Kiedyś byłaś znacznie bardziej… „bardziejsza”.
Straciłaś swoją bardziejszość.
Szalony Kapelusznik do Alicji
w filmie Alicja w Krainie Czarów (2010)
Rozdział 1
Droga Lucy Silchester,
w poniedziałek 30 maja masz spotkanie.
Nie czytałam reszty. Nie musiałam – i tak wiedziałam, o co chodzi.
Zgadłam natychmiast, gdy tylko po powrocie z pracy do wynajętej
kawalerki zobaczyłam list leżący w połowie drogi od drzwi wejściowych
do kuchni, na spalonej części dywanu, tam gdzie dwa lata wcześniej
przewróciła się choinka, przysmalając światełkami dywanowe włoski.
Tani i stary dywan, wybrany przez skąpego właściciela mieszkania,
przypominał zresztą raczej zszarzałą wykładzinę i wyglądał tak, jakby
deptało go w przeszłości więcej osób niż słynne „przynoszące szczęście”
genitalia turyńskiego byka z mozaiki w mediolańskiej Galerii Wiktora
Emanuela II. Podobne tekstylne cuda wyściełały nasz biurowiec, co było
już bardziej na miejscu, bo akurat tamtejsze podłogi były przeznaczone
nie dla bosych stóp, lecz dla lśniącego skórzanego obuwia, które
przemieszczało się równomierną strugą między boksami a fotokopiarką,
między fotokopiarką a automatem do kawy i między automatem do
kawy a schodami przeciwpożarowymi, dokąd wszyscy wykradali się
zapalić, ponieważ – o ironio – tylko tam papierosowy dym nie
uaktywniał alarmu. Sama też wzięłam udział w poszukiwaniach
najodpowiedniejszego schronienia dla pokątnych palaczy, którzy,
wypierani przez wroga z kolejnych zakamarków, natychmiast
podejmowali wysiłki w celu zapewnienia sobie nowej kryjówki. Ta
najnowsza była łatwa do wytropienia: znaczyły ją zalegające setkami
niedopałki – wyssane do cna przez spanikowanych, pogrążonych
w amoku nałogowców doczesne szczątki papierosów, których dusze
unosiły się jak obłok w czyichś płucach, podczas gdy ciała, porzucone
i przydeptane, kończyły w stosikach na podłodze. Żadne inne miejsce
w budynku nie wzbudzało porównywalnej czci: ani kąt z automatem do
kawy, ani drzwi wyjściowe o osiemnastej, ani – już na pewno – krzesło
naprzeciw biurka Edny Larson, naszej szefowej, która połykała dobre
chęci jak zepsuta maszyna pożerająca monety, lecz niezdolna wypluć
w zamian upragniony batonik.
List leżał więc sobie na moim brudnym przysmalonym dywanie.
W kremowej kopercie z ozdobnego papieru, z wykonanym czcionką
George Street wielkim nadrukiem – który w oznajmiającej moje
nazwisko czerni nie pozostawiał nawet cienia wątpliwości co do adresata
– oraz, obok, ze złotą tłoczoną pieczęcią w kształcie trzech połączonych
zawijasów.
Potrójna spirala życia. Wiedziałam już, co to jest, ponieważ
dostałam wcześniej dwie podobne przesyłki i zdążyłam wygooglować
sobie ten symbol. Nie stawiłam się na żadne z zaproponowanych w nich
spotkań. Nie zadzwoniłam również pod podany numer, żeby je przełożyć
lub odwołać. Po prostu zignorowałam sprawę, zamiotłam ją pod dywan –
czy też pod to, co z niego zostało po upadku nieszczęsnej choinki –
i zwyczajnie o niej zapomniałam. Tyle że nie do końca. Nigdy tak
naprawdę nie przestaniesz pamiętać o czymś, co zrobiłeś, choć, jak
dobrze wiesz, nie powinieneś. Takie rzeczy pałętają się w twojej
świadomości, snują się po jej obrzeżach niby złodziej przeprowadzający
rekonesans przed skokiem. Widujesz je, jak teatralnie czają się obok
w pasiastej czerni i bieli i chowają za skrzynką pocztową, gdy znienacka
się odwracasz, by stawić im czoło. Albo pojawiają się niczym znajoma
twarz, która miga ci w tłumie, a potem znika. To jak irytująca wersja
zabawy z Gdzie jest Wally? – skazane na klęskę szukanie czegoś, co nie
opuszcza twoich myśli nawet na moment: tej złej rzeczy, którą zrobiłeś,
nieodstępującej cię ani na krok.
I proszę, miesiąc po zignorowaniu przeze mnie drugiego listu
przyszedł kolejny, z nową datą spotkania, za to bez najmniejszej
wzmianki na temat braku reakcji z mojej strony przy dwóch poprzednich
okazjach. Zupełnie jak z moją matką: takie uprzejme nieprzyjmowanie
do wiadomości moich niestosownych zachowań zawsze sprawiało, że
czułam się jeszcze gorzej.
Wzięłam wytworną karteczkę za róg w dwa palce i musiałam
mocniej przekrzywić głowę, bo papier obrócił się na bok. Kot znów
zsikał się nie tam, gdzie trzeba. Co za ironia, doprawdy. Ale nie miałam
do niego pretensji. Fakt, że nielegalnie trzymałam zwierzę
w wielopiętrowym budynku w środku miasta, pracując w pełnym
wymiarze godzin, oznaczał, że mój kot nie miał szans, aby wyjść na
dwór i sobie ulżyć. Usiłując zwalczyć poczucie winy, wszędzie
w mieszkaniu poustawiałam oprawione zdjęcia świata zewnętrznego,
przedstawiające trawę, morze, skrzynkę pocztową, kamienie, samochody
na ulicy, park, inne koty, a także Gene’a Kelly’ego. To ostatnie służyło,
rzecz jasna, raczej moim potrzebom, ale żywiłam nadzieję, że pozostałe
fotografie zaspokoją wszelkie ewentualne tęsknoty mojego pupila za
wychodzeniem z domu. Albo za oddychaniem świeżym powietrzem,
nawiązywaniem przyjaźni czy zakochiwaniem się. Jak również za
śpiewaniem lub tańczeniem.
Ponieważ przez pięć dni w tygodniu najczęściej nie było mnie
w mieszkaniu od ósmej rano do ósmej wieczorem, a czasami nie
wracałam i na noc, nauczyłam swojego kota „wypróżniać się” – jak to
ujął koci trener – na papier, żeby stopniowo przyzwyczaić go do kuwety.
Dlatego koperta, jako jedyny kawałek papieru leżący na podłodze,
musiała go po prostu zmylić. Widziałam, jak pełen skruchy kręci się pod
ścianami. Wiedział, że źle zrobił. To coś, co zrobił, choć wiedział, że nie
powinien, czaiło się gdzieś w jego świadomości.
Nie cierpię kotów, ale tego polubiłam. Nazwałam go Pan Pan, od
Piotrusia Pana, dobrze wszystkim znanego fruwającego chłopca. Pan Pan
ani nie jest chłopcem, który nigdy nie dorośnie, ani – o dziwo – nie
potrafi fruwać, niemniej jednak między nim a Piotrusiem Panem istnieje
osobliwe podobieństwo i w swoim czasie takie imię wydało mi się jak
najbardziej odpowiednie. Znalazłam go w jakiejś zakazanej uliczce,
miauczącego wyjątkowo żałośnie. A może zresztą to ja tak miauczałam.
Czego właściwie szukałam w takim miejscu – niech pozostanie
tajemnicą, tak czy owak, potwornie lało, ja miałam na sobie beżowy
płaszcz i utopiwszy żal po stracie idealnego chłopaka w zbyt wielu
tequilach, dokładałam wszelkich starań, by zostać drugą Audrey
Hepburn, uganiając się za kotem i wołając „Kici, kici” jasnym
i niepowtarzalnym, acz stosownie zrozpaczonym głosikiem. Okazało się,
że kociak urodził się zaledwie dzień wcześniej, i to jako hermafrodyta.
W związku z tym został porzucony przez matkę albo przez właściciela –
albo przez nich oboje. Choć weterynarz powiedział, że mój nowy
podopieczny anatomicznie ma więcej cech samca niż samicy, wybierając
mu imię, odnosiłam wrażenie, że przez sam ten akt biorę na siebie
wyłączną odpowiedzialność za określenie również jego płci. Pomyślałam
wtedy o swoim złamanym sercu i o tym, że mój szef nie dał mi awansu,
bo uznał, że jestem w ciąży – chociaż to było po urlopie, a mojemu
dorocznemu wielkiemu żarciu zabrakło do uczty Tudorów jedynie
pieczonego dzika i tylko dlatego przez cały kolejny miesiąc miałam
okropne problemy z żołądkiem – tudzież o tym, jak to pewnej nocy jakiś
lump próbował mnie obmacywać w pociągu i jak, postawiwszy się
w pracy, zasłużyłam sobie u kolegów na miano suki, i doszłam do
wniosku, że mojemu kotu będzie łatwiej w życiu w męskiej roli. Sądzę
jednak, że podjęłam złą decyzję. Czasami nazywam Pana Pana Samanthą
albo Mary, albo jakimś innym żeńskim imieniem, a wtedy on spogląda
na mnie z wyraźną wdzięcznością, po czym mości się w jednym z moich
butów i tęsknie wpatruje się w obcas, jakby to był symbol świata,
którego został pozbawiony. Ale bez przerwy czynię dygresje, a miałam
opowiedzieć o liście.
Tym razem należało się stawić na spotkanie. Nie było rady. Nie
mogłam dłużej ignorować tych listów – nie chciałam drażnić ich
nadawcy.
Tylko kto to był?
Trzymając schnącą kartkę w dwóch palcach, znów przekrzywiłam
głowę, żeby ponownie odczytać wiadomość.
Droga Lucy Silchester,
w poniedziałek 30 maja masz spotkanie.
Z wyrazami szacunku
Życie.
Życie. No tak.
Moje życie mnie potrzebowało. Przechodziłam przez trudny etap
i przestałam zwracać na nie uwagę. Straciłam czujność i zajęłam się
innymi sprawami: kłopotami przyjaciół, problemami w pracy, ciągle
psującym się samochodem – takimi tam. Własne życie zupełnie
zaniedbałam. I teraz ono do mnie napisało, wezwało mnie po imieniu,
więc mogłam w tej sytuacji zrobić tylko jedno: pójść i spotkać się z nim
twarzą w twarz.
Rozdział 2
Czytałam wcześniej w kolorowych magazynach, że coś takiego się
zdarza, co wyjaśnia, dlaczego nie robiłam wokół całej sprawy wielkiego
halo. Ja w ogóle nie mam w zwyczaju nadmiernie się niczym podniecać,
taka już jestem. Niełatwo mnie zaskoczyć. Pewnie dlatego, że nic nie
wydaje mi się nieprawdopodobne. Wiem, brzmi to teraz tak, jakbym
wierzyła w cuda, ale nie, to też niekoniecznie. Spróbuję wyrazić się
lepiej: po prostu akceptuję, co się zdarza. Cokolwiek się zdarza. Więc
list od własnego Życia, choć niezwykły, nie był niespodziewany, już
raczej niewygodny. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że kwestia ta przez
bliżej nieokreślony czas będzie wymagała ode mnie sporo uwagi,
a przecież gdybym nie miała z tym problemu, w ogóle nie dostałabym
takich listów.
Rozbiłam nożem lód nawarstwiony w zamrażarce i zsiniałą
z zimna dłonią wydobyłam stamtąd mięsno-warzywną zapiekankę.
Czekając na piknięcie mikrofalówki, zjadłam tost. A potem jogurt.
Ponieważ zapiekanka wciąż nie była gotowa, wylizałam też wieczko.
Następnie uznałam, że otrzymanie takiego listu upoważnia mnie do
otwarcia butelki pinot grigio za 3,99 euro. Odkułam resztę lodu
z zamrażalnika, co skłoniło Pana Pana do pospiesznego ukrycia się
wewnątrz kalosza w różowe serduszka, ciągle, notabene, pokrytego
zaschłym błotem stanowiącym pamiątkę po letnim festiwalu muzycznym
sprzed trzech lat. Wyciągnęłam z zamrażarki zapomnianą butelkę wina,
zamarzniętego chwilowo na beton, i włożyłam do środka nową. O tej nie
zamierzałam zapomnieć. Nie mogłam. Była to ostatnia z kolekcji
trzymanej w piwniczce-z-narożnej-szafki-pod-słojem-z-ciasteczkami. Co
przywiodło mi na myśl ciasteczka. Czekając na zapiekankę, zjadłam dwa
z kawałkami czekolady. Wreszcie mikrofalówka piknęła. Wyłożyłam na
talerz nieapetyczną breję, wciąż zimną w środku, ale ponieważ zabrakło
mi cierpliwości, żeby zaczekać dodatkowe trzydzieści sekund, stanęłam
przy blacie i zaczęłam skubać ciepłe brzegi.
Kiedyś gotowałam – niemal codziennie. A jeśli akurat tego nie
robiłam, gotował mój ówczesny chłopak. Sprawiało nam to
przyjemność. Mieliśmy duże mieszkanie w zaadaptowanej piekarni,
z wysokimi od podłogi po sufit, oprawnymi w stal oknami i odsłoniętymi
oryginalnymi cegłami na większości ścian. Mieliśmy też otwartą,
połączoną z jadalnią kuchnię i prawie co weekend zapraszaliśmy na
kolację przyjaciół. Blake uwielbiał gotować, uwielbiał gości, uwielbiał
samą myśl o wszystkich naszych przyjaciołach, a nawet rodzinie,
zgromadzonych przy naszym stole. Uwielbiał gwar, jaki powstaje za
sprawą dziesięciu czy piętnastu osób, które śmieją się, rozmawiają,
jedzą, dyskutują. Uwielbiał też aromaty, tę parę nad garnkami, te ochy
i achy. Potrafił tak sobie stać przy kuchennej wyspie i opowiadając
idealnie dobranymi słowami jakąś historię, kroić cebulę, dolewać
czerwonego wina do wołowiny po burgundzku albo przypiekać
przewidziany na deser omlet norweski. Nigdy nie odmierzał żadnych
składników, a zawsze zachowywał idealne proporcje. We wszystkim.
Pisał o jedzeniu i podróżach, uwielbiał wszędzie jeździć i wszystkiego
próbować. Uwielbiał przygody. W weekendy nigdy nie siedzieliśmy
w domu, wspinaliśmy się jak nie na tę, to na tamtą górę, w czasie
wakacji wyprawialiśmy się do krajów, o których nigdy wcześniej nie
słyszałam. Dwa razy skakaliśmy oboje ze spadochronem, trzy razy – na
bungee. Blake był idealny.
A potem umarł.
Tak tylko żartuję: ma się doskonale. Nic mu się nie stało. Żart był
może trochę okrutny – zdaję sobie z tego sprawę. Ale się zaśmiałam.
Nie, Blake nie umarł. Jest cały i zdrowy. I wciąż idealny.
Ale go zostawiłam.
Prowadzi teraz program w telewizji. Umowę podpisał, kiedy
jeszcze byliśmy razem. Chodzi o program na kanale podróżniczym,
który kiedyś ciągle razem oglądaliśmy, i teraz czasem włączam go,
i patrzę na swojego byłego chłopaka przechadzającego się po Wielkim
Murze albo zajadającego na statku w Tajlandii pad thai. A on, jak już
w doskonale dobranych słowach zarysuje sytuację, nienagannie ubrany –
nawet po tygodniu łażenia po górach, kucania w krzakach i niegolenia
się – zawsze zwraca swoją idealną twarz w stronę kamery i mówi:
„Szkoda, że cię tu nie ma”. Tak się nazywa ten program. Przez długie
tygodnie i miesiące, które nastąpiły po naszym traumatycznym zerwaniu,
Blake, płacząc w słuchawkę, powtarzał mi, że nazwał go tak
na moją cześć i że ilekroć wypowiada te słowa, zwraca się do mnie,
tylko do mnie i do nikogo innego. Chciał wrócić. Dzwonił codziennie.
Potem co drugi dzień. Jeszcze później raz na tydzień, ale ja wiedziałam,
że długo ze sobą walczył, czekając na odpowiedni moment, by w końcu
zatelefonować. Wreszcie przestał dzwonić i zaczął wysyłać maile.
Długie maile, w których opisywał ze szczegółami, gdzie był i jak
samotny czuł się beze mnie – tak przygnębiające, że nie mogłam ich już
czytać. Więc przestałam mu odpisywać. Jego wiadomości stały się
krótsze. Mniej wylewne, mniej szczegółowe, choć zawsze pełne próśb,
żebyśmy się spotkali, żebyśmy do siebie wrócili. Nie twierdzę, iż się nie
wahałam: ostatecznie to idealny mężczyzna, a to, że idealny, przystojny
mężczyzna tak bardzo cię pragnie, niekiedy wystarcza, żebyś i ty znowu
go zapragnęła; ale zdarzało mi się to jedynie w chwilach słabości, kiedy
sama czułam się bardzo samotna. Nie chciałam tego. Nie żebym kogoś
spotkała – powtarzałam mu to wiele razy, mimo że pewnie byłoby
łatwiej, gdybym skłamała, bo wtedy on szybciej doszedłby do siebie. Nie
chciałam nikogo. Chciałam po prostu na chwilę zwolnić. Chciałam
przystanąć. Chciałam pobyć sama ze sobą.
Rzuciłam pracę i znalazłam sobie nową, o połowę mniej płatną,
w firmie produkującej sprzęt AGD. Sprzedaliśmy mieszkanie.
Wynajęłam kawalerkę wielkości maksymalnie jednej czwartej
któregokolwiek z moich wcześniejszych domów. Znalazłam kota.
Niektórzy powiedzieliby, że go ukradłam, ale tak czy owak, on lub ona
należy teraz do mnie. Niekiedy pod przymusem odwiedzam rodzinę,
w te zaś wieczory, gdy go nie ma – mojego byłego chłopaka, nie kota –
czyli często, od kiedy tak podróżuje, spotykam się zawsze z tymi
samymi znajomymi. Nie tęsknię za nim, a jeśli tak, włączam telewizor
i dostaję go akurat w takiej dawce, żeby znów poczuć się zadowolona.
Nie tęsknię za swoją pracą. Trochę za pieniędzmi, zwłaszcza kiedy
widzę coś w sklepie albo w gazecie, tyle że wtedy po prostu wychodzę
ze sklepu albo odwracam stronę i po sprawie. Nie tęsknię za podróżami
ani za gotowaniem dla przyjaciół.
I nie jestem nieszczęśliwa.
Nie jestem.
No dobra, skłamałam.
To on zostawił mnie.
Rozdział 3
Potrzebowałam pół butelki wina, żeby zdobyć się – nie, nie na
odwagę, nie brakowało mi odwagi, niczego się nie bałam, brakowało mi
chęci. Musiałam wypić pół butelki wina, żeby nabrać chęci na kontakt
z własnym Życiem, ale ostatecznie wybrałam numer podany w liście.
Czekając na połączenie, sięgnęłam po czekoladkę. Ktoś odebrał już po
pierwszym sygnale, więc nie zdążyłam jej przeżuć ani tym bardziej
połknąć.
– O, przepraszam – wybełkotałam. – Mam w ustach batonik.
– Nie szkodzi, kochanie, nie ma pośpiechu – odrzekł raźnie głos
starszej kobiety o miękkim akcencie kojarzącym się z amerykańską
szarlotką i Południem.
Szybko przeżułam i połknęłam. Następnie przepłukałam gardło
łykiem wina. Trochę mnie zemdliło.
– Już – odchrząknęłam.
– Co to był za batonik?
– Galaxy.
– Karmelowy czy z bąbelkami?
– Z bąbelkami.
– Mniam, mój ulubiony. W czym mogę pomóc?
– Otrzymałam list w sprawie poniedziałkowego spotkania.
Nazywam się Lucy Silchester.
– Tak, Silchester, mam panią w bazie. Odpowiada pani dziewiąta
rano?
– Cóż, tak naprawdę to nie dzwonię po to, żeby się umówić. Widzi
pani, trzydziestego maja w ogóle nie dam rady, pracuję.
Oczekiwałam, że odpowie coś w rodzaju: „Och, jak to niemądrze
z naszej strony zapraszać panią na spotkanie w tygodniu, najlepiej
zapomnijmy o całej sprawie”. Ale nic z tego.
– Dobrze, sądzę, że zdołamy coś wymyślić. O której pani kończy?
– O szóstej.
– Więc może siódma?
– Nie mogę, bo to urodziny mojej przyjaciółki, umówiłyśmy się na
kolację.
– W takim razie przerwa na lunch? Co pani na to?
– Muszę odstawić samochód do mechanika.
– Czyli podsumujmy: nie da pani rady przyjść na spotkanie, bo
w ciągu dnia pani pracuje, w czasie lunchu odstawia samochód do
mechanika, a wieczorem je kolację z przyjaciółmi.
– Tak. – Najeżyłam się nagle. – Czy pani to wszystko zapisuje?
Usłyszałam w tle coś jakby stukanie w klawisze. Wpadłam
w irytację. To oni się ze mną skontaktowali, nie na odwrót. To oni zatem
powinni się dostosować.
– Och, kochanie… – powiedziała kobieta po drugiej stronie, po
swojemu przeciągając sylaby: niemal widziałam, jak gorące kawałki
amerykańskiej szarlotki wypadają jej z ust wprost na klawiaturę,
nieodwracalnie blokując nie tylko ją, ale też całą sprawę mojego
spotkania. – Najwyraźniej nie ma pani pojęcia o działaniu naszej bazy.
To rzekłszy, nabrała powietrza, ale zanim zdążyła znów sypnąć
szarlotkowymi okruchami, wtrąciłam:
– A ludzie zwykle mają?
Trochę zbiłam ją z pantałyku.
– Słucham?
– Kiedy kontaktują się państwo z innymi ludźmi, kiedy Życie
zaprasza na spotkanie innych ludzi – podkreśliłam – to czy ci inni
zwykle wiedzą, o co chodzi?
– Cóż… – Tym razem jej południowy śpiewny akcent brzmiał
szczególnie długo. – Pewnie jedni wiedzą, drudzy nie, ale od tego tu
jestem, żeby pomagać. A może byłoby pani łatwiej, gdyby on po prostu
odwiedził panią w domu? Zrobiłby to, jeślibym go poprosiła.
Już zaczęłam się nad tym zastanawiać, gdy nagle…
– On?
Zachichotała.
– Tym też ludzi zaginam.
– Czy to są zawsze oni?
– Nie, nie zawsze, czasem również one.
– A od czego to zależy?
– O, to kwestia przypadku, kochanie, całkiem niewytłumaczalna.
Podobnie jak fakt, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Czy to będzie
problem?
Namyślałam się przez chwilę. Dlaczego właściwie miałby to być
problem?
– Nie.
– Więc na którą umówić wizytę? – Znowu zastukała w klawisze.
– Wizytę? U mnie? Mowy nie ma! – wrzasnęłam do słuchawki.
Pan Pan podskoczył, otworzył oczy, rozejrzał się, po czym znów je
zamknął.
– Przepraszam – przypomniałam sobie o dobrych manierach. – On
nie może tu przyjść.
– Ale, o ile się nie mylę, przed chwilą powiedziała pani, że to nie
będzie problem.
– To nie problem, że jest mężczyzną. Sądziłam, że o to pani pyta.
Zaśmiała się.
– Dlaczego miałabym o to pytać?
– Nie wiem. Czasem w ośrodkach spa zadają takie pytania, na
wypadek, gdyby ktoś nie chciał masażysty płci męskiej…
Znów zachichotała.
– Och, gwarantuję, że tu nie chodzi o żaden masaż.
Słowo „masaż” w jej ustach zabrzmiało jakoś wyjątkowo
dwuznacznie. Wzdrygnęłam się.
– Tak czy owak, przykro mi, ale odwiedziny nie wchodzą w grę.
Obrzuciłam spojrzeniem swoje żałosne mieszkanko, gdzie zresztą
zawsze czułam się doskonale. To było miejsce dla mnie – moja osobista
nora, w której nie zamierzałam przyjmować gości, kochanków,
sąsiadów, członków rodziny ani nawet strażaków (kiedy od choinki zajął
się dywan). To było miejsce tylko dla mnie. No i dla Pana Pana.
Siedziałam skulona na bocznym oparciu kanapy, kilka kroków za
mną stało podwójne łóżko. Po prawej ciągnął się kuchenny blat, po lewej
znajdowały się okna, a drzwi obok łóżka prowadziły do łazienki. I to by
było na tyle. Nie żeby rozmiary mojej kawalerki mi przeszkadzały czy
też wprawiały mnie w zakłopotanie. Chodziło raczej o jej stan. Szafę
miałam na podłodze. Z upodobaniem porównywałam swoje
porozrzucane po niej rzeczy do kamieni milowych wzdłuż
wybrukowanej żółtą kostką drogi – jak w Czarnoksiężniku z Krainy Oz –
i tak dalej… Garderoba w moim poprzednim luksusowym penthousie
była większa niż całe obecne mieszkanie, toteż zbyt liczne pary butów
rozgościły się po przeprowadzce na parapetach, a długie płaszcze
i sukienki wieczorowe, spływające z wieszaków po obu krańcach
karniszy, służyły mi za zasłonki, zasuwane i rozsuwane wedle potrzeb.
O dywanie już wspominałam, natomiast resztę wolnej przestrzeni
między oknami a blatem monopolizowała kanapa, na której dało się
usiąść tylko pod warunkiem, że przeskoczyło się przez oparcie. Moje
Życie nie mogło składać mi wizyt pośród tego bałaganu. Rozumiałam
ironię zawartą w tej sytuacji.
– Akurat będę miała czyszczenie dywanu – powiedziałam do
słuchawki i ciężko westchnęłam, dając do zrozumienia, jak bardzo
męczy mnie sama myśl o tym. I właściwie nie skłamałam. Mój dywan
bardzo potrzebował czyszczenia.
– W takim razie polecam Magię Czystości – radośnie oświadczyła
kobieta po drugiej stronie, zupełnie jakby nagle przyszła pora na
reklamy. – Mój mąż nie potrafi się odzwyczaić od pastowania butów
w salonie, a ci z Magii Czystości radzą sobie nawet z takimi
zabrudzeniami, to naprawdę niewiarygodne. Poza tym chrapie. Jeśli nie
zasnę przed nim, nie mam potem szans, toteż całymi nocami oglądam
kanały reklamowe i pewnego razu zobaczyłam w jednym z nich faceta
pastującego buty na białym dywanie, zupełnie jak mój mąż, dlatego
zwróciłam uwagę. Jakby ktoś założył tę firmę specjalnie dla mnie.
Usunęli tamtą plamę od ręki, więc musiałam ich wypróbować. Magia
Czystości, proszę sobie zapisać.
Mówiła o tym tak przekonująco, że niespodziewanie dla samej
siebie poczułam ochotę, by zainwestować w czarną pastę do butów
i osobiście sprawdzić wiarygodność magicznych czyścicieli z kanału
reklamowego; w związku z tym rozejrzałam się za długopisem, którego
zgodnie z Ustawą długopisową obowiązującą od początku świata nie
było akurat nigdzie pod ręką. Znalazłszy za to marker, zaczęłam szukać
papieru, ale że nie przyniosło to rezultatu, zapisałam nazwę na dywanie,
co zresztą wydało mi się jak najbardziej na miejscu.
– Może po prostu poda mi pani jakiś termin, który by pani
odpowiadał, i tak będzie szybciej?
Matka zwołała na sobotę specjalną radę familijną.
– Wie pani co, ja rozumiem, że to bardzo istotne, takie spotkanie
z własnym Życiem i w ogóle, dlatego mimo ważnych zobowiązań
rodzinnych chętnie spotkałabym się z nim w sobotę.
– Och, kochanie – znów ta przeciągła nuta – skrupulatnie odnotuję,
że chciała pani w tym celu zrezygnować z rodzinnej uroczystości, ale
sądzę, że jednak powinna pani skorzystać z okazji i pobyć z bliskimi.
Bóg jeden wie, jak długo jeszcze będzie pani mogła cieszyć się ich
obecnością, a z nami umówi się pani po prostu na kolejny dzień. Czyli
na niedzielę. Dobrze?
Jęknęłam. Nie, nie na głos, w środku, głęboko w środku: to był taki
długi, rozpaczliwie bolesny dźwięk dobiegający z jakiegoś rozpaczliwie
bolesnego miejsca gdzieś w moim wnętrzu. No ale data została ustalona.
Na niedzielę. W niedzielę zamierzałam się spotkać ze swoim Życiem,
nasze ścieżki miały się wreszcie skrzyżować i wszystko, co uważałam za
pewne i niezmienne, mogło się znienacka wywrócić do góry nogami
i zmienić nie do poznania. Tak przynajmniej opowiadała w wywiadzie
pewna kobieta, której przytrafiło się coś podobnego. Redakcja
kolorowego magazynu postarała się o zdjęcia przedstawiające ją przed
tym zdarzeniem i po nim, na wypadek, gdyby jakiś niewyrobiony
czytelnik nie potrafił wystarczająco plastycznie wyobrazić sobie tej
przemiany. Co ciekawe, przed spotkaniem ze swoim Życiem bohaterka
wywiadu nie modelowała włosów, a po spotkaniu już tak; przed – ani nie
używała samoopalacza, ani w ogóle się nie malowała, a po – jak
najbardziej; przed – nosiła legginsy oraz T-shirt z Myszką Miki
i fotografowała się w ostrym świetle, natomiast później – odziana
w miękko udrapowaną asymetryczną sukienkę pozowała
w profesjonalnie oświetlonej kuchni obok wielkiej misy pełnej
artystycznie ułożonych cytryn i limonek, których obecność w tym
miejscu dowodziła, że spotkanie z Życiem może skutkować między
innymi pogłębionym upodobaniem do cytrusów. Przed – były okulary;
po – szkła kontaktowe. Nasuwało się pytanie, co bardziej odmienia:
spotkanie z Życiem czy gazetowi styliści.
Za niecały tydzień i ja miałam się spotkać z własnym Życiem.
Które było mężczyzną. Ale właściwie po co? Przecież wszystko, tak czy
owak, szło doskonale.
Położyłam się na kanapie i utkwiłam spojrzenie w karniszu,
usiłując zdecydować, w co się ubiorę.
Rozdział 4
Tej pamiętnej soboty, której obawiałam się, jeszcze zanim
usłyszałam, że coś takiego jest w planach, zatrzymałam się przed
elektryczną bramą posesji rodziców w swoim ponaddwudziestoletnim
garbusie, którym przewlokłam się przez całą tę ekskluzywną dzielnicę,
wzbudzając po drodze niezdrową ciekawość co wrażliwszych bogaczy.
Nie wychowałam się w tym miejscu, więc i nie czułam się, jakbym
wracała do domu. Ba, nie czułam się nawet tak, jakbym odwiedzała dom
rodziców. Był to po prostu dom, w którym moi rodzice mieszkali, jeśli
akurat nie mieszkali w drugim, letnim domu, gdzie mieszkali, jeśli
akurat nie mieszkali w tym pierwszym, niby-domowym. Fakt, że stałam
przed bramą, czekając, aż zostanę wpuszczona, tylko zwiększał poczucie
dystansu. Rodzice moich przyjaciół mieli zwykłe podjazdy albo dawali
swoim dzieciom hasła i kody alarmowe, nie wspominając o kluczach. Ja
nie wiedziałam nawet, gdzie moi trzymają kubki. Wielka brama
wywierała pożądany efekt, odstraszając włóczęgów i złoczyńców,
a także córki – choć te ostatnie z innych powodów: mnie akurat
najbardziej przerażało poczucie, że za chwilę trafię do klatki.
Włamywacze musieliby to ogrodzenie forsować, żeby dostać się do
środka; ja, będąc wewnątrz, powstrzymywałam odruch, by się na nie
wspiąć i uciekać w przeciwnym kierunku. Mój samochód – ochrzczony
Sebastianem na cześć dziadka, który nigdy nie wypuszczał z dłoni
cygara, wskutek czego nabawił się szczekliwego kaszlu i przedwcześnie
wylądował w grobie – jak gdyby zarażony moim nastrojem, zdawał się
tracić resztki sił od chwili, gdy tylko zdał sobie sprawę, dokąd
zmierzamy. Droga do domu rodziców w Glendalough wiodła przez
labirynt krętych, wąskich uliczek, które gwałtownie opadały i znów się
wznosiły, wijąc się wokół kolejnych gigantycznych posiadłości.
Sebastian, dotarłszy do celu, stanął i motor prychnął. Opuściłam szybę
i nacisnęłam guzik domofonu.
– Witamy w Ośrodku dla Zboczeńców „U Silchesterów”, jak
możemy cię zaspokoić? – odezwał się zasapany męski głos.
– Tato, przestań się wygłupiać.
W odpowiedzi z głośnika dobiegł wybuch śmiechu, który sprawił,
że dwie botoksowe blondynki, uprawiające w pobliżu power walking,
przerwały poufną paplaninę i zamaszyście się obejrzały, machając
upiętymi w koński ogon włosami. Uśmiechnęłam się, ale blondynki,
widząc mnie, czyli brązowawą, nieistotną postać wewnątrz kupy złomu,
odwróciły się i znów zakręciły swoimi suchymi, wyraźnie wolnymi od
bielizny i pokrytymi lycrą tyłkami.
Brama wydała nieprzyjemny dźwięk, drgnęła i wreszcie się
rozwarła.
– No dobrze, Sebastianie, ruszamy.
Samochód niechętnie szarpnął do przodu, wiedząc już, co go
czeka: dwugodzinna nuda w towarzystwie kilku pretensjonalnych aut,
z którymi nic go nie łączyło. Jakież podobieństwo z tym, czego mogłam
się spodziewać ja sama! Długi żwirowy podjazd kończył się parkingiem
z fontanną w kształcie lwa rzygającego z otwartej paszczy mętną wodą.
Zatrzymałam się z dala od należącego do ojca jaguara XJ w kolorze
butelkowej zieleni, podobny zresztą dystans zachowując także wobec
drugiego z ojcowskich wozów – wyprodukowanego w 1960 roku
morgana plus 4, którego mój rodziciel nazywał „weekendowym
autkiem” i którym jeździł wystrojony w weekendowy kostium vintage,
składający się z gogli oraz skórzanych rękawic à la Dick Van Dyke
z Naszego cudownego samochodziku. Na wypadek, gdyby ten obraz
okazał się bardziej niepokojący, niż zamierzałam go odmalować, dodam,
że do tych gogli i rękawic ojciec wkładał też ubrania. Obok jego wozów
stał czarny SUV mamy. Ona z kolei wyraźnie zażyczyła sobie auta, które
wymagałoby od niej jako kierowcy minimalnego wysiłku, i miała do
dyspozycji tak wiele czujników parkowania, że jeśli na autostradzie trzy
pasy dalej pojawiał się jakiś samochód, natarczywe pikanie natychmiast
sygnalizowało jego bliskość. Po drugiej stronie wyżwirowanego placyku
czekał aston martin mojego najstarszego brata Rileya, dalej zaś –
rodzinny range rover drugiego w kolejności Philipa, wyposażony we
wszelkie możliwe bajery, łącznie z telewizyjnymi ekranami na
zagłówkach przednich siedzeń, żeby dzieci miały rozrywkę w czasie
dziesięciominutowego przejazdu z lekcji baletu na trening koszykówki.
– Silnik zostaje włączony, będę z powrotem najdalej za dwie
godziny – oświadczyłam i poklepałam Sebastiana po głowie.
Spojrzałam w stronę domu. Nie wiem, z jakiej pochodził epoki, ale
na pewno nie z „gedwardiańskiej”, jak zażartowałam kiedyś na
gwiazdkowym przyjęciu u Schubertów ku uciesze moich braci,
zniesmaczeniu ojca i dumie matki. Tak czy owak, zdecydowanie się
wyróżniał, wzniesiony pierwotnie jako siedziba lorda Jakiegośtam, który
potem przehulał swój majątek, w związku z czym musiał sprzedać dom
komuś innemu, kto z kolei napisał słynną książkę, co prawnie
obligowało nas do umieszczenia przy bramie mosiężnej tabliczki z jego
nazwiskiem niby na użytek literackich maniaków, ale głównie ze
względu na okolicznych suchotyłkich miłośników power walkingu –
żeby mieli na co patrzeć i się krzywić, jako że sami nie posiadali
żadnych mosiężnych tabliczek przy bramie. Sławny Pisarz wdał się
zresztą w grzeszny romans z Depresyjnym Poetą, który później
zbudował tak zwane wschodnie skrzydło, żeby móc tam zaznawać
spokoju. Dom mógł się też poszczycić imponującą biblioteką, w której
znajdowały się listy od lorda Jakiegośtam do lady Jakiejśtam, jak
również słodkie wyznania tegoż lorda pod adresem lady Sekret,
z czasów lordowskiego małżeństwa z lady Cośtam, oraz oryginalne
rękopisy Sławnego Pisarza, oprawione, notabene, i porozwieszane na
ścianach. Dzieła Depresyjnego Poety stały bez żadnego zabezpieczenia
na półce tuż obok atlasu i biografii Coco Chanel. Cóż, nie sprzedawały
się dobrze, nawet po śmierci autora. Po kolejnym, doskonale
udokumentowanym a burzliwie zakończonym związku Sławny Pisarz
przepił wszystkie swoje pieniądze, toteż dom trafił w ręce zamożnej
niemieckiej rodziny, która warzyła w Bawarii piwo, a do nas
przyjeżdżała na wakacje. W trakcie pobytów cudzoziemska familia
wzbogaciła posiadłość o potężne skrzydło zachodnie, a także kort
tenisowy, z którego – jeśli sądzić z wyblakłych czarno-białych fotografii
– jej nieco zbyt pulchny, wyraźnie nieszczęśliwy i odziany
w marynarskie ubranko syn Bernhard niespecjalnie lubił korzystać.
W orzechowym barku zawierającym nasze zapasy alkoholu wciąż stały
butelki po oryginalnym bawarskim piwie. Pamiątki i ślady po dawnych
mieszkańcach były widoczne w całym domu, a ja często zastanawiałam
się, co właściwie pozostawią po sobie mama z tatą poza rearanżacjami
wnętrz na modłę najświeższego Ralpha Laurena.
Dwoje zwierząt, których przynależności gatunkowej wciąż nie
potrafiłam określić, przywitało mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami u stóp
kamiennych schodów prowadzących ku frontowym drzwiom. Zwierzęta
wyglądały jak lwy, ale miały rogi, a w dodatku dwie z nóg skręcone
w taki sposób, że nasunęło mi się przypuszczenie, że stulecia
przypatrywania się fontannie zaowocowały u nich trudną do opanowania
potrzebą pójścia do toalety. Istniała, oczywiście, możliwość, że Ralph
Lauren przechodził akurat mroczną fazę twórczości, ale zasadniczo
skłaniałam się ku mniemaniu, że za wybór tych dziwolągów odpowiadał
pisarz pijak albo pogrążony w depresji poeta.
Drzwi się otworzyły i mój brat Riley poczęstował mnie zza progu
uśmiechem kota z Cheshire.
– Jesteś spóźniona.
– A ty obrzydliwy – odparowałam, nawiązując do rozmowy przez
domofon.
Zaśmiał się.
Mozolnie wspięłam się po stopniach i weszłam do wyłożonego
czarno-białą marmurową mozaiką holu, wysokiego na dwa piętra
i ozdobionego zwisającym z sufitu żyrandolem o rozmiarach mojego
mieszkania.
– Jak to, tak bez prezentu? – spytał mój brat, z czystej złośliwości
ściskając mnie dłużej, niżbym sobie tego życzyła.
Jęknęłam. Riley żartował, ale miał rację. Moja rodzina należała do
bardzo purytańskiego Kościoła etykiety towarzyskiej. Zwierzchnikami
tego kościoła byli Ludzie – ci z pytania „Co na to ludzie powiedzą?”,
które kryło się za każdym podjętym działaniem i wypowiedzianym
słowem. Jedno z przykazań etykiety wymagało przynoszenia
odwiedzanym osobom podarunków, nawet jeśli te osoby należały do
rodziny, a wizyta trwała sekundę. Tyle że w naszych kręgach nie
składało się tak krótkich wizyt. Celebrowało się je godzinami, po
uprzednim starannym umawianiu ich przez całe tygodnie, a nawet
miesiące.
– A ty co przyniosłeś? – spytałam.
– Butelkę ulubionego czerwonego wina taty.
– Lizus.
– Po prostu mam na nie ochotę.
– Przecież on go nie otworzy. Zaczeka, aż wszyscy, których kocha,
już dawno pomrą i spoczną w grobie, zanim w ogóle pomyśli, żeby
zamknąć się z tą butelką sam na sam w pokoju i dopiero tam ją wypić.
Zakład o dziesięć, nie, o dwadzieścia euro – potrzebowałam kasy na
benzynę – że nic z tego nie będzie.
– To, jak doskonale go rozumiesz, jest wręcz wzruszające, ale ja
jednak w niego wierzę. Zakład stoi. – Podał mi rękę.
– Co masz dla mamy? – Rozglądałam się właśnie za czymś, co
mogłabym zwinąć z holu i wcisnąć jej jako prezent.
– Świecę i olejek kąpielowy. Nie rób scen: znalazłem je u siebie.
– Bo sama je kupiłam dla… jak jej tam, tej, co to ją rzuciłeś i co się
śmiała jak delfin.
– Naprawdę kupiłaś Vanessie prezent?
Przemierzaliśmy niezmierzone przestrzenie wewnątrz tego domu:
kolejne pomieszczenia pełne foteli i kominków, zastawione kanapami,
na których nigdy nie było nam wolno siadać, i stolikami do kawy, na
których nie odważylibyśmy się niczego postawić.
– Jako nagrodę pocieszenia. Za to, że w ogóle się z tobą spotykała.
– Mogła nie docenić.
– Suka.
– Owszem, chichocząca po delfiniemu suka – pokiwał głową mój
brat; spojrzeliśmy po sobie z uśmiechem.
W końcu dotarliśmy do pokoju na tyłach domu. Kiedyś służył lady
Jakiejśtam za salon, później – Depresyjnemu Poecie za poetycką
samotnię, teraz zaś państwo Silchesterowie urządzili w nim sobie
bawialnię z zamglonym lustrem w głębi i wbudowanym w ścianę
orzechowym barkiem wyposażonym w dystrybutor piwa. W szklanej
gablocie ciągnącej się wzdłuż zabudowy z orzecha pyszniły się butelki
po oryginalnym dziewiętnastowiecznym niemieckim piwie, a obok nich
stała czarno-biała fotografia rodziny Altenhofenów pozującej na
schodach przed wejściem do domu. Na wystrój wnętrza składały się
Mojej najwspanialszej Robin
Kiedyś byłaś znacznie bardziej… „bardziejsza”. Straciłaś swoją bardziejszość. Szalony Kapelusznik do Alicji w filmie Alicja w Krainie Czarów (2010)
Rozdział 1 Droga Lucy Silchester, w poniedziałek 30 maja masz spotkanie. Nie czytałam reszty. Nie musiałam – i tak wiedziałam, o co chodzi. Zgadłam natychmiast, gdy tylko po powrocie z pracy do wynajętej kawalerki zobaczyłam list leżący w połowie drogi od drzwi wejściowych do kuchni, na spalonej części dywanu, tam gdzie dwa lata wcześniej przewróciła się choinka, przysmalając światełkami dywanowe włoski. Tani i stary dywan, wybrany przez skąpego właściciela mieszkania, przypominał zresztą raczej zszarzałą wykładzinę i wyglądał tak, jakby deptało go w przeszłości więcej osób niż słynne „przynoszące szczęście” genitalia turyńskiego byka z mozaiki w mediolańskiej Galerii Wiktora Emanuela II. Podobne tekstylne cuda wyściełały nasz biurowiec, co było już bardziej na miejscu, bo akurat tamtejsze podłogi były przeznaczone nie dla bosych stóp, lecz dla lśniącego skórzanego obuwia, które przemieszczało się równomierną strugą między boksami a fotokopiarką, między fotokopiarką a automatem do kawy i między automatem do kawy a schodami przeciwpożarowymi, dokąd wszyscy wykradali się zapalić, ponieważ – o ironio – tylko tam papierosowy dym nie uaktywniał alarmu. Sama też wzięłam udział w poszukiwaniach najodpowiedniejszego schronienia dla pokątnych palaczy, którzy, wypierani przez wroga z kolejnych zakamarków, natychmiast podejmowali wysiłki w celu zapewnienia sobie nowej kryjówki. Ta najnowsza była łatwa do wytropienia: znaczyły ją zalegające setkami niedopałki – wyssane do cna przez spanikowanych, pogrążonych w amoku nałogowców doczesne szczątki papierosów, których dusze unosiły się jak obłok w czyichś płucach, podczas gdy ciała, porzucone i przydeptane, kończyły w stosikach na podłodze. Żadne inne miejsce w budynku nie wzbudzało porównywalnej czci: ani kąt z automatem do kawy, ani drzwi wyjściowe o osiemnastej, ani – już na pewno – krzesło naprzeciw biurka Edny Larson, naszej szefowej, która połykała dobre chęci jak zepsuta maszyna pożerająca monety, lecz niezdolna wypluć
w zamian upragniony batonik. List leżał więc sobie na moim brudnym przysmalonym dywanie. W kremowej kopercie z ozdobnego papieru, z wykonanym czcionką George Street wielkim nadrukiem – który w oznajmiającej moje nazwisko czerni nie pozostawiał nawet cienia wątpliwości co do adresata – oraz, obok, ze złotą tłoczoną pieczęcią w kształcie trzech połączonych zawijasów.
Potrójna spirala życia. Wiedziałam już, co to jest, ponieważ dostałam wcześniej dwie podobne przesyłki i zdążyłam wygooglować sobie ten symbol. Nie stawiłam się na żadne z zaproponowanych w nich spotkań. Nie zadzwoniłam również pod podany numer, żeby je przełożyć lub odwołać. Po prostu zignorowałam sprawę, zamiotłam ją pod dywan – czy też pod to, co z niego zostało po upadku nieszczęsnej choinki – i zwyczajnie o niej zapomniałam. Tyle że nie do końca. Nigdy tak naprawdę nie przestaniesz pamiętać o czymś, co zrobiłeś, choć, jak dobrze wiesz, nie powinieneś. Takie rzeczy pałętają się w twojej świadomości, snują się po jej obrzeżach niby złodziej przeprowadzający rekonesans przed skokiem. Widujesz je, jak teatralnie czają się obok w pasiastej czerni i bieli i chowają za skrzynką pocztową, gdy znienacka się odwracasz, by stawić im czoło. Albo pojawiają się niczym znajoma twarz, która miga ci w tłumie, a potem znika. To jak irytująca wersja zabawy z Gdzie jest Wally? – skazane na klęskę szukanie czegoś, co nie opuszcza twoich myśli nawet na moment: tej złej rzeczy, którą zrobiłeś, nieodstępującej cię ani na krok. I proszę, miesiąc po zignorowaniu przeze mnie drugiego listu przyszedł kolejny, z nową datą spotkania, za to bez najmniejszej wzmianki na temat braku reakcji z mojej strony przy dwóch poprzednich okazjach. Zupełnie jak z moją matką: takie uprzejme nieprzyjmowanie do wiadomości moich niestosownych zachowań zawsze sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej. Wzięłam wytworną karteczkę za róg w dwa palce i musiałam mocniej przekrzywić głowę, bo papier obrócił się na bok. Kot znów zsikał się nie tam, gdzie trzeba. Co za ironia, doprawdy. Ale nie miałam do niego pretensji. Fakt, że nielegalnie trzymałam zwierzę w wielopiętrowym budynku w środku miasta, pracując w pełnym wymiarze godzin, oznaczał, że mój kot nie miał szans, aby wyjść na dwór i sobie ulżyć. Usiłując zwalczyć poczucie winy, wszędzie w mieszkaniu poustawiałam oprawione zdjęcia świata zewnętrznego, przedstawiające trawę, morze, skrzynkę pocztową, kamienie, samochody na ulicy, park, inne koty, a także Gene’a Kelly’ego. To ostatnie służyło,
rzecz jasna, raczej moim potrzebom, ale żywiłam nadzieję, że pozostałe fotografie zaspokoją wszelkie ewentualne tęsknoty mojego pupila za wychodzeniem z domu. Albo za oddychaniem świeżym powietrzem, nawiązywaniem przyjaźni czy zakochiwaniem się. Jak również za śpiewaniem lub tańczeniem. Ponieważ przez pięć dni w tygodniu najczęściej nie było mnie w mieszkaniu od ósmej rano do ósmej wieczorem, a czasami nie wracałam i na noc, nauczyłam swojego kota „wypróżniać się” – jak to ujął koci trener – na papier, żeby stopniowo przyzwyczaić go do kuwety. Dlatego koperta, jako jedyny kawałek papieru leżący na podłodze, musiała go po prostu zmylić. Widziałam, jak pełen skruchy kręci się pod ścianami. Wiedział, że źle zrobił. To coś, co zrobił, choć wiedział, że nie powinien, czaiło się gdzieś w jego świadomości. Nie cierpię kotów, ale tego polubiłam. Nazwałam go Pan Pan, od Piotrusia Pana, dobrze wszystkim znanego fruwającego chłopca. Pan Pan ani nie jest chłopcem, który nigdy nie dorośnie, ani – o dziwo – nie potrafi fruwać, niemniej jednak między nim a Piotrusiem Panem istnieje osobliwe podobieństwo i w swoim czasie takie imię wydało mi się jak najbardziej odpowiednie. Znalazłam go w jakiejś zakazanej uliczce, miauczącego wyjątkowo żałośnie. A może zresztą to ja tak miauczałam. Czego właściwie szukałam w takim miejscu – niech pozostanie tajemnicą, tak czy owak, potwornie lało, ja miałam na sobie beżowy płaszcz i utopiwszy żal po stracie idealnego chłopaka w zbyt wielu tequilach, dokładałam wszelkich starań, by zostać drugą Audrey Hepburn, uganiając się za kotem i wołając „Kici, kici” jasnym i niepowtarzalnym, acz stosownie zrozpaczonym głosikiem. Okazało się, że kociak urodził się zaledwie dzień wcześniej, i to jako hermafrodyta. W związku z tym został porzucony przez matkę albo przez właściciela – albo przez nich oboje. Choć weterynarz powiedział, że mój nowy podopieczny anatomicznie ma więcej cech samca niż samicy, wybierając mu imię, odnosiłam wrażenie, że przez sam ten akt biorę na siebie wyłączną odpowiedzialność za określenie również jego płci. Pomyślałam wtedy o swoim złamanym sercu i o tym, że mój szef nie dał mi awansu, bo uznał, że jestem w ciąży – chociaż to było po urlopie, a mojemu dorocznemu wielkiemu żarciu zabrakło do uczty Tudorów jedynie
pieczonego dzika i tylko dlatego przez cały kolejny miesiąc miałam okropne problemy z żołądkiem – tudzież o tym, jak to pewnej nocy jakiś lump próbował mnie obmacywać w pociągu i jak, postawiwszy się w pracy, zasłużyłam sobie u kolegów na miano suki, i doszłam do wniosku, że mojemu kotu będzie łatwiej w życiu w męskiej roli. Sądzę jednak, że podjęłam złą decyzję. Czasami nazywam Pana Pana Samanthą albo Mary, albo jakimś innym żeńskim imieniem, a wtedy on spogląda na mnie z wyraźną wdzięcznością, po czym mości się w jednym z moich butów i tęsknie wpatruje się w obcas, jakby to był symbol świata, którego został pozbawiony. Ale bez przerwy czynię dygresje, a miałam opowiedzieć o liście. Tym razem należało się stawić na spotkanie. Nie było rady. Nie mogłam dłużej ignorować tych listów – nie chciałam drażnić ich nadawcy. Tylko kto to był? Trzymając schnącą kartkę w dwóch palcach, znów przekrzywiłam głowę, żeby ponownie odczytać wiadomość. Droga Lucy Silchester, w poniedziałek 30 maja masz spotkanie. Z wyrazami szacunku Życie. Życie. No tak. Moje życie mnie potrzebowało. Przechodziłam przez trudny etap i przestałam zwracać na nie uwagę. Straciłam czujność i zajęłam się innymi sprawami: kłopotami przyjaciół, problemami w pracy, ciągle psującym się samochodem – takimi tam. Własne życie zupełnie zaniedbałam. I teraz ono do mnie napisało, wezwało mnie po imieniu, więc mogłam w tej sytuacji zrobić tylko jedno: pójść i spotkać się z nim twarzą w twarz.
Rozdział 2 Czytałam wcześniej w kolorowych magazynach, że coś takiego się zdarza, co wyjaśnia, dlaczego nie robiłam wokół całej sprawy wielkiego halo. Ja w ogóle nie mam w zwyczaju nadmiernie się niczym podniecać, taka już jestem. Niełatwo mnie zaskoczyć. Pewnie dlatego, że nic nie wydaje mi się nieprawdopodobne. Wiem, brzmi to teraz tak, jakbym wierzyła w cuda, ale nie, to też niekoniecznie. Spróbuję wyrazić się lepiej: po prostu akceptuję, co się zdarza. Cokolwiek się zdarza. Więc list od własnego Życia, choć niezwykły, nie był niespodziewany, już raczej niewygodny. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że kwestia ta przez bliżej nieokreślony czas będzie wymagała ode mnie sporo uwagi, a przecież gdybym nie miała z tym problemu, w ogóle nie dostałabym takich listów. Rozbiłam nożem lód nawarstwiony w zamrażarce i zsiniałą z zimna dłonią wydobyłam stamtąd mięsno-warzywną zapiekankę. Czekając na piknięcie mikrofalówki, zjadłam tost. A potem jogurt. Ponieważ zapiekanka wciąż nie była gotowa, wylizałam też wieczko. Następnie uznałam, że otrzymanie takiego listu upoważnia mnie do otwarcia butelki pinot grigio za 3,99 euro. Odkułam resztę lodu z zamrażalnika, co skłoniło Pana Pana do pospiesznego ukrycia się wewnątrz kalosza w różowe serduszka, ciągle, notabene, pokrytego zaschłym błotem stanowiącym pamiątkę po letnim festiwalu muzycznym sprzed trzech lat. Wyciągnęłam z zamrażarki zapomnianą butelkę wina, zamarzniętego chwilowo na beton, i włożyłam do środka nową. O tej nie zamierzałam zapomnieć. Nie mogłam. Była to ostatnia z kolekcji trzymanej w piwniczce-z-narożnej-szafki-pod-słojem-z-ciasteczkami. Co przywiodło mi na myśl ciasteczka. Czekając na zapiekankę, zjadłam dwa z kawałkami czekolady. Wreszcie mikrofalówka piknęła. Wyłożyłam na talerz nieapetyczną breję, wciąż zimną w środku, ale ponieważ zabrakło mi cierpliwości, żeby zaczekać dodatkowe trzydzieści sekund, stanęłam przy blacie i zaczęłam skubać ciepłe brzegi.
Kiedyś gotowałam – niemal codziennie. A jeśli akurat tego nie robiłam, gotował mój ówczesny chłopak. Sprawiało nam to przyjemność. Mieliśmy duże mieszkanie w zaadaptowanej piekarni, z wysokimi od podłogi po sufit, oprawnymi w stal oknami i odsłoniętymi oryginalnymi cegłami na większości ścian. Mieliśmy też otwartą, połączoną z jadalnią kuchnię i prawie co weekend zapraszaliśmy na kolację przyjaciół. Blake uwielbiał gotować, uwielbiał gości, uwielbiał samą myśl o wszystkich naszych przyjaciołach, a nawet rodzinie, zgromadzonych przy naszym stole. Uwielbiał gwar, jaki powstaje za sprawą dziesięciu czy piętnastu osób, które śmieją się, rozmawiają, jedzą, dyskutują. Uwielbiał też aromaty, tę parę nad garnkami, te ochy i achy. Potrafił tak sobie stać przy kuchennej wyspie i opowiadając idealnie dobranymi słowami jakąś historię, kroić cebulę, dolewać czerwonego wina do wołowiny po burgundzku albo przypiekać przewidziany na deser omlet norweski. Nigdy nie odmierzał żadnych składników, a zawsze zachowywał idealne proporcje. We wszystkim. Pisał o jedzeniu i podróżach, uwielbiał wszędzie jeździć i wszystkiego próbować. Uwielbiał przygody. W weekendy nigdy nie siedzieliśmy w domu, wspinaliśmy się jak nie na tę, to na tamtą górę, w czasie wakacji wyprawialiśmy się do krajów, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Dwa razy skakaliśmy oboje ze spadochronem, trzy razy – na bungee. Blake był idealny. A potem umarł. Tak tylko żartuję: ma się doskonale. Nic mu się nie stało. Żart był może trochę okrutny – zdaję sobie z tego sprawę. Ale się zaśmiałam. Nie, Blake nie umarł. Jest cały i zdrowy. I wciąż idealny. Ale go zostawiłam. Prowadzi teraz program w telewizji. Umowę podpisał, kiedy jeszcze byliśmy razem. Chodzi o program na kanale podróżniczym, który kiedyś ciągle razem oglądaliśmy, i teraz czasem włączam go, i patrzę na swojego byłego chłopaka przechadzającego się po Wielkim Murze albo zajadającego na statku w Tajlandii pad thai. A on, jak już w doskonale dobranych słowach zarysuje sytuację, nienagannie ubrany – nawet po tygodniu łażenia po górach, kucania w krzakach i niegolenia się – zawsze zwraca swoją idealną twarz w stronę kamery i mówi:
„Szkoda, że cię tu nie ma”. Tak się nazywa ten program. Przez długie tygodnie i miesiące, które nastąpiły po naszym traumatycznym zerwaniu, Blake, płacząc w słuchawkę, powtarzał mi, że nazwał go tak na moją cześć i że ilekroć wypowiada te słowa, zwraca się do mnie, tylko do mnie i do nikogo innego. Chciał wrócić. Dzwonił codziennie. Potem co drugi dzień. Jeszcze później raz na tydzień, ale ja wiedziałam, że długo ze sobą walczył, czekając na odpowiedni moment, by w końcu zatelefonować. Wreszcie przestał dzwonić i zaczął wysyłać maile. Długie maile, w których opisywał ze szczegółami, gdzie był i jak samotny czuł się beze mnie – tak przygnębiające, że nie mogłam ich już czytać. Więc przestałam mu odpisywać. Jego wiadomości stały się krótsze. Mniej wylewne, mniej szczegółowe, choć zawsze pełne próśb, żebyśmy się spotkali, żebyśmy do siebie wrócili. Nie twierdzę, iż się nie wahałam: ostatecznie to idealny mężczyzna, a to, że idealny, przystojny mężczyzna tak bardzo cię pragnie, niekiedy wystarcza, żebyś i ty znowu go zapragnęła; ale zdarzało mi się to jedynie w chwilach słabości, kiedy sama czułam się bardzo samotna. Nie chciałam tego. Nie żebym kogoś spotkała – powtarzałam mu to wiele razy, mimo że pewnie byłoby łatwiej, gdybym skłamała, bo wtedy on szybciej doszedłby do siebie. Nie chciałam nikogo. Chciałam po prostu na chwilę zwolnić. Chciałam przystanąć. Chciałam pobyć sama ze sobą. Rzuciłam pracę i znalazłam sobie nową, o połowę mniej płatną, w firmie produkującej sprzęt AGD. Sprzedaliśmy mieszkanie. Wynajęłam kawalerkę wielkości maksymalnie jednej czwartej któregokolwiek z moich wcześniejszych domów. Znalazłam kota. Niektórzy powiedzieliby, że go ukradłam, ale tak czy owak, on lub ona należy teraz do mnie. Niekiedy pod przymusem odwiedzam rodzinę, w te zaś wieczory, gdy go nie ma – mojego byłego chłopaka, nie kota – czyli często, od kiedy tak podróżuje, spotykam się zawsze z tymi samymi znajomymi. Nie tęsknię za nim, a jeśli tak, włączam telewizor i dostaję go akurat w takiej dawce, żeby znów poczuć się zadowolona. Nie tęsknię za swoją pracą. Trochę za pieniędzmi, zwłaszcza kiedy widzę coś w sklepie albo w gazecie, tyle że wtedy po prostu wychodzę ze sklepu albo odwracam stronę i po sprawie. Nie tęsknię za podróżami ani za gotowaniem dla przyjaciół.
I nie jestem nieszczęśliwa. Nie jestem. No dobra, skłamałam. To on zostawił mnie.
Rozdział 3 Potrzebowałam pół butelki wina, żeby zdobyć się – nie, nie na odwagę, nie brakowało mi odwagi, niczego się nie bałam, brakowało mi chęci. Musiałam wypić pół butelki wina, żeby nabrać chęci na kontakt z własnym Życiem, ale ostatecznie wybrałam numer podany w liście. Czekając na połączenie, sięgnęłam po czekoladkę. Ktoś odebrał już po pierwszym sygnale, więc nie zdążyłam jej przeżuć ani tym bardziej połknąć. – O, przepraszam – wybełkotałam. – Mam w ustach batonik. – Nie szkodzi, kochanie, nie ma pośpiechu – odrzekł raźnie głos starszej kobiety o miękkim akcencie kojarzącym się z amerykańską szarlotką i Południem. Szybko przeżułam i połknęłam. Następnie przepłukałam gardło łykiem wina. Trochę mnie zemdliło. – Już – odchrząknęłam. – Co to był za batonik? – Galaxy. – Karmelowy czy z bąbelkami? – Z bąbelkami. – Mniam, mój ulubiony. W czym mogę pomóc? – Otrzymałam list w sprawie poniedziałkowego spotkania. Nazywam się Lucy Silchester. – Tak, Silchester, mam panią w bazie. Odpowiada pani dziewiąta rano? – Cóż, tak naprawdę to nie dzwonię po to, żeby się umówić. Widzi pani, trzydziestego maja w ogóle nie dam rady, pracuję. Oczekiwałam, że odpowie coś w rodzaju: „Och, jak to niemądrze z naszej strony zapraszać panią na spotkanie w tygodniu, najlepiej zapomnijmy o całej sprawie”. Ale nic z tego. – Dobrze, sądzę, że zdołamy coś wymyślić. O której pani kończy? – O szóstej.
– Więc może siódma? – Nie mogę, bo to urodziny mojej przyjaciółki, umówiłyśmy się na kolację. – W takim razie przerwa na lunch? Co pani na to? – Muszę odstawić samochód do mechanika. – Czyli podsumujmy: nie da pani rady przyjść na spotkanie, bo w ciągu dnia pani pracuje, w czasie lunchu odstawia samochód do mechanika, a wieczorem je kolację z przyjaciółmi. – Tak. – Najeżyłam się nagle. – Czy pani to wszystko zapisuje? Usłyszałam w tle coś jakby stukanie w klawisze. Wpadłam w irytację. To oni się ze mną skontaktowali, nie na odwrót. To oni zatem powinni się dostosować. – Och, kochanie… – powiedziała kobieta po drugiej stronie, po swojemu przeciągając sylaby: niemal widziałam, jak gorące kawałki amerykańskiej szarlotki wypadają jej z ust wprost na klawiaturę, nieodwracalnie blokując nie tylko ją, ale też całą sprawę mojego spotkania. – Najwyraźniej nie ma pani pojęcia o działaniu naszej bazy. To rzekłszy, nabrała powietrza, ale zanim zdążyła znów sypnąć szarlotkowymi okruchami, wtrąciłam: – A ludzie zwykle mają? Trochę zbiłam ją z pantałyku. – Słucham? – Kiedy kontaktują się państwo z innymi ludźmi, kiedy Życie zaprasza na spotkanie innych ludzi – podkreśliłam – to czy ci inni zwykle wiedzą, o co chodzi? – Cóż… – Tym razem jej południowy śpiewny akcent brzmiał szczególnie długo. – Pewnie jedni wiedzą, drudzy nie, ale od tego tu jestem, żeby pomagać. A może byłoby pani łatwiej, gdyby on po prostu odwiedził panią w domu? Zrobiłby to, jeślibym go poprosiła. Już zaczęłam się nad tym zastanawiać, gdy nagle… – On? Zachichotała. – Tym też ludzi zaginam. – Czy to są zawsze oni? – Nie, nie zawsze, czasem również one.
– A od czego to zależy? – O, to kwestia przypadku, kochanie, całkiem niewytłumaczalna. Podobnie jak fakt, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Czy to będzie problem? Namyślałam się przez chwilę. Dlaczego właściwie miałby to być problem? – Nie. – Więc na którą umówić wizytę? – Znowu zastukała w klawisze. – Wizytę? U mnie? Mowy nie ma! – wrzasnęłam do słuchawki. Pan Pan podskoczył, otworzył oczy, rozejrzał się, po czym znów je zamknął. – Przepraszam – przypomniałam sobie o dobrych manierach. – On nie może tu przyjść. – Ale, o ile się nie mylę, przed chwilą powiedziała pani, że to nie będzie problem. – To nie problem, że jest mężczyzną. Sądziłam, że o to pani pyta. Zaśmiała się. – Dlaczego miałabym o to pytać? – Nie wiem. Czasem w ośrodkach spa zadają takie pytania, na wypadek, gdyby ktoś nie chciał masażysty płci męskiej… Znów zachichotała. – Och, gwarantuję, że tu nie chodzi o żaden masaż. Słowo „masaż” w jej ustach zabrzmiało jakoś wyjątkowo dwuznacznie. Wzdrygnęłam się. – Tak czy owak, przykro mi, ale odwiedziny nie wchodzą w grę. Obrzuciłam spojrzeniem swoje żałosne mieszkanko, gdzie zresztą zawsze czułam się doskonale. To było miejsce dla mnie – moja osobista nora, w której nie zamierzałam przyjmować gości, kochanków, sąsiadów, członków rodziny ani nawet strażaków (kiedy od choinki zajął się dywan). To było miejsce tylko dla mnie. No i dla Pana Pana. Siedziałam skulona na bocznym oparciu kanapy, kilka kroków za mną stało podwójne łóżko. Po prawej ciągnął się kuchenny blat, po lewej znajdowały się okna, a drzwi obok łóżka prowadziły do łazienki. I to by było na tyle. Nie żeby rozmiary mojej kawalerki mi przeszkadzały czy też wprawiały mnie w zakłopotanie. Chodziło raczej o jej stan. Szafę
miałam na podłodze. Z upodobaniem porównywałam swoje porozrzucane po niej rzeczy do kamieni milowych wzdłuż wybrukowanej żółtą kostką drogi – jak w Czarnoksiężniku z Krainy Oz – i tak dalej… Garderoba w moim poprzednim luksusowym penthousie była większa niż całe obecne mieszkanie, toteż zbyt liczne pary butów rozgościły się po przeprowadzce na parapetach, a długie płaszcze i sukienki wieczorowe, spływające z wieszaków po obu krańcach karniszy, służyły mi za zasłonki, zasuwane i rozsuwane wedle potrzeb. O dywanie już wspominałam, natomiast resztę wolnej przestrzeni między oknami a blatem monopolizowała kanapa, na której dało się usiąść tylko pod warunkiem, że przeskoczyło się przez oparcie. Moje Życie nie mogło składać mi wizyt pośród tego bałaganu. Rozumiałam ironię zawartą w tej sytuacji. – Akurat będę miała czyszczenie dywanu – powiedziałam do słuchawki i ciężko westchnęłam, dając do zrozumienia, jak bardzo męczy mnie sama myśl o tym. I właściwie nie skłamałam. Mój dywan bardzo potrzebował czyszczenia. – W takim razie polecam Magię Czystości – radośnie oświadczyła kobieta po drugiej stronie, zupełnie jakby nagle przyszła pora na reklamy. – Mój mąż nie potrafi się odzwyczaić od pastowania butów w salonie, a ci z Magii Czystości radzą sobie nawet z takimi zabrudzeniami, to naprawdę niewiarygodne. Poza tym chrapie. Jeśli nie zasnę przed nim, nie mam potem szans, toteż całymi nocami oglądam kanały reklamowe i pewnego razu zobaczyłam w jednym z nich faceta pastującego buty na białym dywanie, zupełnie jak mój mąż, dlatego zwróciłam uwagę. Jakby ktoś założył tę firmę specjalnie dla mnie. Usunęli tamtą plamę od ręki, więc musiałam ich wypróbować. Magia Czystości, proszę sobie zapisać. Mówiła o tym tak przekonująco, że niespodziewanie dla samej siebie poczułam ochotę, by zainwestować w czarną pastę do butów i osobiście sprawdzić wiarygodność magicznych czyścicieli z kanału reklamowego; w związku z tym rozejrzałam się za długopisem, którego zgodnie z Ustawą długopisową obowiązującą od początku świata nie było akurat nigdzie pod ręką. Znalazłszy za to marker, zaczęłam szukać papieru, ale że nie przyniosło to rezultatu, zapisałam nazwę na dywanie,
co zresztą wydało mi się jak najbardziej na miejscu. – Może po prostu poda mi pani jakiś termin, który by pani odpowiadał, i tak będzie szybciej? Matka zwołała na sobotę specjalną radę familijną. – Wie pani co, ja rozumiem, że to bardzo istotne, takie spotkanie z własnym Życiem i w ogóle, dlatego mimo ważnych zobowiązań rodzinnych chętnie spotkałabym się z nim w sobotę. – Och, kochanie – znów ta przeciągła nuta – skrupulatnie odnotuję, że chciała pani w tym celu zrezygnować z rodzinnej uroczystości, ale sądzę, że jednak powinna pani skorzystać z okazji i pobyć z bliskimi. Bóg jeden wie, jak długo jeszcze będzie pani mogła cieszyć się ich obecnością, a z nami umówi się pani po prostu na kolejny dzień. Czyli na niedzielę. Dobrze? Jęknęłam. Nie, nie na głos, w środku, głęboko w środku: to był taki długi, rozpaczliwie bolesny dźwięk dobiegający z jakiegoś rozpaczliwie bolesnego miejsca gdzieś w moim wnętrzu. No ale data została ustalona. Na niedzielę. W niedzielę zamierzałam się spotkać ze swoim Życiem, nasze ścieżki miały się wreszcie skrzyżować i wszystko, co uważałam za pewne i niezmienne, mogło się znienacka wywrócić do góry nogami i zmienić nie do poznania. Tak przynajmniej opowiadała w wywiadzie pewna kobieta, której przytrafiło się coś podobnego. Redakcja kolorowego magazynu postarała się o zdjęcia przedstawiające ją przed tym zdarzeniem i po nim, na wypadek, gdyby jakiś niewyrobiony czytelnik nie potrafił wystarczająco plastycznie wyobrazić sobie tej przemiany. Co ciekawe, przed spotkaniem ze swoim Życiem bohaterka wywiadu nie modelowała włosów, a po spotkaniu już tak; przed – ani nie używała samoopalacza, ani w ogóle się nie malowała, a po – jak najbardziej; przed – nosiła legginsy oraz T-shirt z Myszką Miki i fotografowała się w ostrym świetle, natomiast później – odziana w miękko udrapowaną asymetryczną sukienkę pozowała w profesjonalnie oświetlonej kuchni obok wielkiej misy pełnej artystycznie ułożonych cytryn i limonek, których obecność w tym miejscu dowodziła, że spotkanie z Życiem może skutkować między innymi pogłębionym upodobaniem do cytrusów. Przed – były okulary; po – szkła kontaktowe. Nasuwało się pytanie, co bardziej odmienia:
spotkanie z Życiem czy gazetowi styliści. Za niecały tydzień i ja miałam się spotkać z własnym Życiem. Które było mężczyzną. Ale właściwie po co? Przecież wszystko, tak czy owak, szło doskonale. Położyłam się na kanapie i utkwiłam spojrzenie w karniszu, usiłując zdecydować, w co się ubiorę.
Rozdział 4 Tej pamiętnej soboty, której obawiałam się, jeszcze zanim usłyszałam, że coś takiego jest w planach, zatrzymałam się przed elektryczną bramą posesji rodziców w swoim ponaddwudziestoletnim garbusie, którym przewlokłam się przez całą tę ekskluzywną dzielnicę, wzbudzając po drodze niezdrową ciekawość co wrażliwszych bogaczy. Nie wychowałam się w tym miejscu, więc i nie czułam się, jakbym wracała do domu. Ba, nie czułam się nawet tak, jakbym odwiedzała dom rodziców. Był to po prostu dom, w którym moi rodzice mieszkali, jeśli akurat nie mieszkali w drugim, letnim domu, gdzie mieszkali, jeśli akurat nie mieszkali w tym pierwszym, niby-domowym. Fakt, że stałam przed bramą, czekając, aż zostanę wpuszczona, tylko zwiększał poczucie dystansu. Rodzice moich przyjaciół mieli zwykłe podjazdy albo dawali swoim dzieciom hasła i kody alarmowe, nie wspominając o kluczach. Ja nie wiedziałam nawet, gdzie moi trzymają kubki. Wielka brama wywierała pożądany efekt, odstraszając włóczęgów i złoczyńców, a także córki – choć te ostatnie z innych powodów: mnie akurat najbardziej przerażało poczucie, że za chwilę trafię do klatki. Włamywacze musieliby to ogrodzenie forsować, żeby dostać się do środka; ja, będąc wewnątrz, powstrzymywałam odruch, by się na nie wspiąć i uciekać w przeciwnym kierunku. Mój samochód – ochrzczony Sebastianem na cześć dziadka, który nigdy nie wypuszczał z dłoni cygara, wskutek czego nabawił się szczekliwego kaszlu i przedwcześnie wylądował w grobie – jak gdyby zarażony moim nastrojem, zdawał się tracić resztki sił od chwili, gdy tylko zdał sobie sprawę, dokąd zmierzamy. Droga do domu rodziców w Glendalough wiodła przez labirynt krętych, wąskich uliczek, które gwałtownie opadały i znów się wznosiły, wijąc się wokół kolejnych gigantycznych posiadłości. Sebastian, dotarłszy do celu, stanął i motor prychnął. Opuściłam szybę i nacisnęłam guzik domofonu. – Witamy w Ośrodku dla Zboczeńców „U Silchesterów”, jak
możemy cię zaspokoić? – odezwał się zasapany męski głos. – Tato, przestań się wygłupiać. W odpowiedzi z głośnika dobiegł wybuch śmiechu, który sprawił, że dwie botoksowe blondynki, uprawiające w pobliżu power walking, przerwały poufną paplaninę i zamaszyście się obejrzały, machając upiętymi w koński ogon włosami. Uśmiechnęłam się, ale blondynki, widząc mnie, czyli brązowawą, nieistotną postać wewnątrz kupy złomu, odwróciły się i znów zakręciły swoimi suchymi, wyraźnie wolnymi od bielizny i pokrytymi lycrą tyłkami. Brama wydała nieprzyjemny dźwięk, drgnęła i wreszcie się rozwarła. – No dobrze, Sebastianie, ruszamy. Samochód niechętnie szarpnął do przodu, wiedząc już, co go czeka: dwugodzinna nuda w towarzystwie kilku pretensjonalnych aut, z którymi nic go nie łączyło. Jakież podobieństwo z tym, czego mogłam się spodziewać ja sama! Długi żwirowy podjazd kończył się parkingiem z fontanną w kształcie lwa rzygającego z otwartej paszczy mętną wodą. Zatrzymałam się z dala od należącego do ojca jaguara XJ w kolorze butelkowej zieleni, podobny zresztą dystans zachowując także wobec drugiego z ojcowskich wozów – wyprodukowanego w 1960 roku morgana plus 4, którego mój rodziciel nazywał „weekendowym autkiem” i którym jeździł wystrojony w weekendowy kostium vintage, składający się z gogli oraz skórzanych rękawic à la Dick Van Dyke z Naszego cudownego samochodziku. Na wypadek, gdyby ten obraz okazał się bardziej niepokojący, niż zamierzałam go odmalować, dodam, że do tych gogli i rękawic ojciec wkładał też ubrania. Obok jego wozów stał czarny SUV mamy. Ona z kolei wyraźnie zażyczyła sobie auta, które wymagałoby od niej jako kierowcy minimalnego wysiłku, i miała do dyspozycji tak wiele czujników parkowania, że jeśli na autostradzie trzy pasy dalej pojawiał się jakiś samochód, natarczywe pikanie natychmiast sygnalizowało jego bliskość. Po drugiej stronie wyżwirowanego placyku czekał aston martin mojego najstarszego brata Rileya, dalej zaś – rodzinny range rover drugiego w kolejności Philipa, wyposażony we wszelkie możliwe bajery, łącznie z telewizyjnymi ekranami na zagłówkach przednich siedzeń, żeby dzieci miały rozrywkę w czasie
dziesięciominutowego przejazdu z lekcji baletu na trening koszykówki. – Silnik zostaje włączony, będę z powrotem najdalej za dwie godziny – oświadczyłam i poklepałam Sebastiana po głowie. Spojrzałam w stronę domu. Nie wiem, z jakiej pochodził epoki, ale na pewno nie z „gedwardiańskiej”, jak zażartowałam kiedyś na gwiazdkowym przyjęciu u Schubertów ku uciesze moich braci, zniesmaczeniu ojca i dumie matki. Tak czy owak, zdecydowanie się wyróżniał, wzniesiony pierwotnie jako siedziba lorda Jakiegośtam, który potem przehulał swój majątek, w związku z czym musiał sprzedać dom komuś innemu, kto z kolei napisał słynną książkę, co prawnie obligowało nas do umieszczenia przy bramie mosiężnej tabliczki z jego nazwiskiem niby na użytek literackich maniaków, ale głównie ze względu na okolicznych suchotyłkich miłośników power walkingu – żeby mieli na co patrzeć i się krzywić, jako że sami nie posiadali żadnych mosiężnych tabliczek przy bramie. Sławny Pisarz wdał się zresztą w grzeszny romans z Depresyjnym Poetą, który później zbudował tak zwane wschodnie skrzydło, żeby móc tam zaznawać spokoju. Dom mógł się też poszczycić imponującą biblioteką, w której znajdowały się listy od lorda Jakiegośtam do lady Jakiejśtam, jak również słodkie wyznania tegoż lorda pod adresem lady Sekret, z czasów lordowskiego małżeństwa z lady Cośtam, oraz oryginalne rękopisy Sławnego Pisarza, oprawione, notabene, i porozwieszane na ścianach. Dzieła Depresyjnego Poety stały bez żadnego zabezpieczenia na półce tuż obok atlasu i biografii Coco Chanel. Cóż, nie sprzedawały się dobrze, nawet po śmierci autora. Po kolejnym, doskonale udokumentowanym a burzliwie zakończonym związku Sławny Pisarz przepił wszystkie swoje pieniądze, toteż dom trafił w ręce zamożnej niemieckiej rodziny, która warzyła w Bawarii piwo, a do nas przyjeżdżała na wakacje. W trakcie pobytów cudzoziemska familia wzbogaciła posiadłość o potężne skrzydło zachodnie, a także kort tenisowy, z którego – jeśli sądzić z wyblakłych czarno-białych fotografii – jej nieco zbyt pulchny, wyraźnie nieszczęśliwy i odziany w marynarskie ubranko syn Bernhard niespecjalnie lubił korzystać. W orzechowym barku zawierającym nasze zapasy alkoholu wciąż stały butelki po oryginalnym bawarskim piwie. Pamiątki i ślady po dawnych
mieszkańcach były widoczne w całym domu, a ja często zastanawiałam się, co właściwie pozostawią po sobie mama z tatą poza rearanżacjami wnętrz na modłę najświeższego Ralpha Laurena. Dwoje zwierząt, których przynależności gatunkowej wciąż nie potrafiłam określić, przywitało mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami u stóp kamiennych schodów prowadzących ku frontowym drzwiom. Zwierzęta wyglądały jak lwy, ale miały rogi, a w dodatku dwie z nóg skręcone w taki sposób, że nasunęło mi się przypuszczenie, że stulecia przypatrywania się fontannie zaowocowały u nich trudną do opanowania potrzebą pójścia do toalety. Istniała, oczywiście, możliwość, że Ralph Lauren przechodził akurat mroczną fazę twórczości, ale zasadniczo skłaniałam się ku mniemaniu, że za wybór tych dziwolągów odpowiadał pisarz pijak albo pogrążony w depresji poeta. Drzwi się otworzyły i mój brat Riley poczęstował mnie zza progu uśmiechem kota z Cheshire. – Jesteś spóźniona. – A ty obrzydliwy – odparowałam, nawiązując do rozmowy przez domofon. Zaśmiał się. Mozolnie wspięłam się po stopniach i weszłam do wyłożonego czarno-białą marmurową mozaiką holu, wysokiego na dwa piętra i ozdobionego zwisającym z sufitu żyrandolem o rozmiarach mojego mieszkania. – Jak to, tak bez prezentu? – spytał mój brat, z czystej złośliwości ściskając mnie dłużej, niżbym sobie tego życzyła. Jęknęłam. Riley żartował, ale miał rację. Moja rodzina należała do bardzo purytańskiego Kościoła etykiety towarzyskiej. Zwierzchnikami tego kościoła byli Ludzie – ci z pytania „Co na to ludzie powiedzą?”, które kryło się za każdym podjętym działaniem i wypowiedzianym słowem. Jedno z przykazań etykiety wymagało przynoszenia odwiedzanym osobom podarunków, nawet jeśli te osoby należały do rodziny, a wizyta trwała sekundę. Tyle że w naszych kręgach nie składało się tak krótkich wizyt. Celebrowało się je godzinami, po uprzednim starannym umawianiu ich przez całe tygodnie, a nawet miesiące.
– A ty co przyniosłeś? – spytałam. – Butelkę ulubionego czerwonego wina taty. – Lizus. – Po prostu mam na nie ochotę. – Przecież on go nie otworzy. Zaczeka, aż wszyscy, których kocha, już dawno pomrą i spoczną w grobie, zanim w ogóle pomyśli, żeby zamknąć się z tą butelką sam na sam w pokoju i dopiero tam ją wypić. Zakład o dziesięć, nie, o dwadzieścia euro – potrzebowałam kasy na benzynę – że nic z tego nie będzie. – To, jak doskonale go rozumiesz, jest wręcz wzruszające, ale ja jednak w niego wierzę. Zakład stoi. – Podał mi rękę. – Co masz dla mamy? – Rozglądałam się właśnie za czymś, co mogłabym zwinąć z holu i wcisnąć jej jako prezent. – Świecę i olejek kąpielowy. Nie rób scen: znalazłem je u siebie. – Bo sama je kupiłam dla… jak jej tam, tej, co to ją rzuciłeś i co się śmiała jak delfin. – Naprawdę kupiłaś Vanessie prezent? Przemierzaliśmy niezmierzone przestrzenie wewnątrz tego domu: kolejne pomieszczenia pełne foteli i kominków, zastawione kanapami, na których nigdy nie było nam wolno siadać, i stolikami do kawy, na których nie odważylibyśmy się niczego postawić. – Jako nagrodę pocieszenia. Za to, że w ogóle się z tobą spotykała. – Mogła nie docenić. – Suka. – Owszem, chichocząca po delfiniemu suka – pokiwał głową mój brat; spojrzeliśmy po sobie z uśmiechem. W końcu dotarliśmy do pokoju na tyłach domu. Kiedyś służył lady Jakiejśtam za salon, później – Depresyjnemu Poecie za poetycką samotnię, teraz zaś państwo Silchesterowie urządzili w nim sobie bawialnię z zamglonym lustrem w głębi i wbudowanym w ścianę orzechowym barkiem wyposażonym w dystrybutor piwa. W szklanej gablocie ciągnącej się wzdłuż zabudowy z orzecha pyszniły się butelki po oryginalnym dziewiętnastowiecznym niemieckim piwie, a obok nich stała czarno-biała fotografia rodziny Altenhofenów pozującej na schodach przed wejściem do domu. Na wystrój wnętrza składały się