caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 157 777
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 215

Filip Grzegorz - Miłość pod koniec świata

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Filip Grzegorz - Miłość pod koniec świata.pdf

caysii Dokumenty Książki Reszta
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 246 stron)

@kasiul A którzy czekali znaków i archanielskich trąb, Nie wierzą, że staje się już. Czesław Miłosz, Piosenka o końcu świata Rozdział I

1. Spadające liście pukały w przednią szybę pędzącego samochodu. Hurmem wylatywały na drogę tuż przed maską, jak grupa dzieci w popisie baletowym, wirowały świetlistym złotem w słońcu i w przyspieszonym tempie kończyły taniec, oddalając się z ukłonem w lusterku. Kurtyna, brawa. Anna wyobraziła sobie naraz, że z lotu ptaka widzi swój żółty samochodzik, podobny do kanarkowego tipsa, który sunie niby palec po mapie szarą nitką szosy przecinającej wężykiem rudą płaszczyznę lasu. Lecz zaraz wystraszyła ją ta wizja i związana z nią myśl, że przecież z góry widzisz samego siebie po śmierci, tak jak w tych różnych filmach, więc może lepiej dać sobie spokój z takimi wyobrażeniami. Natychmiast skarciła się wprawdzie za głupie przesądy – bo niby dlaczego nakładać pęta na wyobraźnię, w końcu tak rzadko jest okazja użyć jej naprawdę bez ograniczeń. A jeśli najlepszy moment nadszedł właśnie teraz, gdy wyrwała się z miasta i buja gdzieś między niebem a ziemią? Czy nie lepiej oderwać się od rzeczywistości i pomarzyć? Jednak w pierwszym objawieniu, jakie zawitało w głowie na skutek tego myślenia, nie było nic nadzwyczajnego. Przeciwnie, ono przykuwało z powrotem do zwykłego miejsca, do Warszawy i do domu. Ujrzała Eryka, swego nastoletniego syna, który został sam, i można dać głowę, że na maksa wykorzystuje wolność przed monitorem. Na dodatek zobaczyła go znowu jakoś nienormalnie, jak wcześniej samochód, z dystansu, który ciągle się powiększał. Spróbowała się zbliżyć, żeby objąć syna, przeczesać mu palcami włosy, ale nad Erykiem pochylony był już Darek, a biurko z laptopem zamieniło się w dziecięce łóżeczko. Chłopiec miał półtora roku. Dziewięćdziesiąty ósmy, pamięta, bo właśnie wtedy robiła magisterkę. Język a wartości. Sapir, Whorf – przypłynęły nagle te nazwiska… Językowy obraz świata… Nazwiska – tak, definicje i szczegóły hipotez – to już mniej. Język nakłada na świat siatkę pojęć, wpływa na sposób myślenia – tak tłumaczył im promotor, którego twarzy, co ją zaskoczyło, nie była teraz w stanie przywołać – a sposób myślenia odbija się z kolei w języku. Anna miała szukać w nim wartości, na których buduje się polski obraz świata i nasza narodowa tożsamość. To było wyzwanie! Lecz nie sprostała mu, skończyła pracę na odwal się, urobiona przy dziecku.

Darek nad łóżeczkiem to był rzadki widok, niecodzienny. A ona między domowymi zajęciami polowała na słowa, które spajały polską wspólnotę, słowa ważne, wartościowe. Gdzie miała szukać tych słów? W telewizji? Kwaśniewski, Buzek, Jelcyn, Clinton, „Złotopolscy”, jedenaście nominacji dla „Titanica”, śmiertelne pobicie czternastolatka w Słupsku i wywołane tym zamieszki, papież na Kubie, zabójstwo Papały… Często słuchała radia, gdzie wirowały wiadomości o negocjacjach akcesyjnych (kto dziś pamięta to określenie?) i wyraz „dostosowanie” odmieniany przez wszystkie przypadki. Że Polska musi dostosować swoje prawo do unijnego, gospodarkę do unijnej, dostosować bankowość, edukację i co tam jeszcze. Dostosować! Jak to pojęcie wpływa na sposób myślenia? Spajanie wspólnoty i budowa na fundamencie wartości czy dostosowanie i adaptacja do obcych wzorców? W jej mniemaniu to się wykluczało. Jeździli czerwonym polonezem z oberwaną klamką, Darek był asystentem w Instytucie Geofizyki, ślęczał nad doktoratem i pierwszego wciąż przynosił grosze, a kraj miał się dostosować jak kolonia do metropolii. Radio! Jeszcze jedno zapamiętała dobrze i lubiła do dziś: piosenkę z filmu „Armageddon”, który obejrzała kilka lat później i rozczarowała się nim zresztą, lecz piosenkę pokochała od razu. A Darek kończył trzydziestkę i była impreza. Przyszło multum ludzi, sami jego znajomi, nie miała pojęcia, że ich tylu ma. To właśnie wtedy zameldował po raz pierwszy, że wyjeżdża na Spitsbergen, na długo, bardzo długo, na trzy miesiące. Dziś doskonale umiała już bez niego żyć, lecz tamte pierwsze trzy miesiące zapamiętała jako koszmar. Poprawiła się w fotelu, noga wciąż na pedale gazu, i pomyślała, jak to możliwe, że w tym niepełnym małżeństwie upłynęło jej już tyle czasu. Na późnopopołudniowe niebo wypłynął zza lasu obłok czarnych ptaków i ciągnął się bez końca, uparcie, z prawa na lewo, najpierw zbity, potem coraz luźniejszy, po przerwie, gdy wydawało się, że to już koniec, znów zagęszczony. Wrony. Drobne ptasie sylwetki ostro odcinały się na tle zmatowiałego błękitu. Usiłowała wypatrzyć jakąś regularność w tym stadzie i chwilami zdawało jej się, że trzy lub cztery ptaki zaczynają tworzyć klucz, a cała reszta za nimi uporządkuje się i wyciągnie w zgrabną linię, lecz w tej samej chwili układ się rozsypywał i znowu zamieniał w bezładną ciżbę, kompletny podniebny chaos. Droga była tak pusta, że Anna zaznała nagle niepojętej samotności. Nie, to nie to, po prostu poczuła się obco. Niewiele miała wspólnego z tym wschodnim, dzikim niemal, słabo zurbanizowanym obszarem na końcu świata, który potrafił się wdzięczyć malowniczością pejzażu, urodą kolorów i dziwną równowagą. Anna wiedziała, że pod maską piękna i harmonii skrywają się brudne sprawy, tajemnice czekające na ujawnienie, a to, niestety, było celem jej przyjazdu. Tak sobie przynajmniej wyobrażał

naczelny. * Wychodząc z domu, Bernard nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić i gdyby nie przypadek, pewnie długo by się zastanawiał, stercząc w progu jak kołek. Wieczorami zwykle czytał przed kominkiem lub słuchał muzyki, a latem, gdy o tej godzinie było jeszcze jasno, zdarzało mu się rąbać drewno za domem albo podglądać ptaki w ogrodzie. Ale teraz, jesienią, zwłaszcza po zmianie czasu, zaszywał się w czterech ścianach. Tego dnia jednak nie mógł usiedzieć ani przy muzyce, ani z książką w ręku. Coś go pędziło, ponaglało, coś, czego nie mógł opanować. Od paru dni towarzyszyło mu nowe uczucie, niepokój podobny do tego, który ogarnął go kilka lat temu, gdy Bernard kupił tu dom, nieopodal zabudowań siostry, wyremontował go, urządził i zastanawiał się co dalej. I podobny też chyba do innego niepokoju, jaki nadszedł po rezygnacji z hodowli koni. Tak, wówczas dało o sobie znać coś porównywalnego, tylko że teraz niczego nie zakończył i z niczego się nie wycofał, jak wtedy. Wszystko biegło po dawnemu, jeśli to można nazwać biegiem, bo chyba lepiej powiedzieć, że sprawy się toczyły albo wlokły noga za nogą. Zresztą nie było tu żadnych „spraw”, każdy dzień stawał się bliźniaczo podobny do poprzedniego i nazajutrz powoływał do życia sklonowaną kopię. Bernardowi nie przeszkadzało to wcale, nie dlatego uciekł z miasta, żeby kontestować spokój, bezruch i monotonię. Czy nie o to mu właśnie chodziło, gdy się zadekował w Lipowczyku, właściwie na jego obrzeżach, z dala od wiejskich spraw, gdy zerwał z dawnym środowiskiem, odrzucił wcześniejsze życie? Jednak nastaje czas odmiany i w pewnym momencie człowiek zaczyna się dusić. Bernard przeczuwał, że taka chwila właśnie nadeszła, czuł to wieczorami, paląc w kominku, cierpliwie nasłuchując poświstu wiatru w okiennicach, długo patrząc w ciemne okna, gdzie spodziewał się zobaczyć rozwiązanie swoich kłopotów. Z lepszym lub gorszym skutkiem próbował się wymigać od rozmów z Celestyną o codziennych problemach. I coraz trudniej było mu usiedzieć w miejscu. Odłożył wspaniałą historię McCarthy’ego o chłopcu z Arizony prowadzącym na południe, do Meksyku, dziką wilczycę. Bez zdejmowania płyty wyłączył gramofon i opuścił półprzezroczystą osłonę. Zdarty longplay Mike’a Oldfielda zatrzymał się powoli. Bernard włożył jasną skórzaną kurtkę i już opierał dłoń na klamce, gdy wpadła nań Celestyna. Właśnie schodziła pospiesznie z góry, może przypadkiem, a może celowo, gdy usłyszała, jak on się ubiera. – Wychodzisz? – zdziwiła się. – Rozpaliłeś? Aha, no

dobrze… to posiedzę na dole. – Przewietrzę się. – Zimnieńko – zaciągnęła i stała niezdecydowanie. Nie odpowiedział. – Coś cię gryzie? – próbowała jeszcze. – Skąd – przerwał, obrócił się i uciekł na podwórze. Ciemno. Wzrok padł na stojący przed wejściem samochód. Najwidoczniej zapomniał go wprowadzić do garażu po powrocie z zakupów. Żeby to zrobić teraz, wsiadł za kierownicę, lecz gdy silnik warknął, Bernard zmienił zamiar. Ostro zawrócił na podjeździe i wyjechał na pustą drogę. * „Dziennikarstwo jest oglądaniem świata z okien samochodu, bez wysiadania – pomyślała Anna. – To, co zza szyby uchodzi za kolorowe, pod spodem okaże się wkrótce zgniłe i bez wartości, tylko niewiele o tym wiesz, bo zwodzą cię pozory. A to, co z wierzchu odrażające i brudne, wewnątrz, gdy pogrzebiesz, potrafi ujawnić mocny pozytywny rdzeń. Banały, to prawda, ale dziennikarz najczęściej nie dostrzega ukrytych tropów. Ślizga się po wierzchu. Taka Kinga, śliczna jak laleczka, ona nawet nie chce o tym rozmawiać. Recenzuje te swoje płyty, filmy i koncerty, lecz kiedy próbujesz ją wciągnąć w rozmowę o sensie tego wszystkiego, śmieje się i ucieka w dowcipy. Bezmyślną blondynkę udaje, a przecież wiadomo, że to maska. Nie no, poza tym Kinga jest w porządku, w sumie lepsza przyjaciółka od Laury, starszej pani w idealnie skrojonych garsonkach. Choć i staruszka Laura ma swoje zalety. Doświadczona dziennikarka, trzydzieści parę lat w zawodzie, wiele można się od niej nauczyć. Pod platyną i pod siwizną, którą ona kryje, mieści się tęgi łeb. Jedno tylko wnerwia, ta jej łatwa, spokojna praca za podwójne pieniądze. Ale może na nią zasłużyła. Felietonistyka – jakie to proste, zawsze jest coś do skrytykowania, delikatnie, żeby nikogo nie dotknąć, zawsze trafi się sposób na przypodobanie czytelnikom. Swoją drogą przydałoby się odziedziczyć takie stanowisko, w końcu i Laura kiedyś pójdzie na emeryturę, z tym że na razie nie ma co o tym myśleć. Jest kryzys, zwalniają dziennikarzy, sporym sukcesem będzie w ogóle utrzymanie się w zawodzie”. Anna bała się stracić pracę. Ostatnio myślała o tym często i gdyby chodziło tylko o nią, ale Eryk… Dlatego nie zastanawiała się długo, kiedy naczelny napomknął o grubszym temacie w terenie. Podpaliła się. „Trzeba wykazać swoją przydatność – pomyślała – a ta sprawa podsuwa szansę”. Naczelny nie dał jej nawet do ręki otrzymanego pocztą donosu. W jego palcach zobaczyła zwykłą szarą kopertę, bez adresu nadawcy, obróconą raz i drugi, i odłożoną na biurko, oraz zwyczajny arkusz papieru z drukarki, nabity czarną treścią. Zdążyła tylko podejrzeć jedno słowo: „ostatecznie”, nadpisane odręcznie kobiecymi literami, pełnymi jak pączki. Naczelny milczał przez chwilę, jakby się nadal

zastanawiając, czy dać jej ten temat. A może rozważał, co przed nią ujawni, a co zatrzyma dla siebie? Przez uchylone okno sączyło się do gabinetu chłodne listopadowe powietrze. Potem, zdecydowany, zaczął dyktować. Notowała w punktach nazwiska i funkcje osób, szczegółowe dyspozycje naczelnego; zapisała, co sprawdzić, kogo i o co spytać. Później słuchała, jak on przez komórkę rozmawia z redaktorem gazety w Niezbytowie. – Tak, jutro przyjedzie. – Podał jej nazwisko. – Zgłosi się do pana, mam nadzieję, że udzieli pan naszej dziennikarce wszelkiej pomocy. „To wszystko? – Annę zatkało i natychmiast pożałowała swojego pośpiechu. – W co ja, idiotka, wdepnęłam? Najpierw trzeba się było dopytać o szczegóły, a tak… Gówno się dowiem, jeżeli nie mam informatora. I to ma być grubszy temat?! Co mi kto powie w obcym terenie? Przewiozę tyłek i wrócę”. Po wyjściu od naczelnego wściekła się na dobre. Anonim! Cóż po anonimie, kiedy nie ma kogo pociągnąć za język!? – Spokojnie – mitygowała Laura ze świeżą platyną na włosach, tasując zadrukowane kartki na biurku. – Nie gorączkuj się, dziewczyno. Mam w Zamościu babeczkę, która ci podsunie kilka dobrych kontaktów, będzie punkt zaczepienia. Zaraz do niej dzwoń, czekaj, ja zadzwonię, a potem… po nitce do kłębka. Mam cię uczyć? Nigdy nie wiadomo, kto z kim jeździ na rowerze albo gra w tenisa, kto uczy czyje dzieci, kto komu leczy zęby. Na redaktora z Niezbytowa nie licz, takie gazety to, wiesz, jedzą z ręki miejscowym układom. I bez niego sobie poradzisz, uszy do góry! Tak mówiła mądra Laura i to już było coś. Głębokim, zasadniczym głosem sztywnej belferki potrafiła dodać otuchy i zmienić kąt widzenia. A piękna Kinga, prócz siedmiu ciepłych uśmiechów i wachlowania rzęsami, podrzuciła ze swego przepastnego archiwum kilka płyt na prezenciki dla sekretarek. Więc jednak od czegoś są te przyjaciółki. * Przemknął pod oświetlonymi oknami Gabrieli i Feliksa, myśląc, że wolałby dziś uniknąć spotkania z nimi, przemierzył mostek na Wolicy i zjechał do wsi, by po chwili ruszyć w stronę Niezbytowa. Co miałby tam robić o tej porze, na razie nie wiedział, spodziewał się jednak, że z czasem jakiś pomysł zaświta mu w głowie. Ważne, że wyrwał się z domu. W najgorszym wypadku objedzie rynek i wróci. Na razie włączył długie światła i jechał bez pośpiechu. Dom siostry i szwagra omijał od przedwczoraj, bo Gabrysia, podobnie zresztą jak Celestyna, już coś zauważyła, już wypytywała i zaglądała w oczy, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń. Zawsze kiedy się nim nadmiernie interesowały, z poirytowaniem odbierał ich troskę, nie potrzebował kurateli, a czułość mogły lepiej przelać na dzieci. Na bliźniaki, na Halkę, one jej bardziej potrzebują niż dorosły mężczyzna.

Droga do miasteczka nie była długa, zaledwie kilka kilometrów. Kiedy wjechał na wyludniony rynek i okrążył go bezmyślnie, przez chwilę miał ochotę wydostać się na wylotówkę, popędzić gdzieś przed siebie, na Hrebenne albo na Lublin, lecz mu przeszło. Znalazł wolne miejsce, zaparkował obok ciemnego kiosku z gazetami, ledwie widocznymi w słabym świetle latarni, a gdy wysiadł, stado wron na akacjach poruszyło się niespokojnie po miauknięciu zamka. Zanim wróci, ptaki załatwią umyty samochód. Nieobecnym wzrokiem obrzucił kolorowe czasopisma za szybą i przeszedł na drugą stronę jezdni. Zeszła mgła i wieczorny chłód nabrał wilgotnego tonu. Miasteczko puste, wymarłe; dreszcze przypomniały o ciepłym domu, lecz wciąż się nie poddawał. W jasno oświetlonym wnętrzu pustego sklepu dziewczyna myła podłogę. Stanął na schodkach, pociągnął za klamkę. Zamknięte. Sprzedawczyni zobaczyła spóźnionego klienta i chciała otworzyć, ale machnął tylko ręką, że rezygnuje. Po co będzie wchodził, skoro i tak nie miał zamiaru nic kupować. Uśmiechnęła się, potrząsając ciemną grzywką, równo przyciętą tuż nad oczami. Widoczne przez drzwi rzędy butelek piwa przypomniały mu hotelowy bar. Gdy się tam znalazł, zamówił małą szklankę miejscowego z beczki. Miało goryczkę, której pozbawiono wiele krajowych piw, i za to je lubił. Sączył powoli, myśląc, że musi tu posiedzieć, dopóki nie przetrawi alkoholu. Źle byłoby się wpakować na patrol z balonikiem, nie miał chodów w miejscowej policji. Feliks owszem, on nie. W ogóle Bernard znał w tych stronach niewiele ludzi. Chyba że skończy szklankę i wyjdzie się przewietrzyć, ale dokąd pójdzie? Na osiedla, na blokowiska, po co? * Z kapiącego złotem lasu droga wybiegła teraz w szarą przestrzeń, otwartą, lecz mocno pofalowaną. Po obu stronach przepływały smutno wysokie, bezlistne drzewa z koronami zawładniętymi przez zieloną jemiołę. Tuż za rowem rozległa sterta buraków cukrowych, uformowana w olbrzymi kurhan, cierpliwie czekała na transport; nieco dalej walił się w oczach dach opuszczonej cegielni, którego nikt najwyraźniej nie miał zamiaru naprawić ani rozebrać. W oddali, po lewej, wyłoniły się zabudowania miasteczka, to w tamtą stronę musiało zmierzać stado ptaków. Może obsiadły właśnie grupę strzelistych topól, którymi wiele lat temu obsadzono nijaki ryneczek, i obsrywają z góry co

popadnie? Zapach świeżych jabłek dostał się nagle do wnętrza kabiny. Anna odczuła ściśnięty żołądek, trochę z lęku przed nieznanym, a trochę z podekscytowania. Celem jej podróży także było owo miasteczko, lecz w odróżnieniu od wron nie zmierzała ku niemu w bezpiecznej gromadzie. Była sama. Zgadła, niezbytowski rynek rzeczywiście okalały wysmukłe drzewa, lecz na pewno nie topole. Nim zajechała przed hotel, zapadł mrok, nie mogła więc rozpoznać gatunku. Na gałęziach nie dostrzegła też wron ani innych ptaków. Hotel to może za dużo powiedziane, raczej gospoda lub zajazd, choć wewnątrz przybytek ów robił znacznie lepsze wrażenie, niż można się było spodziewać po objawach zewnętrznego zaniedbania. Nie wiedzieć czemu Anna spodziewała się w recepcji zaspanego gbura w wieku trudnym do określenia, a znalazła dziewczynę w biało-różowej prążkowanej koszuli i granatowej apaszce, miłą i bezpośrednią, której aparycja przywodziła na myśl skojarzenia z personelem linii lotniczych. „Dobry znak – pomyślała. – Niech to będzie prognozą na cały pobyt tutaj”. Pokój również sprawił niespodziankę, nie różniąc się zbytnio od tych w znacznie droższych hotelach. Było tu wszystko, co potrzebne. Przykryte żółtą narzutą łóżko zdradzało swą przydatność do spania i Anna, kiedy już na nie opadła, długo nie miała ochoty się podnieść. Telewizor działał, podobnie prysznic, ręczniki na miejscu. Żeby dopełnić lustracji łazienki, spuściła wodę. W pokoju okno się otwierało. Nieco duszny zapach, właściwy hotelowym wnętrzom, Anna miała nadzieję wypędzić wietrzeniem i zaczęła od razu. Do wytrzymania, zresztą długo tu przecież nie zabawi. Włączyła lampkę. Fotelik spod okna przysunęła do niewielkiego stolika i zainstalowała służbowy laptop, by sprawdzić pocztę, lecz znalazła tylko pozdrowienia od Kingi, z życzeniami udanych łowów („O jakich to polowaniach mowa?” – odpisała krótko), i parę nieistotnych mejli, które od razu poleciały do kosza. W ubraniu rzuciła się na łóżko. Wydawałoby się, że kilka godzin w podróży nie miało prawa jej wyczerpać, w końcu trzydzieści osiem lat to nie emerytura, a jednak czuła się oklapła i senna. Wstała. Szybkie spojrzenie w lustro, worki pod oczami, no tak, niewiele snu. Kłaść się o tej porze? Spiesznie zamknęła pokój i tak jak stała, w swetrze, dżinsach i kowbojkach, zeszła na dół w poszukiwaniu barku. Dziewczyna za kontuarem recepcji ożywiła się na jej widok, uniosła brodę i czekała, żeby coś powiedzieć, lecz Anna skręciła i popchnęła oszklone drzwi. W półmroku wyłonił się bar z wysokimi stołkami bez oparcia, a obok kilka pustych stolików. Jednak niezupełnie, przy jednym z nich, w samym kącie, kiwało się dwóch garniturowych gości z poluźnionymi

krawatami, całkiem jeszcze trzeźwych, zajętych rozmową. Na ścianie – gazety spięte drewnianymi listwami; od lat już takich nie widziała. Przy barze zaś, tyłem do wejścia, pochylały się szerokie plecy okryte jasnobrązową skórzaną kurtką. Stolik czy bar? Po chwili wahania wybrała to drugie. * Właśnie rozważał możliwe warianty, co zrobić po wypiciu piwa, zanim będzie mógł wsiąść za kierownicę, kiedy posłyszał za sobą ruch i obok, przy barze, usiadła kobieta. Wyglądała na nietutejszą, weszła bez płaszcza, więc domyślił się, że mieszka na górze, w hotelu. Była ładna. Obcisłe dżinsy opięte na kształtnych biodrach. Sama jej obecność przywołała w Bernardzie wspomnienie tamtego świata, porzuconego, zdawałoby się, na zawsze, który od paru dni naprzykrzał się z nową siłą. Siedział i ukradkiem gapił się na obcą brunetkę. W odpowiedzi na gruntowne badanie wzrokowe ze strony Bernarda sąsiadka obrzuciła go szybkim spojrzeniem i przeniosła uwagę w stronę galerii trunków. Zamówiła drink z martini, whisky i tonikiem, w dużej szklance z kilkoma kostkami lodu, a Bernard spoglądał w jej szkło, jakby ten komplet składników miał utworzyć przeznaczoną dla niego wiadomość z innego poziomu zdarzeń. I może było tak rzeczywiście. – Zimno – powiedziała, trochę do barmanki, a trochę do niego, podobnym tonem jak pół godziny temu Celestyna, z nerwową nutą w głosie i czymś na kształt pogodnego żalu, że to już listopad. Zamoczyła usta. Popatrywała na Bernarda, zastanawiając się może, co tutaj robi. Nie chcąc się rewanżować banałem, nic nie odpowiedział, uniósł tylko szklankę i przepił do sąsiadki. Powtórzyła ten gest z uśmiechem, który pozyskał Bernarda. Z radia zabrzmiały

głosy dyskutantów, tematem był od wielu dni koniec świata. Oczy obojga znów się spotkały i w uśmiechu porozumienia uzgodniły opinię na temat radiowego ple, ple, ple. Bernard poczuł się pewniej. – Kiedyś archeolodzy odkopią nasze twarde dyski – powiedział – jak my dzisiaj wydobywamy ceramikę starożytnych Greków czy Celtów, i zadziwią się, że byliśmy plemieniem samobójców zafascynowanych wizją końca świata. – Ale przecież tak naprawdę jesteśmy plemieniem, które chce się bawić, wydawać pieniądze. Podróżujemy, grillujemy, kręcą nas festyny i wielkie targowiska. Po co nam koniec świata? My chcemy tańczyć! – Może przeczuwamy, że taniec na ruinach kultury, na wysypisku wartości, nie trwa wiecznie. Chyba to czujemy, ale tańczyć będziemy do upadłego, to pewne. – Zrobią takie muzea twardych dysków? – zainteresowała się z uśmiechem. – Każdy będzie mógł sobie przyjść, wziąć z półki dowolnego twardziela, włożyć do czytnika… To dysk nastolatki z podbeskidzkiej wsi, a to – emeryta z dużego miasta. Sądzi pan, że komuś będzie się chciało to odczytywać? Zdjęcia z wycieczek do Chorwacji, obce twarze na tle parasoli na plaży albo zabytków, mejle do przyjaciółek, komentarze z Facebooka. Co ich to będzie obchodzić? – Będą ciekawi, dlaczego upadła nasza cywilizacja. W nowej erze to jest zawsze interesujące – zapewnił. – Co panią przygnało w cichą dolinę Wolicy? Nie wygląda pani na nową nauczycielkę ani lekarkę. Bernard zjechał wzrokiem na kowbojki oparte na niklowanej rurze. Spod zadartych nogawek niebieskich dżinsów na skórze cholewek wyłaniał się kolorowy indiański szlaczek. Powiedziała, że jest dziennikarką z Warszawy i ma do zebrania kilka wywiadów. W pierwszej chwili ścięło go i zamilkł, jak kiedyś, gdy zaczynał się tu jego konspiracyjny epizod. Odwrócił oczy, myśli uwięzły w szczelinie lęku. Ale zauważył, że powiedziała „kilka”, a owo „kilka” sugerowało, że ona poluje na kogoś innego. To nie on miał być ofiarą. I zupełnie go nie obchodziło kto, ważne że nie on. Odetchnął. – Wybrała pani piękny czas. Taka jesień nie zdarza się co roku – powiedział z udawaną zazdrością.

– Ja nie wybierałam. – Uśmiechnęła się. – Naczelny mnie wysłał. A z jesiennych pejzaży też raczej nie skorzystam, to nie wycieczka krajoznawcza. Będę siedzieć w sekretariatach, czekając na spotkania tylko po to, żeby usłyszeć kilka zdawkowych odpowiedzi i cynicznych wykrętów. Mówiła to bez pretensji czy urazy, przeciwnie, była rozpromieniona, a jej uśmiech wypędził z Bernarda nagromadzony tego wieczoru chłód. Ciągle się śmiała. Ustami, łukowatymi bruzdami na policzkach, nosem, którego koniuszek zabawnie napinał się i wiotczał, płatkami uszu. Jej uśmiech nie był przy tym maską, sztuczną pozą, udawaniem ani grą, wypływał z głębi, z samej jej istoty, wydawał się być nią samą. Tak o tym myślał. To, że już po chwili rozmawiali, jakby się znali od dawna, było wyłącznie jej zasługą. – No właśnie, a wszystkim się wydaje, że być dziennikarzem to takie super zajęcie – zauważył Bernard. Dobrze poznał ludzi mediów, ale nie chciał się z tym zdradzać. Wiedział, jacy potrafią być, a jednak ona wydawała się inna. Zupełnie inna. – Ja lubię tę pracę. Codziennie dowiaduję się nowych rzeczy i muszę korygować opinie. Dzięki temu mój świat się ciągle zmienia i mam poczucie, że jestem w ruchu. – Częste wyjazdy, nowi ludzie, prawda? – podsunął. – Niekoniecznie. Wcale nie. Ja rzadko wyjeżdżam. Przeważnie robię tematy na miejscu. Wie pan, media są zapatrzone w centrum, dla nas wszystko się dzieje w Warszawie, a w każdym razie wystarczy tego do zapełnienia gazety. Peryferie są na drugim planie. To tylko teraz złapałam terenową sprawę, bo tak wypadło. Znów uśmiech, ale tym razem inny, pokrywający coś, czego nie chciała dopowiedzieć. Lekceważenie? Niepewność? Bernard wyczuł tę różnicę. – A pan czym się zajmuje? – przeskoczyła na niego. – Gniję tu, trochę pomagam szwagrowi przy kwiatach… – zaczął z wahaniem, nieprzygotowany na pytania. – Jak to, mieszka pan tutaj? – Nie mogła uwierzyć, przekonana widać dotąd, że jest gościem hotelowym, tak jak ona. Śmiała się i śmiała, a on zaczynał się uzależniać od jej śmiechu. – To znaczy tu, w Niezbytowie, nie. Ja mieszkam na wsi, w Lipowczyku. To niedaleko. – Mimo wszystko się stropił. Podniósł szklankę, przypomniał sobie, że jest pusta i odstawił. – Na stałe? – Zdziwiła się jeszcze bardziej. – Wiem, nie wyglądam na wieśniaka, ale taka jest prawda. Kawałek za wsią kupiłem dom, wyjątkowe miejsce, choć rzeczywiście koniec świata. Człowiek się budzi wśród śpiewu ptaków, idzie spać z… – Z kurami? – Właśnie. – Uśmiechnął się po raz pierwszy, będąc już zupełnie pewnym, że ona go nie rozpoznaje. –

Może i pani odkryje uroki doliny Wolicy – dodał. W rogu sali dwaj mężczyźni w garniturach podnieśli się z krzeseł. Przeszli obok baru, przyglądając się ukradkiem siedzącej parze, i znikli za drzwiami. – Już odkryłam! – emocjonowała się dziennikarka. – Jechałam od głównej trasy, cały czas wzdłuż rzeki. Te kręte drogi, uskakujące tak nagle, że trudno nadążyć. Biegną raz w górę, raz w dół. Te rozwidlenia, pagórki, kolorowe lasy… Aaa…! I te nazwy miejscowości, chyba od drzew: Osiczyna, Grabowiec, Wiszenki, Kalinówka, Olszynka… – Olszanka – poprawił. – Może – niefrasobliwie zatwierdziła pomyłkę i podekscytowana wyliczała dalej: – Chatki zupełnie jak ze skansenu: pobielone ściany i pelargonie w oknach. Woń jabłek. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Wie pan, że w kałuży przy drodze taplały się kaczki, spokojnie popijając wodę? Przejechałam tuż koło nich. Miały żółte dzioby, nie pomarańczowe, tylko żółte. – Wzięło panią! To może będę miał sąsiadkę. Nie planuje pani czasem budowy domu? – żartował. – W razie czego mogę pokazać kilka miejsc. Śmiała się, nic nie mówiąc. Włosy opadły jej do tyłu, gdy odchyliła się na barowym stołku. Drink z whisky i martini stał niemal nietknięty, podczas gdy szklanka Bernarda dawno pokazała dno. – Kiedyś zawitał tu Sienkiewicz i też mu się spodobało. Siedział u Czachórskich, w Grabowczyku. Słyszała pani o Czachórskim? Malarz, portrety kobiet… – Wydawała się nie kojarzyć, więc mówił dalej: – Niepokojące kobiety, malowane z pasją. A podobno ich nie lubił! Sienkiewicz napisał w Grabowczyku jakąś ważną nowelę, nie pamiętam… zapowiedź „Trylogii”. Szukał krajobrazów, bo pejzaże tu jak z ukraińskich stepów, bodiaki, ostnice… Konno zwiedzał wąwozy, polował na drobne ptactwo, a w Grabowcu i Skierbieszowie szkicował opisy Zbaraża. Pamięta pani ten przerażający jar, gdzie Horpyna uwięziła kniaziównę Helenę? Tamten opis zrobił na mnie piorunujące wrażenie, kiedy byłem chłopcem. No to właśnie tutaj, pod Grabowcem, naoglądał się takich miejsc. A Czachórski namalował mu potem portret córki. Jak

ona miała na imię? Jadwiga! Młodziutka była jeszcze, ale dumna. – Jeździ pan na polowania? – spytała nagle. – Kiedyś próbowałem, ale nie wyszło, za mało miałem zapału – odparł. – Czyżby panią interesowało myślistwo? Teraz jest, zdaje się, okres ochronny na niedźwiedzie. – Interesują mnie myśliwi. – A, to szkoda. – Owszem. A tenis? Grywa pan? – Ech, to jednak wywiad ze mną. Tak myślałem, trzeba się było od razu przyznać. – Bernardowi coraz łatwiej przychodził lekki ton. – Niezupełnie. Więc jak z tenisem? – Dawno nie grałem, ale z panią spróbuję. Muszę tylko skoczyć po buty. – Szukam dojść do tenisistów. I do myśliwych. Bardzo żałuję, że spotkałam kogoś, kto mi się nie przyda. Potrzebuję kontaktów w środowisku miejscowych notabli, ale widzę, że pan z innej branży. – Oni tu nie grają, nie ma kortów. Może jeżdżą gdzieś. – Trudno. – No cóż. To mogę już iść? – Udał przygnębienie. – Jeszcze mi pan nie powiedział, co to za kwiaty. – Kwiaty? – nie skojarzył. – Pomaga pan szwagrowi… – Ach, kwiaty! Feliks uprawia rośliny cebulkowe, ma ogromną plantację. Hiacynty, irysy, pole frezji, dwa pola tulipanów. Gdybym wiedział, że panią tu spotkam, wziąłbym bukiet. Wie pani, czym się różni śnieżyczka od śnieżnika? Ja też nie. A Feliks ma to w jednym palcu. Ale on… – Zastanowił się. – O, to jest pomysł! Chyba mogę pomóc. Tak. – Zawiesił głos. – Mój szwagier obraca się w towarzystwie, może pani coś ułatwić, myślę, że się zgodzi na rozmowę. – Naprawdę? Pomoże mi pan? – Śmiała się znowu, a Bernard patrzył i patrzył. – To byłby dla mnie jakiś punkt wyjścia. Jutro mam spotkanie z redaktorem „Nowin”, ale nie spodziewam się po nim za wiele. A pana szwagier, biznesmen… Skoro to możliwe… Pochłonęły go myśli wijące się wokół tej kobiety. Jak miło z nią rozmawiać, choć przecież wcale się nie znają. Nie spotkałby jej, gdyby został w domu, a wówczas straciłby coś ważnego, nawet o tym nie wiedząc. Ona roztacza wokół dziwny mikroklimat, to zupełnie jak sen. Może śni mu się tylko? Trzeba to sprawdzić. Mogłaby mówić cokolwiek, byle tylko była. Słucha jej głosu, który porusza w nim czułe struny, słucha go jak muzyki. Będzie tu siedział do rana, godzinami może z nią gawędzić, a jutro zobaczą się znowu, bo obiecał spotkanie z Feliksem, na którym jej zależy. Gdzie ich umówić? Jak wyciągnąć Feliksa? Chyba tylko u siebie, inaczej się nie da. Rano wpadnie po sąsiedzku z zaproszeniem. – Czego chce się pani od nich dowiedzieć? Od tych kapitalistów.

– Wolałabym nie mówić tak wprost. – Zmarkotniała. – To może jakoś dookoła? – nalegał wciąż w żartobliwym tonie. – Nie, naprawdę nie – odmówiła poważnie. – Trudno. To zróbmy tak. Zapraszam panią na kolację, jutro. Przy okazji może pozna pani naszą rodzinkę. Wbrew intencji Bernarda zabrzmiało to jak sygnał do rozstania. Mimo że próbował ją jeszcze zatrzymać, dziennikarka zsunęła się ze stołka i z uśmiechem wdzięczności przepadła za drzwiami.

2. Noc po spotkaniu z tamtą kobietą minęła inaczej niż wszystkie ostatnie i ustąpiła porankowi, także odmiennemu od poprzednich. Kiedy późnym wieczorem Bernard wrócił do domu, Celestyna drzemała przy dogasającym kominku. Dołożył polano i wtedy się obudziła. – Zaprosiłem dziennikarkę na kolację – powiedział i pochylił się, żeby ją pocałować w czoło. – Skąd się tu wzięła dziennikarka? – To było pierwsze pytanie rozbudzonej Celestyny, która w tej chwili wyglądała tak, jakby nie wiedziała, gdzie się znajduje. – Czego chce? – Szuka kontaktów z tutejszymi baronami, nie mam pojęcia, co ją interesuje. Z Warszawy. Mieszka w Niezbytowie. – Wie, kim jesteś? – Celestyna spuściła nogi z podnóżka na podłogę. – Właśnie nie! Pierwszy raz coś takiego… – Dawno chciałam ci powiedzieć. – Popatrzyła z powagą i kiwnęła, żeby się zbliżył. – Bo wiesz, tak sobie pomyślałam, że może tego nie przewidziałeś, nie jesteś przygotowany… Ludzie niedługo przestaną cię rozpoznawać. Minęło tyle czasu. – I bardzo dobrze. O niczym innym nie marzę. – Tak, ale posłuchaj… – Zamyśliła się na moment. – Już przywykłeś, że każdy się ekscytuje na twój widok i teraz, kiedy przyjdzie czas, że ludzie zaczną cię traktować jak powietrze, tak samo jak wszystkich innych, to też może być dla ciebie trudnieńkie. Tak mi się wydaje. Wiesz, wahadło odbije w drugą stronę. Uśmiechnął się tylko na te obawy. Celestyna tak zupełnie inaczej pojmowała czas, że nie mógł tego zrozumieć. Zastanawiał się, czy takie odczuwanie jest właściwe wszystkim kobietom, czy tylko jej. Przyszłość była w wyobrażeniach Celestyny oderwana od teraźniejszości i na dodatek wiązała się zawsze z bojaźnią i drżeniem. Bernard nie oddzielał przyszłości, wiedział, że nie jest ona osobnym światem, który kiedyś nadejdzie, żeby spełnić nasze

najczarniejsze lęki. Przyszłość zaczyna się w każdej chwili i wielu ludzi nawet nie przeczuwa, jak bardzo zlewa się ona z aktualnością. Niedawno myślał o tym, leżąc przed południem na kanapie i gapiąc się w grzbieciki płyt. Stały rzędami na półkach, a światło z okna odbijało się w nich połyskliwą mgłą, zacierając napisy i kolory. Lśnienie plastikowych pudełek. Pomyślał, że sięgnie po płytę, ale zwyciężyło lenistwo, nie chciało mu się podnieść ręki. Leżąc, zdał sobie sprawę, że to jest właśnie przyszłość: potencjalność, która się nie spełnia, bo człowiekowi zwyczajnie się nie chce. Noc po spotkaniu z kobietą, której nawet nie spytał o imię, pełna była bezsennego myślenia, półsnów, nękających wyobrażeń i wizji, wstawania i przechadzania się po domu, zabijania czasu w łazience, na zimnym brzegu wanny, powtórnych prób zaśnięcia i zaglądania w okna, czy daleko do świtu. Widział jej uśmiechy, napięcie czubka nosa, śnił mu się zapach jej połyskujących głęboką czernią włosów, odgięcie małego palca, kształt ucha. To było tak, jakby tam, w barze, wchłonął w siebie jej esencję, która teraz ulatniała się we śnie, niczym ciepło, emanujące nocą z nagrzanego słońcem za dnia piasku pustyni. Wreszcie wraz z ciemnością przeminęły majaki. Dzień po trudnej nocy wstał szary, mglisty. Za oknem blade i niewyraźne zabudowania sąsiadów unosiły się lekko ponad ziemią na poduszce z mgły. Gołe drzewa ociekały skroploną parą, tworząc swój prywatny mały deszcz. Bernard zerwał się wcześniej niż zwykle i bez śniadania wpadł do Feliksa. – Nie ma go? – zdziwił się, gdy otworzyła mu Halka. – Niemożliwe, pojutrze? A dokąd się wypuścił? – Wujku, śpieszę się do szkoły – powiedziała Halka, mrużąc oczy. – Tata jest na zjeździe hodowców, no i wiesz… Pogadaj z mamą. – Odwiozę cię – przyszło nagle do głowy Bernardowi. Musiał się znaleźć w Niezbytowie już, natychmiast, musiał ją zobaczyć. – Po co? Zaraz mam autobus – broniła się dziewczyna. – Chodź, chodź, wkładaj buty. Odwiozę cię, no! – Koniecznie chciał mieć pretekst. – Co ci jest? – Popatrzyła z lekką ironią, ale nie opierała się dłużej i posłusznie włożyła kurtkę, okręcając przy tym szyję żółtym szalikiem. W samochodzie wypytał Halkę o szczegóły wyjazdu Feliksa i wysadził ją przed gimnazjum. – Zrobisz mi na wieczór bukiet na stół? – Spoko. Może być nerina albo krynia? – Mrugnęła do niego z potrzeby jakiegoś gestu, nie wiedząc jakiego. Gdyby Bernard był kumplem, oberwałby w tej chwili kuksańca w ramię. Zaczął padać deszcz. Przez chwilę patrzył, jak Halka idzie w stronę bramy szkoły, w tych śmiesznych butach na koturnie, które teraz nosiły dziewczyny, i po raz

pierwszy zdał sobie sprawę, że nie wiadomo, kiedy stała się dojrzała i zgrabna. Wrócił na rynek, znów, jak poprzednio, objeżdżając go dookoła. Kiedy wysiadł, dobrą chwilę kręcił się przed hotelem, zaglądał w okna, aż wreszcie przypomniał sobie, że nie jadł śniadania, więc jest uczciwy pretekst, żeby wstąpić do baru. Miał nadzieję, że ją tu zastanie, ale w barze siedziało tylko dwóch mężczyzn, tych samych, co wczoraj, z tą różnicą, że zamiast garniturów mieli na sobie jasne swetry w kolorowe romby. Nim zamówił jajecznicę, spytał w recepcji o dziennikarkę z Warszawy. Już gdzieś pojechała, ma taki żółty samochód – tyle się dowiedział. Nie mógł przełknąć śniadania, wreszcie odstawił talerz i wyszedł na rynek. Rozejrzał się i udał w stronę parkingu, pojednany z myślą, że nie tak szybko ją zobaczy. * Byli umówieni w barze, nie chciał się spóźnić. Przyjechał sporo przed zmierzchem. Nosiło go przez cały dzień, przedziwny dzień. Pokręcił coś z listą zakupów, mąki wziął za dużo, masła za mało, czy odwrotnie, i Celestyna była na niego zła. Chciał jechać drugi raz, ale wstrzymała go, przekonując, że jakoś sobie poradzi, w końcu to tylko kolacja na trzy osoby, więc bez przesady. W sumie jednak niezadowolona, bo w planie były domowe kluseczki. Później wziął się do mycia samochodu. Nigdy nie jeździł do myjni w miasteczku, bo tylko rozmazują brud. Tym razem sam rozmazał, szczególnie u dołu drzwi i przy kołach. Dwa razy poprawiał w tych miejscach, cały czas myśląc wyłącznie o niej, a w końcu zapomniał oczyścić dywaniki. Od samego rana był zły, że pochopnie obiecał dziennikarce spotkanie z Feliksem, nie wiedząc o jego wyjeździe. I dopiero pod wieczór przyszło mu do głowy, że przez te dwa dni do powrotu szwagra spróbuje ją zatrzymać, roztaczając widoki na owocne kontakty. A przy okazji będzie mógł z nią spędzić czas. Kiedy zeszła na dół, w płaszczu, gotowa do wyjścia, wydała się Bernardowi kimś innym. Wyższa niż poprzednio, włosy miała upięte do góry, głowę jakoś tak dumnie uniesioną. Spłoszył się jeszcze bardziej niż wczoraj, gdy zaczęła go przepytywać. Poprosił, żeby usiadła na chwilę, i pospiesznie przedstawił sytuację. Feliks niespodziewanie wyjechał, ale zaproszenie na kolację jest aktualne. Zmierzyła go uważnie wzrokiem, a potem powiedziała: – Skoro mamy czekać do piątku, to może przejdźmy na ty. – I znów się śmiała, a Bernard był wdzięczny, że tak naturalnie wyszła z tą inicjatywą. – Dopiero w domu sobie uświadomiłem, że nawet nie wiem, jak masz na imię – mówił. – Podobno pytałeś o mnie rano. Zmieszał się i przytaknął. Patrzył jej w oczy, gdy opowiadała o wizycie w „Nowinach”, a w brązowych tęczówkach odbijały się raz okna, raz on sam. Kiedy ostatnio patrzył tak w oczy kobiety? Jak długo nie było go na tych ścieżkach? – Pan redaktor przyjął mnie z kurtuazją. Parzenie kawy, kruche ciasteczka, uśmiechy, krążenie wokół stolika, przy którym mnie posadził, zacieranie rączek.

I nagle zaczyna opowiadać, jak wspaniale układa się współpraca pomiędzy miejscowym biznesem i władzami, integracja, powiatowe forum gospodarcze, kilkadziesiąt firm, współdziałanie z samorządem, może jeszcze ciasteczko, że pan starosta to, że kierownik projektu do spraw wspierania tamto, że w celu zacieśnienia i tak dalej. Powiedziałam mu, że takie rzeczy to mogę sobie przeczytać na stronie starostwa, ja przyjechałam z innego powodu i czego innego szukam. Prawdę mówiąc, nie wyjaśniłam ci jeszcze czego. Bo widzisz, dostaliśmy list, powiem ci tylko w skrócie, z którego wynikało, że tutejsi urzędnicy wykorzystują stanowiska do osiągania prywatnych korzyści, jak to się ładnie mówi. Rzeczywiście współpracują z biznesem, zacieśniają, ale tak bardzo konkretnie, umożliwiając pewnym osobom zrobienie fortun dzięki przejmowaniu nieruchomości, kontraktów i zamówień. Anna miała rozszerzone źrenice, gdy to mówiła, palce bawiły się owalnym serwetnikiem z porcelany, a głos całkowicie się zmienił. Nie było to ten sam głos, który Bernard zapamiętał z wczorajszej rozmowy. Przyglądał się różowemu lakierowi na jej kształtnych paznokciach i delikatnym włoskom na przedramieniu. Myślał z niechęcią, że kompletnie brak mu orientacji w sprawach, które się wokół dzieją. Nigdy się nimi bliżej nie zajmował, choć mieszka tu od kilku lat. Trzeba było przyjazdu kogoś z zewnątrz, żeby na pewne rzeczy otworzyć oczy. – Naturalnie należy to posprawdzać, bo list był anonimowy, ale wiesz, naczelny ma nosa i czuje, kiedy sygnał wygląda na prawdziwy, a kiedy ktoś próbuje go wpuścić w maliny. – Jeśli mowa o owocach, to chodźmy, bo kolacja czeka – przerwał jej Bernard, próbując, jak wczoraj, nastroić się do żartów. Po kilku minutach przemykali już przez Lipowczyk i wspinali się na zbocze. Oba domy, Bernarda i jego siostry, stały kawałek za wsią, pod samą linią lasu. Droga, która do nich prowadziła, urywała się w pobliżu zabudowań, przechodząc w polny trakt, wiodący wprost między drzewa. Zanim jednak zginęła w zaroślach trzmielin i leszczyn, była całkiem zadbana, z poboczy usunięto chwasty, zostawiając niską, gęstą trawę. Wieś leżała w dole, co mogło być zaskoczeniem dla kogoś, kto przybył tu po raz pierwszy, albowiem pochyłość drogi wcale nie dawała się odczuć dotkliwie. Różnica poziomów mogła wynosić zaledwie kilka metrów, a jednak to wystarczyło, by w oczy rzucały się raczej dachy i kominy niż ściany domów, a ogródki okalające posesje mimo zasłony płotów odkrywały przed patrzącym bogactwo ławeczek, huśtawek, altan, nieco tylko przesłonięte ażurowym parawanem nagich o tej porze roku sadów. Sprzed ogrodzenia domu Bernarda, o które opierała się Anna, patrząc na pofalowaną, szarzejącą okolicę, widać było jak na dłoni starą aleję lipową wiodącą w stronę pałacu. Sam budynek chował się wprawdzie pomiędzy

koronami dorodnych dębów, jeszcze ulistnionymi, błyszczącymi głębokim brązem, ale jedna z oficyn wystawiała spomiędzy gałęzi trójkąt dachu. O tej porze roku pola i lasy miały w sobie coś tajemniczego, tuż nad ziemią snuły się mgły. Powoli zapadał mrok, gasząc czerwony pożar, jaki zostawiło po sobie słońce. Celestyna musiała ich zobaczyć, bo wyszła na podwórze w narzuconym na ramiona płaszczu. Miała na sobie dawno nienoszoną sukienkę. – To jest Anna – powiedział Bernard. – Anno, poznaj moją mamę. – Skoro jesteście po imieniu, to ja też tak chcę – poprosiła Celestyna pogodnie, Anna zaś obdarzyła ją w odpowiedzi swym niegasnącym uśmiechem. – Nie wiem, czy mi wypada – zastrzegła się. – Dobrze, dobrze – burknęła z sympatią gospodyni. – Chodźmy – powiedziała z gestem zaproszenia. – Czyj to pałac? – była ciekawa Anna, obracając się ponownie w kierunku wsi. – Pana Kisielnickiego, niedawno go kupił i odremontował, ale mieszka, zdaje się, ostatecznie gdzie indziej – wyjaśniła gospodyni. – Jutro go poznam. Mam spotkanie w jego biurze – przypomniała sobie Anna. – Nie przepadają tu za nim. – Intonacją i gestem Celestyna przyłączyła się do opinii tych, o których mówi. – Przedtem była tam szkoła. No, ale teraz już niepotrzebnieńka, są autobusy. Komunikacja wypiera edukację. Wnętrze domu zrobiło na Annie wrażenie znacznie mniejszego, niż się spodziewała. Na górze mogły się mieścić najwyżej dwa pokoje, na dole, prócz połączonego z przestronną kuchnią salonu, jeszcze jeden. Mimo wszystko czuło się przestrzeń, swobodę, ściany nie miażdżyły głowy, jak w jej mieszkaniu. Rozejrzała się po obszernym pomieszczeniu przedzielonym na pół szerokim stopniem. Dom posadowiono na

zboczu, stąd możliwe było dwupoziomowe rozwiązanie parteru. Druga część podłogi, ta z krzesłami i stołem, wznosiła się wyżej. Annie spodobał się taki układ. W salonie nie zauważyła żadnych fotografii czy ozdób, książki zajmowały raptem kilka półek przy drzwiach, główny akcent stanowił za to jedyny, lecz pokaźnych rozmiarów, obraz, abstrakcyjny, w tonacji szarości przebitej czerwienią. Ściągał wzrok, niepokoił, Anna zdziwiła się, że natrafia tu właśnie na taką kompozycję. Nie pasowała do Bernarda, tak jej się przynajmniej wydawało. Zaraz po obrazie rzucały się w oczy płyty, ogromny ich zbiór, zajmujący wiele półek, wypełniał cały kąt pokoju. To musiała być kolekcja znawcy muzyki, któż inny zgromadziłby ich taką masę. Ogień w kominku pełgał ledwo dostrzegalnie, dając mimo to dość ciepła. Dwuskrzydłowe, szklane drzwi otwierały widok na niewielki ogród, za którym teren się wznosił, przechodząc w brązowozłoty las, zapadający teraz w czerń. Z prawej strony wpadały resztki dogasającego światła. Pora była przejściowa, jeszcze nie wieczór, a już nie dzień. Anna zachwycała się pejzażem. – Te odkryte pagórkowate pastwiska… Wiesz co? Kiedy zobaczyłam zagrodę, o tu, z boku, pomyślałam, że mógłbyś hodować konie. – Dzięki, już na to wpadłem. Nie wyszło. Ta zagroda jest właśnie pamiątką. – Lubisz konie? – Benio jest troszkę leniwieńki do takich rzeczy – pospieszyła z obwieszczeniem Celestyna i gdyby nie wsparła swego anonsu promiennym uśmiechem i pełnym troskliwości tonem kochającej matki, mogłoby to wypaść niczym donos rzadko spotykanej jędzy. – A do koni potrzebna ręka. – Na pewno – przyznała Anna. – To tylko na filmach tak pięknie wygląda: rozwiane grzywy, rżenie przyprawiające o dreszcz, piękno galopu i cwału. A tak naprawdę, jak znam życie, trzeba dużo pracy. – Ja się nie bałem pracy – zaczął Bernard i westchnął, dając za wygraną. – A jak twoje poszukiwania? – Celestyna zmieniła temat, zwracając się do Anny, lecz w tym momencie

uporczywy sygnał zawezwał ją do kuchni. – Opowiesz przy stole, muszę wyjąć z piecyka… Przy drzwiach prowadzących na taras, za którymi było już prawie zupełnie ciemno, zostali sami z niezręczną sytuacją, co potwierdzały ich statyczne odbicia w szybie. Bernard tłumaczył, że pomysł z końmi nie był fanaberią mieszczucha dyletanta. Znał się trochę na tym, zamiłowania odziedziczył po dziadku, a w czasach studenckich przez dwa miesiące pracował w stadninie we Francji. Anna słuchała z przyjaznym uśmiechem i wtrącała pytania. Przy kolacji opowiedziała o dwóch spotkaniach z wysokimi urzędnikami powiatu, nie wymieniając nazwisk, odmalowała ich horyzonty, sposób myślenia. Dostrzegła, że Bernard słucha nieuważnie. Podłużny stół z jasnego drewna Celestyna przykryła ciemnym, gładkim obrusem w kolorze zgniłej zieleni. Ostrym kontrastem odbijała się na nim efektowna kompozycja z białych i pomarańczowych kwiatów. Ale w tej chwili najważniejszym elementem stało się szklane naczynie z wykwintną zapiekanką. Wszystko w niej było domowe, żadnych gotowych składników. – Żeby kogoś oskarżyć, trzeba mieć dowody – mówiła Anna, jedząc ze smakiem. – Dzisiaj takie czasy, że łatwo wylecieć. W razie czego wydawca staje po stronie tych, którym się nie podoba artykuł, i dziennikarz zostaje bez pracy. Taka jest procedura. Dlatego większość dziennikarzy się nie wychyla. Urzędnicy nie wiedzieli, co było w teczce, którą przedsiębiorca zostawił na biurku, chcieli ją zwrócić. O wszystkim dowiedzieli się z gazet, padli ofiarą spisku. Czują się pokrzywdzeni. Zataiła przy tym, że nie ma nic, absolutnie nic, żadnych dowodów, bo rewelacji zawartych w anonimie nie udało jej się dotąd potwierdzić. Fakt, że w liście pojawiło się nazwisko Kisielnickiego, także zatrzymała dla siebie, uznawszy, że nie wszystko może i powinna ujawniać w prywatnych rozmowach. – Smakuje ci, kochanieńka? – była ciekawa Celestyna. – Wspaniała. Ja nie mam się co porównywać, robię proste przepisy z Internetu. Czasem nawet wyjdzie smaczne, ale brak mi zacięcia. Może kobieta nie powinna się przyznawać do takich rzeczy, nie wiem. A jak wam się tu mieszka? – była ciekawa Anna. – Moi znajomi, na przykład, zbudowali domy w podwarszawskich wsiach i nie wszystkim udało się

tam zaadaptować. Niektórzy przebąkują o powrocie do mieszkań w mieście. Ja myślę, że to trzeba polubić. – Człowiekowi z miasta zawsze będzie czegoś brakowało na prowincji – zauważyła Celestyna. – Jednemu ulicznego zgiełku, innemu anonimowości, bo przecież na wsi ludzie bardzo dużo wiedzą o sobie, a w mieście nikt cię nie zna, chyba że… – No właśnie, tak by się zdawało, prawda? A pomimo to ja się tu niewiele dowiedziałam, tyle co nic – poskarżyła się Anna. – Jesteś z zewnątrz. Poza tym to złudzenie, że my się tutaj, na wsi, znamy – powiedział Bernard. – Pytałaś, czy można tu wytrzymać, to… zależy od nastawienia. Jeśli nie potrafisz się dopasować, jeśli nie odnajdziesz w sobie pokory wobec natury, jeśli nie rozumiesz ciszy, tego, co ona ofiarowuje, to będzie ci trudno. Na pewno nie każdy akceptuje gigantyczny kawał nieba nad głową i błoto na butach. – Nie masz pojęcia, ile potrafi znieść kobieta – rzuciła Anna nonszalancko, chcąc rozsadzić atmosferę nadzwyczajności wsi, która zawisła nad stołem. – Mój Eryk to, nie wiem, chyba trzeba by go zmusić, żeby tu został na dłużej. Chociaż gdyby mu sprawić dobry komputer… Mój syn – dodała, widząc wyczekujące spojrzenie Celestyny. – Ile ma lat? – Szesnaście, we wrześniu poszedł do liceum. Chłopaczysko mi wyrosło nie wiadomo kiedy. Nie mogę się przyzwyczaić do jego buczenia, do niskich tonów, które wydaje od kilku miesięcy, do tego, że mnie przerósł, ale jest jeszcze takim dzieckiem. – To znaczy – drążyła Celestyna głosem bardziej teraz stanowczym i dociekliwym niż dotąd – jesteś mężatką? – Mój mąż jest naukowcem – pospieszyła z wyjaśnieniem Anna, nie czekając na dalsze indagacje. – Widujemy się rzadko, on siedzi na Spitsbergenie albo na Grenlandii i chucha na lodowce. Celestyna uśmiechnęła się blado. Bernard osłupiał. Patrzył przez chwilę na ułożony rękami siostrzenicy bukiecik, potem uśmiechnął się niewyraźnie w powietrze, do nikogo, i złożył dłonie opuszkami palców. Zastygł.