Rozdział 1
To twój najbardziej szalony pomysł – stwierdziła Natalia.
– Co? Mój pomysł? – Serce biło mi jak szalone. – Co ty pleciesz? To był twój
pomysł!
– Świetnie. Nasz pomysł. Myślisz, że nas złapią?
– Nie wygłupiaj się. Nikt nas nie namierzy.
– Zresztą wcale nie łamiemy prawa – dodała Natalia. – Prawda?
– Prawda. Nie robimy nic zakazanego.
No, zakazanego może nie, ale i nie do końca w porządku, choć ten wieczór
zaczął się tak samo, jak wszystkie inne sobotnie wieczory w domu Zawadzkich.
Najpierw kolacja przy stole i polityczne dyskusje, podczas których stygła pieczeń,
a później – Natalia i ja w kuchni, pieczemy czekoladowe ciasto z proszku i
zajadamy ciepłe kawałki, oglądając kilka kolejnych odcinków serialu Wyspa
Nieumarłych na kanale SF.
Trzeci odcinek opowiadał o zombie, która kolekcjonowała ciała ofiar. I wtedy
wpadłyśmy na ten pomysł. Wymyśliłyśmy Elizabeth – naszą pożeraczkę męskich
serc. Dziewczynę, która uwiedzie tych wszystkich chłopaków, do których my w
realu nawet nie odważyłybyśmy się podejść.
– Jedyna różnica jest taka, że wcale ich nie zabijemy – zauważyła Natalia. –
Chyba że, ma się rozumieć, na to zasłużą.
To wszystko to był żart. Czy raczej wyzwanie w formie żartu, ale im więcej
szczegółów dodawałyśmy do profilu Elizabeth, tym bardziej wydawała się
rzeczywista. Stawała się osobą.
Minęła północ. W domu Natalii panował mrok, nie licząc poświaty płynącej od
laptopa w jej pokoju, z plakatów na ścianach spoglądali na nas bohaterowie
seriali Zagubieni, Star Trek i Battlestar Galactica. Dopracowałyśmy wreszcie ostatnie
szczegóły naszej Elizabeth, a więc miejsce, z którego pochodziła (Kraków, Polska),
jej obecną szkołę (zdecydowałyśmy się na Moore College of Art w Filadelfii), i w
końcu jej gust i hobby.
Powoli Elizabeth nabierała kształtu. Lubiła Coldplay, Anne Hathaway, van
Gogha i krewetki. Tęskniła za młodszymi braćmi, nadal mieszkającymi w Polsce.
Nazwałyśmy ich Marek i Tolek i nawet znalazłyśmy w sieci zdjęcia dwóch
szczerbatych chłopaczków, które umieściłyśmy w jej albumie. Założyłyśmy jej
konto poczty elektronicznej – skorzystałyśmy z konta mamy Natalii na Yahoo,
którego używa mniej więcej dwa razy do roku. Zostało nam jeszcze tylko znaleźć
zdjęcie samej Elizabeth i dlatego przeglądałyśmy stronę www.nulookmodels.net.
– Elizabeth musi być słodka – stwierdziłam. – Tak, żeby chłopakom na jej widok
wychodziły oczy z orbit.
– Ale nie za słodka, bo wyczują, że to ściema. – Natalia przeglądała fotografie
jak hollywoodzka agentka. Z Natalią nigdy nie wiadomo, co ją zainteresuje; ten
pomysł chwycił. – Musi być ładniutka, jak dziewczyna z sąsiedztwa. Tak jak ty,
Raye, gdybyś w kółko nie kryła się w za dużych ciuchach. – Urwała. – Posłuchaj, a
może pstryknęłabym…
– Nie. – Ukryłam podbródek w wycięciu bluzy. – Nawet o tym nie myśl.
– Ale dlaczego? Przecież i tak żaden przystojniak z MacArthura cię nie
rozpozna.
Wyjrzałam z bluzy.
– Wielkie dzięki. – Ale wiedziałam dobrze, co miała na myśli.
Na płaszczyźnie towarzyskiej byłyśmy niewidzialne, choć Tal miała jeden
powód do sławy, mianowicie była starszą siostrą Thomasa Zawadzkiego, ucznia
szkoły MacArthura, bramkarza ich drużyny lacrosse’a i, nieoficjalnie, paskudnego
pochłaniacza ciasta czekoladowego Duncan Hines.
– Może ona? – Wskazałam zdjęcie. Twarz w kształcie serca, obcisła czarna
koszulka.
Natalia skinęła głową.
– Jest nawet do ciebie podobna.
W milczeniu patrzyłyśmy, jak zdjęcie ładuje się na stronę.
– Pożyczanie czyjegoś wizerunku chyba jednak jest nielegalne – mruknęła
Natalia. – To szaleństwo. – Ale widać było, że świetnie się bawi.
– Szaleństwo, ale genialne.
– Niech ci będzie. No dobra. Teraz tekst. – Natalia zacierała ręce. – Może tak:
„Cześć, jestem siostrzenicą trenera Ferniera, przyjechałam do Stanów studiować
sztukę. Chciałabym poznać młodych Amerykanów”.
– Niezłe. Do kogo to wysyłamy?
– A kto jest na naszej liście marzeń?
– Wszyscy, za którymi szaleje Grupa. Najfajniejsi chłopcy. Chapin Gilbert,
Julian Kilgarry i Frank Senai. – Policzki mi płonęły, gdy wymawiałam ich
nazwiska.
Natalia skinęła głową, ale cały czas obgryzała paznokieć małego palca.
Zrobiłyśmy pierwszy krok i już się nie wycofamy.
– Więc zaczynamy od nich. Trenerowi Fernierowi nikt nie odmówi. Thomas
mówi, że czczą go jak świętego. A potem, żeby Elizabeth wydawała się bardziej
autentyczna, dorzucimy jej trochę znajomych Nicoli. Nie będzie miała nic
przeciwko. – Nicola to kuzynka Natalii, która naprawdę studiowała w Moore
College of Art.
– Świetnie. – Serce nadal waliło mi jak oszalałe. Fascynowała mnie ta Elizabeth
Lavenzeck. Była i jednocześnie nie była nami, zarazem prawdziwa i sztuczna, a
wkrótce wśród jej znajomych znajdą się chłopcy, o których mogłyśmy tylko
pomarzyć. – To fajniejsza zabawa niż sądziłam.
– Hm. – Tal nie wydawała się do końca przekonana. – Ale Raye, co zrobimy,
jeśli to się uda?
– Nie wiem – odparłam szczerze. Naprawdę nie byłam w stanie sobie wyobrazić,
co będzie dalej. Teraz wpatrywałam się w twarz Elizabeth w kształcie serca, w jej
uśmiech Mony Lisy. Wydawało się, że mamy nieskończenie wiele możliwości. –
Najpierw zobaczmy, kto ją przyjmie.
Rozdział 2
Jeśli w Fulton nie uprawiasz tenisa, lacrosse’a ani sportów zespołowych,
chodzisz na gimnastykę. I nie jesteś cool. Równie dobrze mogliby to wyryć nad
wejściem do szkoły: „Każda uczennica, która bierze udział w zajęciach gimnastyki,
zasługuje niniejszym na miano ofermy, póki nie zaprzestanie tej czynności”.
Ale gimnastyka to poważna sprawa. Można było zarobić nawet zawieszenie w
prawach ucznia, jeśli się uciekało z akrobatyki, szermierki czy co tam było w
menu na dany dzień w północnej sali gimnastycznej, trzy razy w tygodniu. Chyba
jeszcze gorszy od samych zajęć był obowiązkowy strój – niebieskie nylonowe
szorty i brązowa koszulka z wiekową maskotką naszego rocznika – białą sową na
lewej piersi.
Natalia i ja, jako osoby mało wysportowane, usiłowałyśmy nie zwracać na
siebie uwagi podczas gimnastyki, więc kiedy podczas kickboxingu, w czwartek,
Natalii pękła gumka w szortach, wpadła w panikę.
– SOS! Trener pozwala ci iść ze mną – wysapała, ledwie do mnie podbiegła,
przytrzymując szorty w talii. – Nie mam ochoty sama się z tym zmagać. – W tym
koszmarnym stroju, miała na myśli.
Zdążyłam się spocić podczas boksowania, więc wiedziałam, że świeci mi się
twarz i mam mokre plamy pod pachami. Poszłyśmy do sekretariatu po agrafki i
dopiero wtedy pognałyśmy do szatni. Moi przyjaciele w starej szkole żartowali, że
w żeńskim liceum nie będę się przejmowała tym, jak wyglądam, ale okazało się,
że to nieprawda. Dziewczyny widzą i oceniają, tak samo jak chłopcy. Czasami
jeszcze gorzej.
– Jeśli zepnę je po bokach i z tyłu, chyba będzie dobrze. – Tal westchnęła. –
Wpadniesz w weekend? Popracujemy nad Elizabeth.
– Jasne. – Choć cała ta akcja z Elizabeth okazała się nudna. Przyjęli ją wszyscy
chłopcy, których zaprosiła, nawet obiekt westchnień Tal, Tim Wyatt, szef klubu
dyskusyjnego z MacArthura. Ale też nikt w odpowiedzi nie napisał więcej niż kilka
słów.
Sama nie wiem, na co liczyłam, ale na pewno spodziewałam się czegoś
lepszego.
– Poczekaj. Kiedy już się pozapinałam, zachciało mi się siku. – Tal weszła do
kabiny. – Poczekasz?
Usiadłam na ławce koło pryszniców. Kilka minut dłużej w przepoconym stroju
mnie nie zabije.
A potem do szatni weszła Grupa i już wcale nie byłam taka pewna.
Lindy Limon, Faulkner – na cześć słynnego krewniaka – George’a, Ella Rose
Parker, Alison Sonenshine i Jeffey Makinopolis. Ani jedna dziewczyna z mojej
starej szkoły nie była nawet w połowie taka wspaniała jak dziewczyny z Grupy.
Razem były tak wspaniałe, że aż przerażające.
Wpatrywałam się w zegarek, analizowałam wszystkie jego szczegóły, a one
ściągały stroje do lacrosse’a i rozmawiały o imprezie, którą Lindy
prawdopodobnie urządzi w sobotę.
Alison jak zwykle nadawała najgłośniej. Właśnie mówiła do Elli:
– Pogódź się z tym. Co z tego, że przyjdą razem? On i Mia McCord flirtują
niemal od przedszkola. Postąpił wobec ciebie okropnie, ale nie wyjątkowo.
– Nadal nawijacie o Jay-Kayu? – zapytała Faulkner. Najmilsza z nich wszystkich
i jedyna, która miała też dobry kontakt ze zwykłymi śmiertelnikami. – Przykład?
Była przewodniczącą naszego rocznika.
Jay-Kay, czyli Julian Kilgarry, to jeden z nowych znajomych Elizabeth
Lavenzeck. Choć nigdy nie poznałam go osobiście, wiedziałam, że dziewczyny
określają jego imieniem coś wspaniałego, wyjątkowego. Na przykład: „ten
piosenkarz był boski, taki starszy Jay-Kay”. Albo: „Ciacho z niego, ale daleko mu
do Jay-Kaya”. Widziałam go raz, jesienią, Natalia pokazała mi go na boisku, gdy
grali chłopcy z MacArthura. Mówiąc krótko: boski. Mocno zarysowana szczęka,
czarne irlandzkie loki i oczy koloru nieba w czerwcu o zachodzie słońca. Na
ostatnim zdjęciu, jakie zrobiłam mamie, które w ramce stoi przy moim łóżku, jest
właściwie taki sam odcień błękitu za jej plecami.
Po tym przez pewien czas miałam obsesję na jego punkcie, kilka razy w
tygodniu wchodziłam na jego profil na Facebooku, sprawdzałam, co nowego
umieścił w sieci. Wiedziałam, czym się interesuje (lacrosse, szachy,
dziennikarstwo), widziałam wszystkie jego zdjęcia, prześledziłam, gdzie i co
otagował, przeczytałam wszystko, co napisał na swojej ścianie.
– Kilgarry to mistrz szybkiej akcji, zdobyć i porzucić – skomentowała Lindy,
najgłupsza z nich, wieczna imprezowiczka, zawsze wypowiadała same banały.
– Jasne, bo ty dużo o tym wiesz – żachnęła się Ella, najpiękniejsza, najbardziej
dziwaczna, a co za tym idzie, najbardziej fascynująca, zwłaszcza że nie zdążyłam
przywyknąć do jej nawyków jak reszta dziewcząt. Na przykład:
W pierwszy poniedziałek każdego miesiąca Ella piecze ciastka dla wszystkich w
świetlicy.
Ma co najmniej tuzin rękawiczek z koźlęcej skórki, cieniutkich jak papier, w
kolorach tęczy, którymi chroni dłonie od słońca.
Zawsze zajmuje trzecią ławkę w trzecim rzędzie. I nikt się jej nie sprzeciwia.
Te dziwactwa wydawały się u niej równie naturalne jak długie nogi i złota
bransoletka z przywieszkami, ale tak naprawdę wszystko uchodziło jej płazem, bo
była piękna. Tylko osoba bardzo piękna może sobie pozwolić na takie
ekstrawagancje.
Jeffey – gazela, wysoka, szczupła, współpracowała z nowojorską agencją
modelek – posłała Elli długie spojrzenie, jakby nie rozumiała do końca.
– Więc czemu zaprosiłaś go do Alison?
– Bo ciągle rzucał aluzje – odparła Ella. – Czyli raczej to on mnie zaprosił, nie ja
jego.
– Niezła wymówka – prychnęła Alison. – Zwłaszcza że go ubóstwiasz.
Dziewczyny były owinięte ręcznikami i pewnie miały zamiar iść pod prysznic.
Ella przystanęła, podobnie jak reszta, i przeglądała wiadomości tekstowe na
komórce. Nagle podniosła aparat i zrobiła zdjęcie całej Grupy w lustrze.
– Ty tak uważasz.
– Świrku! – pisnęła Faulkner. – Wiesz, że nienawidzę, kiedy się mnie
fotografuje!
Ella pstryknęła jeszcze jedną fotkę.
– Dlaczego? Bo tak naprawdę jesteś paskudna? – wtrąciła Lindy.
– Na przykład dlatego, że jestem w ręczniku, Głupolu!
– Jeszcze jedno – mruknęła Ella. – Wolę liczby nieparzyste. Wiesz o tym,
Ofermo. – Przedrzeźniając Faulkner, pstryknęła kolejne zdjęcie. Złośliwe
przezwiska to kolejny znak charakterystyczny Grupy: Ruda, Buła, Zero, Świrek,
Oferma, Głupol, Pączek. A jeśli Natalia mówiła prawdę, miały też swoje ksywki
dla innych uczennic.
„Wiem, jak brzmi moja, bo chodzę do tej szkoły od przedszkola. Jestem
Zawadzki-Zawada albo Łapa – wyznała kiedyś. – Pewnego dnia wytłumaczę ci
dokładnie, o co chodzi. – Wydawała się lekko speszona. – Ty też na pewno jakąś
masz i tylko tak na ciebie mówią. Ale nie martw się, nigdy jej nie poznasz”.
Tal miała racę. Podczas rozmów z nami dziewczyny z Grupy były obojętne i
grzeczne.
– Słyszałyście, że salon samochodowy ojca Juliana zbankrutował? – zapytała
Lindy, a ja zapukałam w drzwi kabiny Natalii, żeby przyjaciółka się pospieszyła.
Wiedziałam, że celowo zwleka, liczy, że w końcu pójdą, zanim ona wyjdzie. To nie
fair. Sto razy gorzej jest sterczeć tutaj niż siedzieć w kabinie. – Kilgarry Saab.
Koszmar. Podobno są bardzo biedni.
– To idiotyczne plotki – stwierdziła Ella chłodno i stanowczo. – Zamknij się,
Głupolu. Ludzie słuchają.
Zapadła cisza.
Ella miała na myśli mnie. „Ludzie” to ja. A zatem nie byłam dla niej
niewidzialna. Wiedziała, że podsłuchuję.
Spojrzałam w inną stronę, ale gdy wróciłam do niej wzrokiem, patrzyła prosto
na mnie. Tętno mi przyspieszyło. Jeszcze nigdy nie patrzyłam Elli Parker prosto w
oczy, białoszare, niemal bezbarwne.
Skierowała aparat w moją stronę i pstryknęła. Skrzywiłam się. Uśmiechnęła się,
lekko unosząc kąciki ust. Jakby coś nas łączyło. Ta chwila wydawała się wiążąca,
jak pocałunek albo tajemnica.
A potem wszystko się skończyło. Ella schowała telefon i minęła mnie, idąc pod
prysznic. Po drodze omal nie wpadła na Natalię, która w końcu wyszła z kabiny,
pozapinana i gotowa do biegu.
Rozdział 3
Moja wspólna chwila z Ellą Parker nie znaczyłaby nic, gdyby następnego dnia
Mandaryn nie upokorzył jej podczas lekcji.
Ale zrobił to i tym samym rzucił kamyk, który wywołał późniejszą lawinę.
Mandaryn uczył mandaryńskiego i choć ja byłam w grupie zaawansowanej, a
Ella podstawowej, w piątki miałyśmy zajęcia wspólnie – mozolne pięćdziesiąt
minut konwersacji. Mandaryn, o wąskich biodrach i włosach zaczesanych do góry,
niemal jak madame Pompadour, nie był przystojny w młodości, a i tak nawet
teraz uważał się za niezłego ogiera, co widać było po dumnym, rozkołysanym
chodzie na przerwach.
Przez pierwszych kilka minut wszystko szło dobrze. Beebee Bidell opowiadała,
ile czasu zajęła jej droga na targ, że kupiła worek ryżu, szafran i kraby i włożyła
wszystko do koszyka.
Wszystkie zadawałyśmy jej proste pytania, aż Ella Parker niechcący rzuciła:
– Czy bazar był bardzo głośny czy bardzo penis?
Mandaryn, który opierał się o biurko, parsknął śmiechem. Ella powiedziała ying
jing zamiast an jing. W mandaryńskim słowa „spokojny” i „penis” są do siebie
bardzo podobne.
Ale nikt poza mną tego nie zauważył i poczułam się trochę dziwnie i
kujonowato, że to wychwyciłam. W mojej poprzedniej szkole modne było uczenie
się chińskich przekleństw i rzucanie nimi na prawo i lewo, zwłaszcza wobec
niczego niepodejrzewających rodziców.
– Panno Parker – odezwał się Mandaryn, po angielsku, ze złośliwym
uśmiechem. – Pomyliła pani rzeczownik z przymiotnikiem. Proszę jeszcze raz.
– Czy na bazarze był penis? – zapytała Ella ostrożnie.
Filth zarechotał głośno, a Beebee wpisała słowo w laptop.
– Oj, Ella, uważaj – powiedziała. – Ying jing to znaczy penis.
Klasa ryknęła śmiechem. Ella bez słowa wstała, zdjęła rękawiczki w kolorze
płatków róży, pięć razy uderzyła nimi o dłoń. Zawsze robiła coś takiego. Uderzała,
stukała, pukała.
A chwilę później wyszła z klasy.
– Panie profesorze, czy mogę po nią iść? – Beebee nie należała do Grupy, ale
jako kapitan drużyny hokeja na trawie była najbliżej statusem do Elli.
– Po co? Żebyście paplały w łazience do końca lekcji? O nie – mruknął
Mandaryn. – Raye Archer, ty po nią pójdziesz.
Ja? Dlatego że raczej nie będę z nią plotkować w toalecie? Ale poszłam.
Sprawdzałam w różnych miejscach – w bibliotece, przy studzience z pitną wodą,
w łazience, w stołówce. Ella miała słabość do kuchni. Widziałam, jak tam wpada,
by spryskać płynem antybakteryjnym swój stolik, zanim przy nim usiądzie, albo
umyć ręce pod kranem pod ciśnieniem.
I właśnie tam ją znalazłam. Szorowała ręce.
– Mandaryn kazał mi po ciebie przyjść.
– Co za dupek. Naśmiewał się ze mnie.
– Chyba myślał, że to było zabawne.
– Ciekawe, czy dalej będzie tak uważał, kiedy załatwię go tak, że go wywalą z
pracy. Ustawię mu pornosa jako wygaszacz ekranu czy coś takiego. – Zakręciła
kran, wytarła starannie dłonie papierowym ręcznikiem. – Dla mnie już nie
istnieje. Mój ostatni test wyglądał, jakby czerwony atrament mu się na nim rozlał.
– Wszyscy wiedzą, że to palant. Wiesz co? Pewnie nawet z zawiązanymi oczami
nauczyłabym cię więcej niż on. – Rzuciłam to pod wpływem impulsu.
Rozgniotła mnie spojrzeniem.
– Wątpię.
– No dobra, skoro chiński ci nie leży, może hiszpański? – podsunęłam. – Jest o
wiele…
– Zdaniem moich rodziców chiński przyda mi się w college’u – warknęła. –
Chociaż im tłumaczyłam, że nikt się go nie uczy. Nie pojmują, że to chyba
najtrudniejszy język na świecie.
„Nikt się go nie uczy”. Nie zdawała sobie nawet sprawy ze swojego nietaktu.
Postanowiłam puścić to mimo uszu.
– Tak, akcent tonalny jest bardzo trudny.
– Och, zamknij się. Dostajesz stypendium Sophie Fulton-Glass, uczysz się za
darmo. Masz same piątki. Już sobie zarezerwowałaś pokój w Princeton, co?
– Ha, ha, ha – odparłam, chociaż wszystko, co powiedziała, było prawdą. Poza
pokojem w Princeton.
– Zresztą moi rodzice nie chcą, żebym wybrała hiszpański, ich zdaniem to
wyjście dla słabeuszy. Oboje skończyli Harvard i trwają w złudnym przekonaniu,
że i ja się tam dostanę. Bo moja siostra już tam jest.
Czego właściwie ona ode mnie chce?
– Rozumiem.
– Chyba wcale nie.
Jakim cudem zrobiła się z tego cała sztywna pogadanka? Zdenerwowałam Ellę
Parker, a przecież nic nie zrobiłam. Ale i tak chciałam ją uspokoić.
– Są różne rodzaje inteligencji, nie tylko książkowa – spróbowałam. – I pod tym
względem bijesz mnie na głowę.
Przyglądała mi się uważnie.
– Jak to?
– Jesteś zawsze w centrum uwagi. Masz talent.
– Jaki talent?
– No… – Zaplątałam się, ale brnęłam dalej. – Zawsze wiesz, co powiedzieć. –
Czekała na przykład. – W zeszłym tygodniu, na próbie chóru, powiedziałaś tej
małej Jillian Sweeney, żeby się odsunęła, bo tak jej śmierdzi z ust, że wypali ci
brwi. Ta twoja odzywka totalnie wszystkich rozbawiła. – Poza Jillian, która była
czerwona jak burak.
– Naprawdę śmierdziało jej z ust. – Ella wzruszyła ramionami, ale wyczułam, że
jest zadowolona. – Zresztą lubię mówić prawdę.
– No właśnie.
Dotknęła kranu palcem. Postukała siedem razy.
– Ale jestem też świetną kłamczuchą – dodała. – Nie radzę zaleźć mi za skórę.
Potrafię sprawić, że ludzie uwierzą we wszystko. – Kiedy to mówiła, w jej twarzy
była jakaś pustka. Brak... uczuć? Sumienia?
– Przynajmniej masz jakieś wady – rzuciłam lekko. – Dobrzy ludzi są strasznie
nudni.
Znowu uśmiechnęła się lekko.
– A ty, Raye? Masz wady?
– Czasami. – Patrzyłam jej prosto w oczy. – Czasami bywam wredna.
Parsknęła śmiechem. Może wcześniej atmosfera zgęstniała, ale teraz było już
normalnie.
Później nieraz sobie myślałam, że to wszystko zaczęło się w tamtej chwili. Ella
rzuciła mi wyzwanie. Odpowiedziałam. Co naprawdę miałyśmy na myśli? Co
wzbudziłyśmy w sobie nawzajem?
Rozdział 4
No i wujek Freddie z Londynu przysłał nam nie jeden, nie dwa, ale trzy odcinki
Midnight Planet na sobotni wieczór! – poinformowała mnie Natalia radośnie w
świetlicy po lekcjach. – Jeśli obejrzymy wszystkie, będziemy na bieżąco, jak ludzie
w Anglii. Super, co?
– No… tak.
– Raye, chyba przyjdziesz jutro, co? – zapytała po chwili. – Jak zawsze?
Pochyliłam głowę nad notatkami z chemii. Czasami trochę mnie przerażała
przyjaźń z Natalią. Może to nie chodziło o nią, może panikowałabym w każdej
innej bliskiej relacji. W zeszłym roku należałam do luźnej paczki, ale w Fulton nie
było niczego podobnego. To wybredne towarzystwo składało się z grupek, które
znały się od przedszkola, a tworzyły podczas wspólnych wyjazdów nad morze, na
narty. Te paczki były zamknięte, hermetyczne, nie było w nich luzu.
A Tal i ja przyjaźniłyśmy się, bo obie byłyśmy odludkami i nigdzie nie
należałyśmy. Koniec, kropka.
– Halo? Raye? Potwierdzasz jutrzejszą wizytę? – powtórzyła głośniej.
– No, chyba tak. – Uległam jej. Zresztą tata i jego dziewczyna liczyli na to.
Mieliśmy niepisaną zasadę, że w soboty mają ode mnie spokój.
W piątek już żałowałam tego, co nie będzie mi dane w sobotę, ale i tak
słuchałam wieści, co się będzie działo i gdzie. Nie tylko wiedziałam już o imprezie
u Lindy, słyszałam także, że imprezę urządza też Sadie Nufer, o rok starsza od nas.
A jej koleżanki chciały iść na nocny premierowy pokaz nowego filmu o Harrym
Potterze w hotelu Ritz. Dziewczyny z najstarszej klasy wybierały się do
ekskluzywnego klubu na South Street.
Wszystko super, tylko że mnie tam nie będzie.
Po ostatnim dzwonku pobiegłam do biblioteki, żeby skończyć odrabiać lekcje.
Było już ciemno, gdy wróciłam do domu późniejszym autobusem. Stacey,
dziewczyna taty, kręciła się w kuchni, odgrzewała zupę i wycierała nos.
Zazwyczaj Stacey przywodzi mi na myśl spaniela – drobna, radosna, o ciepłych
ciemnych oczach, zawsze zadowolona na twój widok. Ale dzisiaj, w starym
szlafroku i z puszącymi się włosami, wyglądała raczej jak kundel ze schroniska.
– Tata nadal jest w sklepie – oznajmiła, pociągając nosem. – Tal dzwoniła
dwukrotnie, mówiła, że ma bardzo ważne pytanie w sprawie projektu o sztuce
renesansu. I jeszcze jedna koleżanka.
Nazwisko zapisane w notesie brzmiało: Ella Parker. I jej numer telefonu.
– Ta dziewczyna? Ella Parker? Dzwoniła do mnie?
– Owszem. – Stacey wydmuchała nos. – Dzwoniła.
Poszłam na górę. Czy to jakiś żart? Ale choć oczyma wyobraźni widziałam
Grupę, jak zwijają się ze śmiechu na drugim końcu kabla, już wykręcałam numer
Elli.
Odebrała po pierwszym sygnale.
– Niech zgadnę: Raye z komórki? Dzięki, że oddzwaniasz. – Wydawała się miła.
Nie miałam wrażenia, że to kawał. – Słuchaj, mogę jutro wpaść?
– Dokąd?
– Do ciebie? – Roześmiała się, jakby moje towarzystwo już ją bawiło. – Sorki.
Masz inne plany?
– Nie do końca, ale… – Wyjrzałam przez poręcz do saloniku. O nie, w życiu.
Ella Parker nie może tu przyjść. Ani jutro, ani kiedykolwiek indziej. Za obskurnie
tu, za dużo gratów.
– Wiesz, że mieszkam w Radnor? A ty na North Aberdeen Avenue w Wayne,
tak? Nie, nie zgaduję, sprawdzałam w dzienniku. Mieszkamy tylko kwadrans od
siebie. Noreen, moja gosposia, powiedziała, że mnie podwiezie.
Dlaczego? Dlaczego chce tu przyjechać? Umierałam z ciekawości, ale
jednocześnie wstydziłam się zapytać.
– A co będziemy…
– Pamiętasz, jak powiedziałaś, że byłabyś lepszą nauczycielką chińskiego niż
ten dziad? No więc jutro jestem wolna. Masz coś przeciwko? Obawiam się, że
zawalę ten semestr. A potem zrobimy coś fajnego. Obiecuję.
I choć myśl o Elli w moim domu była przerażająca, nie wiedziałam, jak jej
odmówić.
– Nie ma sprawy. Wpadaj, kiedy chcesz.
– Koło ósmej?
– Koło ósmej, jasne. – Rozłączyłam się i przyłożyłam słuchawkę do rozszalałego
serca. A potem zadzwoniłam do Natalii. I rozłączyłam się. Wpatrywałam się w
telefon. Co jej powiedzieć? Czułam się okropnie. Ale przede wszystkim byłam
podekscytowana. Obietnica, że zrobimy coś fajnego, zwłaszcza z ust Elli Parker,
nie pada co dzień.
Rozdział 5
Niemal rok wcześniej przeżyłam pierwszy pocałunek – stanowczo był już
najwyższy czas. Stało się to w ciągu ostatnich pięciu minut szkolnej dyskoteki. Ed
Strohman był słodki, miał krzywo obcięte włosy, coś na kształt karczocha, i
dziwny zwyczaj powtarzania ostatnich słów, które wypowiedziałam. Przez cały
wieczór na niego polowałam. Śmiałam się z jego dowcipów i dałam mu się
poczęstować cynamonową gumą do żucia.
Kiedy się zdecydował, byłam gotowa.
– To chyba ostatni taniec – podsunęłam, gdy muzyka zwolniła.
– Ostatni taniec – zgodził się i skinął karczochowatą głową. Przysunął się. Miał
przyjemny oddech i ciepłe wargi, i kiedy wsunął w moje usta język, wcale nie
zrobiło mi się niedobrze. A później przytrzymał mi kurtkę i razem ze mną czekał
przed szkołą na tatę. I choć wspomnienie taty, który woła: „Ed, synu, teraz ja się
nią zajmę!”, przekrzykując kiczowatą piosenkę disco, to jeden z moich
koszmarnych momentów z Barrym Manilowem w tle, tamten wieczór jednak
trwale zapisał się w mojej pamięci.
Nic z tego nie wyszło, ale później, na wiosnę, Ed życzył mi na Facebooku
szczęścia i miał nadzieję, że poradzę sobie w nowej, żeńskiej szkole. Kiedy ostatnio
do niego napisałam, odpisał, że chodzi z Maią Amodio. Gdybym wiedziała, że w
Fulton panuje taka posucha w kwestii romansów i przygód, może walczyłabym o
niego nieco bardziej.
Dziwne, że teraz mam tak mało okazji, by rozmawiać z chłopcami. Tak mało
okazji, by udzielać się towarzysko. I pewnie właśnie dlatego w sobotę rano nadal
nie zebrałam się na odwagę, by zadzwonić ani do Elli, ani do Natalii. Byłam
rozdarta między perspektywą spokojnego oglądania ulubionego serialu razem z
Tal a kuszącą, elektryzującą obietnicą czegoś fajnego z Ellą Parker.
– Co jest? – zapytał tata przy śniadaniu. Podniósł wzrok znad kawy i gazety.
– Nic.
– Wydajesz się zamyślona.
A ja zastanawiałam się tylko, co za imprezę urządza Lindy Limon. Którzy
chłopcy z MacArthura tam będą. Wyobrażałam sobie, jak Ella – wdzięczna, że
zdradziłam jej tajniki mandaryńskiego w niecałą godzinę – prosi gosposię, żeby
zawiozła nas obie do Lindy. Czy Grupa mnie zaakceptuje, gdy zjawię się z Ellą?
Będą w szoku? A może uznają, że skoro Ella mnie wybrała, jestem w porządku?
Przecież to nie tak, że jestem beznadziejna. Moje największe przestępstwo to fakt,
że jestem nowa. I niebogata. Ale jestem dowcipna i ani zbyt nieśmiała, ani zbyt
bezczelna, a wiadomo, że jedno i drugie mogłoby się skończyć towarzyską
porażką.
Tata nadal mi się przyglądał. Ale na pewno nie chciałby o tym wszystkim
słuchać.
Posprzątaliśmy razem i poszliśmy na piechotę do miasta. Tuż za rogiem
wpadliśmy na naszą sąsiadkę, panią Savides, która powitała nas słodkimi
słowami, ale zmierzyła chłodnym wzrokiem. Pewnie dlatego, że dosłownie
tonęłam w ciuchach za dużych o dwa numery – jak zwykle. Moje zamiłowanie do
za luźnych rzeczy zaczęło się po śmierci mamy, gdy nosiłam jej ubrania, otulałam
się jej bluzami i swetrami, jakbym chciała poczuć jej bliskość. Teraz to już był
nawyk.
Pozwoliłam, by tata sam się z nią uporał, co trwało dłużej, niż gdybym ja wzięła
sprawę w swoje ręce. Tata ma słabość do dziwaków i starych panien. Co nie jest
złe, jeśli się prowadzi ciucholand.
Stacey, nieuleczalny skowronek, wyszła z domu kilka godzin temu, żeby
otworzyć sklep. Zatrzymaliśmy się i podziwialiśmy jej najnowsze dzieło, wystawę
udekorowaną drewnianymi strusiami Heidi Dean.
Są prawie fajne, przyznałam. Heidi była jedną z artystek, z którymi tata
współpracował. Tata prowadził sklep Wayne Women’s Exchange. Powstał po
wojnie secesyjnej – zubożałe wdowy mogły tu sprzedawać swoje produkty. Dzisiaj
nie trzeba być wdową – jeśli umiesz szyć albo malować, albo nawet sklecić strusia
ze słomy i drewna, wystawimy twój towar.
W środku Stacey wypakowywała najnowszą dostawę od Augiego Hopkingtona.
Augie był weteranem wojny w Zatoce; teraz stał się pustelnikiem i w zaciszu
swojego domu w Stowe w stanie Vermont dziergał swetry na drutach.
– Co ty na to? – Podniosła cienki karmelowy sweter z dekoltem w serek.
– O nie. – Mój weekendowy strój to drewniaki, dżinsy i jedna z obszernych bluz
mamy. Nie zmienię tego. Rzuciła mi go i tak.
– Zrób to dla mnie.
Włożyłam go i podciągnęłam rękawy.
– Jest obcisły i śmierdzi szpitalem.
– Nie szpitalem, tylko naftaliną. Ładnie ci w nim. Idę na zaplecze rozpakować
inne paczki.
Zawsze mnie zadziwiała jej poranna energia. Spojrzałam w lustro, na
dziewczynę w karmelowym sweterku. Łagodne piwne oczy, niesforne włosy.
Nijaki nos, ale ładne, pełne usta. Dzięki szerokim barkom po tacie wyglądałam na
bardziej wysportowaną, niż byłam. Wielkie stopy, których nie znoszę. Duże ręce,
które lubię.
– Tato, co jest we mnie najlepsze?
– Umysł.
– Poważnie.
– Poważnie? Musimy o tym rozmawiać?
– A gdybym chciała wrócić do szkoły Conestoga?
– Powiedziałbym ci, że Fulton to świetna szkoła i masz szczęście, że się dostałaś.
– No jasne… Chciałam się tylko upewnić.
Nie zdziwiłam się. Tak czy siak, tata naprawdę uważał, że dyplom z Fulton
otworzy mi drzwi do świetlanej przyszłości, którą z mamą dla mnie wymarzyli,
odkąd zabłysłam na rozmowie wstępnej do przedszkola. Nie było chyba miesiąca,
żeby nie wspominał mimochodem o, jak się wydaje, ulubionym zajęciu mamy w
niebie, czyli chwaleniu się, że jej córka zdobyła stypendium w Fulton.
Tu nie chodziło tylko o uszanowanie życzenia mamy. Tata wychowywał się w
Yardley, w ubogiej dzielnicy, więc fakt, że chodzę do takiej drogiej szkoły,
oznaczał, że udało mu się wyrwać z biedy. Byłam podwójnie przeklęta. Sprawić
ojcu zawód to jedno, ale do tego pozwolić, by uznał, że on sprawił zawód mamie –
to tragedia do kwadratu.
– Wyczuwam niepokój już od śniadania – stwierdził. – No, dalej, Raye. Co cię
gryzie?
– Tak sobie myślę – zaczęłam powoli – że chciałabym dzisiaj wieczorem zaprosić
koleżankę.
– Natalię? Nie ma sprawy.
– Nie, inną koleżankę. Ale rzecz w tym, że… – Urwałam, gdy weszła Stacey.
– Rzecz w tym, że nie chcesz, żebyśmy wam przeszkadzali – domyśliła się z
uśmiechem. – Spoko. – Pójdziemy do mnie. Za rzadko tam bywamy. Płacę czynsz
za przechowalnię ciuchów.
– No, nie wiem. – Tata nie był zachwycony. – Odrobiłaś lekcje?
– Wczoraj. Możesz sprawdzić, jeśli chcesz.
– A ta dziewczyna… nie sprawia kłopotów?
– To najbardziej popularna dziewczyna z mojego rocznika.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Dość tego. – Stacey dotknęła palcem jego ust. – Dajmy Raye trochę
przestrzeni, dobrze? Zresztą muszę podlać kwiatki.
Tata rozłożył ręce na znak, że się poddaje.
– Dzięki, Stace – powiedziałam chwilę później, gdy tata zniknął na zapleczu. –
No wiesz… chociaż to nieważne, czy jesteście w domu, czy was nie ma.
Nieprawda. To bardzo ważne. Znając tatę, od razu zasypałby Ellę gradem
kłopotliwych pytań: o stopnie, o przedmioty na egzaminie końcowym, o studia.
Nie dałby jej spokoju. Ostatnie, czego Ella Parker teraz potrzebuje, to dyskusja o
egzaminach.
Skoro taty i Stacey nie będzie w domu, usunęłam jeden z miliona czynników,
przez które ten wieczór może okazać się totalną porażką.
Rozdział 6
Wcale nie jesteś chora.
– Jestem.
Natalia odetchnęła głośno.
– Jeśli nie chcesz oglądać Midnight Planet, porobimy coś innego.
– Nie. Naprawdę jestem chora. Poważnie.
– Słuchaj Raye, znam cię. Słyszę kłamstwo w twoim głosie. I dziwnie się z tym
czuję. – Natalia parsknęła i czekała, że się przyznam. Było mi ciężko, ale
wytrzymałam. Nie lubiłam kłamać, zwłaszcza Natalii, która zawsze jest szczera.
Ale jak mogłam się przyznać, że zamieniam naszą sobotę na lekcję chińskiego z
Ellą Parker?
– No dobrze – powiedziała po chwili. – Powiem mamie. Gotuje biały barszcz,
twój ulubiony. Ale teraz może z niego zrobić zwykły barszcz, taki z burakami, taki,
jaki ja lubię. Skoro nie przyjdziesz.
– Powiedz jej, że mi bardzo przykro. – Mówiłam szczerze. Pani Z. rozpieszczała
mnie domowym barszczem, naleśnikami i matczyną troską. – Po prostu nie chcę
cię zarazić.
– Możesz tu przyjść i chorować u nas. Ja też nie czuję się najlepiej, mam katar
sienny…
– Dzięki, ale… chyba będzie lepiej, jeśli zostanę w domu. Później zadzwonię –
zakończyłam. – Jeśli poczuję się lepiej.
– W porządku – burknęła i wiedziałam już, że w poniedziałek będę musiała się
postarać, jeśli chcę, żeby między nami wszystko było w porządku.
Zanim wybiła ósma, ojciec i Stacey zdążyli wyjść, a ja – trzykrotnie
poprzekładać poduszki na kanapie i ukryć portret Barry’ego Manilowa, który
zaprzyjaźniony malarz dał tacie w ramach żartu, a który tata przyjął
entuzjastycznie i powiesił na honorowym miejscu, tuż nad miską z plastikowymi
owocami.
Miałam właśnie ukryć te owoce, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Odliczyłam
do dziesięciu, otworzyłam i zobaczyłam, że czarny mercedes odjeżdża sprzed
naszego domku jak bankowy sejf na kółkach.
– Cześć. – Ella była bez wątpienia najbardziej elegancką istotą, jaka
przekroczyła progi tego domu. Kurtka Burberry, jasne włosy przewiązane białą
wstążką, skórzana torba na książki przerzucona przez ramię.
Ella Parker. Tutaj. To nie żart. Szczerze mówiąc, byłam przekonana, że to ona
żartuje, kiedy zorientowała się, że jesteśmy same.
– Powaga? – zapytała, mijając mnie. – Jesteś sama?
Zdziwiłam się.
– Coś nie tak?
Rozejrzała się wokół.
– Bosko. Nate i Jennifer w życiu nie zostawiliby mnie samej w domu. Przez
pierwsze pięć minut złamałabym z tuzin domowych zasad. – Nonszalancko
zrzuciła kurtkę, a ja zastanawiałam się, co za zasady domowe mają Parkerowie. I
jakim cudem mogłaby złamać tak wiele w tak krótkim czasie.
– Miejmy tę naukę z głowy. – Minęła mnie, weszła do saloniku, oddzielonego
tylko przepierzeniem od jadalni, i wyjęła z torby podręcznik oraz ćwiczenia do
chińskiego. Położyła je na stole i dopiero wtedy spojrzała na mnie.
– Mogę cię o coś zapytać?
– Pewnie.
– Czy twoje dobre oceny to szczęście czy ciężka praca?
Zamyśliłam się.
– Trochę jednego i drugiego. Ale z chińskim jest jak z jazdą na rowerze. Za
którymś razem po prostu łapiesz, o co chodzi. – Usiadłam za stołem. – Ciasteczka?
Spojrzała na talerzyk i parsknęła śmiechem.
– Ciasteczka? Nie, dzięki, babciu. Jeśli już mam się utuczyć, to nie takimi
beczułkami smalcu.
Zaczerwieniłam się.
– Stoją tu od rana – skłamałam. – Wystawiła je dziewczyna mojego taty.
– Nieważne.
Zabrałyśmy się do pracy – i poczułam, że tracę grunt pod nogami. Moje
nadzieje, że Ella obdarzy mnie dozgonną wdzięcznością i w rewanżu,
spontanicznie zaprosi mnie na imprezę Lindy, spaliły na panewce. Nie żeby to
była wyłącznie moja wina. Ella za grosz nie miała zdolności językowych, a im
dłużej ćwiczyłyśmy, tym gorzej jej szło. Tylko że to ona traciła cierpliwość.
– Wiedziałam, że nic z tego nie będzie – orzekła i odsunęła się z krzesłem. –
Tylko to wszystko komplikujesz. Jesteś równie beznadziejna jak Mandaryn.
– Przykro mi. – Byłam załamana, że ją zawiodłam. Słowa krytyki z jej ust
kompletnie mnie zdołowały.
Do wpół do dziesiątej męczyłyśmy się z pytaniami.
– Nie skupiasz się – zauważyłam. Wskazywałam kolejny błąd, a ona tymczasem
pisała esemes. – Shi bu shi to trzy oddzielne sylaby, przecież wiesz.
Podniosła wzrok.
– Podoba mi się: shi bu shi. Brzmi uroczo. Ma trzy sylaby i właściwie nic nie
znaczy, prawda? – Stukała palcami w stół i nuciła: – Żyj własnym życiem, shi bu
shi, śpiewaj ze mną, shi bu shi…
– Mówiąc fachowo, jest to… – zaczęłam, ale Ella wpadła mi w słowo:
– Dość tego. – Pochłonęła trzy ciasteczka z talerzyka. W jej głosie pojawiły się
radosne nuty. – Koniec gry. Czas zająć się czymś innym. – Zerknęła na zegarek. –
Noreen przyjedzie po mnie dopiero za godzinę. Gdzie masz komputer?
Jeden stał w moim pokoju, ale nie chciałam, żeby Ella tam wchodziła, za dużo
w nim osobistych rzeczy. Ale pokój rekreacyjny w piwnicy jest taki
beznadziejny…
Czekała. Albo, albo. Nie ma innego wyjścia, to już zrozumiałam. I tak cały
wieczór grałam w obronie, obym tylko dotrwała do końca.
Nancy Paulsen
Rozdział 1 To twój najbardziej szalony pomysł – stwierdziła Natalia. – Co? Mój pomysł? – Serce biło mi jak szalone. – Co ty pleciesz? To był twój pomysł! – Świetnie. Nasz pomysł. Myślisz, że nas złapią? – Nie wygłupiaj się. Nikt nas nie namierzy. – Zresztą wcale nie łamiemy prawa – dodała Natalia. – Prawda? – Prawda. Nie robimy nic zakazanego. No, zakazanego może nie, ale i nie do końca w porządku, choć ten wieczór zaczął się tak samo, jak wszystkie inne sobotnie wieczory w domu Zawadzkich. Najpierw kolacja przy stole i polityczne dyskusje, podczas których stygła pieczeń, a później – Natalia i ja w kuchni, pieczemy czekoladowe ciasto z proszku i zajadamy ciepłe kawałki, oglądając kilka kolejnych odcinków serialu Wyspa Nieumarłych na kanale SF. Trzeci odcinek opowiadał o zombie, która kolekcjonowała ciała ofiar. I wtedy wpadłyśmy na ten pomysł. Wymyśliłyśmy Elizabeth – naszą pożeraczkę męskich serc. Dziewczynę, która uwiedzie tych wszystkich chłopaków, do których my w realu nawet nie odważyłybyśmy się podejść. – Jedyna różnica jest taka, że wcale ich nie zabijemy – zauważyła Natalia. – Chyba że, ma się rozumieć, na to zasłużą. To wszystko to był żart. Czy raczej wyzwanie w formie żartu, ale im więcej szczegółów dodawałyśmy do profilu Elizabeth, tym bardziej wydawała się rzeczywista. Stawała się osobą. Minęła północ. W domu Natalii panował mrok, nie licząc poświaty płynącej od laptopa w jej pokoju, z plakatów na ścianach spoglądali na nas bohaterowie seriali Zagubieni, Star Trek i Battlestar Galactica. Dopracowałyśmy wreszcie ostatnie szczegóły naszej Elizabeth, a więc miejsce, z którego pochodziła (Kraków, Polska),
jej obecną szkołę (zdecydowałyśmy się na Moore College of Art w Filadelfii), i w końcu jej gust i hobby. Powoli Elizabeth nabierała kształtu. Lubiła Coldplay, Anne Hathaway, van Gogha i krewetki. Tęskniła za młodszymi braćmi, nadal mieszkającymi w Polsce. Nazwałyśmy ich Marek i Tolek i nawet znalazłyśmy w sieci zdjęcia dwóch szczerbatych chłopaczków, które umieściłyśmy w jej albumie. Założyłyśmy jej konto poczty elektronicznej – skorzystałyśmy z konta mamy Natalii na Yahoo, którego używa mniej więcej dwa razy do roku. Zostało nam jeszcze tylko znaleźć zdjęcie samej Elizabeth i dlatego przeglądałyśmy stronę www.nulookmodels.net. – Elizabeth musi być słodka – stwierdziłam. – Tak, żeby chłopakom na jej widok wychodziły oczy z orbit. – Ale nie za słodka, bo wyczują, że to ściema. – Natalia przeglądała fotografie jak hollywoodzka agentka. Z Natalią nigdy nie wiadomo, co ją zainteresuje; ten pomysł chwycił. – Musi być ładniutka, jak dziewczyna z sąsiedztwa. Tak jak ty, Raye, gdybyś w kółko nie kryła się w za dużych ciuchach. – Urwała. – Posłuchaj, a może pstryknęłabym… – Nie. – Ukryłam podbródek w wycięciu bluzy. – Nawet o tym nie myśl. – Ale dlaczego? Przecież i tak żaden przystojniak z MacArthura cię nie rozpozna. Wyjrzałam z bluzy. – Wielkie dzięki. – Ale wiedziałam dobrze, co miała na myśli. Na płaszczyźnie towarzyskiej byłyśmy niewidzialne, choć Tal miała jeden powód do sławy, mianowicie była starszą siostrą Thomasa Zawadzkiego, ucznia szkoły MacArthura, bramkarza ich drużyny lacrosse’a i, nieoficjalnie, paskudnego pochłaniacza ciasta czekoladowego Duncan Hines. – Może ona? – Wskazałam zdjęcie. Twarz w kształcie serca, obcisła czarna koszulka. Natalia skinęła głową. – Jest nawet do ciebie podobna. W milczeniu patrzyłyśmy, jak zdjęcie ładuje się na stronę. – Pożyczanie czyjegoś wizerunku chyba jednak jest nielegalne – mruknęła
Natalia. – To szaleństwo. – Ale widać było, że świetnie się bawi. – Szaleństwo, ale genialne. – Niech ci będzie. No dobra. Teraz tekst. – Natalia zacierała ręce. – Może tak: „Cześć, jestem siostrzenicą trenera Ferniera, przyjechałam do Stanów studiować sztukę. Chciałabym poznać młodych Amerykanów”. – Niezłe. Do kogo to wysyłamy? – A kto jest na naszej liście marzeń? – Wszyscy, za którymi szaleje Grupa. Najfajniejsi chłopcy. Chapin Gilbert, Julian Kilgarry i Frank Senai. – Policzki mi płonęły, gdy wymawiałam ich nazwiska. Natalia skinęła głową, ale cały czas obgryzała paznokieć małego palca. Zrobiłyśmy pierwszy krok i już się nie wycofamy. – Więc zaczynamy od nich. Trenerowi Fernierowi nikt nie odmówi. Thomas mówi, że czczą go jak świętego. A potem, żeby Elizabeth wydawała się bardziej autentyczna, dorzucimy jej trochę znajomych Nicoli. Nie będzie miała nic przeciwko. – Nicola to kuzynka Natalii, która naprawdę studiowała w Moore College of Art. – Świetnie. – Serce nadal waliło mi jak oszalałe. Fascynowała mnie ta Elizabeth Lavenzeck. Była i jednocześnie nie była nami, zarazem prawdziwa i sztuczna, a wkrótce wśród jej znajomych znajdą się chłopcy, o których mogłyśmy tylko pomarzyć. – To fajniejsza zabawa niż sądziłam. – Hm. – Tal nie wydawała się do końca przekonana. – Ale Raye, co zrobimy, jeśli to się uda? – Nie wiem – odparłam szczerze. Naprawdę nie byłam w stanie sobie wyobrazić, co będzie dalej. Teraz wpatrywałam się w twarz Elizabeth w kształcie serca, w jej uśmiech Mony Lisy. Wydawało się, że mamy nieskończenie wiele możliwości. – Najpierw zobaczmy, kto ją przyjmie.
Rozdział 2 Jeśli w Fulton nie uprawiasz tenisa, lacrosse’a ani sportów zespołowych, chodzisz na gimnastykę. I nie jesteś cool. Równie dobrze mogliby to wyryć nad wejściem do szkoły: „Każda uczennica, która bierze udział w zajęciach gimnastyki, zasługuje niniejszym na miano ofermy, póki nie zaprzestanie tej czynności”. Ale gimnastyka to poważna sprawa. Można było zarobić nawet zawieszenie w prawach ucznia, jeśli się uciekało z akrobatyki, szermierki czy co tam było w menu na dany dzień w północnej sali gimnastycznej, trzy razy w tygodniu. Chyba jeszcze gorszy od samych zajęć był obowiązkowy strój – niebieskie nylonowe szorty i brązowa koszulka z wiekową maskotką naszego rocznika – białą sową na lewej piersi. Natalia i ja, jako osoby mało wysportowane, usiłowałyśmy nie zwracać na siebie uwagi podczas gimnastyki, więc kiedy podczas kickboxingu, w czwartek, Natalii pękła gumka w szortach, wpadła w panikę. – SOS! Trener pozwala ci iść ze mną – wysapała, ledwie do mnie podbiegła, przytrzymując szorty w talii. – Nie mam ochoty sama się z tym zmagać. – W tym koszmarnym stroju, miała na myśli. Zdążyłam się spocić podczas boksowania, więc wiedziałam, że świeci mi się twarz i mam mokre plamy pod pachami. Poszłyśmy do sekretariatu po agrafki i dopiero wtedy pognałyśmy do szatni. Moi przyjaciele w starej szkole żartowali, że w żeńskim liceum nie będę się przejmowała tym, jak wyglądam, ale okazało się, że to nieprawda. Dziewczyny widzą i oceniają, tak samo jak chłopcy. Czasami jeszcze gorzej. – Jeśli zepnę je po bokach i z tyłu, chyba będzie dobrze. – Tal westchnęła. – Wpadniesz w weekend? Popracujemy nad Elizabeth. – Jasne. – Choć cała ta akcja z Elizabeth okazała się nudna. Przyjęli ją wszyscy chłopcy, których zaprosiła, nawet obiekt westchnień Tal, Tim Wyatt, szef klubu
dyskusyjnego z MacArthura. Ale też nikt w odpowiedzi nie napisał więcej niż kilka słów. Sama nie wiem, na co liczyłam, ale na pewno spodziewałam się czegoś lepszego. – Poczekaj. Kiedy już się pozapinałam, zachciało mi się siku. – Tal weszła do kabiny. – Poczekasz? Usiadłam na ławce koło pryszniców. Kilka minut dłużej w przepoconym stroju mnie nie zabije. A potem do szatni weszła Grupa i już wcale nie byłam taka pewna. Lindy Limon, Faulkner – na cześć słynnego krewniaka – George’a, Ella Rose Parker, Alison Sonenshine i Jeffey Makinopolis. Ani jedna dziewczyna z mojej starej szkoły nie była nawet w połowie taka wspaniała jak dziewczyny z Grupy. Razem były tak wspaniałe, że aż przerażające. Wpatrywałam się w zegarek, analizowałam wszystkie jego szczegóły, a one ściągały stroje do lacrosse’a i rozmawiały o imprezie, którą Lindy prawdopodobnie urządzi w sobotę. Alison jak zwykle nadawała najgłośniej. Właśnie mówiła do Elli: – Pogódź się z tym. Co z tego, że przyjdą razem? On i Mia McCord flirtują niemal od przedszkola. Postąpił wobec ciebie okropnie, ale nie wyjątkowo. – Nadal nawijacie o Jay-Kayu? – zapytała Faulkner. Najmilsza z nich wszystkich i jedyna, która miała też dobry kontakt ze zwykłymi śmiertelnikami. – Przykład? Była przewodniczącą naszego rocznika. Jay-Kay, czyli Julian Kilgarry, to jeden z nowych znajomych Elizabeth Lavenzeck. Choć nigdy nie poznałam go osobiście, wiedziałam, że dziewczyny określają jego imieniem coś wspaniałego, wyjątkowego. Na przykład: „ten piosenkarz był boski, taki starszy Jay-Kay”. Albo: „Ciacho z niego, ale daleko mu do Jay-Kaya”. Widziałam go raz, jesienią, Natalia pokazała mi go na boisku, gdy grali chłopcy z MacArthura. Mówiąc krótko: boski. Mocno zarysowana szczęka, czarne irlandzkie loki i oczy koloru nieba w czerwcu o zachodzie słońca. Na ostatnim zdjęciu, jakie zrobiłam mamie, które w ramce stoi przy moim łóżku, jest właściwie taki sam odcień błękitu za jej plecami.
Po tym przez pewien czas miałam obsesję na jego punkcie, kilka razy w tygodniu wchodziłam na jego profil na Facebooku, sprawdzałam, co nowego umieścił w sieci. Wiedziałam, czym się interesuje (lacrosse, szachy, dziennikarstwo), widziałam wszystkie jego zdjęcia, prześledziłam, gdzie i co otagował, przeczytałam wszystko, co napisał na swojej ścianie. – Kilgarry to mistrz szybkiej akcji, zdobyć i porzucić – skomentowała Lindy, najgłupsza z nich, wieczna imprezowiczka, zawsze wypowiadała same banały. – Jasne, bo ty dużo o tym wiesz – żachnęła się Ella, najpiękniejsza, najbardziej dziwaczna, a co za tym idzie, najbardziej fascynująca, zwłaszcza że nie zdążyłam przywyknąć do jej nawyków jak reszta dziewcząt. Na przykład: W pierwszy poniedziałek każdego miesiąca Ella piecze ciastka dla wszystkich w świetlicy. Ma co najmniej tuzin rękawiczek z koźlęcej skórki, cieniutkich jak papier, w kolorach tęczy, którymi chroni dłonie od słońca. Zawsze zajmuje trzecią ławkę w trzecim rzędzie. I nikt się jej nie sprzeciwia. Te dziwactwa wydawały się u niej równie naturalne jak długie nogi i złota bransoletka z przywieszkami, ale tak naprawdę wszystko uchodziło jej płazem, bo była piękna. Tylko osoba bardzo piękna może sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Jeffey – gazela, wysoka, szczupła, współpracowała z nowojorską agencją modelek – posłała Elli długie spojrzenie, jakby nie rozumiała do końca. – Więc czemu zaprosiłaś go do Alison? – Bo ciągle rzucał aluzje – odparła Ella. – Czyli raczej to on mnie zaprosił, nie ja jego. – Niezła wymówka – prychnęła Alison. – Zwłaszcza że go ubóstwiasz. Dziewczyny były owinięte ręcznikami i pewnie miały zamiar iść pod prysznic. Ella przystanęła, podobnie jak reszta, i przeglądała wiadomości tekstowe na komórce. Nagle podniosła aparat i zrobiła zdjęcie całej Grupy w lustrze. – Ty tak uważasz. – Świrku! – pisnęła Faulkner. – Wiesz, że nienawidzę, kiedy się mnie fotografuje!
Ella pstryknęła jeszcze jedną fotkę. – Dlaczego? Bo tak naprawdę jesteś paskudna? – wtrąciła Lindy. – Na przykład dlatego, że jestem w ręczniku, Głupolu! – Jeszcze jedno – mruknęła Ella. – Wolę liczby nieparzyste. Wiesz o tym, Ofermo. – Przedrzeźniając Faulkner, pstryknęła kolejne zdjęcie. Złośliwe przezwiska to kolejny znak charakterystyczny Grupy: Ruda, Buła, Zero, Świrek, Oferma, Głupol, Pączek. A jeśli Natalia mówiła prawdę, miały też swoje ksywki dla innych uczennic. „Wiem, jak brzmi moja, bo chodzę do tej szkoły od przedszkola. Jestem Zawadzki-Zawada albo Łapa – wyznała kiedyś. – Pewnego dnia wytłumaczę ci dokładnie, o co chodzi. – Wydawała się lekko speszona. – Ty też na pewno jakąś masz i tylko tak na ciebie mówią. Ale nie martw się, nigdy jej nie poznasz”. Tal miała racę. Podczas rozmów z nami dziewczyny z Grupy były obojętne i grzeczne. – Słyszałyście, że salon samochodowy ojca Juliana zbankrutował? – zapytała Lindy, a ja zapukałam w drzwi kabiny Natalii, żeby przyjaciółka się pospieszyła. Wiedziałam, że celowo zwleka, liczy, że w końcu pójdą, zanim ona wyjdzie. To nie fair. Sto razy gorzej jest sterczeć tutaj niż siedzieć w kabinie. – Kilgarry Saab. Koszmar. Podobno są bardzo biedni. – To idiotyczne plotki – stwierdziła Ella chłodno i stanowczo. – Zamknij się, Głupolu. Ludzie słuchają. Zapadła cisza. Ella miała na myśli mnie. „Ludzie” to ja. A zatem nie byłam dla niej niewidzialna. Wiedziała, że podsłuchuję. Spojrzałam w inną stronę, ale gdy wróciłam do niej wzrokiem, patrzyła prosto na mnie. Tętno mi przyspieszyło. Jeszcze nigdy nie patrzyłam Elli Parker prosto w oczy, białoszare, niemal bezbarwne. Skierowała aparat w moją stronę i pstryknęła. Skrzywiłam się. Uśmiechnęła się, lekko unosząc kąciki ust. Jakby coś nas łączyło. Ta chwila wydawała się wiążąca, jak pocałunek albo tajemnica. A potem wszystko się skończyło. Ella schowała telefon i minęła mnie, idąc pod
prysznic. Po drodze omal nie wpadła na Natalię, która w końcu wyszła z kabiny, pozapinana i gotowa do biegu.
Rozdział 3 Moja wspólna chwila z Ellą Parker nie znaczyłaby nic, gdyby następnego dnia Mandaryn nie upokorzył jej podczas lekcji. Ale zrobił to i tym samym rzucił kamyk, który wywołał późniejszą lawinę. Mandaryn uczył mandaryńskiego i choć ja byłam w grupie zaawansowanej, a Ella podstawowej, w piątki miałyśmy zajęcia wspólnie – mozolne pięćdziesiąt minut konwersacji. Mandaryn, o wąskich biodrach i włosach zaczesanych do góry, niemal jak madame Pompadour, nie był przystojny w młodości, a i tak nawet teraz uważał się za niezłego ogiera, co widać było po dumnym, rozkołysanym chodzie na przerwach. Przez pierwszych kilka minut wszystko szło dobrze. Beebee Bidell opowiadała, ile czasu zajęła jej droga na targ, że kupiła worek ryżu, szafran i kraby i włożyła wszystko do koszyka. Wszystkie zadawałyśmy jej proste pytania, aż Ella Parker niechcący rzuciła: – Czy bazar był bardzo głośny czy bardzo penis? Mandaryn, który opierał się o biurko, parsknął śmiechem. Ella powiedziała ying jing zamiast an jing. W mandaryńskim słowa „spokojny” i „penis” są do siebie bardzo podobne. Ale nikt poza mną tego nie zauważył i poczułam się trochę dziwnie i kujonowato, że to wychwyciłam. W mojej poprzedniej szkole modne było uczenie się chińskich przekleństw i rzucanie nimi na prawo i lewo, zwłaszcza wobec niczego niepodejrzewających rodziców. – Panno Parker – odezwał się Mandaryn, po angielsku, ze złośliwym uśmiechem. – Pomyliła pani rzeczownik z przymiotnikiem. Proszę jeszcze raz. – Czy na bazarze był penis? – zapytała Ella ostrożnie. Filth zarechotał głośno, a Beebee wpisała słowo w laptop. – Oj, Ella, uważaj – powiedziała. – Ying jing to znaczy penis.
Klasa ryknęła śmiechem. Ella bez słowa wstała, zdjęła rękawiczki w kolorze płatków róży, pięć razy uderzyła nimi o dłoń. Zawsze robiła coś takiego. Uderzała, stukała, pukała. A chwilę później wyszła z klasy. – Panie profesorze, czy mogę po nią iść? – Beebee nie należała do Grupy, ale jako kapitan drużyny hokeja na trawie była najbliżej statusem do Elli. – Po co? Żebyście paplały w łazience do końca lekcji? O nie – mruknął Mandaryn. – Raye Archer, ty po nią pójdziesz. Ja? Dlatego że raczej nie będę z nią plotkować w toalecie? Ale poszłam. Sprawdzałam w różnych miejscach – w bibliotece, przy studzience z pitną wodą, w łazience, w stołówce. Ella miała słabość do kuchni. Widziałam, jak tam wpada, by spryskać płynem antybakteryjnym swój stolik, zanim przy nim usiądzie, albo umyć ręce pod kranem pod ciśnieniem. I właśnie tam ją znalazłam. Szorowała ręce. – Mandaryn kazał mi po ciebie przyjść. – Co za dupek. Naśmiewał się ze mnie. – Chyba myślał, że to było zabawne. – Ciekawe, czy dalej będzie tak uważał, kiedy załatwię go tak, że go wywalą z pracy. Ustawię mu pornosa jako wygaszacz ekranu czy coś takiego. – Zakręciła kran, wytarła starannie dłonie papierowym ręcznikiem. – Dla mnie już nie istnieje. Mój ostatni test wyglądał, jakby czerwony atrament mu się na nim rozlał. – Wszyscy wiedzą, że to palant. Wiesz co? Pewnie nawet z zawiązanymi oczami nauczyłabym cię więcej niż on. – Rzuciłam to pod wpływem impulsu. Rozgniotła mnie spojrzeniem. – Wątpię. – No dobra, skoro chiński ci nie leży, może hiszpański? – podsunęłam. – Jest o wiele… – Zdaniem moich rodziców chiński przyda mi się w college’u – warknęła. – Chociaż im tłumaczyłam, że nikt się go nie uczy. Nie pojmują, że to chyba najtrudniejszy język na świecie. „Nikt się go nie uczy”. Nie zdawała sobie nawet sprawy ze swojego nietaktu.
Postanowiłam puścić to mimo uszu. – Tak, akcent tonalny jest bardzo trudny. – Och, zamknij się. Dostajesz stypendium Sophie Fulton-Glass, uczysz się za darmo. Masz same piątki. Już sobie zarezerwowałaś pokój w Princeton, co? – Ha, ha, ha – odparłam, chociaż wszystko, co powiedziała, było prawdą. Poza pokojem w Princeton. – Zresztą moi rodzice nie chcą, żebym wybrała hiszpański, ich zdaniem to wyjście dla słabeuszy. Oboje skończyli Harvard i trwają w złudnym przekonaniu, że i ja się tam dostanę. Bo moja siostra już tam jest. Czego właściwie ona ode mnie chce? – Rozumiem. – Chyba wcale nie. Jakim cudem zrobiła się z tego cała sztywna pogadanka? Zdenerwowałam Ellę Parker, a przecież nic nie zrobiłam. Ale i tak chciałam ją uspokoić. – Są różne rodzaje inteligencji, nie tylko książkowa – spróbowałam. – I pod tym względem bijesz mnie na głowę. Przyglądała mi się uważnie. – Jak to? – Jesteś zawsze w centrum uwagi. Masz talent. – Jaki talent? – No… – Zaplątałam się, ale brnęłam dalej. – Zawsze wiesz, co powiedzieć. – Czekała na przykład. – W zeszłym tygodniu, na próbie chóru, powiedziałaś tej małej Jillian Sweeney, żeby się odsunęła, bo tak jej śmierdzi z ust, że wypali ci brwi. Ta twoja odzywka totalnie wszystkich rozbawiła. – Poza Jillian, która była czerwona jak burak. – Naprawdę śmierdziało jej z ust. – Ella wzruszyła ramionami, ale wyczułam, że jest zadowolona. – Zresztą lubię mówić prawdę. – No właśnie. Dotknęła kranu palcem. Postukała siedem razy. – Ale jestem też świetną kłamczuchą – dodała. – Nie radzę zaleźć mi za skórę. Potrafię sprawić, że ludzie uwierzą we wszystko. – Kiedy to mówiła, w jej twarzy
była jakaś pustka. Brak... uczuć? Sumienia? – Przynajmniej masz jakieś wady – rzuciłam lekko. – Dobrzy ludzi są strasznie nudni. Znowu uśmiechnęła się lekko. – A ty, Raye? Masz wady? – Czasami. – Patrzyłam jej prosto w oczy. – Czasami bywam wredna. Parsknęła śmiechem. Może wcześniej atmosfera zgęstniała, ale teraz było już normalnie. Później nieraz sobie myślałam, że to wszystko zaczęło się w tamtej chwili. Ella rzuciła mi wyzwanie. Odpowiedziałam. Co naprawdę miałyśmy na myśli? Co wzbudziłyśmy w sobie nawzajem?
Rozdział 4 No i wujek Freddie z Londynu przysłał nam nie jeden, nie dwa, ale trzy odcinki Midnight Planet na sobotni wieczór! – poinformowała mnie Natalia radośnie w świetlicy po lekcjach. – Jeśli obejrzymy wszystkie, będziemy na bieżąco, jak ludzie w Anglii. Super, co? – No… tak. – Raye, chyba przyjdziesz jutro, co? – zapytała po chwili. – Jak zawsze? Pochyliłam głowę nad notatkami z chemii. Czasami trochę mnie przerażała przyjaźń z Natalią. Może to nie chodziło o nią, może panikowałabym w każdej innej bliskiej relacji. W zeszłym roku należałam do luźnej paczki, ale w Fulton nie było niczego podobnego. To wybredne towarzystwo składało się z grupek, które znały się od przedszkola, a tworzyły podczas wspólnych wyjazdów nad morze, na narty. Te paczki były zamknięte, hermetyczne, nie było w nich luzu. A Tal i ja przyjaźniłyśmy się, bo obie byłyśmy odludkami i nigdzie nie należałyśmy. Koniec, kropka. – Halo? Raye? Potwierdzasz jutrzejszą wizytę? – powtórzyła głośniej. – No, chyba tak. – Uległam jej. Zresztą tata i jego dziewczyna liczyli na to. Mieliśmy niepisaną zasadę, że w soboty mają ode mnie spokój. W piątek już żałowałam tego, co nie będzie mi dane w sobotę, ale i tak słuchałam wieści, co się będzie działo i gdzie. Nie tylko wiedziałam już o imprezie u Lindy, słyszałam także, że imprezę urządza też Sadie Nufer, o rok starsza od nas. A jej koleżanki chciały iść na nocny premierowy pokaz nowego filmu o Harrym Potterze w hotelu Ritz. Dziewczyny z najstarszej klasy wybierały się do ekskluzywnego klubu na South Street. Wszystko super, tylko że mnie tam nie będzie. Po ostatnim dzwonku pobiegłam do biblioteki, żeby skończyć odrabiać lekcje. Było już ciemno, gdy wróciłam do domu późniejszym autobusem. Stacey,
dziewczyna taty, kręciła się w kuchni, odgrzewała zupę i wycierała nos. Zazwyczaj Stacey przywodzi mi na myśl spaniela – drobna, radosna, o ciepłych ciemnych oczach, zawsze zadowolona na twój widok. Ale dzisiaj, w starym szlafroku i z puszącymi się włosami, wyglądała raczej jak kundel ze schroniska. – Tata nadal jest w sklepie – oznajmiła, pociągając nosem. – Tal dzwoniła dwukrotnie, mówiła, że ma bardzo ważne pytanie w sprawie projektu o sztuce renesansu. I jeszcze jedna koleżanka. Nazwisko zapisane w notesie brzmiało: Ella Parker. I jej numer telefonu. – Ta dziewczyna? Ella Parker? Dzwoniła do mnie? – Owszem. – Stacey wydmuchała nos. – Dzwoniła. Poszłam na górę. Czy to jakiś żart? Ale choć oczyma wyobraźni widziałam Grupę, jak zwijają się ze śmiechu na drugim końcu kabla, już wykręcałam numer Elli. Odebrała po pierwszym sygnale. – Niech zgadnę: Raye z komórki? Dzięki, że oddzwaniasz. – Wydawała się miła. Nie miałam wrażenia, że to kawał. – Słuchaj, mogę jutro wpaść? – Dokąd? – Do ciebie? – Roześmiała się, jakby moje towarzystwo już ją bawiło. – Sorki. Masz inne plany? – Nie do końca, ale… – Wyjrzałam przez poręcz do saloniku. O nie, w życiu. Ella Parker nie może tu przyjść. Ani jutro, ani kiedykolwiek indziej. Za obskurnie tu, za dużo gratów. – Wiesz, że mieszkam w Radnor? A ty na North Aberdeen Avenue w Wayne, tak? Nie, nie zgaduję, sprawdzałam w dzienniku. Mieszkamy tylko kwadrans od siebie. Noreen, moja gosposia, powiedziała, że mnie podwiezie. Dlaczego? Dlaczego chce tu przyjechać? Umierałam z ciekawości, ale jednocześnie wstydziłam się zapytać. – A co będziemy… – Pamiętasz, jak powiedziałaś, że byłabyś lepszą nauczycielką chińskiego niż ten dziad? No więc jutro jestem wolna. Masz coś przeciwko? Obawiam się, że zawalę ten semestr. A potem zrobimy coś fajnego. Obiecuję.
I choć myśl o Elli w moim domu była przerażająca, nie wiedziałam, jak jej odmówić. – Nie ma sprawy. Wpadaj, kiedy chcesz. – Koło ósmej? – Koło ósmej, jasne. – Rozłączyłam się i przyłożyłam słuchawkę do rozszalałego serca. A potem zadzwoniłam do Natalii. I rozłączyłam się. Wpatrywałam się w telefon. Co jej powiedzieć? Czułam się okropnie. Ale przede wszystkim byłam podekscytowana. Obietnica, że zrobimy coś fajnego, zwłaszcza z ust Elli Parker, nie pada co dzień.
Rozdział 5 Niemal rok wcześniej przeżyłam pierwszy pocałunek – stanowczo był już najwyższy czas. Stało się to w ciągu ostatnich pięciu minut szkolnej dyskoteki. Ed Strohman był słodki, miał krzywo obcięte włosy, coś na kształt karczocha, i dziwny zwyczaj powtarzania ostatnich słów, które wypowiedziałam. Przez cały wieczór na niego polowałam. Śmiałam się z jego dowcipów i dałam mu się poczęstować cynamonową gumą do żucia. Kiedy się zdecydował, byłam gotowa. – To chyba ostatni taniec – podsunęłam, gdy muzyka zwolniła. – Ostatni taniec – zgodził się i skinął karczochowatą głową. Przysunął się. Miał przyjemny oddech i ciepłe wargi, i kiedy wsunął w moje usta język, wcale nie zrobiło mi się niedobrze. A później przytrzymał mi kurtkę i razem ze mną czekał przed szkołą na tatę. I choć wspomnienie taty, który woła: „Ed, synu, teraz ja się nią zajmę!”, przekrzykując kiczowatą piosenkę disco, to jeden z moich koszmarnych momentów z Barrym Manilowem w tle, tamten wieczór jednak trwale zapisał się w mojej pamięci. Nic z tego nie wyszło, ale później, na wiosnę, Ed życzył mi na Facebooku szczęścia i miał nadzieję, że poradzę sobie w nowej, żeńskiej szkole. Kiedy ostatnio do niego napisałam, odpisał, że chodzi z Maią Amodio. Gdybym wiedziała, że w Fulton panuje taka posucha w kwestii romansów i przygód, może walczyłabym o niego nieco bardziej. Dziwne, że teraz mam tak mało okazji, by rozmawiać z chłopcami. Tak mało okazji, by udzielać się towarzysko. I pewnie właśnie dlatego w sobotę rano nadal nie zebrałam się na odwagę, by zadzwonić ani do Elli, ani do Natalii. Byłam rozdarta między perspektywą spokojnego oglądania ulubionego serialu razem z Tal a kuszącą, elektryzującą obietnicą czegoś fajnego z Ellą Parker. – Co jest? – zapytał tata przy śniadaniu. Podniósł wzrok znad kawy i gazety.
– Nic. – Wydajesz się zamyślona. A ja zastanawiałam się tylko, co za imprezę urządza Lindy Limon. Którzy chłopcy z MacArthura tam będą. Wyobrażałam sobie, jak Ella – wdzięczna, że zdradziłam jej tajniki mandaryńskiego w niecałą godzinę – prosi gosposię, żeby zawiozła nas obie do Lindy. Czy Grupa mnie zaakceptuje, gdy zjawię się z Ellą? Będą w szoku? A może uznają, że skoro Ella mnie wybrała, jestem w porządku? Przecież to nie tak, że jestem beznadziejna. Moje największe przestępstwo to fakt, że jestem nowa. I niebogata. Ale jestem dowcipna i ani zbyt nieśmiała, ani zbyt bezczelna, a wiadomo, że jedno i drugie mogłoby się skończyć towarzyską porażką. Tata nadal mi się przyglądał. Ale na pewno nie chciałby o tym wszystkim słuchać. Posprzątaliśmy razem i poszliśmy na piechotę do miasta. Tuż za rogiem wpadliśmy na naszą sąsiadkę, panią Savides, która powitała nas słodkimi słowami, ale zmierzyła chłodnym wzrokiem. Pewnie dlatego, że dosłownie tonęłam w ciuchach za dużych o dwa numery – jak zwykle. Moje zamiłowanie do za luźnych rzeczy zaczęło się po śmierci mamy, gdy nosiłam jej ubrania, otulałam się jej bluzami i swetrami, jakbym chciała poczuć jej bliskość. Teraz to już był nawyk. Pozwoliłam, by tata sam się z nią uporał, co trwało dłużej, niż gdybym ja wzięła sprawę w swoje ręce. Tata ma słabość do dziwaków i starych panien. Co nie jest złe, jeśli się prowadzi ciucholand. Stacey, nieuleczalny skowronek, wyszła z domu kilka godzin temu, żeby otworzyć sklep. Zatrzymaliśmy się i podziwialiśmy jej najnowsze dzieło, wystawę udekorowaną drewnianymi strusiami Heidi Dean. Są prawie fajne, przyznałam. Heidi była jedną z artystek, z którymi tata współpracował. Tata prowadził sklep Wayne Women’s Exchange. Powstał po wojnie secesyjnej – zubożałe wdowy mogły tu sprzedawać swoje produkty. Dzisiaj nie trzeba być wdową – jeśli umiesz szyć albo malować, albo nawet sklecić strusia ze słomy i drewna, wystawimy twój towar.
W środku Stacey wypakowywała najnowszą dostawę od Augiego Hopkingtona. Augie był weteranem wojny w Zatoce; teraz stał się pustelnikiem i w zaciszu swojego domu w Stowe w stanie Vermont dziergał swetry na drutach. – Co ty na to? – Podniosła cienki karmelowy sweter z dekoltem w serek. – O nie. – Mój weekendowy strój to drewniaki, dżinsy i jedna z obszernych bluz mamy. Nie zmienię tego. Rzuciła mi go i tak. – Zrób to dla mnie. Włożyłam go i podciągnęłam rękawy. – Jest obcisły i śmierdzi szpitalem. – Nie szpitalem, tylko naftaliną. Ładnie ci w nim. Idę na zaplecze rozpakować inne paczki. Zawsze mnie zadziwiała jej poranna energia. Spojrzałam w lustro, na dziewczynę w karmelowym sweterku. Łagodne piwne oczy, niesforne włosy. Nijaki nos, ale ładne, pełne usta. Dzięki szerokim barkom po tacie wyglądałam na bardziej wysportowaną, niż byłam. Wielkie stopy, których nie znoszę. Duże ręce, które lubię. – Tato, co jest we mnie najlepsze? – Umysł. – Poważnie. – Poważnie? Musimy o tym rozmawiać? – A gdybym chciała wrócić do szkoły Conestoga? – Powiedziałbym ci, że Fulton to świetna szkoła i masz szczęście, że się dostałaś. – No jasne… Chciałam się tylko upewnić. Nie zdziwiłam się. Tak czy siak, tata naprawdę uważał, że dyplom z Fulton otworzy mi drzwi do świetlanej przyszłości, którą z mamą dla mnie wymarzyli, odkąd zabłysłam na rozmowie wstępnej do przedszkola. Nie było chyba miesiąca, żeby nie wspominał mimochodem o, jak się wydaje, ulubionym zajęciu mamy w niebie, czyli chwaleniu się, że jej córka zdobyła stypendium w Fulton. Tu nie chodziło tylko o uszanowanie życzenia mamy. Tata wychowywał się w Yardley, w ubogiej dzielnicy, więc fakt, że chodzę do takiej drogiej szkoły, oznaczał, że udało mu się wyrwać z biedy. Byłam podwójnie przeklęta. Sprawić
ojcu zawód to jedno, ale do tego pozwolić, by uznał, że on sprawił zawód mamie – to tragedia do kwadratu. – Wyczuwam niepokój już od śniadania – stwierdził. – No, dalej, Raye. Co cię gryzie? – Tak sobie myślę – zaczęłam powoli – że chciałabym dzisiaj wieczorem zaprosić koleżankę. – Natalię? Nie ma sprawy. – Nie, inną koleżankę. Ale rzecz w tym, że… – Urwałam, gdy weszła Stacey. – Rzecz w tym, że nie chcesz, żebyśmy wam przeszkadzali – domyśliła się z uśmiechem. – Spoko. – Pójdziemy do mnie. Za rzadko tam bywamy. Płacę czynsz za przechowalnię ciuchów. – No, nie wiem. – Tata nie był zachwycony. – Odrobiłaś lekcje? – Wczoraj. Możesz sprawdzić, jeśli chcesz. – A ta dziewczyna… nie sprawia kłopotów? – To najbardziej popularna dziewczyna z mojego rocznika. – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. – Dość tego. – Stacey dotknęła palcem jego ust. – Dajmy Raye trochę przestrzeni, dobrze? Zresztą muszę podlać kwiatki. Tata rozłożył ręce na znak, że się poddaje. – Dzięki, Stace – powiedziałam chwilę później, gdy tata zniknął na zapleczu. – No wiesz… chociaż to nieważne, czy jesteście w domu, czy was nie ma. Nieprawda. To bardzo ważne. Znając tatę, od razu zasypałby Ellę gradem kłopotliwych pytań: o stopnie, o przedmioty na egzaminie końcowym, o studia. Nie dałby jej spokoju. Ostatnie, czego Ella Parker teraz potrzebuje, to dyskusja o egzaminach. Skoro taty i Stacey nie będzie w domu, usunęłam jeden z miliona czynników, przez które ten wieczór może okazać się totalną porażką.
Rozdział 6 Wcale nie jesteś chora. – Jestem. Natalia odetchnęła głośno. – Jeśli nie chcesz oglądać Midnight Planet, porobimy coś innego. – Nie. Naprawdę jestem chora. Poważnie. – Słuchaj Raye, znam cię. Słyszę kłamstwo w twoim głosie. I dziwnie się z tym czuję. – Natalia parsknęła i czekała, że się przyznam. Było mi ciężko, ale wytrzymałam. Nie lubiłam kłamać, zwłaszcza Natalii, która zawsze jest szczera. Ale jak mogłam się przyznać, że zamieniam naszą sobotę na lekcję chińskiego z Ellą Parker? – No dobrze – powiedziała po chwili. – Powiem mamie. Gotuje biały barszcz, twój ulubiony. Ale teraz może z niego zrobić zwykły barszcz, taki z burakami, taki, jaki ja lubię. Skoro nie przyjdziesz. – Powiedz jej, że mi bardzo przykro. – Mówiłam szczerze. Pani Z. rozpieszczała mnie domowym barszczem, naleśnikami i matczyną troską. – Po prostu nie chcę cię zarazić. – Możesz tu przyjść i chorować u nas. Ja też nie czuję się najlepiej, mam katar sienny… – Dzięki, ale… chyba będzie lepiej, jeśli zostanę w domu. Później zadzwonię – zakończyłam. – Jeśli poczuję się lepiej. – W porządku – burknęła i wiedziałam już, że w poniedziałek będę musiała się postarać, jeśli chcę, żeby między nami wszystko było w porządku. Zanim wybiła ósma, ojciec i Stacey zdążyli wyjść, a ja – trzykrotnie poprzekładać poduszki na kanapie i ukryć portret Barry’ego Manilowa, który zaprzyjaźniony malarz dał tacie w ramach żartu, a który tata przyjął entuzjastycznie i powiesił na honorowym miejscu, tuż nad miską z plastikowymi
owocami. Miałam właśnie ukryć te owoce, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Odliczyłam do dziesięciu, otworzyłam i zobaczyłam, że czarny mercedes odjeżdża sprzed naszego domku jak bankowy sejf na kółkach. – Cześć. – Ella była bez wątpienia najbardziej elegancką istotą, jaka przekroczyła progi tego domu. Kurtka Burberry, jasne włosy przewiązane białą wstążką, skórzana torba na książki przerzucona przez ramię. Ella Parker. Tutaj. To nie żart. Szczerze mówiąc, byłam przekonana, że to ona żartuje, kiedy zorientowała się, że jesteśmy same. – Powaga? – zapytała, mijając mnie. – Jesteś sama? Zdziwiłam się. – Coś nie tak? Rozejrzała się wokół. – Bosko. Nate i Jennifer w życiu nie zostawiliby mnie samej w domu. Przez pierwsze pięć minut złamałabym z tuzin domowych zasad. – Nonszalancko zrzuciła kurtkę, a ja zastanawiałam się, co za zasady domowe mają Parkerowie. I jakim cudem mogłaby złamać tak wiele w tak krótkim czasie. – Miejmy tę naukę z głowy. – Minęła mnie, weszła do saloniku, oddzielonego tylko przepierzeniem od jadalni, i wyjęła z torby podręcznik oraz ćwiczenia do chińskiego. Położyła je na stole i dopiero wtedy spojrzała na mnie. – Mogę cię o coś zapytać? – Pewnie. – Czy twoje dobre oceny to szczęście czy ciężka praca? Zamyśliłam się. – Trochę jednego i drugiego. Ale z chińskim jest jak z jazdą na rowerze. Za którymś razem po prostu łapiesz, o co chodzi. – Usiadłam za stołem. – Ciasteczka? Spojrzała na talerzyk i parsknęła śmiechem. – Ciasteczka? Nie, dzięki, babciu. Jeśli już mam się utuczyć, to nie takimi beczułkami smalcu. Zaczerwieniłam się. – Stoją tu od rana – skłamałam. – Wystawiła je dziewczyna mojego taty.
– Nieważne. Zabrałyśmy się do pracy – i poczułam, że tracę grunt pod nogami. Moje nadzieje, że Ella obdarzy mnie dozgonną wdzięcznością i w rewanżu, spontanicznie zaprosi mnie na imprezę Lindy, spaliły na panewce. Nie żeby to była wyłącznie moja wina. Ella za grosz nie miała zdolności językowych, a im dłużej ćwiczyłyśmy, tym gorzej jej szło. Tylko że to ona traciła cierpliwość. – Wiedziałam, że nic z tego nie będzie – orzekła i odsunęła się z krzesłem. – Tylko to wszystko komplikujesz. Jesteś równie beznadziejna jak Mandaryn. – Przykro mi. – Byłam załamana, że ją zawiodłam. Słowa krytyki z jej ust kompletnie mnie zdołowały. Do wpół do dziesiątej męczyłyśmy się z pytaniami. – Nie skupiasz się – zauważyłam. Wskazywałam kolejny błąd, a ona tymczasem pisała esemes. – Shi bu shi to trzy oddzielne sylaby, przecież wiesz. Podniosła wzrok. – Podoba mi się: shi bu shi. Brzmi uroczo. Ma trzy sylaby i właściwie nic nie znaczy, prawda? – Stukała palcami w stół i nuciła: – Żyj własnym życiem, shi bu shi, śpiewaj ze mną, shi bu shi… – Mówiąc fachowo, jest to… – zaczęłam, ale Ella wpadła mi w słowo: – Dość tego. – Pochłonęła trzy ciasteczka z talerzyka. W jej głosie pojawiły się radosne nuty. – Koniec gry. Czas zająć się czymś innym. – Zerknęła na zegarek. – Noreen przyjedzie po mnie dopiero za godzinę. Gdzie masz komputer? Jeden stał w moim pokoju, ale nie chciałam, żeby Ella tam wchodziła, za dużo w nim osobistych rzeczy. Ale pokój rekreacyjny w piwnicy jest taki beznadziejny… Czekała. Albo, albo. Nie ma innego wyjścia, to już zrozumiałam. I tak cały wieczór grałam w obronie, obym tylko dotrwała do końca.