caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 147 179
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań682 267

Gutcheon Beth - Plotka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :848.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Gutcheon Beth - Plotka.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 389 osób, 124 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

Dla Eden Ross Lipson

– Pytała pani o Dinę Wainwright – powiedziałam do Judy Mellincroft, kiedy skończyłyśmy fastrygować gorset. Pani Oba przykucnęła na podłodze z ustami pełnymi szpilek, żeby podwinąć dół obcisłej wieczorowej sukni w kolorze bordo. Judy jest tak drobna, że musimy przerabiać wszystko, co kupuje. Ale ten wysiłek się opłaca. Judy uwielbia projektantów, których rzeczy sprzedaję. W sezonie praktycznie codziennie wychodzi w ciuchach ode mnie na lunche i wieczorne imprezy. To wręcz żywa reklama mojego butiku. I nawet nie prosi o zniżki. Witryna wychodząca na Madison Avenue jest zazwyczaj błogosławieństwem. Ale akurat tego dnia żałowałam, że nie prowadzę sklepu gdzieś w bocznej uliczce, wyłącznie z rezerwacjami na telefon. Przez dwa dni pojawiło się u nas więcej ludzi niż przez ostatnie dwa lata. Do tego każdy, kto przekraczał próg, poza ciekawością wnosił do środka porcję mokrego błota. Niebo było pochmurne. Ulice pokrywały ogromne kałuże, bo śnieg ciągle zapychał studzienki. A my czułyśmy się jak zwierzaki w zoo. W oknie wystawowym umieściłam piękny operowy płaszcz z tafty, najlepszą rzecz z mojej zimowej oferty. Nie sprzedaję już futer. Nie uświadczycie u mnie choćby kawałka futrzanej lamówki. Dużo się zmieniło od czasów, gdy zaczęłam prowadzić interes. Ale w tym wieczorowym płaszczu było ci ciepło jak w futrze, a przy tym nie wyglądałaś w nim jak faszerowana kapusta. Ciekawscy, którzy udawali, że się mu przyglądają, nie mieli najmniejszego zamiaru inwestować w swoją garderobę. Czy możemy przez chwilę pogadać o futrach? Kiedy Tennyson, czy kto tam inny, pisał o „naturze o czerwonych pazurach i kłach”, mógł mieć na myśli rzeź po wizycie gronostaja w kurniku. Gronostaje zabijają dla przyjemności. Mój ojciec próbował kiedyś hodować kury. Uwierzcie mi, widok tych zwiotczałych, bezbronnych opierzonych ciałek leżących na podłodze kurnika z rozpłatanymi gardłami wśród przerażonego

jazgotu pozostałych przy życiu ptaków wystarczy, żeby każdego przemienić w orędownika futer. Wiecie, czym jest naprawdę gronostaj, atrybut królewskiego ubioru? Łasicą w zimowej szacie. Jej futro zmienia zimą kolor i czarny zostaje tylko czubek ogona. Łasice nie zabijają kurczaków, żeby je zjeść. Chcą tylko usłyszeć, jak wrzeszczą. Wybaczcie, mówiłam o tym, że miałyśmy trudny dzień. W przymierzalni na zapleczu siedziała Dina Wainwright. Umieściłam tam Dinę, by zapewnić jej odrobinę prywatności, ale Judy musiała usłyszeć jej głos. Gdyby głos Diny był kolorem, byłby fuksją, ciepłą barwą żywą jak krew, z domieszką ciemnego granatu wieczornego nieba i dodatkiem bogatego brązu, może czekolady. Ale ten głos cię przede wszystkim przyciąga. Chcesz usłyszeć, o czym ona mówi. W szkole każdy, kto usłyszał, jak Dina zanosi się śmiechem, chciał znaleźć się w jej towarzystwie, bo tam ludzie na pewno dobrze się bawili. Teraz w jej śmiechu pobrzmiewał suchy grzechot, jak gdyby ktoś potrząsał słoikiem pełnym guzików. Dina ani myślała rzucić palenie. Jeśli ktoś chciał skłonić Dinę do zrobienia czegoś, wystarczyło jej tego zabronić. Nie mogłam mieć pretensji do Judy, że o nią pyta. Tabloidy opisały mnie jako „przyjaciółkę rodziny”. Pewnie dlatego, że odbierałam telefony. Ale nawet gdybym miała pretensje do Judy, i tak nie mogłabym jej tego okazać. Jeśli zależy ci na twoich klientach, nie możesz się obrażać. Być może powinnam była zaprowadzić Dinę do pracowni, ale akurat całe piętro zawalone było próbkami na wiosnę, których nie zdążyłam jeszcze posortować i wycenić. Sądzę, że trudno będzie wam zrozumieć tę opowieść, nie wiedząc, jak długo Dina była obecna w moim życiu. Spotkałyśmy się w 1960 roku, w dniu naszego przyjazdu do internatu. Miałyśmy po piętnaście lat. Dostałam stypendium na naukę w prywatnej szkole panny Pratt, o czym nie wiedział nikt. Dina też była tam dzięki stypendium, ale o tym wiedzieli wszyscy, bo im powiedziała.

Mój pierwszy dzień w szkole pozostawił niezatarte wrażenia, głównie negatywne. Dla naszych koleżanek przyjazd do internatu stanowił wydarzenie rodzinne. Rodzice przywozili je samochodami. Na powitanie przyjaciółek piszczały głośno. Gdy któryś z ojców lub braci wnosił walizkę do środka, śpiewały „facet na pokładzie”, jak uczennice w filmie The Belles of St. Trinians czy innej komedii dla nastolatek. Ja przyjechałam sama i wyglądałam na ulicę z okna pokoju. Zastanawiałam się, ile dni zostało mi do bożonarodzeniowych ferii, kiedy za moimi plecami niski, melodyjny głos powiedział: – Ty musisz być Lovia French. Nawet wymówiła to poprawnie, LO-wa-ja. Dina, śliczne stworzenie o błękitnych oczach i nieokiełznanych ciemnych włosach, opierała się leniwie o framugę. Ubrana jak wzorcowa uczennica szkoły panny Pratt, miała na sobie spódnicę do kolan, ciemnoszare podkolanówki i bladoróżowy sweterek pod kolor bluzki. – Lovie – odpowiedziałam. Dina weszła do środka. W przelocie dokonała przeglądu mojej walizki, która leżała otwarta na skrzyni w nogach łóżka, oraz ramek ze zdjęciami moich rodziców, rodzeństwa i psa. – Byłam pewna, że nie możesz nazywać się Sherry Wanamaker – oświadczyła. Według wizytówki na drzwiach pokoju tak brzmiało nazwisko mojej współlokatorki. – Znasz ją? – Nie znam, ale ciągle piszą o nich w gazetach. – O nich? – Nie wiem, czy to na pewno ci od domów towarowych[1], ale wiem, że wszyscy Wanamakerowie to blondyni. A ty jesteś raczej… – Myszowata – podsunęłam jej określenie używane przez moją matkę. To był pierwszy raz, kiedy przy Dinie powiedziałam coś, czego wcale nie zamierzałam mówić na głos. Spojrzała na mnie z zainteresowaniem. – Ja nazywam się Dina Kittredge – przedstawiła się. – Jestem

z Canaan Hamlet, to wioska niedaleko słynnej bramy do Canaan Woods. Przyjechałam tu, bo dostałam stypendium. A ty? Skąd jesteś? Nie miałam pojęcia, gdzie leży Canaan Woods. – Z Maine – odpowiedziałam. – Main Line? – Ze stanu Maine. – Byłam w Maine, w jakiej części mieszkasz? – Ellsworth. Nic jej to nie mówiło. Wyjaśniłam: – Na zachód od Mount Desert i na wschód od całej reszty. – I przyjechałaś tu, bo tu przyjeżdżają najlepsi? – Moja babcia tu się uczyła. Po niej zresztą mam imię. Myślę, że moi rodzice spodziewali się zupełnie innej córki. Znowu. Zupełnie straciłam kontrolę nad własnym językiem. Ale kiedy zorientowałam się, że sprawia jej to przyjemność, chyba nie mogłam przestać gadać. – Chodź, pokażę ci swój pokój – zaproponowała. Zostawiłam nierozpakowaną walizkę i poszłam za nią. Na toaletce postawiła zdjęcia rodziców i dwóch sióstr oprawione w ładne ramki. Przywiozła ze sobą własną narzutę na łóżko i plakat z kampanii prezydenckiej Kennedy’ego, który już powiesiła na ścianie. Na ile się orientowałam, była w tamtym okresie jedyną demokratką wśród uczennic, co ani trochę jej nie peszyło. Włączyłyśmy jej gramofon i siedziałyśmy, słuchając piosenek Cole’a Portera śpiewanych przez Ellę Fitzgerald. Internat powoli się wypełniał. Kiedy wróciłam do swojego pokoju, Sherry Wanamaker, zgodnie z przewidywaniami blondynka, zdążyła się już zadomowić i śmiała się razem z trzema starszymi koleżankami, które znała z Nowego Jorku. Za czasów szkolnych nie byłyśmy z Sherry bliskimi przyjaciółkami, ale odkąd otworzyłam własny sklep, zawsze była dla mnie przemiła. Ubiera u mnie swoje córki; kupiła też całą garderobę na swój ostatni ślub. Nie było mi łatwo dostosować się do życia w szkole panny Pratt. Dina twierdziła, że jestem środkowym dzieckiem

uwięzionym w ciele pierworodnej córki. Wszystko w rodzinie robiłam pierwsza: pierwsza poszłam do przedszkola, pierwsza poszłam do podstawówki, pierwsza pojechałam na obóz, pierwsza wyjechałam z domu uczyć się w internacie. I za każdym razem byłam przerażona, najczęściej nie bez powodu. Gdy po przyjeździe do panny Pratt otworzyłam szafę, którą dzieliłam z Sherry, zorientowałam się, że moje ubrania są inne. Większość z nich moja mama uszyła sama. Nosiłam zwykłe oksfordy zamiast butów od Abercrombie & Fitch z językiem wykładanym na sznurówki. Mój sweter był seryjnej produkcji, a nie ręcznie dziergany w Hongkongu. Miał też mniej żywą barwę jak inne i płaskie guziczki. Zauważyłam, że Sherry zwróciła na to uwagę. Dina też to zauważyła. Widziała wszystko. Jej ubrania były jak trzeba. Może posiadała ich mniej niż inne dziewczyny, ale jej bluzki miały okrągły kołnierzyk i pochodziły ze sklepu McMullena. Miała szmaragdowy kardigan w warkocze z okrągłymi guziczkami pokrytymi włóczką. W sobotnie wieczory, kiedy ubierałyśmy się wyjściowo, zakładała sztywną, niebiesko- białą sukienkę – markową, od Lanza. Nie podróbkę. Dina obserwowała inne uczennice i zawsze dokładnie wiedziała, jak się zachować. Widziała też, co która robi nie tak i jak sobie z tym radzi. Zbierała informacje. Czuła się swobodnie w obecności dziewczyn o sławnych nazwiskach i dobrych koneksjach, a one ją akceptowały. Ba, garnęły się do niej, odkąd okazało się, że potrafi bezbłędnie naśladować wadę wymowy nauczycielki przedmiotów ścisłych i kuśtykanie łacinniczki, która miała prawą nogę krótszą. Tajemnicą jej powodzenia była jednak swoboda, rzecz wcale nieprzychodząca łatwo piętnastolatkom. Oraz fakt, że nigdy nie próbowała udawać kogoś innego, niż była w rzeczywistości. Wobec tych, którzy udawali, była bezlitosna. Pewnego jesiennego poranka poszłam po śniadaniu do łazienki. Siedziałam w kabinie, kiedy usłyszałam, jak Sherry Wanamaker opowiada o swojej współlokatorce, określając ją mianem „Hanki z rejonówki” (rzeczywiście przed przyjazdem do panny Pratt chodziłam do szkoły państwowej). Zmartwiałam i nie

ruszyłam się z miejsca, póki nie rozległ się dzwonek na lekcje i internat nie opustoszał – nie chciałam, żeby ktokolwiek zorientował się, że słyszałam tę rozmowę. Ale kiedy biegłam na górę na francuski, dołączyła do mnie Dina. – Nie powinnaś przejmować się Sherry. Ona nie zdaje sobie sprawy, że to było niemiłe – pocieszyła mnie. Zupełnie się tego nie spodziewałam, więc wybuchnęłam śmiechem. Wtedy zaczęłam jej naprawdę ufać. Dina miała oczywiście rację. Sherry nie myślała o mnie, chciała po prostu zaprzyjaźnić się ze swoją rozmówczynią. Puścić do niej oko, zasygnalizować, że są z tej samej kasty. Nawiązać więź z podobną sobie. W końcu nawet moja ekscentryczna matka, mimo że ubrania szyła sama i gotowała fatalnie, określała niektórych ludzi jako N.N.K.K. Nie nasza klasa, kotku. Zastanawiałam się, skąd Dina wiedziała, że słyszałam tę rozmowę. Pewnie zobaczyła w kabinie moje buty. Nie całkiem takie jak u innych. Wsparcie Diny całkowicie odmieniło moją sytuację w szkole. Ludzie tacy jak… no cóż, jak moja biedna matka z kompleksem wyższości – typowym w Stanach dla kogoś, kto się dorobił – potrzebowali murów, żeby oddzielić się od reszty świata. Trzeba było czuwać na szańcach z kotłem wrzącej oliwy, w którym bulgotały „Hanki z rejonówek” i „nie nasza klasa, kotku”. W przeciwnym razie ktoś mógłby zauważyć, że twoje buty też nie były do końca takie jak należy. Dina jednak była inna. Wiedziała, kim jest. Żyła na zewnątrz okopów i dobrze się z tym czuła. Swobodnie przekraczała obronne mury w jedną i drugą stronę. Mogła nawet sobie pozwolić na zapraszanie takich jak ja do swojego ogniska. Wiedziała, że szybko zza zasieków wyjdą do nas najbardziej pewne siebie i najciekawsze koleżanki, żeby śpiewać z nami sprośne piosenki i opowiadać straszne historie. Ja sama nigdy nie zaprzyjaźniłabym się z tymi wszystkimi dziewczynami ze sławnymi nazwiskami i wpływowymi rodzicami. Śmiałyśmy się razem, a one później zapraszały nas na swoje debiutanckie bale. Ja zaś byłam tą najcichszą, trochę na uboczu, ale zawsze mogłam

dołączyć do wspólnych wygłupów, jeśli miałam ochotę. Dzięki temu, że Dina wzięła mnie pod swoje skrzydła, dziewczyny, które w innym razie traktowałyby mnie jak powietrze, oraz znane ze złośliwości nauczycielki, dla których stanowiłam łatwą ofiarę, zaczęły podejrzewać, że muszę mieć jakieś ukryte zalety. Miałam, oczywiście. Każdy ma.

Dopiero później dowiedziałam się, że Avis Binney miała nieskazitelne pochodzenie. Jej ojciec był wysoko postawionym pracownikiem w znanej kancelarii prawnej, a jej matka wywodziła się z jednego ze starych holenderskich rodów Nowego Jorku. Na Dolnym Manhattanie jest mały trójkątny skwerek, który nosi nazwisko jej przodka; inny protoplasta ma w dzielnicy finansowej ulicę swojego imienia. Kiedyś rodzina Avis dysponowała słynną posiadłością na północ od miasta, gdzie lubili przebywać malarze z Hudson River School. Sama Avis widziała ją tylko na pejzażach wystawionych w Towarzystwie Historycznym Nowego Jorku. Może właśnie wtedy, gdy patrzyła na te obrazy, podglądając życie, które mogło być jej życiem, ale nigdy nie stało się jej udziałem, odkryła, jak ważna jest dla niej sztuka. Pewnie pomyśleliście, że dziewczyna o takiej inteligencji i pozycji towarzyskiej była wręcz stworzona do szkoły panny Pratt i vice versa. Otóż nie. W tamtych czasach w szkole panny Pratt oczekiwano od dziewcząt, żeby były energiczne, wesołe i posłuszne. Avis pozostawała nieśmiała i tajemnicza. My, pierwszoklasistki, brałyśmy jej nieśmiałość za nieuzasadnioną wyniosłość. Może też dlatego, że była wysoka i koścista, a do tego bardzo bała się popełnić jakiś nietakt. Kiedy nie wiedziała, jak zareagować, po prostu milczała. Z tego powodu posądzano ją o snobizm. Avis była jedynym dzieckiem niemłodych już rodziców. Jej ojciec, George Binney, miał blisko pięćdziesiąt lat, kiedy się urodziła; jej matka była o dziesięć lat młodsza, ale w owych czasach matki w tym wieku nazywano „starymi jednoródkami”. Po przyjściu na świat Avis jej rodzice w ogóle nie brali pod uwagę dalszego powiększania rodziny. Jedna z moich starszych koleżanek opisywała Almę Binney jako kobietę surową i pozbawioną poczucia humoru, chociaż niestroniącą od brydża i klubowych rozrywek. Do tego podzielającą opinię znajomych, że Franklin Roosevelt był zdrajcą swojej klasy i rodziny. Rodzice Avis zajęci byli głównie sami sobą, klubami i rozrywkami. Wychowaniem jedynaczki zajmowała się szkocka niania o wąskich ustach, która

podczas pełni dreptała po domu w panice przez całą noc, bo przypominała sobie nazistowskie naloty na Wielką Brytanię. Jako mała dziewczynka i potem jako nastolatka Avis czuła się dużo swobodniej w towarzystwie osób dojrzałych niż swoich rówieśników. Lepiej niż oczekiwania swoich szkolnych koleżanek rozumiała intencje dorosłych. Wiedziała też, jak się im przypodobać. Zdawała sobie sprawę, iż przyjaciele jej matki spodziewali się, że George Binney umrze przed swoją żoną, jak to się zresztą dosyć często zdarzało w małżeństwach, i że Alma będzie mogła przez długi czas cieszyć się eleganckim wdowieństwem, do czego przygotowywała się ze spokojem. Tymczasem w wieku lat czterdziestu dziewięciu Alma doznała we śnie rozległego udaru i już się nie obudziła. Avis miała wtedy osiem lat. Nim minął rok od śmierci Almy, George poślubił Belindę Ray, która była redaktorką jakiegoś magazynu i mawiała o sobie, że jest miłośniczką przyjęć. Belinda przyjechała do Nowego Jorku z rolniczego Ohio na studia w Barnard College. Zakochała się w wielkomiejskim życiu i została. Belinda i Alma nie mogły się bardziej różnić – druga żona pana Binneya uwielbiała dobrą zabawę, ponadto była zuchwała i w dodatku piękna. Ponieważ sama nigdy nie była matką, w stosunku do Avis zachowywała się nie tyle jak rodzic, co raczej nietypowa, ale godna zaufania koleżanka. Pojawienie się Belindy stanowiło rewolucję w życiu Avis. Przez pewien czas była zdezorientowana i powściągliwa, co jej macocha ignorowała, ale w końcu się zaprzyjaźniły. Nawet w późniejszych latach, kiedy Belinda nabrała pewnej wyniosłości, wszyscy uważali ją za przemiłą osobę. W szkole panny Pratt wszystkie rówieśniczki szanowały Avis, a dwie czy trzy bardzo ją lubiły. Za to młodsze dziewczyny nie mogły jej rozgryźć. Wśród starszych koleżanek nowe uczennice garnęły się raczej do tych ciepłych i opiekuńczych albo do tych dzikich i niepokornych, z którymi było niebezpiecznie się zadawać. Avis to rozumiała i szybko się z tym pogodziła, bo jej zainteresowania pchały ją ku samotności. Podczas podróży po

Europie w Prado w Madrycie odkryła Velázqueza. Stała jak zaczarowana przed portretami Filipa IV i wpatrywała się w jego długą szczęką, obrzmiałą dolną wargę i smutne, zapadłe oczy. Na obrazach wydawał się tak współczesny i ludzki. Avis poczuła głód wiedzy. Podziwiając portrety, odniosła wrażenie, że poznaje zaledwie początek opowieści, której zakończenie zawsze pozostanie dla niej tajemnicą. Chciała wiedzieć, jak to jest, nosić dublet, nie mieć ani chwili samotności, poślubić własną siostrzenicę, stracić syna, tego pięknego królewicza Baltazara Carlosa. Zawsze poruszała ją śmierć dzieci. Zadałaby też kilka pytań królowej Mariannie i służącej z obrazu Panny dworskie, tak podobnej do jej współlokatorki Cynthii, podającej małej księżniczce talerz z owocami. Czy rzeczywiście tak lubili wtedy karły, czy może jednak się ich bali? Avis się bała. Reszta grupy już opuszczała muzeum i miała iść na obiad, kiedy przewodnik zorientował się, że kogoś brakuje, i musiał cofnąć się pół drogi, żeby praktycznie siłą zaciągnąć Avis do wyjścia. Gdy Avis wróciła do szkoły, nauczycielka historii sztuki, jeden z najlepszych, a zarazem najbardziej złośliwych pedagogów w szkole, spoglądała na tę nową pasję wpierw ze sceptycyzmem. Potem z rozbawieniem, doszukując się w niej drugiego dna albo jakiejś pułapki. A ostatecznie – z podziwem. Niemało dziewcząt zainspirowanych jej zajęciami postanowiło studiować historię sztuki. Odbywały później roczny lub dwuletni staż w Metropolitan Museum w Nowym Jorku albo w Muzeum Sztuk Pięknych w Bostonie, po czym wychodziły za mąż. Jednak uczennice z prawdziwym powołaniem trafiały się rzadko. Kiedy się poznałyśmy, Avis była w ostatniej klasie i miała już za sobą wszystkie zajęcia z historii sztuki, które szkoła oferowała. Nauczycielka zrobiła wówczas coś, co w każdym innym wypadku uznałaby za wykraczające poza jej obowiązki, czyli przygotowała dla Avis indywidualny kurs poświęcony malarzom hiszpańskim, od Pacheca do Sorolli. Avis mogła więc zrezygnować z robótek ręcznych i innych, równie nieciekawych dla niej przedmiotów. Nic jednak nie mogło uchronić jej przed uczestnictwem w

słynnych szkolnych imprezach towarzyskich, które dawniej stanowiły najważniejszą część edukacji u panny Pratt. W końcu kiedyś była to pensja dla dobrze ułożonych panienek. Grono pedagogiczne ciągle uważało, że młode damy należy nauczyć, jak wdzięcznie prowadzić konwersację z osobą, która je wcale nie interesuje. Dlatego każdej pierwszoklasistce przydzielano dziewczynę z czwartej klasy jako towarzyszkę na sobotnie wieczorne wyjścia. W każdym semestrze – jesiennym, zimowym i wiosennym – była to inna osoba, a na specjalne okazje jeszcze inna. Czasem te aranżowane spotkania przeradzały się w prawdziwe przyjaźnie, ale nowicjuszki najczęściej czekały na nie z przerażeniem. Starsze dziewczyny mniej się tym przejmowały. Spotkania miały przypominać randki w realnym świecie, przy czym młodsze uczennice odgrywały role dziewcząt, a starsze chłopców. Czwartoklasistki siadały obok swoich przyjaciółek lub współlokatorek, a ich „dziewczyny” zajmowały miejsca w pobliżu i starały się dopasować do towarzystwa. Jednak niektóre starsze uczennice, między innymi Avis, ta wymuszona zażyłość wprawiała w zakłopotanie. Myślę, że była zrozpaczona, kiedy okazało się, że jej towarzyszką na dorocznym zimowym koncercie przy lodach ma być popularna, zuchwała i obrazoburcza Dina Kittredge. Do tej pory Avis rozmawiała z Diną tylko raz, kiedy pełniła dyżur w bibliotece i musiała poprosić Dinę i jej koleżanki, żeby przestały się śmiać podczas pracy w czytelni. Podczas osławionej imprezy odbywał się koncert muzyki klasycznej, po którym podawano lody. Wszystkie dziewczyny cieszyły się więc na to wydarzenie, nawet dbające o linię sportsmenki i ignorantki z klasy średniej, których było wśród nas niemało. Pierwszoklasistki wiedziały tylko tyle, że na koncercie obowiązywały welurowe spódnice i balerinki – po przyjęciu do szkoły każda z nas otrzymała listę ubiorów wymaganych na dane okazje. Kiedy Dina i ja dotarłyśmy do drzwi pokoju Avis, już wiedziałam, że moja spódnica jest nieodpowiednia. Było widać, że jest domowej roboty, do tego w pasie miała szeroką taśmę haftowaną w pseudosłowiańskie wzory. Nikt inny nie miał

spódnicy uszytej przez mamę ani kontrastowego paska. Było też widać, że moja matka miała problem z wszyciem suwaka, bo welur marszczył się przy zapięciu. Avis oczywiście od razu to dostrzegła, ale spojrzała na mnie i mój strój nie tyle z drwiną, co ze współczuciem. Żałowałam, że nie mogę zostać pod jej opieką, ale byłam umówiona z inną dziewczyną, która mieszkała piętro wyżej. Dowiedziałam się, jak tam trafić, i zostawiłam Avis sam na sam z Diną. Dina była wściekła. Była samicą alfa i nie podobało jej się, że jej towarzyszka, chociaż starsza, nie jest ani klasową prowodyrką, ani ulubienicą, ani żadną szkolną sławą. Do tego Avis akurat owej zimy miała bardzo niefortunną fryzurę – surowego boba, który tylko podkreślał jej przydługą szyję i wystający nos. Milczały, kiedy ja i przydzielona mi dziewczyna dogoniłyśmy je na progu i wspólnie ruszyłyśmy w noc. Towarzysząca mi uczennica nazywała się Lonnie i wyglądała jak typowa sportsmenka. Miała długie blond włosy i przypominała trochę afgańskiego charta. We czwórkę brnęłyśmy przez śnieg w ponurej atmosferze. Ostre zimowe powietrze przynosiło zapach dymu. Wzdłuż ulicy rysowały się ciemne sylwetki eleganckich domów mrugających do nas żółtymi, rozświetlonymi oknami. Dołączyłyśmy do kolumny rozgadanych dziewcząt, które schodziły się ze wszystkich stron kampusu i tłoczyły przed szatnią przy stołówce. Współlokatorka Avis zajęła miejsca dla niej i Diny przy stoliku w rogu, gdzie siedziała ze swoją towarzyszką, maleńką pierwszoklasistką z gęstymi lokami i grubymi okularami powiększającymi jej smutne oczy. Podczas pierwszego i drugiego dania, na które zaserwowano tajemnicze mięso, z dużym mozołem prowadziły rozmowę o lekcjach chemii – Avis ich nie znosiła, jej współlokatorka je uwielbiała, a dwie młodsze dziewczyny jeszcze ich nie miały. Przy moim stoliku próbowałyśmy rozmawiać o muzyce barokowej. Po obiedzie nie podano deseru, bo później miały być lody. Fama głosiła, że lody są przepyszne. Szkolna monotonia i

wyrzeczenia stanowiły znakomitą pożywkę dla wszelkich plotek. Pogłoski okazały się nieprawdziwe: na nasze talerze trafiły byle jakie lody z supermarketu, krojone w plastry. W każdej porcji była warstwa czekoladowa, waniliowa i truskawkowa. Po czterdziestu latach pamiętam je doskonale, chociaż nigdy nie przepadałam za słodyczami. Ale za to muzyka! Na muzyce nie oszczędzano. Grał kwartet smyczkowy ze szkoły im. Juilliarda, który otworzył koncert przepięknie wykonanym Brahmsem. Niektóre uczennice uważały później, że był to przejaw snobistycznej złośliwości dyrektorki. Poinstruowała nas jasno, że nie należy szeleścić programami ani papierkami od cukierków podczas występu, ale tego, że między częściami utworów się nie klaszcze, już nam nie powiedziała. Oczywiście niektóre z nas o tym nie wiedziały. Oczywiście niektóre z nas zaczęły klaskać, gdy smyczki na chwilę znieruchomiały. Wiadomo było, że tak będzie. Jedną z klaszczących osób była Dina. Trwało to tylko krótką chwilę. Nie ona jedna uderzyła w dłonie. Ale Dina była dumna, jak większość młodych i nieobytych, a każdy uszczerbek na swojej godności brała do siebie. Jej dłonie znieruchomiały, gdy tylko zorientowała się, że Avis nie drgnęła, ale było już za późno; po jej ciele rozlała się gorąca fala upokorzenia. Chciała udowodnić, że jest wrażliwa na to nowe piękno; pokazać, że ma wyrafinowany gust. Jak my wszystkie. Avis nie zwróciła jej uwagi ani w żaden inny sposób nie pogłębiła jej zakłopotania. Ale Dina nigdy nie wybaczyła jej, że była tego świadkiem.

Z tego, co mówię, mogliście odnieść wrażenie, że Dina była moją najlepszą przyjaciółką. Otóż nie. Moja najlepsza przyjaciółka nazywała się Meg Colbert i pochodziła z miejsca zwanego Królestwem Północno-Wschodnim, czyli z północno-wschodniego rogu stanu Vermont. Zaprzyjaźniłyśmy się, robiąc wspólnie sekcję świńskiego płodu na lekcji biologii w drugiej klasie. Meg była nieśmiała i bardzo tęskniła za domem (chociaż przy świni wykazała się godnym podziwu opanowaniem). Później przyznała mi się, że przez pierwszy rok szkoły płakała codziennie. To była bratnia dusza. Osobą, która powiedziała mi, że Meg pochodzi z Colbert w Vermoncie, była Dina. Ona wiedziała takie rzeczy. W trzeciej i czwartej klasie dzieliłyśmy z Meg pokój i świetnie czułyśmy się w swoim towarzystwie. Dwa razy pojechałam do niej na wakacje. Rodzina Colbertów mieszkała na farmie. Skromnej, ale tak pięknie położonej, że widoki pożerało się wzrokiem. Ojciec hodował krowy mleczne, a matka uczyła gry na pianinie i była organistką w kościele. Meg miała kurczaki. Były też konie. Każdego pogodnego dnia cwałowałyśmy po przepięknych zielonych pastwiskach, po niekończących się lasach. Raj. Meg już nie żyje. Poślubiła chłopaka, z którym się wychowywała, została w Vermoncie i zmarła przy porodzie. Kiedy zaczęła rodzić, była sama w domu, a szalejąca śnieżyca odcięła elektryczność i zasypała drogi. Jedyna karetka w miasteczku wyjechała do kogoś innego i utknęła. Spadająca gałąź przerwała linię telefoniczną prowadzącą do domu Meg. Zanim ktoś przyjechał, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, było za późno. Kiedy ją znaleźli, leżała w kuchni na podłodze, ściskając w dłoniach głuchy telefon. Jej córka przeżyła, ale wyrosła na odludka i nie bywa w mieście. Czy złośliwi ludzie zdają sobie sprawę z tego, że są złośliwi? Zadaję sobie to pytanie, gdy myślę o Dinie. Wiecie, skąd pochodzi angielskie słowo gossip, czyli „plotka”? Wzięło się od wyrażenia oznaczającego rodzica chrzestnego – god-sibling. Plotkowanie to rozmowa między rodzicami chrzestnymi dziecka, między dwojgiem ludzi, którym

leży na sercu dobro osoby, o której mówią. To tworzenie więzi. Jak tkanie siatki zabezpieczającej pod człowiekiem, którego chcemy chronić. Jestem matką chrzestną syna Diny, Nicholasa. Ojcem chrzestnym został Stevie Brumder, dobry kolega ówczesnego męża Diny, Richarda Wainwrighta. Nie widziałam Steviego od czasu rozwodu Diny. Właściwie nie jestem pewna, czy w ogóle widziałam go po chrzcinach. To ciekawe, jak sprawy się zmieniają w życiu: ludzie, o których sądziliśmy, że będą zawsze naszymi przyjaciółmi, odchodzą, a inni z czasem stają się coraz ważniejsi. Zwykle zamykamy z panią Obą sklep koło południa. Jemy wspólnie lunch w pracowni na piętrze w otoczeniu podobizn naszych najlepszych klientek. Nie obawiam się, że sklep straci z powodu tej przerwy, większość osób i tak umawia się zawczasu na spotkanie. W pracowni stoi ogromny stół do cięcia materiałów, chociaż obecnie prawie się nam nie zdarza szyć od zera. W miejscu, gdzie kiedyś trzymałam bele materiału, umieściłam wieszaki z ubraniami prêt-à-porter w rozmiarach od XS do XXL. Na dole trzymamy niewiele towaru. Tylko tyle, żeby przechodnie widzieli, że to butik. Pani wchodzi i mówi: „Potrzebuję czegoś na galę Pen Clubu”. I bierzemy się do pracy. Wiemy o nich wszystko. Wiemy, które klientki są uczulone na wełnę, więc muszą mieć zimowe spódnice i spodnie na podszewce. Avis ma na piersi blizny po raku skóry, więc unikamy dekoltów. Pani Crittenden jest wyjątkowo dumna ze swoich ramion, które jak na mój gust zbyt jawnie świadczą o częstych wizytach na siłowni. Próbujemy więc ubierać ją w romantyczne bluzki z lejącymi się rękawami, ale nie daje się przekonać. Wiemy, na jakie bale chodzą, kto wyszedł za mąż i jakie kolory obowiązywały na ślubie, kto przeszedł mastektomię, a kto zafundował sobie odsysanie tłuszczu. One o nas wiedzą zdecydowanie mniej. Większość sądzi, że pani Oba mówi tylko po japońsku. Pani Obie to nie przeszkadza – jej zadaniem jest szycie, nie sprzedaż. Sprzedawaniem zajmuję się ja. Siostry Diny i jej rodzice kilkakrotnie przyjeżdżali z wizytą i zabierali nas na obiad. W odróżnieniu ode mnie Dina swoich

rodziców uwielbiała. Jej ojciec był nauczycielem angielskiego w prywatnej szkole w Canaan Woods, więc Dina i jej siostry uczęszczały do szkoły za darmo. Część uczniów przyjeżdżała autobusem z okolicznych miasteczek, ale większość dzieci mieszkała w Canaan Woods, które było de facto zamkniętym osiedlem. Jak poinstruowała mnie Dina, nie mówiło się tam o domach „dwór”. Jeśli jesteś turystą albo służącym, to jest to dwór. Jeśli ty lub ktoś z twoich znajomych tam mieszka, to jest to duży dom. Pani Kittredge zajmowała się handlem nieruchomościami, głównie sprzedawała duże domy w okolicy. Dina była dumna, że jej tata jest ulubionym nauczycielem w szkole, ale większej dumy przysparzał mojej koleżance fakt, że jej mama pracowała zawodowo i zarabiała przy tym więcej niż pan Kittredge. Kontekst decyduje o wszystkim. Zaczęłam naprawdę rozumieć Dinę, kiedy pojechałam odwiedzić ją w domu. W czerwcu tuż po ukończeniu szkoły zostałyśmy zaproszone – było nas chyba dziewięć – na bal debiutantów w kasynie w Canaan Woods. Tylko mnie Dina zaprosiła do siebie. Moja matka zaproponowała, że uszyje mi sukienkę na ten bal, ale gdy babcia Lovia dowiedziała się o tym przez telefon, to aż było słychać, jak przewraca oczami. Wysłała mnie do pani Bachman, która była jej sprzedawczynią w domu towarowym Saksa. (Jej sprzedawczyni! Kto by pomyślał, że można mieć własną sprzedawczynię? Moja prawdziwa edukacja właśnie się zaczynała). Wybrałyśmy ładną suknię do ziemi z cytrynowej tafty. Sukienka rozszerzała się ku dołowi i miała króciutkie rękawki. Tamtego sezonu zakładałam ją na wszystkie możliwe okazje. Jackie Kennedy królowała w Białym Domu, a ta sukienka była hołdem dla stylu pierwszej damy. Suknia ciągle wisi u mnie w pracowni w pokrowcu. W czasach, kiedy szyłyśmy więcej ubrań od zera niż obecnie, pokazywałam ją moim pracownicom, żeby mogły zobaczyć, jak wykończone są szwy i jak pięknie są wszyte rękawy. Teraz wiem, że w żółtym mi nie do twarzy, ale wtedy nie wiedziałam. W tej sukience czułam się śliczna. Po raz pierwszy doświadczyłam poczucia, że strój może stanowić emocjonalny

pancerz, a nie stygmatyzować cię jako odmieńca. Babcia Lovia ewidentnie uważała, że ta suknia to inwestycja. Sądziła, że z dobrą sukienką i sznurem prawdziwych pereł uda mi się złapać męża. Męża z naszej klasy, kochanie. Za czasów mojej babci niewiele dziewcząt szło na studia. Kończyły szkołę, wychodziły w świat i szukały męża. Co czerwiec pastorzy błogosławili debiutantki, podobnie jak jesienią błogosławili psy myśliwskie. Sukienka rzeczywiście była dobrą inwestycją. Od niej zaczęła się moja kariera. Chociaż domyślam się, że babunia przewraca się z boku na bok w swoim grobie na cmentarzu kościoła Świętej Trójcy na myśl, że jej wnuczka prowadzi sklep. Dom Diny i miejsce, gdzie ja dorastałam, stanowiły dwa różne światy. Ojciec Diny był smukły i przystojny. Był typem mężczyzny, który nosi sztruksowe spodnie i tweedowe marynarki. Matka fantastycznie gotowała – właściwie cała ich rodzina to świetni kucharze. Gotowali wspólnie. Pierwszego wieczoru mojego pobytu Treena, młodsza siostra Diny, spytała mnie, ile bulionu ma wlać do dwóch szklanek risotto – jakbym miała pojęcie, czym jest risotto. Sądziła, że wszyscy dorośli to wiedzą. Pani Kittredge, której włosy zbielały jeszcze przed trzydziestką, miała niebieskie oczy o głębokim spojrzeniu i szeroki uśmiech. Nosiła pończochy i pantofle oraz garsonki, które sprawiały wrażenie droższych niż w rzeczywistości. Odcinała tanie guziki i przyszywała guziki wysokiej jakości, które kupowała w specjalistycznej pasmanterii w mieście. Zawsze były czarne, żeby wszystkie ubrania pasowały do jednej lub dwóch par naprawdę dobrych czarnych butów. Nie można sprawić, żeby buty wyglądały na produkt z wyższej półki, ale trik z guzikami sama praktykowałam przez lata. Kiedy Dina pokazała mi gimnazjum, do którego uczęszczała, zaczęłam lepiej rozumieć, jak dzieciństwo wpłynęło na jej pozycję w świecie. Szkoła stała na terenie rozległego kampusu położonego na wzniesieniu nad jeziorem. Główny gmach – budynek z pruskiego muru przykryty łupkowym dachem – był wielokrotnie

rozbudowywany, żeby pomieścić wszystko, co najlepsze. Przy szkole znajdowała się nowa sala gimnastyczna, nowe przedszkole, nowe laboratorium. W kampusie były dwa wielkie boiska. Ze wzgórza rozciągał się piękny widok na zalesioną miejscowość poniżej. Canaan Woods leżało w niecce, której dno wypełniała srebrzysta tafla jeziora. Wśród listowia błyszczały dachy. Domy były skryte za drzewami, widać było jedynie piękne, błękitnoszare połacie łupkowych dachówek. Wiele domów miało sześć lub nawet osiem sypialni. Wiele było z basenami lub kortami tenisowymi, których niebieskie lub zielone plamy prześwitywały przez gałęzie daleko poniżej nas. Życie w Canaan Woods upoważniało do członkostwa w lokalnym Klubie Myśliwskim (dla polujących na lisy) lub Klubie Wędkarstwa i Łowiectwa (dla polujących na inne zwierzęta) oraz do wstępu do Klubu Jachtowego (nazwanego tak żartem, był to po prostu hangar nad jeziorem, w którym członkowie trzymali łódki wiosłowe i kanoe) i do kasyna, gdzie można było zjeść obiad lub kolację, pograć w karty, w piątkowe wieczory potańczyć, latem powylegiwać się nad basenem, a zimą przyjść na gorącą czekoladę i ogrzać nogi zmarznięte po całym popołudniu jazdy na łyżwach. Dina była kopalnią opowieści o koleżankach i kolegach z dzieciństwa oraz o wesołych szkolnych czasach. Ale, kiedy stałyśmy obok siebie, patrząc w dół na dachy, jezioro, kasyno nad wodą, na odległą dzwonnicę episkopalnego kościoła oraz na grube kamienne słupy przy ogromnej żelaznej bramie, powiedziała: „To trochę jakbyś mieszkała w zoo”. Na pewno podobało jej się, że jest tu mile widziana, że uchodzi za swoją, ale tak naprawdę czuła się tutaj obca. Z ironią opowiadała o mieszkańcach dużych domów, kim byli, jak ukształtowało ich to, co uważali za oczywiste, o tym, kim ona sama jest i czyje życie jest lepsze. Dzięki wyjściu na bal debiutantów z Diną nabrałam odwagi. Dina miała na sobie granatową satynową suknię z paryską metką. Została kupiona w komisie w Nowym Jorku. „Była noszona najwyżej raz, jeśli w ogóle”, orzekła pani Kittredge, kręcąc głową. „Widzisz, w Europie kupujesz najlepszy ciuch, na jaki możesz

sobie pozwolić, i nosisz go w kółko. Przetrwałam całe studia z jedną bardzo dobrą wełnianą spódnicą i trzema kaszmirowymi swetrami”. Mimo usilnych starań mojej babci oraz mimo dużej liczby imprez, na których się świetnie bawiłam owego sezonu, nie znalazłam męża. Patrząc na to z dystansu, chyba zgodzimy się, że nie szukałam. Prawdopodobnie przykład rodzinnego szczęścia w wykonaniu moich rodziców działał na moją wyobraźnię silniej niż wszystkie przeczytane romanse i kulturowe wzorce, wśród których żyłam. Ostatni biznesowy pomysł mojego ojca, na który wpadł tej wiosny, nie wypalił. Nie pamiętam, co to miało być – chyba jakiś nowy płyn do mycia samochodu. Jesienią wszystkie moje koleżanki z klasy szły na studia. Dostałam się na uczelnię, którą sobie wybrałam, ale stypendium okazało się za niskie. Babcia Lovia pozostała niewzruszona. Miała inne wnuki, o które musiała się martwić. Była skłonna opłacić mi czesne w szkole sekretarek Katherine Gibbs, jeśli ten zawód mi odpowiadał. Nie odpowiadał. Pani Wanamaker poleciła mnie swojej krawcowej, słynnej Philomenie, i pierwszego lipca zjawiłam się w jej salonie przy Siódmej Alei. Sławna Philomena nie była łatwą szefową, ale dla mnie ta praca stanowiła ucieczkę do innego świata. Przez cały tydzień, z oczywistych przyczyn, w sklepie był wyjątkowy ruch. Pani S., klientka, której nie widziałam od czterech lat, przyszła wczoraj i kupiła suknię balową za osiem tysięcy dolarów. Podczas przymiarki spytała, jak gdyby właśnie jej to przyszło do głowy: – Och, Lovio, czy pani przypadkiem nie przyjaźni się z Diną Wainwright? (Moje imię wymawiała ze złym akcentem, lo-WA-ja). Wymruczałam coś w odpowiedzi. Szpilki w ustach bywają bardzo praktyczne. W końcu pani S. stwierdziła: – Nie znam jej zbyt dobrze. Chociaż oczywiście jej artykuły czytam od lat.

Wyplułam szpilki i oznajmiłam: – Sądzę, że w tej sukni zrobi pani wrażenie na panu Bradleyu. Jest elegancka i podkreśla pani szczupłą talię. – Bradley lubi, jak jestem elegancka – odparła bez przekonania. Pani S. była kobietą, która pod pojęciem szyku rozumiała piersi wypadające z dekoltu. Zagaiła po raz kolejny: – Myślę, że Dinę mogłoby zainteresować nasze mieszkanie. Wreszcie je wykończyliśmy. Alexa Hampton robiła projekt. Jeśli Dina chciałaby wpaść i się rozejrzeć, chętnie ją zaproszę. – Już raczej nie pisuje takich artykułów. – Wiem, ale jednak jej się zdarza. – To chyba nie najlepszy moment. – Nie, oczywiście. Chodziło mi o to… Może mogłaby jej pani o tym wspomnieć później. Albo może zadzwoniłabym do niej, za jakiś miesiąc albo dwa. Jeśli ma pani jej numer. – Tak. Czy woli pani przyjść na ostatnią przymiarkę w czwartek, czy może po prostu prześlemy pani suknię do domu, kiedy pani Oba skończy poprawki? Może ją wyślemy, tak chyba będzie najwygodniej dla pani? Kiedy sobie poszła, pani Oba spytała mnie: – Czy jeśli powiem „zdzira”, to użyję właściwego słowa? Bywa naprawdę zabawna. Przynajmniej udało się pozbyć pani S. przed przyjazdem Avis. Kiedy byłam młoda, Avis Binney w moich oczach jawiła się jako jedna z tych niewiarygodnie wyrafinowanych dziewczyn z Nowego Jorku. Wszystkie znały się z Chapin, Brearley, Spence czy innej prywatnej szkoły, chodziły na lekcje tańca do Barclaya, a Boże Narodzenie spędzały w Gstaad w Szwajcarii albo w Hobe Sound na Florydzie. Oczywiście teraz znam ją o wiele lepiej. Jej macocha, Belinda, aż do późnej starości była pięknością, a przy tym fantastyczną osobą. Na dziewięćdziesiąte urodziny uszyłyśmy Belindzie kostium wieczorowy ze szmaragdowej tafty. Zamiast kołnierza miał elżbietańską kryzę okalającą twarz. Nawet kiedy już była umierająca, co tydzień korzystała z usług fryzjerki i

manikiurzystki. Twierdziła, że im gorzej się czujesz, tym lepiej musisz się prezentować. Tydzień przed śmiercią Belindy jej sprzedawczyni z Bergdorfa wysłała jej na próbę[2] parę kosmicznie drogich szpilek z czarnej wężowej skóry. Kupiła. Jakby jeszcze miała nadzieję. Pantofle rzeczywiście podkreślały jej piękne nogi. Avis pochowała ją w tych butach. Urodę – niestety – Avis odziedziczyła po ojcu, którego nigdy nie poznałam. W czasach szkolnych bardzo przypominała młode emu, przez co jej imię rodziło niefortunne skojarzenia u tych, którzy liznęli trochę łaciny. Teraz, w późnym średnim wieku, nabrała takiej gracji, że stała się dystyngowana, albo nawet piękna. Tabun dziennikarzy, którzy ją śledzili, obozował przed sklepem, kiedy zeszłyśmy na dół po przymiarce. (Teraz byłam mądrzejsza i zabrałam ją na górę do pracowni). Widziałyśmy reporterów przez szybę. Avis spojrzała na mnie z paniką w oczach. W dawniejszych czasach miałam swoje powody, żeby mieć do pracowni wejście chronione przed wzrokiem ciekawskich, więc mój przyjaciel kupił mi małe mieszkanie w sąsiednim budynku. Przebiliśmy ścianę, żeby zrobić przejście do pracowni. Wróciłyśmy na górę, przez mieszkanie zeszłyśmy do holu, przez który mogła wyjść na boczną uliczkę, kiedy tylko odźwierny przywołał jej taksówkę. Latem 1963 roku Dina zaczęła studiować na uniwersytecie Vassar, a ja podjęłam pracę u Philomeny. Sądziłam, że nasze drogi się rozejdą, ale stało się inaczej. Wynajmowałam mieszkanko w taniej kamienicy w okolicach Drugiej Alei, na tyłach domu towarowego Bloomingdale’a. W salonie miałam rozkładaną kanapę, a Dina w owym czasie chodziła z artystą, który studiował w Juilliard. Ciągle przyjeżdżała więc do Nowego Jorku. Po ostatnim środowym wykładzie biegła na pociąg z Poughkeepsie i zostawała w mieście aż do niedzieli. Najczęściej nocowała u mnie. Nie mam pojęcia, jak udawało się jej zaliczać egzaminy. Ale w szkole nigdy nie musiała się specjalnie wysilać, co było albo błogosławieństwem, albo przekleństwem. Chociaż Dina i Tommy byli biedni jak kościelne myszy,