuwa oczami po swoim niedużym, szczupłym ciele okrytym czarnymi roboczymi spodniami i szarą bluzą z napisem ARMY z przodu. To praktycznie jedyny strój, który nosi. Od sześciu miesięcy, czyli od powrotu do Stanów, stopniowo pozbywa się innych ubrań. Są albo za stare, albo za duże, albo – najczęściej – zbyt wesołe. Ten proces napawa ją trudnym do opisania smutkiem, ale im więcej rzeczy wyrzuca, tym większy porządek panuje w mieszkaniu, więc nie przestaje. Porządek to czystość, a czystość jest dobra. Bardzo dobra. Ubrania należą do poprzedniego życia, do poprzedniej Samiry. Do kogoś, kogo ona już ani trochę nie rozumie. – Samiro? Jedyną rzeczą, jakiej nie była w stanie się pozbyć to żółta letnia sukienka, która od czasów szkoły średniej wisiała w tej czy innej szafie. Dawniej Samira nosiła ją często, stopniowo jednak sukienka przeistoczyła się w pamiątkę po starych, szczęśliwszych czasach. Samira nigdy nie przejmowała się wagą, cerą ani innymi szczegółami urody, spędzającymi sen z powiek większości współczesnych kobiet, ale też nigdy nie czuła się naprawdę piękna – chyba że miała na sobie tę sukienkę. Po powrocie włożyła ją kilka razy i stojąc przed lustrem, zastanawiała się, co takiego jest w wojnie, że wszyscy jej uczestnicy wyglądają tak koszmarnie smutno. Niekiedy wychodziła na środek pokoju i z nieśmiałym uśmiechem kręciła biodrami w lewo i prawo, tylko po to, by zobaczyć, jak sukienka owija się wokół nóg. Zaraz po zdarzeniu w metrze, jeszcze tej samej nocy, włożyła ją, po czym płakała tak długo, aż zasnęła. Obudziła się z krzykiem po trzydziestu minutach, szarpiąc i drąc jaskrawy materiał. Od tamtej pory sukienka ani na chwilę nie opuściła szafy. Delikatne chrząknięcie psychiatry sprawia, że Samira aż podskakuje. – Przepraszam. Ja tylko… Zapomniałam, o co pan pytał.

Carrington kiwa głową, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Zapytałem, czy przestałaś jeździć metrem, ponieważ bałaś się, iż mogłabyś znowu zrobić komuś krzywdę. Samira zerka na wiszący na ścianie zegar, stwierdza, że zostało jeszcze prawie dziesięć minut i zwilża wargi językiem. Czarna plamka pod paznokciem wciąż ją wzywa. Z najwyższym trudem powstrzymuje się przed złapaniem paznokcia zębami i szarpnięciem tak gwałtownym, żeby go zedrzeć. – Nie pamiętam, jak mu to robiłam. Pamiętam tylko, że patrzyłam, jak wije się z bólu na podłodze wagonu. Cuchnął zepsutymi jajami, to akurat zapamiętałam, miał gęstą siwą brodę, a z nadgarstka sterczał mu kawałek białej kości. Wciąż słyszę jego krzyk. To był znajomy odgłos, bardzo donośny. Dobrze go znam. Nagle uświadamia sobie, że mówi jak psychopatka, więc wkłada do ust palec z plamką pod paznokciem i zaczyna gryźć go wściekle. Równocześnie rozpaczliwie szuka innego tematu do rozmowy; nie wiedzieć czemu przypomina sobie ojca pijącego herbatę, z papierosem w dłoni. – Kiedy moja rodzina uciekła do tego kraju, ojciec otworzył lodziarnię – mówi trochę niewyraźnie, bo wciąż gryzie palec. – W Iranie był szanowanym profesorem, ale po przyjeździe tutaj sprzedawał lody rozwydrzonym bachorom. Nienawidził tej pracy. Nienawidził jej z całego serca, lecz nigdy się nie skarżył. Był silnym człowiekiem, a ja nie wiem, dlaczego nie mogę być taka sama. Jestem słaba. Wszystkiego się boję, ciągle płaczę bez powodu. Po prostu… Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze wytrzymam. Długopis Carringtona zawisa nad kartką. Po jakimś czasie psychiatra pochyla się do przodu, odkłada na biurko podkładkę i długopis, składa dłonie w taki sposób, że palce stykają się czubkami, i zamyśla się głęboko. Nie przerywając obgryzania palca, Samira jeszcze bardziej podkula nogi. Pokój, z tandetnymi plastikowymi krzesłami i plastikowymi teczkami na regałach, zdaje się kurczyć. W innym pomieszczeniu, gdzieś niedaleko, ktoś zaczyna głośno zawodzić. Samira patrzy na lekarza. Uśmiecha się do niego, a on odwzajemnia uśmiech. Koniuszki jego wąsów wędrują przy tym w górę. – Czy masz myśli samobójcze, Samiro? – pyta zwyczajnym tonem, ale ona i tak wyczuwa ukryte napięcie. – Myślisz o tym, że mogłabyś zrobić sobie coś złego? – Nie. – Wyjmuje palec z ust i przygląda mu się. Paznokieć jest już zupełnie obgryziony, ale do plamki został jeszcze dobry centymetr. – Nie bardzo. To znaczy, dużo myślę o umieraniu. Właściwie bez przerwy. Myślę o tym bez przerwy, a chwilami wydaje mi się, że to by było całkiem miłe. Rozumie pan? – Rezygnuje z dalszego obgryzania i znowu wsuwa rękę pod siedzenie. – Nieszczególnie lubię swoje życie. Mówię o tym panu bez oporów, bo to na pewno żadna tajemnica. Mam dwadzieścia pięć lat i służyłam przez trzy zmiany w obcych miastach, gdzie wszyscy usiłowali mnie zabić. Zaprzyjaźniałam się z ludźmi, którzy potem ginęli na moich oczach. Nawiązywałam nowe przyjaźnie i widziałam, jak ci ludzie też giną. A potem wróciłam tutaj i wygląda na to, że nie potrafię już normalnie funkcjonować. – Czy to prawda, że za trzy tygodnie znowu lecisz do Afganistanu? – pyta Carrington. Skinienie głowy Samiry jest tak lekkie, że przypuszczalnie nawet nie spłoszyłoby muchy. – Tak. – Będzie ci tam łatwiej czy trudniej niż tutaj? – Nie wiem. – To niezwykłe, żeby ktoś jechał na czwartą zmianę. Zwłaszcza rezerwista. – Mamy za mało tłumaczy. Ciągle wylatują w powietrze. Zaciska powieki, żeby powstrzymać łzy, które zawsze czekają w pogotowiu, ale jej wysiłki są z góry

skazane na porażkę. Jest już zmęczona płaczem. Codziennie zdarza się coś, co sprawia, że zaczyna szlochać, zdawałoby się bez końca. Czasem jest to jakieś wspomnienie, a czasem rozmowa, zwykle jednak łzy biorą się z mrocznych zakamarków jej umysłu, w które wolałaby się nie zagłębiać. Samira doskonale wie, co będzie dalej: doktor Carrington weźmie z biurka pudełko z chusteczkami, jej ciało odbierze to jako sygnał do prawdziwego płaczu i rozpęta się piekło. Pragnąc za wszelką cenę nie dopuścić do takiego rozwoju sytuacji, z całej siły przygryza dolną wargę. Po chwili ma usta pełne krwi i łzy się zatrzymują, przynajmniej na jakiś czas. – Wszystko w porządku? – pyta Carrington. – Zaczekaj, mam tu chyba… – Nie! – krzyczy tak głośno, że lekarz otwiera szeroko oczy. – Nie. Nie trzeba. Nic mi nie jest. Nie zrobię sobie krzywdy. Nie strzelę sobie w głowę ani nic w tym rodzaju. Po prostu paskudnie się czuję, i to wszystko. Kiedyś… Kiedyś byłam szczęśliwa. Chciałabym, żeby znowu tak było. Z ulgą stwierdza, że Carrington nie sięga po długopis, więc jej słowa mogą spokojnie opaść i zniknąć jak świeży śnieg. Godzina już minęła, lecz po raz pierwszy od chwili, kiedy wojsko zmusiło ją do tych sesji, nie czuje potrzeby, żeby czym prędzej stąd uciec. Beznamiętnie zauważa, że ma mocno rozciętą wargę. Oby tylko obyło się bez szwów. – Nasz czas już właściwie dobiegł końca, ale chciałbym zadać ci jeszcze jedno pytanie – mówi Carrington. – Zgadzasz się? Samira kiwa głową. – Powiedz mi, kiedy ostatnio byłaś szczęśliwa? – Kiedy kończyłam szkołę – mówi bez wahania. – Średnią? – Tak. – Opowiedz mi o tym. – Chodziłam do szkoły w Seattle. Nie lubiłam jej i przez większość czasu starałam się być jak najmniejsza, żeby nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Miałam jednak przyjaciela, takiego od serca. Ostatniego dnia zaraz po lekcjach poszliśmy sobie razem… i po prostu łaziliśmy bez celu. Wie pan: gapiliśmy się w gwiazdy, rozmawialiśmy o przyszłości. Było miło. – Wciąż utrzymujesz kontakt z tym przyjacielem? – Cztery lata temu popełnił samobójstwo. – Przesuwa po włosach drżącą ręką, bierze głęboki wdech i dopiero wtedy mówi dalej: – Prowadził w telewizji program, w którym jechał na pustynię, odżywiał się różnymi robakami, destylował wodę z moczu i takie tam… Survivalowe reality show. Zajmował się tym przez dwa albo trzy lata, a potem tak się jakoś porobiło, że chyba już nie mógł się tym zajmować. Carrington unosi brwi. Tej informacji z pewnością się nie spodziewał. – Czy to był popularny program? Może go oglądałem? Samira kręci głową. – Raczej nie, bo nadawano go w japońskiej telewizji. On jest Japończykiem – dodaje, widząc zagubione spojrzenie psychiatry. – To znaczy, pół-Japończykiem. Matka była Japonką, ojciec Irlandczykiem. Wiem, to trochę dziwne. W każdym razie wyjechał do Japonii, robił ten program, prowadził turystów na górę Fuji, wędrował po dżungli, i takie tam. Był szalony, ale… Boże, jak mi go brakuje! Bez przerwy za nim tęsknię. – Jak się nazywał? – Tak – odpowiada szeptem. – Na imię miał Tak.

Rozdział 3 Pod koniec dwunastej godziny lotu Tak orientuje się, że coś jest nie w porządku. Zaledwie trzy godziny przed końcem bezpośredniej podróży z Sydney do Los Angeles wnętrze samolotu jest pogrążone w półmroku, pasażerowie śpią, a obsługa powinna siedzieć na swoich miejscach i czytać książki albo gawędzić przyciszonymi głosami w kuchni. Tymczasem zamiast zająć się ploteczkami, personel pokładowy z zaaferowanymi minami kręci się po pokładzie. Od czasu do czasu dwie lub trzy osoby chowają się za grodzią na krótką, przeprowadzaną szeptem rozmowę, po czym wyłaniają się z ukrycia tylko po to, by wznowić nerwową wędrówkę po samolocie. Początkowo Tak sądzi, że chodzi o jakiś drobny problem natury technicznej: ciężko poruszające się lotki albo za niskie ciśnienie w układzie hydraulicznym. Jednak po trwających niemal godzinę obserwacjach zmienia zdanie. Parę razy zdarzyło mu się być na pokładzie niesprawnej maszyny i dobrze zapamiętał starannie skrywany, ale jednak obecny wyraz paniki na twarzach obsługi. Tym razem jest inaczej. Można odnieść wrażenie, że wszyscy są w ciągłym ruchu po to, by nie dać po sobie poznać, że są czymś przejęci. Czymś albo kimś, przemyka mu przez głowę. Może to problem z pasażerem? Zachorował ktoś w pierwszej klasie albo jakiś głupek zagroził, że podpali sobie buty? Siedzi przy przejściu w ostatnim rzędzie. To jego ulubione miejsce. Lubi widzieć całe wnętrze samolotu, lubi mieć czas, żeby przygotować się na wszystko, co go czeka. Za plecami ma tylko dwie toalety i niewielką kuchenkę, w której trzymają wózek z napojami. Niektórzy mogliby uznać taką ostrożność za nieco przesadzoną, lecz Taka mało to obchodzi. Po tym, co przeżył przez minione cztery lata, bez najmniejszego wahania pozwala sobie na sporą dawkę paranoi. Obserwuje stewardesy starające się ze wszystkich sił ukryć zdenerwowanie i od niechcenia przesuwa ręką po spoczywającej na jego kolanach cienkiej srebrzystej walizeczce. Rozmyśla o problemach technicznych, terrorystach i niewyjaśnionych katastrofach lotniczych, do jakich z zagadkowych powodów może dojść na wysokości jedenastu tysięcy metrów, i uśmiecha się ukradkiem. Gdybyście wiedzieli, co tu mam, wtedy dopiero mielibyście się czym martwić… Uśmiech błyskawicznie znika z jego twarzy. Ostatnia myśl – gdybyście wiedzieli, co tu mam – wiruje mu coraz szybciej w głowie, nabiera masy i rozpędu niczym śnieżna kula tocząca się po zboczu. Kula staje się coraz większa, a Taka, po raz pierwszy od startu, ogarnia coś w rodzaju zdenerwowania. Muska kciukami zamknięcia walizeczki, nie spuszczając z oka czterech stewardes, które zgromadziły się w pobliżu kotary oddzielającej pierwszą klasę od drugiej. Są bardzo dobrze wyszkolone, ale nie do końca. Co jakiś czas zerkają ukradkiem w kierunku tylnej części maszyny, po czym szybko odwracają wzrok. Stoją zwrócone częściowo w tamtą stronę, żeby jak najszybciej zareagować na coś, co może się wydarzyć. W pewnej chwili Tak przechyla się, wystawia głowę i przekrzywia ją jak pies, którego zaniepokoił jakiś niezwykły odgłos. Kiedy nawiązuje kontakt wzrokowy z jedną ze stewardes, ta odwraca głowę tak szybko, że o mało nie łamie sobie karku. Patrząc na tył jej głowy, Tak niemal czuje ogromny wysiłek, z jakim dziewczyna stara się na niego nie patrzeć. Śnieżna kula w jego umyśle jest już ogromna, bez trudu miażdży drzewa, narciarzy i szwajcarskie górskie chaty. Tak przesuwa językiem po wargach, zaciska palce na uchwycie teczki i powoli podnosi się z miejsca. Nie całkiem, tylko trochę, na ugiętych nogach, jakby zamierzał tylko sięgnąć do schowka nad siedzeniem. Spojrzenie wbił w oparcie fotela przed nim. Zaczekaj, powtarza w myślach. Zaczekaj. Jeszcze trochę. Jeszcze… Teraz! Podnosi wzrok i widzi wlepionych w niego dziewięć par oczu. Stewardesy błyskawicznie orientują

się, że widzi, że go widzą, i z ogromnym zaangażowaniem rzucają się do różnych, niekoniecznie sensownych czynności, które nagle stały się bardzo ważne. A niech mnie. Wiedzą. Tak nie ma pojęcia, skąd ani nawet ile wiedzą, ale zdaje sobie sprawę, iż oznacza to, że na lotnisku będzie na niego czekała kompania agentów federalnych. Opada z powrotem na fotel i pozwala sobie na minutę przekleństw i paniki. Cholera! Niech to nagły szlag trafi! Jak się dowiedzieli, do diabła? A skoro wiedzą, to dlaczego wypuścili mnie z Australii? Zbiera myśli i usiłuje jak najprędzej znaleźć odpowiedź na to pytanie. Albo pracodawcy przejrzeli jego plan i pozwolili mu uciec, ponieważ chcieli, żeby walizeczka dotarła do Stanów Zjednoczonych, albo uświadomili sobie, co zrobił, dopiero wtedy, kiedy samolot wzbił się w powietrze. Zdaniem Taka druga opcja jest znacznie bardziej prawdopodobna. Za ochronę amerykańskich granic odpowiada zbieranina nadaktywnych kowbojów i sfrustrowanych urzędników państwowych; nawet rozległe koneksje polityczne jego pracodawców nie mogły zapewnić im pełnej kontroli nad rozwojem sytuacji. Co by się stało, gdyby jakiś nędznie opłacany celnik otworzył jego walizeczkę i zaczął w niej grzebać? Nie, z pewnością zorientowali się, że walizeczka znikła, szybko ustalili, kto ją zabrał, po czym skorzystali ze swoich wpływów, żeby mieć pewność, iż nie opuści samolotu. Tak klnie po raz kolejny i zaczyna bębnić palcami w wieko teczki. Odgłos, który przy tym powstaje, jest całkiem miły dla ucha, ale on nie ma czasu, żeby się nim zachwycać. Za niespełna trzy godziny znajdzie się na ziemi, gdzie powita go gromada barczystych mężczyzn w garniturach i wszystko kompletnie się popieprzy. Błyskawicznie analizuje rozmaite scenariusze, odrzucając je kolejno. Wyskoczyć z samolotu nad oceanem? Uciec tylnymi drzwiami zaraz po wylądowaniu? Wziąć zakładnika? Żaden z tych pomysłów nie daje nawet iluzorycznej nadziei na powodzenie. Mógłbyś tego użyć, przychodzi mu do głowy niespodziewany pomysł. Przecież to tylko kilka stewardes i być może kierownik pokładu. Nie zdołają cię powstrzymać. To szalony, zwariowany pomysł, ale szybko rozgościł się w jego głowie, ułożył się na leżaku, otworzył piwo i ani myśli odejść. Rozważa go przez dobry kwadrans, a w tym czasie personel pokładowy ze wszystkich sił stara się go ignorować. Uruchomienie urządzenia w lecącym samolocie łatwo może go zabić. Albo nie. Wszystko zależy od tego, dokąd się przeniesie. Czy pojawi się w miejscu, w którym włączył maszynę, czyli w powietrzu, kilka tysięcy metrów nad Pacyfikiem? Czy raczej pokona taką samą drogę, jaką miał do pokonania samolot, i wróci do świata już po wylądowaniu? Jest jeszcze kwestia energii: czy wystarczy jej na dokonanie nieplanowanego skoku? Szkoda, że nie miałem czasu na poważną próbę, przemyka mu przez myśl. W końcu Tak podejmuje decyzję tak samo, jak wszystkie ważne decyzje w życiu: waha się, namyśla i zastanawia, po czym przystępuje do szaleńczego, kompletnie nieprzygotowanego działania. Zrywa się gwałtownie na nogi, z walizeczką w rękach wyskakuje na przejście między rzędami foteli i zanim stewardesy zdążą choćby wskazać na niego palcem, wślizguje się do toalety, zatrzaskuje drzwi i zamyka zasuwkę. Walizeczka jest za duża, żeby zmieścić się na półeczce przy umywalce, kładzie ją więc na opuszczonej desce klozetowej i spogląda na swoje odbicie w lustrze. Wygląda gorzej, niż mu się wydawało: sińce pod oczami, szaleńczy uśmiech przyklejony do twarzy. Ma na sobie granatowy tiszert z napisem MARIO ZWYCIĘZCA i czarny sportowy płaszcz, włosy na głowie sterczą mu jeszcze bardziej niż zwykle. Całość wywiera dość niepokojące wrażenie – nic dziwnego, że stewardesy są zdenerwowane. Rozlega się sygnał i zapalają się napisy ZAPIĄĆ PASY. Ktoś puka do drzwi. – Proszę pana! Proszę pana, trzeba zająć miejsce!

Tak wie, że to kłamstwo. Z samolotem wszystko jest w porządku, to on jest przyczyną zamieszania. Nie zwracając uwagi na pukanie, siada na sedesie, kładzie walizeczkę na kolanach, otwiera oba zamki i podnosi wieko. Maleńkie pomieszczenie natychmiast wypełnia delikatna zielona poświata, falująca i zmienna niczym miniaturowa zorza polarna. Bez względu na to, ile razy już ją oglądał, Tak wciąż jest zdania, że to jedno z najpiękniejszych zjawisk na świecie. W teczce znajduje się okrągły szklany panel, z którego wydobywa się zielony blask, sześć metalowych gałek oraz pięć małych lampek. Trzy z nich – co prawda słabo – świecą na czerwono; to dobry znak. Jeśli to wskaźniki naładowania baterii (a Tak jest prawie pewien, że tak właśnie rzeczy się mają), to zapas energii powinien wystarczyć na trzy skoki. Rzecz jasna, nie ma całkowitej pewności, że czerwone lampki pełnią właśnie taką funkcję. Bądź co bądź, nie on skonstruował to urządzenie. On tylko ukradł je i uciekł z nim z kraju. Stewardesa puka ponownie, mocniej. Tak wciąż nie zwraca na nią uwagi. Z kieszeni spodni wyjmuje mały notes w skórzanej oprawie. Wystawiwszy koniuszek języka, zaczyna go wertować. Strona za stroną pokryte są liczbami sprawiającymi wrażenie zupełnie przypadkowych oraz nagryzmolonymi obok nich notatkami. 121030 – Pustkowie 272188 – Pustkowie 713210 – Fałszywy Londyn 943471 – Nieźle, ale mało jedzenia. 542110 – Pustkowie 111111 – Nigdy więcej! 212676 – Pustkowie 121300 – Chyba najlepsze! Aktualizacja: łącznik nie żyje. I tak dalej, strona po stronie, setki zapisków, linijka po linijce. Tak przesuwa palcem od lewej do prawej, z góry na dół, pospiesznie przerzuca kartki. Pukanie do drzwi zamienia się w gwałtowne walenie, któremu towarzyszy gniewny męski głos: – Ej, ty! – woła głos. – Wychodź stamtąd albo wyłamiemy drzwi! Głos należy do któregoś z pasażerów. Jest nie tylko donośny, ale i niewyraźny, po solidnej dawce alkoholu wysączonego podczas lotu. Tak uświadamia sobie, że nie ma czasu na wykonanie prawidłowo przygotowanego skoku. Po krótkim zastanowieniu wybiera wpis w środkowej części notesu: 131200 – Ogólnie bezpiecznie, ale uwaga na kwaśny deszcz. Rękawem marynarki ociera pot z czoła, chowa notes do kieszeni. Zza drzwi dobiega gwar podniesionych głosów. Coraz więcej pasażerów dołącza do podekscytowanego tłumu. Najczęściej powtarzane słowa to „walizeczka” i „bomba”, i Tak już rozumie, jaką informację jego pracodawcy przekazali liniom lotniczym. Jeśli załoga jest przekonana, że ma do czynienia z bombą, nie będzie jej dotykać. Zatrzymają go i będą czekali na pojawienie się specjalistów od ładunków wybuchowych. Cóż prostszego niż przysłać swoich ludzi, odzyskać walizeczkę i zawieźć ją z powrotem do Australii? – Cwane dranie – mamrocze Tak. Przekręca pierwszą gałkę o jedno kliknięcie w prawo. Zielona poświata przybiera na sile, z wnętrza urządzenia zaczyna dobiegać przytłumione brzęczenie. Drugą gałkę przekręca o trzy pozycje, trzecią o

jedną, a czwartą o dwie. Po każdym kliknięciu brzęczenie staje się coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. Zmienia się także jego barwa i wysokość. Po ostatnim kliknięciu brzęczenie przypomina nieziemsko piękny akord. Drzwiami wstrząsa potężne uderzenie. Ktoś – zapewne rozgniewany pijak – doszedł do wniosku, że pora skończyć z uprzejmościami i zabrać się do działania. Kolejne kopnięcie, a potem przerwa, ponieważ dźwięk emitowany przez walizeczkę staje się jeszcze bardziej intensywny. Tak uśmiecha się; wyobraża sobie pasażerów stłoczonych przy drzwiach, zza których wydobywa się zagadkowa zielona poświata, i odważniaka, który postanowił sforsować je i zostać bohaterem. Podejrzewam, panie Nawalony, że nie jesteś w tej chwili ich ulubieńcem, myśli. Akord rozbrzmiewa coraz donośniej. Kiedy Tak uznaje, że dźwięk osiągnął już maksymalne natężenie, wyciera spocone dłonie o spodnie, kładzie je na szklanym panelu i czeka. Już od dawna nie był tak bardzo zdenerwowany, ale i podekscytowany. Jeśli się uda, wszystkich zainteresowanych czeka nie lada niespodzianka. Jeśli nie… Cóż, przynajmniej przekona się, jak to jest wzlecieć ku śmierci. Blask staje się niemal oślepiający, palce Taka wydają się rosnąć, wydłużać, robią się niewiarygodnie cienkie, wreszcie nikną. Jego głowę wypełnia znajoma mgła, bezładnie wymieszane wspomnienia i myśli tworzą półprzezroczystą, mylącą zasłonę. Ma jeszcze tylko tyle czasu, żeby pożałować, że nie zdążył się porządnie najeść, kiedy blask wypełnia cały jego świat. Eksplozja błysku, potężny ryk z wnętrza teczki, a potem nic. Kilka sekund później drzwi ustępują z trzaskiem, do toalety wpada z impetem mocno podchmielony, potężny mężczyzna, potyka się, traci równowagę i wali twarzą prosto w urynał ze stali nierdzewnej. Macając na oślep w poszukiwaniu jakiegoś oparcia, trafia ręką w sedes i przebija jego cienkie metalowe dno. Kiedy wyjmuje rękę, jest aż do łokcia pokryta odrażającą, błękitną breją. Tłoczący się za nim ludzie cofają się odruchowo o krok, po czym niemal natychmiast robią krok do przodu, jakby nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Trudno im się dziwić, ponieważ jest to kompletnie niemożliwe. Takahiro O’Leary zniknął.

Rozdział 4 Gdy tylko koła samolotu Taka dotykają nawierzchni pasa startowego, na spotkanie maszyny wystrzeliwuje kilkanaście czarnych SUV-ów. Od kwadransa port lotniczy w Los Angeles jest zamknięty dla ruchu powietrznego, co oznacza, że tysiące ludzi kręcą się bez celu, czekając, aż zostanie obsłużony ten jeden samolot. Kiedy 747 włącza wsteczny ciąg, po jego obu stronach pędzą już samochody z wyjącymi syrenami, prowadzone przez mężczyzn i kobiety w służbowych strojach i z mikrosłuchawkami w uszach. Po chwili pozycję za samolotem zajmuje duża furgonetka z napisem SWAT na burcie. Przez okno wychyla się mężczyzna z kwadratową szczęką, w hełmie, i celuje do boeinga z dużego pistoletu maszynowego, jakby się spodziewał, że lada chwila przez tylne drzwi wyskoczy ktoś i będzie strzelał gdzie popadnie. Nawet jak na Los Angeles to niespotykana demonstracja siły i gdyby Tak był w samolocie, z pewnością śmiałby się do rozpuku. Ale Taka tam nie ma. Tak O’Leary zniknął bez śladu i stąd całe to zamieszanie. Zamiast zatrzymać się przy rękawie, samolot kieruje się ku niewielkiemu, nieużywanemu hangarowi na skraju lotniska. Dopiero tam zaczyna się główna część przedstawienia, ponieważ w hangarze zgromadzili się przedstawiciele chyba wszystkich agencji rządowych; kontrolerzy ruchu lotniczego, agenci TSA, funkcjonariusze policji Los Angeles, FBI, zarządzający portem lotniczym, celnicy i pracownicy Urzędu Imigracyjnego, a nawet kilku niezidentyfikowanych dużych facetów z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wszyscy stoją pod ścianami i rozmawiają przyciszonymi głosami. Jeśli ktoś pracuje w jakiejkolwiek agencji z mnóstwem wielkich liter w nazwie, bez wątpienia powinien znaleźć się właśnie tutaj. Maszyna wtacza się do hangaru i zatrzymuje, wirniki obracają się coraz wolniej, aż wreszcie całkiem nieruchomieją. Przez prawie czterdzieści minut dzieje się niewiele, jeśli nie liczyć ożywionej dyskusji między dowódcami oddziałów wszystkich agencji, dotyczącej sposobu wyprowadzenia pasażerów oraz tego, kto pierwszy powinien wejść na pokład. W pewnej chwili do przednich drzwi podjeżdżają ruchome schody, ale zaledwie kilka minut później zostają zabrane. Ożywiona dyskusja zmienia się w dyskusję gorącą, w rękach pojawiają się telefony komórkowe, wybierane są numery rozmaitych ważnych osób. Pasażerowie wyglądają przez owalne okienka z mieszaniną irytacji i lęku. Siedzący z tyłu wiedzą, że wydarzyło się coś dziwnego, ci z przodu zaś muszą zadowolić się plotkami rozpuszczanymi przez tamtych. W kokpicie obaj piloci rozmawiają przez radio i bez końca manipulują przy rozmaitych przyciskach. Wreszcie schodki podjeżdżają ponownie, a oddział SWAT zajmuje pozycje: czterech ludzi z dużymi pistoletami maszynowymi pod samolotem, czterech kolejnych na stopniach. Gdy tylko osiągają gotowość – sygnalizują to zupełnie niepotrzebnie skomplikowanymi gestami – człowiek z FBI przechodzi między nimi i zatrzymuje się przy drzwiach. Pasażerowie mają nadzieję, że lada chwila zostaną aresztowani albo polani wodą z armatek, albo zdarzy się cokolwiek innego, ponieważ są gotowi zgodzić się na wszystko, byle tylko nie spędzić choćby minuty dłużej w tym przeklętym samolocie. Nic z tego. Funkcjonariusz FBI już sięga do klamki, kiedy nagle zaczyna z uwagą wsłuchiwać się w głos dobiegający ze słuchawki w jego uchu, po czym odwraca się plecami do drzwi. – No nie! – woła ktoś w samolocie z bezsilną desperacją. Na szczęście tym razem nie musi czekać długo, ponieważ do funkcjonariusza FBI dołączają dwaj potężnie zbudowani pracownicy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i drzwi wreszcie zostają otwarte. Wyprowadzanie pasażerów z samolotu trwa prawie dwie godziny. Zaraz po wyjściu z maszyny każdy

jest legitymowany przez człowieka z ABW, a następnie schodzi po schodkach i wzdłuż szpaleru uzbrojonych policjantów zmierza w kierunku kąta hangaru. W tym czasie znudzony mężczyzna w grubych okularach porównuje ich dane z dostarczoną przez linie lotnicze listą pasażerów. Po stwierdzeniu, że pasażerowie rzeczywiście są tymi, za których się podają, odprowadza się ich na drugi koniec hangaru, gdzie mocno zażenowana przedstawicielka przewoźnika proponuje im kawę albo napój orzeźwiający, częstuje kanapką i z wymuszonym uśmiechem wysłuchuje żalów i pretensji. Następnie pasażerom pozwala się swobodnie kręcić po niewielkiej, wydzielonej części hangaru, cuchnącej opiłkami metalu i starym paliwem. Kilku bardziej doświadczonych zwija się w kłębek na podłodze i zasypia, większość jednak albo stoi, albo siedzi z kwaśnymi minami. W tym samym czasie rozmaici funkcjonariusze państwowi wyjmują bagaże z luków samolotu. Na oczach pasażerów wszystkie walizki, torby i oklejone byle jak taśmą pudło jest otwierane i gruntownie przeszukiwane, na wypadek gdyby zaginionemu podróżnemu z Australii udało się wpełznąć do przestrzeni bagażowej i skurczyć się do rozmiarów kanapki z pastą jajeczną. W pewnej chwili jeden z agentów wyciąga z bocznej kieszeni jakiejś torby foliową torebkę z czterema skrętami, ale – ku nieopisanej uldze pewnego nastolatka z Brisbane – wrzuca ją z powrotem i szuka dalej. Podczas gdy pasażerowie są przesłuchiwani albo dają upust frustracji, wrzeszcząc na nieszczęsną przedstawicielkę linii lotniczych, agenci zaś przetrząsają bagaże, nadjeżdża niewielka cysterna i zatrzymuje się pod skrzydłem samolotu. Dwaj mężczyźni w kombinezonach roboczych łączą ją za pomocą elastycznego przewodu z pojemnikiem na ścieki. Po dziesięciu minutach, wypełnionych odgłosami ssania i bulgotania, zbiornik samolotu jest pusty, cysterna pełna, a niezbyt szczęśliwy funkcjonariusz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zagląda do wnętrza zbiornika z latarką w jednej dłoni, drugą przyciskając koniec krawata do ust. Zaraz po tym, jak ogłasza oficjalnie, że zbiornik jest sprawdzony, jeden z ubranych w kombinezony mężczyzn zaczyna grzebać długim metalowym prętem w cysternie. Wszyscy nasłuchują w napięciu, jakby oczekiwali, że lada chwila rozlegnie się bolesny okrzyk zaginionego pasażera, ale pręt tylko obija się o metalowe ściany. Następnie wszyscy pasażerowie zostają załadowani do dużego autobusu z żółtym dachem. Przedstawicielka linii lotniczych, której jedna ze stewardes dała dwie aspiryny i butelkę Jacka Danielsa, mówi coś do mikrofonu. Reakcją na jej słowa są gniewne pomruki i okrzyki, które jednak cichną natychmiast, gdy do autobusu wchodzi jeden z antyterrorystów w hełmie, kuloodpornej kamizelce i z pistoletem maszynowym pod pachą. Autobus odjeżdża w chmurze spalin, by wysadzić pasażerów na zapleczu jednego z terminali, gdzie przez siedem kolejnych godzin będą odpowiadać na pytania dotyczące człowieka, którego większość z nich nawet nie widziała podczas lotu. Pewien szczególnie zdenerwowany mężczyzna – który zdążył już wytrzeźwieć i obecnie znajduje się w fazie ostrego kaca – opowiada mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak starał się ocalić samolot, wyważając drzwi toalety, ale nie jest w stanie dostarczyć żadnych użytecznych informacji. W końcu komuś udaje się dodzwonić do lokalnych mediów, które natychmiast zjawiają się tłumnie, żądając wyjaśnień, kto i dlaczego przetrzymuje amerykańskich obywateli wbrew ich woli. Rzecznicy stają przed lasem mikrofonów, operatorzy filmują zapłakane dzieci wołające rodziców, chaos narasta w błyskawicznym tempie. W tej sytuacji agencje poddają się i wypuszczają pasażerów. Żadna z nich nie jest z tego zadowolona, ale nie mają wyboru. Pasażerowie są czyści, samolot również. Stróże prawa mogliby już tylko rozebrać go na części i sprzedać na złom. Taka nigdzie nie ma. Jakimś cudem dorosły mężczyzna zdołał zniknąć z pasażerskiego odrzutowca lecącego jedenaście tysięcy metrów nad Pacyfikiem. Agenci w końcu odjeżdżają, żeby zająć się pisaniem raportów i wyjaśnianiem szefom, co się właściwie stało. Samolot zostaje wyprowadzony z hangaru; sprzątaczki, które wreszcie mogą zabrać się

do pracy, nie mają najmniejszego pojęcia, o co to całe zamieszanie. Zmrok zamienia się w noc, ta ustępuje miejsca świtowi, a o dziesiątej rano na pokład ładuje się nowa gromada radosnych pasażerów i zaczyna upychać w schowkach absurdalnie wielkie bagaże. Żaden z nich nie podejrzewa, że kosmiczne zamieszanie na lotnisku, które poprzedniego dnia śledzili w telewizji, miało źródło w tym właśnie samolocie. Pasażerowie pierwszej klasy sączą sok pomarańczowy z wódką, pozostali zaś przeglądają czasopisma i zastanawiają się, jakie filmy będą pokazywane podczas lotu. W chwili gdy pilot zamierza uruchomić silniki, w tylnej części maszyny rozlega się potworny hałas. Dźwięk nie milknie, towarzyszą mu okrzyki zdziwienia i niepokoju, które przybierają na sile, kiedy przez szpary w drzwiach toalety wydobywa się jaskrawy, zielonkawy rozbłysk. Zanim zdąży wybuchnąć panika, drzwi otwierają się z hukiem i z toalety wypada mężczyzna ze srebrzystą walizeczką. Ma na sobie poszarpaną koszulę, a na jego twarzy i klatce piersiowej widnieją sinoczerwone zadrapania. Jeden but ma nadtopiony, w związku z czym otacza go swąd przypalonej gumy i plastiku. Najbardziej niepokojące jest jednak to, że z jego czarnych, zmierzwionych włosów unosi się dym. Pasażerowie gapią się na niego, on na nich, a potem uśmiecha się coraz szerzej i szerzej, niemal zaraźliwie, by wreszcie unieść brwi i radośnie oznajmić zdumionym widzom: – A niech mnie szlag trafi! Jednak się udało! Potem, zanim ktokolwiek zdąży zareagować, otwiera tylne drzwi samolotu, wyskakuje na płytę lotniska i oddala się pędem prosto w piękny poranek w Los Angeles.

Rozdział 5 Podłoga nie daje się doczyścić. Chociaż Samira pracuje już od dobrych siedmiu godzin, to bez względu na to, jak mocno i długo szoruje, zawsze zostaje jakaś plama. W tej chwili z maniakalnym zacietrzewieniem trze gąbką płytkę niedaleko kuchenki. Kiedy przesuwa ją w przód, płytka jest czysta, kiedy cofa gąbkę, na płytce pojawia się cienki czerwony ślad. Reszta podłogi w mieszkaniu – całe dwadzieścia siedem metrów kwadratowych – lśni niewiarygodną czystością. Ktoś cierpiący na chroniczne osłabienie układu odpornościowego mógłby przeprowadzić na niej operację, jedząc równocześnie kanapkę, a i tak skończyłby z mniejszą liczbą bakterii w organizmie, niż zaczynał. Gdyby tylko nie ta jedna, głupia smuga… Doprowadza ją do szału. Ma posiniaczone kolana i ręce, ubrana jest tylko w sprany wojskowy podkoszulek i czarne bokserki. Od silnej woni wybielacza pieką ją oczy. Zużyła już trzy gąbki; skutkiem nieustającego tarcia zamieniły się w bezkształtne garście żółtych strzępków. Mimo to Samira nie przestaje. Przeklęta czerwona smuga dręczy ją niczym koszmar ze snów lady Makbet. W przód – czysto. Wstecz – czerwono. W przód – czysto. Wstecz – czerwono. Znowu płacze, z powodu piekących oczu albo frustracji, albo z obu przyczyn naraz. Od ciągłego ściskania gąbek ma palce zakrzywione jak szpony, kolana bolą potwornie, wgniatane od wielu godzin w twarde podłogowe płytki, lecz mimo to Samira się nie poddaje. Załatw tę czerwoną smugę. Odpoczniesz, gdy ją załatwisz. Samira przesuwa gąbkę ku sobie i czerwona smuga pojawia się znowu, jeszcze szersza i wyraźniejsza niż do tej pory. Z ust dziewczyny wydobywa się cichy jęk, z rozmachem wpycha gąbkę do wiadra z płynem do czyszczenia podłóg. Potworny ból przeszywa jej ramię i eksploduje w głowie. Samira z krzykiem wypuszcza gąbkę, cofa lewą rękę, przyciska ją do piersi i przytrzymuje prawą ręką, jakby chciała uniemożliwić jej ucieczkę. Palce pieką żywym ogniem; zwija się w kłębek na podłodze, z całej siły zaciska powieki i czeka, aż ból się zmniejszy. Przez sekundę obawia się, że zemdleje, w końcu jednak zaczyna odczuwać ulgę. Ból nie minął, nie ma o tym mowy, ale przynajmniej nie jest już tak paraliżujący jak jeszcze przed kilkoma minutami. Kładzie się na wznak, otwiera oczy i wpatruje się w słabe światło kuchennej żarówki. Dostrzega kilka strzępków kurzu na przewodzie elektrycznym; notuje sobie w pamięci, żeby je usunąć, gdy tylko zdoła podnieść się na nogi. Szybkie spojrzenie rzucone na kuchenkę i lodówkę pozwala jej stwierdzić, że są nienagannie czyste. Na całe szczęście – gdyby miała wysprzątać całą kuchnię, chyba całkiem by odleciała. W mieszkaniu jest jedno okno, które otworzyła, by pozbyć się choćby części wyziewów. Kiedy tak leży na podłodze i zastanawia się, czy spojrzeć na rękę, słyszy, jak ulicą poniżej przechodzi grupa ludzi. Są pijani, śmieją się i krzyczą, i przez chwilę potwornie im zazdrości. Jednak zaraz potem przed jej oczami pojawia się obraz ze wspomnień: odcięta głowa z otwartymi oczami, która gnije w promieniach słońca na pustyni. Wycięto z niej język, a na czole wyrżnięto nożem wyraz ZDRAJCA. Zazdrość natychmiast zamienia się w rozpacz. Kiedyś znała właściciela głowy, nawet zaprosił ją do domu na herbatę, ale teraz stał się tylko jedną z pozycji na długiej liście okropieństw. Samira potrząsa głową, by uwolnić się od przerażającej wizji, po czym skupia uwagę na zranionej ręce. Skórę na kostkach palców ma zdartą do krwi. Przez chwilę spogląda to na obtarte palce, to na podłogę, aż wreszcie uświadamia sobie, skąd bierze się czerwona smuga. Prawie od godziny stara się

zetrzeć z podłogi własną krew. – Świetnie – mamrocze pod nosem. – Muszę teraz wyrzucić gąbkę. Połączone skutki bezsenności i wydzielania adrenaliny sprawiają, że pomysł wydaje jej się niezwykle zabawny, więc chichocze jak szalona. Wciąż się śmiejąc, przetacza się na bok, podpiera się zdrową ręką i wstaje z podłogi. Chwiejnym krokiem, ani na chwilę nie przestając chichotać, idzie do łazienki, gdzie zrzuca na podłogę kolejne buteleczki i opakowania, aż wreszcie znajduje bandaż i tubkę maści przeciwzakażeniowej. Tak uzbrojona, Samira siada na sedesie – który przydałoby się porządnie wyczyścić, choć pamięta, że robiła to nie dalej jak wczoraj – i wyciska solidną dawkę maści na otarte kostki, po czym owija dłoń bandażem. Działa szybko, bez zastanowienia, i niebawem jej ręka przypomina dużą białą piłkę do futbolu. Usatysfakcjonowana, przykleja koniec bandaża plastrem, następnie przez jakiś czas obserwuje opatrunek, by sprawdzić, czy nie przesącza się krew. Ból powraca z pełną siłą; Samira zastanawia się, czy zostało jej jeszcze trochę oxycontinu. Schyla się, żeby poszukać pod szafką zagubionych pastylek, ale przerywa jej dźwięk dzwonka. Nie ma pojęcia, skąd dobiega ten odgłos, wstaje więc i chwiejnym krokiem wraca do części pokojowo- kuchennej mieszkania. Dźwięk wydaje się jakby znajomy. – Telefon? – rzuca pytanie w pustkę. – Czy to mój telefon? Od kilku tygodni nikt do niej nie dzwoni, zdążyła więc zapomnieć, jak brzmi sygnał jej telefonu komórkowego. Dzwonienie powtarza się raz po raz, Samira nabiera pewności. – Tak – mówi głośno. – To mój telefon. Tylko gdzie ja go… Niepewnie stawiając kroki, zatacza coraz szersze kręgi, aż dźwięk staje się donośniejszy. Po kilku niedanych próbach wreszcie podchodzi do białego laminowanego blatu i zagląda za duży imbryk do herbaty, gdzie jej komórka tkwi w ładowarce i dzwoni wesoło. Samira wpatruje się w wyświetlacz, po chwili mgła spowodowana bólem ustępuje sprzed oczu. NUMER NIEZNANY. – Nie wiem, kto to jest – mówi do imbryka, ale nie otrzymuje odpowiedzi, więc wyciąga zdrową rękę i powoli zaciska palce na telefonie. Aparat jest jeszcze w połowie drogi do jej ucha, kiedy Samira słyszy dobiegający z niego ni to szum, ni to świst, który kojarzy jej się z konwojem pędzącym przez burzę piaskową. – Halo? Z powodu chemicznych oparów wypełniających mieszkanie jej głos jest zachrypnięty i skrzeczący. – Sam?! – Głos w telefonie, dla odmiany, jest radosny i dźwięczny. – Czy to ty, Sam? Samira mruga gwałtownie, a wtedy mgła powraca. Sam? Nikt do mnie tak nie mówi od czasu, kiedy… – Kto mówi? – To ja! – To znaczy kto? – pyta znacznie głośniej niż poprzednio. – To ja, Sam! Tak! Aparat wysuwa się jej z ręki i upada na podłogę. Samira ma wrażenie, że głos, który wciąż się rozlega, dociera do niej z ogromnej odległości. Mgła gęstnieje, pole widzenia zawęża się, w końcu dziewczyna widzi jedynie duży, ozdobiony kwiatowym wzorem imbryk, unoszący się w oceanie czerni. Oszalałam, przemyka jej przez głowę, kiedy wokół imbryka zaczynają wirować białe, jaskrawe iskry. Tak jest, w końcu pękłam. Żegnaj, rzeczywistości. Mam nadzieję, że na oddziale w psychiatryku będzie czysto. Robi jej się słabo, ale jakoś bierze się w garść. Iskry stopniowo przygasają, mrok się cofa, do świata

powraca światło. Poruszając się jak ofiara nieudanego pokazu hipnotyzerskiego, podnosi telefon i przykłada go do ucha. – Przecież nie żyjesz! – syczy do głosu z drugiego końca linii. – Nie żyjesz, więc nie możesz do mnie dzwonić! – To nieprawda, Sam. – Powiesiłeś się w pokoju w motelu. Był pogrzeb. Nie żyjesz. – Sam, klnę się na Boga, to nieprawda! Owszem, zamierzałem się powiesić, ale akurat wtedy zadzwonili z jednej takiej firmy, zgodziłem się dla nich pracować, a oni upozorowali moją śmierć. – Nie wierzę ci. – Dolna warga Samiry zaczyna drgać. – Zaraz się rozłączę. – Zaczekaj! Zaczekaj! Posłuchaj, pamiętasz ten wieczór, kiedy pojechaliśmy we dwoje do klubu na koncert zespołu Kelly’ego, ale on tak się nawalił, że zagrał trzy utwory, a potem przewrócił keyboard i uciekł ze sceny? Albo to, jak poszliśmy na plażę i o mało się nie utopiłem, i musiałaś wyciągać mnie z wody? No? Daj spokój, przecież musisz to pamiętać! Albo… Albo to, jak cię pocałowałem? W usta! Na tylnym siedzeniu w samochodzie Hilary, a ty wtedy powiedziałaś, że twój ojciec mnie zabije, a ja odpowiedziałem „Banzai!”, a ty zaczęłaś się śmiać? Sam, to naprawdę ja! Pod Samirą uginają się nogi, dziewczyna osuwa się na wyszorowaną podłogę. Próbuje coś powiedzieć, ale nie może, bo ma ściśnięte płaczem gardło. W głowie słyszy głos, który nakazuje jej natychmiast przestać płakać i powiedzieć coś sensownego, ona jednak jest w stanie myśleć tylko o tym, że jej przyjaciel jednak żyje. Emocje są tak silne, że Samira nie panuje nad nimi. – Sam? Sam, jesteś tam? – Tak, mój Boże! Gdzie się podziewałeś? Świst w tle przybiera na sile. Samira uświadamia sobie, że Tak rozmawia z nią, jadąc samochodem. Sądząc po wyciu wiatru, jedzie bardzo szybko. – Boże, Sam, przykro mi! – krzyczy. – Cholernie mi przykro! Nie mogłem cię zawiadomić, że nic mi nie jest, nie mogłem ryzykować! Pracuję dla okropnych ludzi, nie mam pojęcia, do czego mogliby się posunąć. Słuchaj, wytłumaczę ci wszystko, gdy się zobaczymy, ale najpierw musisz coś dla mnie zrobić. To najważniejsza rzecz, jaką zrobiłaś w życiu, więc musisz mnie uważnie wysłuchać i niczego nie zepsuć, zgoda? Samira kiwa głową, uświadamia sobie, że Tak przecież tego nie widzi, więc wydaje z siebie skrzeczący odgłos, który można uznać za zgodę. Wzrok znowu jej się mąci, zaraz potem wyostrza się na krwawej smudze obok wiadra. Przez krótką cudowną chwilę Samira rozkoszuje się świadomością, że nic, ale to nic ją to nie obchodzi, a potem Tak mówi dalej: – Za jedenaście godzin z lotniska Kennedy’ego w Nowym Jorku startuje samolot TransAir do Omaha. Musisz w nim być. – Co takiego? Tak, zaczekaj. Ja nie mogę wsiąść do samolotu. – Musisz. Samira odczuwa wielką pokusę, żeby odłożyć telefon i znowu złapać za gąbkę. – Tak, ja nawet nie jeżdżę metrem. Posłuchaj, nie było cię tak długo, a w tym czasie… w tym czasie przydarzyło mi się sporo rzeczy, i ja… Nie mogę. Po prostu nie mogę. Do świstu powietrza i wycia wiatru dołącza jeszcze jeden dźwięk, który brzmi jak policyjna syrena. Tak milknie na kilka sekund. Samira wyraźnie wyczuwa jego strach. Wycie syreny narasta jeszcze przez chwilę, po czym zaczyna cichnąć w oddali.