Herron Rachael
Serce nie sługa
W dzień Lucy Harrison sprzedaje książki, a w nocy jest
ochotniczką w straży pożarnej w miasteczku Cypress Hollow.
Podoba jej się takie życie – jest pełne, uporządkowane i
przewidywalne. Wszystko się zmienia, kiedy do miasteczka
wraca podejrzany typ – były policjant Owen Bancroft. Lucy
nigdy nie znała strachu, nie wahała się ani sekundy, kiedy
trzeba było przyjść innym z pomocą, ale gdy ma zaryzykować
własnym sercem, jest absolutnie przerażona. W małym
miasteczku, takim jak Cypress Hollow, wszyscy wiedzą o sobie
wszystko i nie ma się gdzie ukryć przed oczami ciekawskich.
Los rzuca Lucy i Owena w wir odkrywania zapomnianych dzieł
Elizy Carpenteri, legendy Cypress Hollow. Teraz Owen, który
próbuje odzyskać twarz jako cywil bez policyjnej blachy, będzie
musiał się nauczyć, jak żyć inaczej… a Lucy będzie musiała
odpowiedzieć sobie na pytanie, jaką część siebie samej jest w
stanie postawić w hazardowej grze o miłość.
Rozdział I
Jeżeli robiąc na drutach, czujesz radość, oczka i ściegi
będą tańczyć. Jeżeli wzrok wbijasz w podłogę, wymkną się spod
kontroli przy pierwszej sposobności.
W półmroku baru Lucy ledwie widziała robioną na drutach
skarpetkę, ale nie miało to żadnego znaczenia. To dyżurne barowe
skarpetki i wszystko jedno, czy robi się je w ciemności, czy przy
świetle.
- Takie wieczory jak dziś są najfajniejsze - powiedziała.
- Nic się nie dzieje. Jakby całe miasteczko wymarło - odparła Molly
ze stołka.
Lucy westchnęła zadowolona i sięgnęła po łyk tego, co zamawiała
zawsze: manhattana z dwiema wisienkami. Bez lodu.
- Wiem. Wieczór jak każdy inny. Dla mnie doskonały.
Huk uderzenia, który wdarł się do baru, ogłuszył obecnych.
Słychać było dźwięk rozdzieranych blach i pękającego na tysiące
kawałków szkła.
Przez otwarte drzwi wpadł do środka kołpak. Uderzył o podłogę,
toczył
się chwilę, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie z metalicznym
odgłosem upadł płasko u stóp Lucy.
Kobieta otworzyła usta, ale z jej gardła nie wydobył się żaden
dźwięk; spojrzała w bok i natknęła się na szeroko otwarte oczy
Molly. Jonas, brat Lucy, rzucił ścierkę na kontuar i sięgnął po telefon.
Razem z innymi gośćmi Lucy wybiegła na ulicę. Małe, niebieskie
kompaktowe auto tkwiło owinięte wokół słupa jak zrobione z folii
aluminiowej, biały samochód natomiast stał odwrócony maską do
hydrantu pożarowego. Próbował się z niego wydostać starszy,
brzuchaty mężczyzna.
- Nie widziałem jej - mówił przez wybite okno od strony kierowcy.
-
Daję słowo, że jej nie widziałem…
Z czoła ciekła mu krew.
Niebieskie auto syczało i pluło, silnik najwyraźniej protestował
przeciwko takiemu traktowaniu. Między przednimi kołami
niepokojąco furkotał ogień.
Jakiś mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce ciągnął za klamkę
przy drzwiczkach, próbując otworzyć je siłą. Siedząca w środku
kobieta walczyła z zapiętym pasem. Krzyknęła i wyjrzała przez okno.
Oczy miała szeroko otwarte, usta wykrzywione bólem.
Lucy poczuła skurcz w żołądku, jak przy chorobie morskiej, kiedy
rozpoznała najpierw samochód, a później właścicielkę.
- To Abigail. O Boże, to Abigail MacArthur! Musimy ją stamtąd
wyciągnąć. - Zajrzała do środka przez tylne okno, szukając
dziecięcego fotelika. - Masz tu Lizzie?
Abigail pokręciła głową.
- Jest w domu - odparła. - Z Cade’em. - Usłyszała niepokojący
dźwięk, który wydobywał się z silnika samochodu, i wstrzymała
oddech. -
Wyciągnijcie mnie stąd. Proszę.
Lucy spojrzała na wałczącego z klamką mężczyznę w skórzanej
kurtce.
- Ona jest w ciąży. - Odwróciła się i spojrzała przez ramię na
brzuchatego mężczyznę. - To pan był tym kierowcą? Dlaczego…
- Przechodziłem tędy i zobaczyłem, jak tamten zajeżdża jej drogę.
Facet w kurtce zaparł się i z całej siły próbował otworzyć
drzwiczki, ale blachy były powyginane zbyt mocno. Przewody
elektryczne na słupie wisiały tuż nad jego głową, trzeszcząc
niebezpiecznie.
Jonas, który właśnie wybiegł z baru, napierał na gromadzących się
ludzi i odpychał ich na chodnik.
- Cofnijcie się! Cofnijcie się wszyscy. Lucy! Odejdź od tego
samochodu!
Tłuścioch, który spowodował wypadek, krzyknął coś o swoim
ubezpieczeniu.
- Straż pożarna już jedzie! - zawołała matka Lucy.
- Nie ma czasu - powiedział do Lucy mężczyzna w skórzanej
kurtce. -
Za chwilę będę potrzebował pomocy. Proszę się stąd nie ruszać.
Lucy poczuła, że nie ma czym oddychać. Płomień pod zgniecioną
maską rósł z każdą chwilą.
Mężczyzna uderzył łokciem w szybę tylnych drzwiczek od strony
pasażera, która jakimś cudem ocalała. Wsadził rękę do środka i
walczył z klamką, dopóki ta nie puściła.
- Nie ruszajcie jej! - krzyknął ktoś z tłumu. - Ona jest ranna!
Mężczyzna nachylił się, sięgnął do wnętrza auta, ale się wycofał.
- Sam nie dam rady - powiedział zduszonym głosem, trzymając
dłoń na biodrze w dziwaczny sposób.
Pobladł, sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi. Jego wzrok
spotkał się ze wzrokiem Lucy i dziewczyna poczuła, że mocniej
zabiło jej serce. - Trzeba się jakoś dostać do środka. Może pani uda
się odchylić oparcie. Ja się tam nie zmieszczę.
Lucy wzięła głęboki oddech, jak podczas ćwiczeń. Bywała już przy
pożarach samochodów, ale nigdy tak blisko. I nigdy nie było w
środku kierowcy.
- Nie wybuchnie, prawda? - spytała drżącym głosem. Musieli się
pośpieszyć.
- Nie wybuchnie. Widziałem sporo płonących aut. Uda się.
Ruszyła naprzód.
We wnętrzu było gorąco i głośno. Lucy nachyliła się nad tylną
kanapą i przesunęła dłonią wzdłuż przednich drzwi. Czuła, że pod
podłogą buzuje ogień. A jeżeli tu utknie i spłonie na śmierć, razem z
Abigaił? Czy to stanie się szybko? Czy będzie bolało?
- Uchwyt jest z boku fotela - powiedział za jej plecami mężczyzna. -
Wyczuj go ręką i pociągnij.
- Nie mogę znaleźć! - wrzasnęła.
- Proszę, proszę, proszę - powiedziała Abigail dziwnie śpiewnym
głosem.
- Trzymaj się, Abigail. Już cię mamy - powiedziała Lucy.
- Dasz radę. - Usłyszała gdzieś za swoim ramieniem.
Jest. Pod ręką wyczuła gorący plastik. Pociągnęła i fotel pasażera
odjechał do tyłu. Lucy wydostała się na zewnątrz, z dala od gorąca, z
dala od zakrwawionych ust Abigail i jej przerażonych oczu.
- Dobrze. Teraz ciągniemy razem - powiedział mężczyzna.
- Ona może mieć złamany kręgosłup, kretyni! - wrzasnął ktoś z
tyłu.
- Wiem, co robię - usłyszała tuż przy uchu.
Lucy zawahała się tylko przez ułamek sekundy, bo poczuła w
sercu nagły lęk. Przemieszczanie Abigail było niezgodne ze
wszystkim, czego ją uczono. Nie mieli kołnierza usztywniającego. Nie
mieli sztywnych noszy.
Ale wtedy coś głośno wystrzeliło pod samochodem i auto zrobiło
się nagle bardziej gorące. Najostrożniej jak potrafili, wyciągali teraz
ranną nad oparciem fotela, pamiętając o jej ciąży. Młodszy brat Lucy,
Silas, podtrzymywał Abigail pod nogi.
Kiedy ułożyli ją w bezpiecznym miejscu, na chodniku przed
barem, ogień rozszalał się na dobre. Czerwonożółte języki polizały
maskę, a po chwili ogarnęły całe auto, które wybuchło kulą ognia.
Fala gorąca sprawiła, że tłum się odsunął; niektórzy wrócili do
lokalu i przyglądali się przez szyby.
Lucy usłyszała syreny. Błyskające światło odbijało się w barowych
oknach, zanim jeszcze wóz miejscowych strażaków wyjechał zza
rogu.
Jakiś pijaczek, który przed chwilą wyzywał ratujących od
kretynów, teraz bełkotał: - Uratowali ją. Spaliłaby się, biedaczka…
Abigail płakała, nie mogąc się opanować.
Lucy poczuła, że i w jej piersi wzbiera płacz, ale postanowiła się
nie rozklejać. Molly już nie zaciskała palców na ramieniu Lucy,
trzymała ją po prostu za rękę.
- Uratowałaś ją. Ty ją uratowałaś…
Lucy mogła tylko patrzeć, więc przyglądała się, jak strażacy
układają ranną w stabilnej pozycji. Silas ramionami unieruchamiał
jej głowę, trzymając dłoń na czole, żeby Abigail jej nie podnosiła i nie
rozglądała się dokoła. Mężczyzna w skórzanej kurtce przesuwał
dłońmi po ciele, jak gdyby w poszukiwaniu miejsca krwawienia.
Boże, to nie może być on… To na pewno nie on.
Wszystko powróciło. Owen Bancroft. Mężczyzna, którego miała
już nigdy nie zobaczyć. Diabli nadali.
Skąd się tu wziął? Lucy spojrzała wzdłuż ulicy; jej wzrok
przyciągnął jak magnes ten cholerny, niebieski mustang
zaparkowany przed sklepem z przyborami malarskimi. Wciąż ma
ten samochód. Nawet jej to nie zdziwiło.
Ratownicy medyczni właśnie ładowali Abigail do karetki.
Kapitan Jake Keller i inni strażacy z zastępu miejscowej
ochotniczej straży pożarnej dogaszali płonący samochód. Na ulicy
zrobiło się ciemno, bo z powodu słupa odłączyli prąd. Świecił
wyłącznie księżyc, mrok rozświetlały lampki na hełmach strażaków.
Słonawy zapach Pacyfiku mieszał się z metalicznym smrodem
spalonego auta.
Lucy nie mogła oderwać oczu od Owena. Stał obok Silasa, ramię
przy ramieniu, obaj odwróceni tyłem do tłumu. Patrzyli, jak karetka
na sygnale przedziera się przez Oak Street w kierunku szpitala.
Mężczyźni odwrócili się jak na komendę. Silas coś powiedział, a
Owen wykonał potakujący gest głową. Miał rozdartą kurtkę i smugę
sadzy na policzku. Utykał.
Lucy próbowała oddychać, ignorując jednocześnie walące serce, i
przyglądała się Owenowi. Chciała uspokoić przyśpieszony oddech,
próbowała dojrzeć, ale przed oczami tańczyły jej tylko ciemne
plamki.
Jeżeli to w ogóle możliwe, Owen wyglądał nawet lepiej niż w
liceum, siedemnaście lat temu. Lucy zapragnęła nagle, żeby jego
granatowe oczy spojrzały w jej oczy, ale nie wiedziała, czy będzie w
stanie wytrzymać jego wzrok. Silas odszedł, a mężczyzna pozostał na
ulicy sam.
Właśnie ocalił komuś życie. I wciąż wyglądał doskonale. Niech to
szlag trafi.
I wtedy Molly wciągnęła Lucy do baru, a ona straciła z oczu tego,
którego od tylu lat nie mogła zapomnieć.
Jonas oświetlił wnętrze świecami, a Lucy spojrzała przez półmrok
na swoją robótkę. Dłonie jej się trzęsły, zbyt mocno, żeby nabrać
choć oczko, ale wcale jej to nie powstrzymało. Po wezwaniu do
pożaru taka reakcja była normalna - drżenie, odczuwalna słabość,
jakby całe ciało przeżywało wewnętrzne trzęsienie ziemi. Spóźniony
szok był najgorszym efektem ubocznym pracy w ochotniczej straży
pożarnej.
- Słuchajcie! - powiedział Jonas, trzaskając głośno słuchawką. -
Kapitan Keller mówi, że Abigail nic nie będzie i że dziecko jest
bezpieczne. Kolejka dla wszystkich!
- Jesteś pewna, że ten facet to twój brat-skąpiradło? - zapytała
Molly.
Lucy walczyła z kolejną falą mdłości.
- Chyba zaraz się porzygam.
Na szczęście Abigail nic nie będzie. Owen Bancroft wrócił.
- Nie za dużo wypiłaś?
- Nie widziałeś, co się stało przed chwilą? - Lucy rozejrzała się po
barze.
Ludzie, jeden przez drugiego, opowiadali własne wersje historii.
Rodziła się legenda.
Matka Lucy trzymała dla nich miejsce przy stoliku. Zamachała
drutami.
Ojciec unosił zaciśniętą pięść i coś wrzeszczał, ale jego głos utonął
w pohukiwaniu Silasa.
Jonas był już za barem, gdzie poruszał się, jakby grał w
przyśpieszonym filmie.
- Widziałam - powiedziała Molly. - Nic ci nie jest?
- Mało brakowało, a ona by nie żyła. Wystarczyłoby dziesięć
sekund, a spłonęłaby żywcem. Jej całe ciało. A dziecko… Cade z małą
Lizzie w domu… On by nie potrafił…
Molly pokręciła głową.
- Byłaś niesamowita. Nigdy nie widziałam cię przy pracy. Owszem,
widuję, jak na dyżurze odbierasz wezwanie na pagera i lecisz, ale
teraz… I ten ratownik medyczny, który kazał Abigail poruszać
palcami u stóp, a ona to zrobiła. Wszystko będzie dobrze. Musisz tak
cały czas? I ten wysoki strażak, ten piekielnie przystojny. - Molly
poprawiła usta szminką, przeglądając się w szerokim metalowym
świeczniku.
Lucy przykryła usta dłonią. Tutaj nie zwymiotuje. Na pewno nie w
barze brata. Ześliznęła się ze stołka i popędziła wzdłuż stołu
bilardowego w kierunku toalet. Zamknęła za sobą drzwi i uklękła.
Ledwie zdążyła.
Kilka minut później ochlapywała już twarz zimną wodą. Była
blada, właściwie trupioblada, a na policzkach miała różowe plamki.
Oczy wyglądały na zbyt wielkie. Cholera.
Nie. To nie była rutyna. Przy większości płonących aut w środku
nie było ludzi. Kiedy cztery dni w miesiącu nosiła przy sobie pager,
wzywano ją przede wszystkim do starszych osób mających
trudności z oddychaniem albo do ofiar upadków. Zdarzały się nagłe
wezwania do udzielenia pierwszej pomocy, po których następowały
zgony staruszków, ale nie było to dla nikogo zaskoczeniem.
Zazwyczaj nie musiała wyciągać ciężarnych przyjaciółek ze
szponów śmierci.
A on jej nie rozpoznał. Oczywiście, że nie. Wyglądała w końcu jak
upiór. Zresztą właściwie dlaczego Owen Bancroft miałby o niej
pamiętać? Wyjechał z miasta tuż po maturze.
Oczywiście, że ją pocałował. Tego pocałunku nie zapomni nigdy,
chociaż go żałowała… Nie, niepodobna, żeby on ją kojarzył po tych
wszystkich latach. Zapewne, jak większość ludzi, miał w miarę
interesujące życie.
Lucy zrobiła minę do swojego odbicia w lustrze i wróciła do
głównej sali. Kiedy przechodziła obok robiącej na drutach matki,
poczuła, że ta ją przytrzymuje.
- Skarbie, czy znasz kogoś, kto ma czterdziesty piąty numer buta?
Lucy opadła szczęka.
- O co ci chodzi, mamo?
Toots Harrison skinęła głową. Migające w powietrzu druty
odbijały refleksy płomyków świec.
- Mam w sklepie z odzieżą z darów kowbojskie buty. Są cudowne,
purpurowoczerwono-zielone, ale nie mogę znaleźć nikogo, na kogo
by pasowały. Na wszystkich są za duże.
- Widziałaś, co się tu stało? Z Abigail?
Toots zamknęła oczy i uszczęśliwiona skinęła głową.
- Dobrze, że wydostaliście ją na czas. Tak się zastanawiam, czy ona
ma duże stopy… Sądzisz, że ma?
Lucy westchnęła.
- Nie wiem, mamo. Zapytam ją, kiedy ją zobaczę, dobrze?
- Dobrze, kochanie.
Lucy wróciła do Molly i wdrapała się na stołek przy barze.
Jonas podał siostrze ostatni kieliszek z tacy darmowych drinków i
pochylił się w jej kierunku.
- Przeżyjesz, mała? Skinęła głową.
- Nie nazywaj mnie tak. - Jej głos drżał jeszcze, ale Jonas nie
zwracał na nią uwagi.
Włączono prąd i nagle zrobiło się jasno. Grająca szafa zaskoczyła z
rykiem w połowie piosenki „I Will Survive”. Przerażona Lucy aż
pisnęła.
Silas przecisnął się w jej kierunku. Jednocześnie uniósł w górę
kieliszek i brwi.
- Już dostałeś darmowego - powiedział Jonas. - Za następny musisz
zapłacić.
Silas odpędził brata wolną dłonią, ale obaj wykrzywili twarze w
uśmiechach. Lucy popatrzyła na nich z przyjemnością. Zawsze byli
ze sobą związani, podczas gdy ona miała wrażenie, że coś ją omija.
Spojrzała w pusty kieliszek. Na dziś wystarczy.
Jonas zwrócił się do siostry.
- Ten facet, który ci pomagał - powiedział. - To Owen Bancroft,
prawda? Był w mojej klasie, więc jest od ciebie o rok starszy, lak?
Pamiętasz go?
- Może… - Lucy wzruszyła ramionami.
- Było z niego niezłe ziółko…
- Boże! Mówisz, jakbyś miał ze sto lat. A skoro już mowa o
ziółkach…
Czy to nie ciebie złapano z zielem w kieszeni na lekcji wychowania
technicznego u pana Dwighta?
- Tak, ale to Owen ledwie zdał maturę. No i jeszcze ten jego ojciec.
Narkotyki i aresztowania. Aż w końcu zmarł w więzieniu.
Lucy spuściła wzrok i ponownie wbiła oczy w polerowany bar.
- Tylko dlatego, że jego ojcu nie wyszło w życiu, twierdzisz, że
facetowi nie można ufać?
Czuła, że Jonas się gapi, ale nie podniosła wzroku.
- Widzę, że pamiętasz go całkiem dobrze.
- Ty tak na poważnie? Przecież mi o nim mówiłaś. Tak czy nie? O
tym, tam, z liceum? O tym twoim niegrzecznym chłopcu? - rzuciła
Molly, dźgając Lucy łokciem pod żebro.
- Słuchajcie, muszę już lecieć. - Lucy wstała i sięgnęła po torbę z
robótką. Bezceremonialnie wcisnęła do środka skarpetkę, wiedząc,
że gubi oczka i będzie tego żałować.
Molly uniosła brwi, ale również wstała.
- Idę z tobą. Rano mam dyżur, a nie znoszę, jak mnie budzi telefon.
Lucy pocałowała w policzek zapatrzonego w grającą szafę Silasa;
zdziwił się, ale jak zwykle nic nie powiedział. Później weszła za bar i
dała buziaka Jonasowi. Zobaczyła, jak twarz brata rozciąga się w
uśmiechu.
Zarechotał i strzelił w jej kierunku szmatką, którą wycierał bar.
- Boże, Luce!
Pomachała jeszcze ojcu, choć był odwrócony plecami i oglądał
mecz.
Matka siedziała przy innych zajętych robótkami kobietach.
Błyskały druty, migały gadające głowy. Wszystkie mówiły o tym, co
się stało.
Lucy i jej posłała pocałunek. Matka wstała, chwyciła go w
powietrzu, udała, że wkłada do kieszeni, a później zrewanżowała się
tym samym.
Na miejscu wypadku policjanci spisywali raport. Holownicza
półciężarówka popiskiwała na wstecznym, cofając się powoli w
kierunku samochodu Abigail.
- Jak oni to stąd wywiozą? - Lucy wskazała na pogniecione auto.
- Taką mają robotę.
- A gdyby Abi wciąż była w środku? Gdyby…?
- Wtedy prawdopodobnie nie byłoby holowania - odparła Molly. -
Słuchaj, wszystko jest w porządku. Pomyśl tylko. To było
niesamowite! Podniecające! Czy nie narzekałaś przed godziną, że jest
tu zbyt spokojnie? A później zabrałaś się do pracy, choć wcale nie
byłaś na dyżurze. I podobało ci się, prawda?
Lucy milczała. Wilgotne, oceaniczne powietrze wionęło chłodem.
Gdzieś w oddali fale obijały się o brzeg w rytmie, który znała
równie dobrze jak rytm własnego serca. Owinęła się szczelnie
chustą, aż po nos.
- Więc Owen to ten facet z liceum… - zaczęła Molly. - Mówiłaś, że
mieszka w San Francisco?
Lucy pokręciła głową. Nie chciała o tym rozmawiać. Molly jednak
trudno było zbić z pantałyku.
- Podkochiwałaś się w nim, chociaż miał nie najlepszą reputację. I
to był twój jedyny chłopak.
Wtedy Lucy nie miała jakoś wrażenia, że to tylko zauroczenie. To
było coś więcej. Dzieciaki! Są takie głupie…
- Tak. Zupełnie inaczej niż u ciebie. Ty ich zmieniałaś jak
rękawiczki.
Molly roześmiała się głośno.
- Lubię wyzwania.
- On nie miał pojęcia, że w ogóle istnieję.
- To nieprawda - odparła Molly. - Mówiłaś, że cię pocałował. I że
zobaczyłaś gwiazdy.
- To nie takie proste. Od kiedy to lubisz świrów? Molly wzruszyła
ramionami.
- Czasami są po prostu bardziej interesujący. Mają większe
potrzeby, ale i dużo dają. Choć prawda, przy mnie długo nie
zagrzewają miejsca.
Szły kilka minut w milczeniu. Molly objęła przyjaciółkę
ramieniem.
- Niektóre wezwania i telefony są trudniejsze niż inne. A kiedy
chodzi o kogoś, kogo znasz, zawsze bywa gorzej.
- Dzwonili do ciebie znajomi? - zdziwiła się Lucy. Nigdy wcześniej
o tym nie słyszała. - Bałaś się?
Twarz Molly złagodniała.
- Jeszcze jak. - Dziewczyna pracowała w telefonie ratunkowym
jako tłumaczka z chińskiego na angielski. Odbierała rozmowy z
całego kraju. -
Rozpoznałam głos mojej ciotki, zanim jeszcze się przedstawiła.
Wuj już nie oddychał, a ja nie mogłam nawet powiedzieć, kim jestem,
nie mogłam ciotce powiedzieć, kto jej pomaga… Tylko
pośredniczyłam między dyspozytorem a nią.
- Przeżył?
Przyjaciółka pokręciła głową i spojrzała w kierunku wydm.
- Bardzo mi przykro.
Molly otrząsnęła się jak pies po deszczu.
- Wiesz, teraz już podchodzę do tego trochę inaczej. Tłumaczę, nie
przerywając mieszania fasoli w garnku. Wiesz, jak to jest.
Doszły do starego, wiktoriańskiego domu Molly.
- Co słychać na rynku nieruchomości? - zapytała Lucy, żeby
zmienić temat. Nie powinna go w ogóle podejmować.
- Przyjdzie taki dzień, że nie będę musiała pracować na dwa etaty.
Przez miesiąc w ogóle nic się nie ruszyło, ale Cypress Hollow to
nadmorski kurort. Dlatego się tutaj przeprowadziłam. Zobaczysz,
będzie coraz lepiej.
- Skoro tak mówisz… Ale tak czy owak przeprowadziłaś się tu
również po to, żeby zamieszkać w rodzinnym mieście Elizy
Carpenter. Nie oszukasz mnie.
- To samo serce amatorskiego dziewiarstwa, nic więc dziwnego, że
mnie przyciągnęło. A teraz idź do domu. Widzę, że nie jesteś w
nastroju, ale i tak jesteś kochana. - Przyjaciółka objęła Lucy ciasno
ramionami. -
Jest
dobrze, słoneczko. Świetnie się dzisiaj spisałaś. Tak czy nie?
Lucy skinęła głową i oddała uścisk. Stojąc przed furtką, patrzyła,
jak Molly biegnie po schodach na ganek i napiera ramieniem na
olbrzymie frontowe drzwi.
Poszła dalej.
Odwróciła głowę, spojrzała w dół zbocza na światło księżyca
odbijające się od oceanu i poczuła zapach dymu we włosach. Znów
ogarnęła ją rosnąca fala lęku, grożąca mdłościami.
Do domu. Chciała już tam być, na swojej kanapie, zacisnąć palce na
bambusowych drutach, poczuć w dłoniach wełnę z merynosa, ciężar
książki na kolanach. Bezpieczna, owinięta swetrem babci Ruby. W
jedynym dobrym miejscu na świecie.
Rozdział 2
Niekiedy czujesz potrzebę wzięcia w dłonie swoich ulubionych
drewnianych drutów, tych zużytych i pogiętych. One, tak jak
ulubione
buty, nie pasują do nikogo innego. Wyłącznie do ciebie.
Następnego dnia rano, po drodze do księgarni, którą miała zaraz
otworzyć, Lucy przechodziła obok baru Jona-sa. Słup wciąż trwał
nachylony pod dziwacznym kątem. Szkło po wypadku już zebrały
miejskie służby, ale odpryski wciąż pobłyskiwały w odpływie kanału
burzowego.
O mały włos, a Abigail straciłaby życie. Lucy niemal widziała tę
śmierć.
Przez sekundę, tam gdzie poprzedniego wieczoru ranna leżała na
chodniku, kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Nagle zaczęła iść jak
pijana. Spojrzała w dół, żeby uspokoić nogi, i tuż obok pudełka
zapałek, które ktoś rzucił na chodnik, dostrzegła plamę. Krew
Abigail.
Lucy pociemniało przed oczami. Wciągnęła powietrze przez usta i
oparła się dłonią o ścianę baru. Wszystko jest dobrze. Jest naprawdę
dobrze. Piękny poranek, skłaniający do cieszenia się życiem. Jeśli
jeszcze da radę opanować
to drżenie w żołądku, jeżeli nie zemdleje tu i teraz, będzie
piękniejszy.
Przestań, napomniała się w duchu. Takie zachowanie nie przystoi
członkini prestiżowej ochotniczej straży pożarnej w Cypress Hollow.
Przecież wiesz, jak to jest. Dajesz sobie radę z krwią. Potrafisz
opatrzyć ranę i ucisnąć tętnicę, zatrzymując krwotok, i przytrzymać
rannych w pędzącej karetce, nawet jeśli rzucają się i wrzeszczą pod
niebiosa.
Kapitan Keller zawsze powtarza, że jest pod wrażeniem tego, jak
Lucy - skromna i cicha właścicielka księgarni - zachowuje się pod
presją.
Więc o co w tym wszystkim, do diabła, chodzi?
Bar brata był zamknięty na cztery spusty. Jonas zapewne
niebawem nadejdzie, bo nawet w Cypress Hollow niektórzy piją od
rana. Kupił ten lokal i ciężko pracował, żeby norę pełną starych ludzi
i nieustającego papierosowego smrodu zamienić w przyjazne, czyste
miejsce spotkań. W barze Rite Spot spotykali się i pijący, i
abstynenci, żeby pograć w gry towarzyskie, w rzutki, bilard,
celebrować wesela i smucić się na stypach.
W piątkowe wieczory Jonas zatrudniał muzyków, a w niedzielne
poranki otwierał wcześniej, żeby członkinie klubu książki mogły się
spotkać przy kawie i pączkach. Grupa miłośniczek robótek, pod
przewodnictwem matki Lucy, spotykała się w barze w czwartkowe
poranki, i nawet jeśli któraś z pań dolewała likieru do kawy, nikt nie
miał pretensji.
Na razie jednak lokal był zamknięty i nikomu nie przeszkadzała
oparta o o framugę frontowych drzwi Lucy, udająca, że ogląda afisz z
muzykami zaangażowanymi na ten miesiąc. Litery skakały jej przed
oczami, pod zamkniętymi powiekami przesuwały się obrazy z
poprzedniego wieczoru: otwarte usta Abigail, jej zakrwawiona
twarz, dłonie Owena próbujące na siłę otworzyć pogięte drzwiczki,
płomienie pod silnikiem.
Wszystko jest dobrze. Lucy poczuła na ramionach i nogach gęsią
skórkę, Spojrzała na plamę na chodniku i serce znów zaczęło walić
jak szalone, ale wmawiała sobie, że wszystko jest dobrze. Okryła się
szczelniej żółtym swetrem, zrobionym przez babcię na drutach całe
lata temu, i ruszyła do pracy.
Przeszła obok jadłodajni Tillie, od lat ulubionej w miasteczku. W
głównej sali, przy stolikach odgrodzonych przepierzeniami, siedziało
już mnóstwo gości; gdy zajrzała do środka przez mozaikowe okna,
zobaczyła w bocznej salce wszystkich farmerów. Zbierali się tutaj po
skończonych porannych robotach w obejściu, więc wyglądało to tak,
jak gdyby się nigdy stąd nie ruszali. W swoich kowbojskich
kapeluszach i nigdy niezdejmo-wanych, wytartych dżinsach
plotkowali o przechodzących ulicą dziewczynach i cenach siana, a
Lucy próbowała nie zastanawiać się nad tym, dlaczego w bocznej
salce z roku na rok ubywa rezydentów.
Udało jej się nie popatrzeć na budynek kina w stylu art deco, z
czerwono-żółtym szyldem z okrągłych liter, dominującym nad ulicą.
Zabite deskami okna budynku sprawiały, że Lucy krajało się serce.
Nie mogła zresztą znieść widoku i innych pozamykanych na cztery
spusty sklepów, które nie przeżyły ostatnich kryzysów finansowych.
Księgarnia pod nazwą „Wieża Książek” znajdowała się po drugiej
stronie ulicy. Lucy otworzyła frontowe drzwi największym spośród
pęku kluczy i zapaliła górne światło. Budynek z przełomu
dziewiętnastego i dwudziestego wieku był początkowo małym
gotyckim kościółkiem.
Dawniej w największym witrażowym oknie widniała postać
Jezusa, ale babcia Ruby, nowa właścicielka zdesakralizowanego
obiektu, kazała zdemontować witraż i wstawić inny, ze
skrzyżowanym z mieczem piórem nad stosem kolorowych książek.
Zostawiła jednak kilka oryginalnych kościelnych ławek, a na nich
miękkie poduszki. W bocznych nawach w miejsce hymnałów
zamontowano drewniane półki na książki, ale w powietrzu wciąż
pachniało Duchem Świętym i kadzidłem.
Lucy weszła głębiej w chłodne wnętrze, zapalając jedną po drugiej
stojące na podłodze lampy, włączając trzy grzejniki i próbując
zapomnieć o przechylonym słupie i odłamkach szkła.
Owen Bancroft powrócił.
Teraz najważniejsze było przygotowanie kawy. Właśnie z niej, nie
licząc książek, Lucy była znana najbardziej - z mocnego i ciemnego,
ale nigdy nie gorzkiego naparu. Zamawiała specjalną mieszankę
ziaren z palarni po drugiej stronie miasteczka. Drogie, ale było
warto.
Odliczyła piętnaście dolarów z wczorajszego dość chudego obrotu,
ciesząc się znanym szeptem banknotów i pobrzękiwaniem monet.
Ustawiła kasę na kontuarze i zamiotła podłogę. Błogosławiona
normalność. Błogosławiony spokój.
Pukanie w szybę frontowych drzwi poderwało ją na równe nogi.
Już? Nie ma jeszcze dziewiątej. Ale Elbert Romo wyglądał tak, jak
gdyby nie mógł dłużej czekać. Nacisnął na klamkę i zastukał
ponownie.
- Już idę! - Lucy otworzyła szeroko drzwi i wpuściła gościa. - No,
Elbert. Jesteś dzisiaj wcześnie.
- Nie mogłem zasnąć. Siedzę u Tillie od szóstej rano. Wiesz, że ja…
- Tak, nie znosisz tamtej łazienki.
- Nie sprzątają jej dokładnie. Nie tak, żeby pachniała czystością.
Nie tak jak twoja…
Już przechodził obok; jego głos słabł z każdą chwilą. Wpadł do
łazienki, a Lucy nie usłyszała, żeby przekręcał za sobą klucz. Bo
właściwie po co? Elbert był jedynym klientem, który traktował jej
księgarnię jak własny dom. Był u siebie, toteż się nie zamykał. Lucy
włączyła stereo. Dzisiaj dzień chopinowski. Jak większość sobót.
Mężczyzna wyszedł kilka chwil później, promiennie uśmiechnięty,
wciskając koszulę za pasek.
- Teraz lepiej. Mówię ci, wypiłem dzisiaj morze kawy - oznajmił.
I poszedł nalać sobie jeszcze filiżankę z pierwszego tego dnia,
świeżo zaparzonego dzbanka. Osiemdziesięcioczteroletni Elbert nie
był młodzieniaszkiem, ale wciąż zachował i słuch, i wszystkie zęby.
Kojarzył się Lucy z katalogiem rolniczym, kolorowym, radosnym i
prostym.
Wzrok, o czym z radością mówił wszystkim, którzy chcieli słuchać,
miał doskonały, wyostrzający się na widok każdej przechodzącej
chodnikiem ładnej dziewczyny.
Był słodki. Czasami, nie zdając sobie z tego sprawy, podśpiewywał
coś pod nosem, przynosił Lucy małe prezenty - a to bukiecik
kwiatów, które zerwał przy czyimś ogrodzeniu po drodze do miasta,
a to pudełko połamanych maślanych ciasteczek, żeby postawiła je na
ladzie obok kawy.
Lucy przekręciła tabliczkę na drzwiach, aby klienci wiedzieli, że
jest otwarte, i wytoczyła na chodnik wystawkę pocztówek. Trzeba
się przyjrzeć niebu. Jeśli zacznie padać, da radę wciągnąć ją z
powrotem do środka, ale pudła z tanią książką dzisiaj nie wystawi.
Co z tego, że wszystko jest za pół ceny, lepiej nie ryzykować.
Zza rogu wyłoniły się Greta Doss i Mildred Elkins i z uśmiechem
ruszyły w jej stronę. Mildred wywijała w powietrzu białą papierową
torbą.
Lucy aż westchnęła. Nie pozwalała sobie na kupowanie pączków,
ale jeżeli ktoś chciał jej sprawić radość, dlaczego miałaby nie
pozwolić mu na miły gest? Mildred wiedziała, że szczególną słabość
właścicielki księgarni stanowiły pączki z ciągnącym się słodkim
nadzieniem.
Cukiernia „Szczęśliwy Pączek” nadziewała swoje wyroby kremem
migdałowym i rodzynkami, a takie właśnie Lucy lubiła najbardziej.
Na tyle, na ile stać było osiemdziesięciolatkę, Mildred w
podskokach podbiegła truchtem i rzuciła w kierunku Lucy
papierową torbę.
- Widzisz? Darowane, podobnie jak kradzione, nie tuczy!
Mildred, jak zawsze, była bardzo z siebie zadowolona, kiedy mogła
opowiedzieć ograny dowcip. Lucy zaśmiała się głośno, też jak
zwykle.
Niewielka cena za ulubione pączki z migdałowym nadzieniem.
- Zapraszam, moje panie. Elbert już jest.
Greta i Mildred jęknęły. Za plecami trochę się z Elberta
wyśmiewały, nazywając go „Elbert, O Nie”, a prosto w oczy urządzały
sobie przekomarzanki, że mężczyzna wszystkie posiłki jada u Tillie.
Elbert, najstarszy kawaler w mieście, i te dwie kobiety spędzali ze
sobą wystarczająco dużo czasu w „Wieży Książek”, by można było
nazwać ich przyjaciółmi, choć żadne z nich nie przyznałoby się do
tego otwarcie.
Kiedy Lucy wpuściła Mildred i Gretę do środka, Elbert wstał.
Zawsze wstawał, kiedy wchodziła lub wychodziła któraś z pań albo
kiedy siadały lub wstawały od stolika, przy którym czytały książki.
Zawsze w takim wypadku
jego kolana wydawały niepokojące odgłosy i trzaski. Lucy mówiła
mu, żeby tego nie robił, ale odpowiedź była niezmienna: „To tak,
jakbym nie oddychał, moja droga”.
Mildred wyjęła zza czajniczków w szafce duży talerz. Rozdarła
papierową torbę i wyłożyła nań błyszczące od glazury pączki. W
drugiej torbie były cztery staromodnie wyglądające czekoladowe
gniazdka. Greta sięgnęła po kubki, z których zawsze piły, ściągnęła je
z haczyków i napełniła kawą, dodając do kubka Mildred śmietanki.
Sama pijała czarną.
Obie panie podeszły do stołu i usiadły, posapując z zadowolenia.
Greta, młodsza z nich dwóch, przez wiele lat była nauczycielką.
Nigdy nie wyszła za mąż. Opiekowała się matką aż do jej śmierci,
co nastąpiło trzydzieści lat temu. Mniej więcej w tym samym czasie
umarł również mąż Mildred, po ciężkim wylewie, a kiedy okazało się,
że źle inwestował, kobieta musiała sprzedać dom i spłacić długi.
Wprowadziła się wtedy do Grety i od tego czasu były nierozłączne.
Bardziej milcząca Greta kojarzyła się Lucy od zawsze z powieścią z
czasów edwardiańskich, oprawną w skórę, pisaną drobnym
drukiem.
Wprawdzie cienkie, delikatne strony były trudne do odwracania,
lecz kolorowe inicjały na początku rozdziałów okazywały się tego
warte…
Mildred była jak dziecięca książka do kolorowania, barwna i
głośna.
Nigdy nie nosiła kolorów innych niż jaskrawe i powiadała, że
nosząc różową bluzkę, nie może urazić czerwieni. Wkładała więc
czerwone spodnie do purpurowych swetrów, szyję owijała
pomarańczową apaszką, a na to wszystko zarzucała zieloną
marynarkę. Całość wieńczył niebieski kapelusik.
- Lucy! - zawołała teraz zniecierpliwiona.
No tak, kiedy akurat chciałam wyciągnąć nowe kolorowe
magazyny, pomyślała Lucy. No cóż, będą musiały poczekać. Nie
śmiałaby obrazić starszych pań ignorowaniem ich próśb.
- Co cię gnębi, Mildred? - zapytała.
- Byłaś tu wczoraj wieczorem?
Palce kobiety wygładzały robótkę na kolanach. Robiła coś z
podwójnej nitki.
Może lepiej udać idiotkę? Lucy nie była pewna.
- Czy to noro*? Co robisz?
- Czy to wygląda na noro? Nie jesteś głupia, moje dziecko. To
jamieson. Rękaw. I nie próbuj udawać, że nie wiesz, o co chodzi. Czy
byłaś w barze. Widziałaś ten wypadek? Naprawdę utknęłaś w tym
samochodzie? I czy Abigail rzeczywiście straciła trzy palce u ręki i
jeden u nogi?
- Boże! - Lucy nie mogła złapać oddechu. - Skądże! Kto ci
naopowiadał takich bzdur?
- Tak mówili w wiadomościach.
- Nie wierzę.
Mildred wzruszyła ramionami.
- No dobrze. Usłyszałyśmy to od Phyllis Gili. Ona tam wczoraj była.
- Przecież ona jest na wpół ślepa - powiedziała Lucy. - I pewnie
wypiła o jednego za dużo. Bo nic podobnego się nie zdarzyło.
Wypadek samochodowy. Abigail utknęła w środku auta. Ale zanim
spłonęło, udało się ją wydostać.
Mildred i Greta wyglądały na rozczarowane. Lucy potrząsnęła
głową.
- Co, uważacie, że to nie dość ekscytujące? To, co się stało?
* Noro, jamieson - rodzaje melanżowej włóczki (przyp. red.).
- No cóż, ty przynajmniej tam byłaś - powiedziała Mildred.
Najbardziej zaawansowana technologicznie osiemdziesięciolatka
w mieście wyjęła z kieszeni iPhone’a i zaczęła wstukiwać w niego
jakieś notatki.
- A jakie obrażenia? Może będę o tym rozmawiać na moim
podcaście i potrzebne mi są szczegóły. A syn Ireny Bancroft też tam
był? Podobno wrócił z miasta?
- Nigdy nie lubiłem jej męża… Tego Hugh Bancrofta - dorzucił
Elbert.
- No tak. Nikt specjalnie nie płakał po jego śmierci - skomentowała
Mildred.
Gretę aż zatkało.
- Nie wolno tak mówić.
Mildred stuknęła jeszcze parę razy energicznie w wyświetlacz
telefonu komórkowego i podniosła wzrok.
- Ja mogę. Co było, to nie jest, ale dobrze, że umarł. Elbert skinął
głową.
- To jego syn jest w mieście… Wiecie, co mówią o jabłkach i
jabłoniach.
- On był chyba policjantem, nieprawdaż? - wtrąciła się Greta. - W
San Francisco. A Phyllis chyba mówiła, że pomagał wyciągać Abigail
z samochodu.
Mildred uniosła brwi. Wpatrywała się w ekran komórki.
- Uważasz, że to, iż był policjantem w wielkim, skorumpowanym
mieście, dodaje mu wiarygodności? - Postukała dwa razy w jakiś
guzik i podniosła wzrok na Lucy.
- No tak. To powiedz mi, co Owen tak naprawdę robił tam
wczoraj?
Lucy sięgnęła po długopis, ale ten wyśliznął się jej z palców i upadł
z hałasem na łupkową podłogę.
- Mildred, mam strasznie dużo roboty. Wy sobie pogadajcie tu we
trójkę, a później zadzwonimy do szpitala. Co wy na to?
Popchnęła wózek na kółkach, pełen kolorowych magazynów, i
ruszyła w kierunku półek z periodykami. To nie najlepsza pora na
rozmowy o Owenie. Przyklękła na podłodze i sięgnęła po kilka
egzemplarzy pisma poświęconego robótkom ręcznym, które
ześlizgnęły się w głąb regału. Wyciągnęła je i przyjrzała się przez
chwilę swojej księgarni. Z niższego niż zwykle punktu widzenia
wszystko wyglądało inaczej. Poczuła zadowolenie, ale dopiero po
chwili dotarło do niej dlaczego.
Kiedy jako mała dziewczynka zaczęła tu przychodzić i pomagać
babci, była zapewne właśnie takiego wzrostu i patrzyła na wszystko
z poziomu, na którym znajdowały się teraz jej oczy. Oba skrzydła
drzwi frontowych wydawały się większe niż w rzeczywistości, a
stosy książek wyglądały na wyższe, bardziej imponujące i
ekscytujące. I właśnie dlatego zakochała się w tym miejscu.
Spędzała z babcią tyle czasu, zwinięta w kłębek w kącie księgarni,
czytająca albo zapisująca pomysły na opowiadania na kawałkach
papieru, że praca tutaj po liceum okazała się czymś zupełnie
naturalnym. To właśnie Lucy wymyśliła, by oprócz starych książek w
części antykwarycznej wystawiać książki nowe. Zamówiła system
mikrofiszek z firmy Ingram i otworzyła rachunek u Bakera i Taylora.
Ruby pozwalała wnuczce na podejmowanie decyzji, a ona ostrożnie
zamawiała jakiś bestseller i podekscytowana obserwowała, jak
klient za niego płaci i zabiera z księgarni. Zamawiała więc jeszcze
kilka innych, aż zorientowała się, czego oczekują ludzie.
„Wieża Książek” prowadziła głównie działalność antykwaryczną,
ale jej właścicielka była dumna z tego, że jest
w stanie ściągnąć niemal wszystko dla każdego. Mimo że sprzedaż
internetowa uderzyła mocno w rynek księgarski, Lucy od początku
dostrzegła jej możliwości. Teraz można było załatwić nawet książki,
których nakład był już wyczerpany, oczywiście za odpowiednią cenę.
Nie było w zasadzie takich, których nie można byłoby wyśledzić i
zamówić dla klientów.
Lucy sięgnęła po ostatni z kolorowych magazynów. Spojrzała
ponad blatem stołu. Trójka starszych państwa wciąż bawiła się
Herron Rachael Serce nie sługa W dzień Lucy Harrison sprzedaje książki, a w nocy jest ochotniczką w straży pożarnej w miasteczku Cypress Hollow. Podoba jej się takie życie – jest pełne, uporządkowane i przewidywalne. Wszystko się zmienia, kiedy do miasteczka wraca podejrzany typ – były policjant Owen Bancroft. Lucy nigdy nie znała strachu, nie wahała się ani sekundy, kiedy trzeba było przyjść innym z pomocą, ale gdy ma zaryzykować własnym sercem, jest absolutnie przerażona. W małym miasteczku, takim jak Cypress Hollow, wszyscy wiedzą o sobie wszystko i nie ma się gdzie ukryć przed oczami ciekawskich. Los rzuca Lucy i Owena w wir odkrywania zapomnianych dzieł Elizy Carpenteri, legendy Cypress Hollow. Teraz Owen, który próbuje odzyskać twarz jako cywil bez policyjnej blachy, będzie musiał się nauczyć, jak żyć inaczej… a Lucy będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, jaką część siebie samej jest w stanie postawić w hazardowej grze o miłość. Rozdział I Jeżeli robiąc na drutach, czujesz radość, oczka i ściegi będą tańczyć. Jeżeli wzrok wbijasz w podłogę, wymkną się spod kontroli przy pierwszej sposobności.
W półmroku baru Lucy ledwie widziała robioną na drutach skarpetkę, ale nie miało to żadnego znaczenia. To dyżurne barowe skarpetki i wszystko jedno, czy robi się je w ciemności, czy przy świetle. - Takie wieczory jak dziś są najfajniejsze - powiedziała. - Nic się nie dzieje. Jakby całe miasteczko wymarło - odparła Molly ze stołka. Lucy westchnęła zadowolona i sięgnęła po łyk tego, co zamawiała zawsze: manhattana z dwiema wisienkami. Bez lodu. - Wiem. Wieczór jak każdy inny. Dla mnie doskonały. Huk uderzenia, który wdarł się do baru, ogłuszył obecnych. Słychać było dźwięk rozdzieranych blach i pękającego na tysiące kawałków szkła. Przez otwarte drzwi wpadł do środka kołpak. Uderzył o podłogę, toczył się chwilę, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie z metalicznym odgłosem upadł płasko u stóp Lucy. Kobieta otworzyła usta, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk; spojrzała w bok i natknęła się na szeroko otwarte oczy Molly. Jonas, brat Lucy, rzucił ścierkę na kontuar i sięgnął po telefon. Razem z innymi gośćmi Lucy wybiegła na ulicę. Małe, niebieskie kompaktowe auto tkwiło owinięte wokół słupa jak zrobione z folii aluminiowej, biały samochód natomiast stał odwrócony maską do hydrantu pożarowego. Próbował się z niego wydostać starszy, brzuchaty mężczyzna. - Nie widziałem jej - mówił przez wybite okno od strony kierowcy. - Daję słowo, że jej nie widziałem… Z czoła ciekła mu krew.
Niebieskie auto syczało i pluło, silnik najwyraźniej protestował przeciwko takiemu traktowaniu. Między przednimi kołami niepokojąco furkotał ogień. Jakiś mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce ciągnął za klamkę przy drzwiczkach, próbując otworzyć je siłą. Siedząca w środku kobieta walczyła z zapiętym pasem. Krzyknęła i wyjrzała przez okno. Oczy miała szeroko otwarte, usta wykrzywione bólem. Lucy poczuła skurcz w żołądku, jak przy chorobie morskiej, kiedy rozpoznała najpierw samochód, a później właścicielkę. - To Abigail. O Boże, to Abigail MacArthur! Musimy ją stamtąd wyciągnąć. - Zajrzała do środka przez tylne okno, szukając dziecięcego fotelika. - Masz tu Lizzie? Abigail pokręciła głową. - Jest w domu - odparła. - Z Cade’em. - Usłyszała niepokojący dźwięk, który wydobywał się z silnika samochodu, i wstrzymała oddech. - Wyciągnijcie mnie stąd. Proszę. Lucy spojrzała na wałczącego z klamką mężczyznę w skórzanej kurtce. - Ona jest w ciąży. - Odwróciła się i spojrzała przez ramię na brzuchatego mężczyznę. - To pan był tym kierowcą? Dlaczego… - Przechodziłem tędy i zobaczyłem, jak tamten zajeżdża jej drogę. Facet w kurtce zaparł się i z całej siły próbował otworzyć drzwiczki, ale blachy były powyginane zbyt mocno. Przewody elektryczne na słupie wisiały tuż nad jego głową, trzeszcząc niebezpiecznie. Jonas, który właśnie wybiegł z baru, napierał na gromadzących się ludzi i odpychał ich na chodnik. - Cofnijcie się! Cofnijcie się wszyscy. Lucy! Odejdź od tego samochodu! Tłuścioch, który spowodował wypadek, krzyknął coś o swoim ubezpieczeniu.
- Straż pożarna już jedzie! - zawołała matka Lucy. - Nie ma czasu - powiedział do Lucy mężczyzna w skórzanej kurtce. - Za chwilę będę potrzebował pomocy. Proszę się stąd nie ruszać. Lucy poczuła, że nie ma czym oddychać. Płomień pod zgniecioną maską rósł z każdą chwilą. Mężczyzna uderzył łokciem w szybę tylnych drzwiczek od strony pasażera, która jakimś cudem ocalała. Wsadził rękę do środka i walczył z klamką, dopóki ta nie puściła. - Nie ruszajcie jej! - krzyknął ktoś z tłumu. - Ona jest ranna! Mężczyzna nachylił się, sięgnął do wnętrza auta, ale się wycofał. - Sam nie dam rady - powiedział zduszonym głosem, trzymając dłoń na biodrze w dziwaczny sposób. Pobladł, sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Lucy i dziewczyna poczuła, że mocniej zabiło jej serce. - Trzeba się jakoś dostać do środka. Może pani uda się odchylić oparcie. Ja się tam nie zmieszczę. Lucy wzięła głęboki oddech, jak podczas ćwiczeń. Bywała już przy pożarach samochodów, ale nigdy tak blisko. I nigdy nie było w środku kierowcy. - Nie wybuchnie, prawda? - spytała drżącym głosem. Musieli się pośpieszyć. - Nie wybuchnie. Widziałem sporo płonących aut. Uda się. Ruszyła naprzód. We wnętrzu było gorąco i głośno. Lucy nachyliła się nad tylną kanapą i przesunęła dłonią wzdłuż przednich drzwi. Czuła, że pod podłogą buzuje ogień. A jeżeli tu utknie i spłonie na śmierć, razem z Abigaił? Czy to stanie się szybko? Czy będzie bolało? - Uchwyt jest z boku fotela - powiedział za jej plecami mężczyzna. - Wyczuj go ręką i pociągnij. - Nie mogę znaleźć! - wrzasnęła.
- Proszę, proszę, proszę - powiedziała Abigail dziwnie śpiewnym głosem. - Trzymaj się, Abigail. Już cię mamy - powiedziała Lucy. - Dasz radę. - Usłyszała gdzieś za swoim ramieniem. Jest. Pod ręką wyczuła gorący plastik. Pociągnęła i fotel pasażera odjechał do tyłu. Lucy wydostała się na zewnątrz, z dala od gorąca, z dala od zakrwawionych ust Abigail i jej przerażonych oczu. - Dobrze. Teraz ciągniemy razem - powiedział mężczyzna. - Ona może mieć złamany kręgosłup, kretyni! - wrzasnął ktoś z tyłu. - Wiem, co robię - usłyszała tuż przy uchu. Lucy zawahała się tylko przez ułamek sekundy, bo poczuła w sercu nagły lęk. Przemieszczanie Abigail było niezgodne ze wszystkim, czego ją uczono. Nie mieli kołnierza usztywniającego. Nie mieli sztywnych noszy. Ale wtedy coś głośno wystrzeliło pod samochodem i auto zrobiło się nagle bardziej gorące. Najostrożniej jak potrafili, wyciągali teraz ranną nad oparciem fotela, pamiętając o jej ciąży. Młodszy brat Lucy, Silas, podtrzymywał Abigail pod nogi. Kiedy ułożyli ją w bezpiecznym miejscu, na chodniku przed barem, ogień rozszalał się na dobre. Czerwonożółte języki polizały maskę, a po chwili ogarnęły całe auto, które wybuchło kulą ognia. Fala gorąca sprawiła, że tłum się odsunął; niektórzy wrócili do lokalu i przyglądali się przez szyby. Lucy usłyszała syreny. Błyskające światło odbijało się w barowych oknach, zanim jeszcze wóz miejscowych strażaków wyjechał zza rogu. Jakiś pijaczek, który przed chwilą wyzywał ratujących od kretynów, teraz bełkotał: - Uratowali ją. Spaliłaby się, biedaczka… Abigail płakała, nie mogąc się opanować.
Lucy poczuła, że i w jej piersi wzbiera płacz, ale postanowiła się nie rozklejać. Molly już nie zaciskała palców na ramieniu Lucy, trzymała ją po prostu za rękę. - Uratowałaś ją. Ty ją uratowałaś… Lucy mogła tylko patrzeć, więc przyglądała się, jak strażacy układają ranną w stabilnej pozycji. Silas ramionami unieruchamiał jej głowę, trzymając dłoń na czole, żeby Abigail jej nie podnosiła i nie rozglądała się dokoła. Mężczyzna w skórzanej kurtce przesuwał dłońmi po ciele, jak gdyby w poszukiwaniu miejsca krwawienia. Boże, to nie może być on… To na pewno nie on. Wszystko powróciło. Owen Bancroft. Mężczyzna, którego miała już nigdy nie zobaczyć. Diabli nadali. Skąd się tu wziął? Lucy spojrzała wzdłuż ulicy; jej wzrok przyciągnął jak magnes ten cholerny, niebieski mustang zaparkowany przed sklepem z przyborami malarskimi. Wciąż ma ten samochód. Nawet jej to nie zdziwiło. Ratownicy medyczni właśnie ładowali Abigail do karetki. Kapitan Jake Keller i inni strażacy z zastępu miejscowej ochotniczej straży pożarnej dogaszali płonący samochód. Na ulicy zrobiło się ciemno, bo z powodu słupa odłączyli prąd. Świecił wyłącznie księżyc, mrok rozświetlały lampki na hełmach strażaków. Słonawy zapach Pacyfiku mieszał się z metalicznym smrodem spalonego auta. Lucy nie mogła oderwać oczu od Owena. Stał obok Silasa, ramię przy ramieniu, obaj odwróceni tyłem do tłumu. Patrzyli, jak karetka na sygnale przedziera się przez Oak Street w kierunku szpitala. Mężczyźni odwrócili się jak na komendę. Silas coś powiedział, a Owen wykonał potakujący gest głową. Miał rozdartą kurtkę i smugę sadzy na policzku. Utykał. Lucy próbowała oddychać, ignorując jednocześnie walące serce, i przyglądała się Owenowi. Chciała uspokoić przyśpieszony oddech, próbowała dojrzeć, ale przed oczami tańczyły jej tylko ciemne plamki.
Jeżeli to w ogóle możliwe, Owen wyglądał nawet lepiej niż w liceum, siedemnaście lat temu. Lucy zapragnęła nagle, żeby jego granatowe oczy spojrzały w jej oczy, ale nie wiedziała, czy będzie w stanie wytrzymać jego wzrok. Silas odszedł, a mężczyzna pozostał na ulicy sam. Właśnie ocalił komuś życie. I wciąż wyglądał doskonale. Niech to szlag trafi. I wtedy Molly wciągnęła Lucy do baru, a ona straciła z oczu tego, którego od tylu lat nie mogła zapomnieć. Jonas oświetlił wnętrze świecami, a Lucy spojrzała przez półmrok na swoją robótkę. Dłonie jej się trzęsły, zbyt mocno, żeby nabrać choć oczko, ale wcale jej to nie powstrzymało. Po wezwaniu do pożaru taka reakcja była normalna - drżenie, odczuwalna słabość, jakby całe ciało przeżywało wewnętrzne trzęsienie ziemi. Spóźniony szok był najgorszym efektem ubocznym pracy w ochotniczej straży pożarnej. - Słuchajcie! - powiedział Jonas, trzaskając głośno słuchawką. - Kapitan Keller mówi, że Abigail nic nie będzie i że dziecko jest bezpieczne. Kolejka dla wszystkich! - Jesteś pewna, że ten facet to twój brat-skąpiradło? - zapytała Molly. Lucy walczyła z kolejną falą mdłości. - Chyba zaraz się porzygam. Na szczęście Abigail nic nie będzie. Owen Bancroft wrócił. - Nie za dużo wypiłaś? - Nie widziałeś, co się stało przed chwilą? - Lucy rozejrzała się po barze. Ludzie, jeden przez drugiego, opowiadali własne wersje historii. Rodziła się legenda. Matka Lucy trzymała dla nich miejsce przy stoliku. Zamachała drutami.
Ojciec unosił zaciśniętą pięść i coś wrzeszczał, ale jego głos utonął w pohukiwaniu Silasa. Jonas był już za barem, gdzie poruszał się, jakby grał w przyśpieszonym filmie. - Widziałam - powiedziała Molly. - Nic ci nie jest? - Mało brakowało, a ona by nie żyła. Wystarczyłoby dziesięć sekund, a spłonęłaby żywcem. Jej całe ciało. A dziecko… Cade z małą Lizzie w domu… On by nie potrafił… Molly pokręciła głową. - Byłaś niesamowita. Nigdy nie widziałam cię przy pracy. Owszem, widuję, jak na dyżurze odbierasz wezwanie na pagera i lecisz, ale teraz… I ten ratownik medyczny, który kazał Abigail poruszać palcami u stóp, a ona to zrobiła. Wszystko będzie dobrze. Musisz tak cały czas? I ten wysoki strażak, ten piekielnie przystojny. - Molly poprawiła usta szminką, przeglądając się w szerokim metalowym świeczniku. Lucy przykryła usta dłonią. Tutaj nie zwymiotuje. Na pewno nie w barze brata. Ześliznęła się ze stołka i popędziła wzdłuż stołu bilardowego w kierunku toalet. Zamknęła za sobą drzwi i uklękła. Ledwie zdążyła. Kilka minut później ochlapywała już twarz zimną wodą. Była blada, właściwie trupioblada, a na policzkach miała różowe plamki. Oczy wyglądały na zbyt wielkie. Cholera. Nie. To nie była rutyna. Przy większości płonących aut w środku nie było ludzi. Kiedy cztery dni w miesiącu nosiła przy sobie pager, wzywano ją przede wszystkim do starszych osób mających trudności z oddychaniem albo do ofiar upadków. Zdarzały się nagłe wezwania do udzielenia pierwszej pomocy, po których następowały zgony staruszków, ale nie było to dla nikogo zaskoczeniem. Zazwyczaj nie musiała wyciągać ciężarnych przyjaciółek ze szponów śmierci.
A on jej nie rozpoznał. Oczywiście, że nie. Wyglądała w końcu jak upiór. Zresztą właściwie dlaczego Owen Bancroft miałby o niej pamiętać? Wyjechał z miasta tuż po maturze. Oczywiście, że ją pocałował. Tego pocałunku nie zapomni nigdy, chociaż go żałowała… Nie, niepodobna, żeby on ją kojarzył po tych wszystkich latach. Zapewne, jak większość ludzi, miał w miarę interesujące życie. Lucy zrobiła minę do swojego odbicia w lustrze i wróciła do głównej sali. Kiedy przechodziła obok robiącej na drutach matki, poczuła, że ta ją przytrzymuje. - Skarbie, czy znasz kogoś, kto ma czterdziesty piąty numer buta? Lucy opadła szczęka. - O co ci chodzi, mamo? Toots Harrison skinęła głową. Migające w powietrzu druty odbijały refleksy płomyków świec. - Mam w sklepie z odzieżą z darów kowbojskie buty. Są cudowne, purpurowoczerwono-zielone, ale nie mogę znaleźć nikogo, na kogo by pasowały. Na wszystkich są za duże. - Widziałaś, co się tu stało? Z Abigail? Toots zamknęła oczy i uszczęśliwiona skinęła głową. - Dobrze, że wydostaliście ją na czas. Tak się zastanawiam, czy ona ma duże stopy… Sądzisz, że ma? Lucy westchnęła. - Nie wiem, mamo. Zapytam ją, kiedy ją zobaczę, dobrze? - Dobrze, kochanie. Lucy wróciła do Molly i wdrapała się na stołek przy barze. Jonas podał siostrze ostatni kieliszek z tacy darmowych drinków i pochylił się w jej kierunku. - Przeżyjesz, mała? Skinęła głową. - Nie nazywaj mnie tak. - Jej głos drżał jeszcze, ale Jonas nie zwracał na nią uwagi.
Włączono prąd i nagle zrobiło się jasno. Grająca szafa zaskoczyła z rykiem w połowie piosenki „I Will Survive”. Przerażona Lucy aż pisnęła. Silas przecisnął się w jej kierunku. Jednocześnie uniósł w górę kieliszek i brwi. - Już dostałeś darmowego - powiedział Jonas. - Za następny musisz zapłacić. Silas odpędził brata wolną dłonią, ale obaj wykrzywili twarze w uśmiechach. Lucy popatrzyła na nich z przyjemnością. Zawsze byli ze sobą związani, podczas gdy ona miała wrażenie, że coś ją omija. Spojrzała w pusty kieliszek. Na dziś wystarczy. Jonas zwrócił się do siostry. - Ten facet, który ci pomagał - powiedział. - To Owen Bancroft, prawda? Był w mojej klasie, więc jest od ciebie o rok starszy, lak? Pamiętasz go? - Może… - Lucy wzruszyła ramionami. - Było z niego niezłe ziółko… - Boże! Mówisz, jakbyś miał ze sto lat. A skoro już mowa o ziółkach… Czy to nie ciebie złapano z zielem w kieszeni na lekcji wychowania technicznego u pana Dwighta? - Tak, ale to Owen ledwie zdał maturę. No i jeszcze ten jego ojciec. Narkotyki i aresztowania. Aż w końcu zmarł w więzieniu. Lucy spuściła wzrok i ponownie wbiła oczy w polerowany bar. - Tylko dlatego, że jego ojcu nie wyszło w życiu, twierdzisz, że facetowi nie można ufać? Czuła, że Jonas się gapi, ale nie podniosła wzroku. - Widzę, że pamiętasz go całkiem dobrze. - Ty tak na poważnie? Przecież mi o nim mówiłaś. Tak czy nie? O tym, tam, z liceum? O tym twoim niegrzecznym chłopcu? - rzuciła Molly, dźgając Lucy łokciem pod żebro.
- Słuchajcie, muszę już lecieć. - Lucy wstała i sięgnęła po torbę z robótką. Bezceremonialnie wcisnęła do środka skarpetkę, wiedząc, że gubi oczka i będzie tego żałować. Molly uniosła brwi, ale również wstała. - Idę z tobą. Rano mam dyżur, a nie znoszę, jak mnie budzi telefon. Lucy pocałowała w policzek zapatrzonego w grającą szafę Silasa; zdziwił się, ale jak zwykle nic nie powiedział. Później weszła za bar i dała buziaka Jonasowi. Zobaczyła, jak twarz brata rozciąga się w uśmiechu. Zarechotał i strzelił w jej kierunku szmatką, którą wycierał bar. - Boże, Luce! Pomachała jeszcze ojcu, choć był odwrócony plecami i oglądał mecz. Matka siedziała przy innych zajętych robótkami kobietach. Błyskały druty, migały gadające głowy. Wszystkie mówiły o tym, co się stało. Lucy i jej posłała pocałunek. Matka wstała, chwyciła go w powietrzu, udała, że wkłada do kieszeni, a później zrewanżowała się tym samym. Na miejscu wypadku policjanci spisywali raport. Holownicza półciężarówka popiskiwała na wstecznym, cofając się powoli w kierunku samochodu Abigail. - Jak oni to stąd wywiozą? - Lucy wskazała na pogniecione auto. - Taką mają robotę. - A gdyby Abi wciąż była w środku? Gdyby…? - Wtedy prawdopodobnie nie byłoby holowania - odparła Molly. - Słuchaj, wszystko jest w porządku. Pomyśl tylko. To było niesamowite! Podniecające! Czy nie narzekałaś przed godziną, że jest tu zbyt spokojnie? A później zabrałaś się do pracy, choć wcale nie byłaś na dyżurze. I podobało ci się, prawda? Lucy milczała. Wilgotne, oceaniczne powietrze wionęło chłodem.
Gdzieś w oddali fale obijały się o brzeg w rytmie, który znała równie dobrze jak rytm własnego serca. Owinęła się szczelnie chustą, aż po nos. - Więc Owen to ten facet z liceum… - zaczęła Molly. - Mówiłaś, że mieszka w San Francisco? Lucy pokręciła głową. Nie chciała o tym rozmawiać. Molly jednak trudno było zbić z pantałyku. - Podkochiwałaś się w nim, chociaż miał nie najlepszą reputację. I to był twój jedyny chłopak. Wtedy Lucy nie miała jakoś wrażenia, że to tylko zauroczenie. To było coś więcej. Dzieciaki! Są takie głupie… - Tak. Zupełnie inaczej niż u ciebie. Ty ich zmieniałaś jak rękawiczki. Molly roześmiała się głośno. - Lubię wyzwania. - On nie miał pojęcia, że w ogóle istnieję. - To nieprawda - odparła Molly. - Mówiłaś, że cię pocałował. I że zobaczyłaś gwiazdy. - To nie takie proste. Od kiedy to lubisz świrów? Molly wzruszyła ramionami. - Czasami są po prostu bardziej interesujący. Mają większe potrzeby, ale i dużo dają. Choć prawda, przy mnie długo nie zagrzewają miejsca. Szły kilka minut w milczeniu. Molly objęła przyjaciółkę ramieniem. - Niektóre wezwania i telefony są trudniejsze niż inne. A kiedy chodzi o kogoś, kogo znasz, zawsze bywa gorzej. - Dzwonili do ciebie znajomi? - zdziwiła się Lucy. Nigdy wcześniej o tym nie słyszała. - Bałaś się? Twarz Molly złagodniała.
- Jeszcze jak. - Dziewczyna pracowała w telefonie ratunkowym jako tłumaczka z chińskiego na angielski. Odbierała rozmowy z całego kraju. - Rozpoznałam głos mojej ciotki, zanim jeszcze się przedstawiła. Wuj już nie oddychał, a ja nie mogłam nawet powiedzieć, kim jestem, nie mogłam ciotce powiedzieć, kto jej pomaga… Tylko pośredniczyłam między dyspozytorem a nią. - Przeżył? Przyjaciółka pokręciła głową i spojrzała w kierunku wydm. - Bardzo mi przykro. Molly otrząsnęła się jak pies po deszczu. - Wiesz, teraz już podchodzę do tego trochę inaczej. Tłumaczę, nie przerywając mieszania fasoli w garnku. Wiesz, jak to jest. Doszły do starego, wiktoriańskiego domu Molly. - Co słychać na rynku nieruchomości? - zapytała Lucy, żeby zmienić temat. Nie powinna go w ogóle podejmować. - Przyjdzie taki dzień, że nie będę musiała pracować na dwa etaty. Przez miesiąc w ogóle nic się nie ruszyło, ale Cypress Hollow to nadmorski kurort. Dlatego się tutaj przeprowadziłam. Zobaczysz, będzie coraz lepiej. - Skoro tak mówisz… Ale tak czy owak przeprowadziłaś się tu również po to, żeby zamieszkać w rodzinnym mieście Elizy Carpenter. Nie oszukasz mnie. - To samo serce amatorskiego dziewiarstwa, nic więc dziwnego, że mnie przyciągnęło. A teraz idź do domu. Widzę, że nie jesteś w nastroju, ale i tak jesteś kochana. - Przyjaciółka objęła Lucy ciasno ramionami. - Jest dobrze, słoneczko. Świetnie się dzisiaj spisałaś. Tak czy nie? Lucy skinęła głową i oddała uścisk. Stojąc przed furtką, patrzyła, jak Molly biegnie po schodach na ganek i napiera ramieniem na olbrzymie frontowe drzwi. Poszła dalej.
Odwróciła głowę, spojrzała w dół zbocza na światło księżyca odbijające się od oceanu i poczuła zapach dymu we włosach. Znów ogarnęła ją rosnąca fala lęku, grożąca mdłościami. Do domu. Chciała już tam być, na swojej kanapie, zacisnąć palce na bambusowych drutach, poczuć w dłoniach wełnę z merynosa, ciężar książki na kolanach. Bezpieczna, owinięta swetrem babci Ruby. W jedynym dobrym miejscu na świecie. Rozdział 2 Niekiedy czujesz potrzebę wzięcia w dłonie swoich ulubionych drewnianych drutów, tych zużytych i pogiętych. One, tak jak ulubione buty, nie pasują do nikogo innego. Wyłącznie do ciebie.
Następnego dnia rano, po drodze do księgarni, którą miała zaraz otworzyć, Lucy przechodziła obok baru Jona-sa. Słup wciąż trwał nachylony pod dziwacznym kątem. Szkło po wypadku już zebrały miejskie służby, ale odpryski wciąż pobłyskiwały w odpływie kanału burzowego. O mały włos, a Abigail straciłaby życie. Lucy niemal widziała tę śmierć. Przez sekundę, tam gdzie poprzedniego wieczoru ranna leżała na chodniku, kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Nagle zaczęła iść jak pijana. Spojrzała w dół, żeby uspokoić nogi, i tuż obok pudełka zapałek, które ktoś rzucił na chodnik, dostrzegła plamę. Krew Abigail. Lucy pociemniało przed oczami. Wciągnęła powietrze przez usta i oparła się dłonią o ścianę baru. Wszystko jest dobrze. Jest naprawdę dobrze. Piękny poranek, skłaniający do cieszenia się życiem. Jeśli jeszcze da radę opanować to drżenie w żołądku, jeżeli nie zemdleje tu i teraz, będzie piękniejszy. Przestań, napomniała się w duchu. Takie zachowanie nie przystoi członkini prestiżowej ochotniczej straży pożarnej w Cypress Hollow. Przecież wiesz, jak to jest. Dajesz sobie radę z krwią. Potrafisz opatrzyć ranę i ucisnąć tętnicę, zatrzymując krwotok, i przytrzymać rannych w pędzącej karetce, nawet jeśli rzucają się i wrzeszczą pod niebiosa. Kapitan Keller zawsze powtarza, że jest pod wrażeniem tego, jak Lucy - skromna i cicha właścicielka księgarni - zachowuje się pod presją. Więc o co w tym wszystkim, do diabła, chodzi? Bar brata był zamknięty na cztery spusty. Jonas zapewne niebawem nadejdzie, bo nawet w Cypress Hollow niektórzy piją od rana. Kupił ten lokal i ciężko pracował, żeby norę pełną starych ludzi
i nieustającego papierosowego smrodu zamienić w przyjazne, czyste miejsce spotkań. W barze Rite Spot spotykali się i pijący, i abstynenci, żeby pograć w gry towarzyskie, w rzutki, bilard, celebrować wesela i smucić się na stypach. W piątkowe wieczory Jonas zatrudniał muzyków, a w niedzielne poranki otwierał wcześniej, żeby członkinie klubu książki mogły się spotkać przy kawie i pączkach. Grupa miłośniczek robótek, pod przewodnictwem matki Lucy, spotykała się w barze w czwartkowe poranki, i nawet jeśli któraś z pań dolewała likieru do kawy, nikt nie miał pretensji. Na razie jednak lokal był zamknięty i nikomu nie przeszkadzała oparta o o framugę frontowych drzwi Lucy, udająca, że ogląda afisz z muzykami zaangażowanymi na ten miesiąc. Litery skakały jej przed oczami, pod zamkniętymi powiekami przesuwały się obrazy z poprzedniego wieczoru: otwarte usta Abigail, jej zakrwawiona twarz, dłonie Owena próbujące na siłę otworzyć pogięte drzwiczki, płomienie pod silnikiem. Wszystko jest dobrze. Lucy poczuła na ramionach i nogach gęsią skórkę, Spojrzała na plamę na chodniku i serce znów zaczęło walić jak szalone, ale wmawiała sobie, że wszystko jest dobrze. Okryła się szczelniej żółtym swetrem, zrobionym przez babcię na drutach całe lata temu, i ruszyła do pracy. Przeszła obok jadłodajni Tillie, od lat ulubionej w miasteczku. W głównej sali, przy stolikach odgrodzonych przepierzeniami, siedziało już mnóstwo gości; gdy zajrzała do środka przez mozaikowe okna, zobaczyła w bocznej salce wszystkich farmerów. Zbierali się tutaj po skończonych porannych robotach w obejściu, więc wyglądało to tak, jak gdyby się nigdy stąd nie ruszali. W swoich kowbojskich kapeluszach i nigdy niezdejmo-wanych, wytartych dżinsach plotkowali o przechodzących ulicą dziewczynach i cenach siana, a Lucy próbowała nie zastanawiać się nad tym, dlaczego w bocznej salce z roku na rok ubywa rezydentów.
Udało jej się nie popatrzeć na budynek kina w stylu art deco, z czerwono-żółtym szyldem z okrągłych liter, dominującym nad ulicą. Zabite deskami okna budynku sprawiały, że Lucy krajało się serce. Nie mogła zresztą znieść widoku i innych pozamykanych na cztery spusty sklepów, które nie przeżyły ostatnich kryzysów finansowych. Księgarnia pod nazwą „Wieża Książek” znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Lucy otworzyła frontowe drzwi największym spośród pęku kluczy i zapaliła górne światło. Budynek z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku był początkowo małym gotyckim kościółkiem. Dawniej w największym witrażowym oknie widniała postać Jezusa, ale babcia Ruby, nowa właścicielka zdesakralizowanego obiektu, kazała zdemontować witraż i wstawić inny, ze skrzyżowanym z mieczem piórem nad stosem kolorowych książek. Zostawiła jednak kilka oryginalnych kościelnych ławek, a na nich miękkie poduszki. W bocznych nawach w miejsce hymnałów zamontowano drewniane półki na książki, ale w powietrzu wciąż pachniało Duchem Świętym i kadzidłem. Lucy weszła głębiej w chłodne wnętrze, zapalając jedną po drugiej stojące na podłodze lampy, włączając trzy grzejniki i próbując zapomnieć o przechylonym słupie i odłamkach szkła. Owen Bancroft powrócił. Teraz najważniejsze było przygotowanie kawy. Właśnie z niej, nie licząc książek, Lucy była znana najbardziej - z mocnego i ciemnego, ale nigdy nie gorzkiego naparu. Zamawiała specjalną mieszankę ziaren z palarni po drugiej stronie miasteczka. Drogie, ale było warto. Odliczyła piętnaście dolarów z wczorajszego dość chudego obrotu, ciesząc się znanym szeptem banknotów i pobrzękiwaniem monet. Ustawiła kasę na kontuarze i zamiotła podłogę. Błogosławiona normalność. Błogosławiony spokój. Pukanie w szybę frontowych drzwi poderwało ją na równe nogi.
Już? Nie ma jeszcze dziewiątej. Ale Elbert Romo wyglądał tak, jak gdyby nie mógł dłużej czekać. Nacisnął na klamkę i zastukał ponownie. - Już idę! - Lucy otworzyła szeroko drzwi i wpuściła gościa. - No, Elbert. Jesteś dzisiaj wcześnie. - Nie mogłem zasnąć. Siedzę u Tillie od szóstej rano. Wiesz, że ja… - Tak, nie znosisz tamtej łazienki. - Nie sprzątają jej dokładnie. Nie tak, żeby pachniała czystością. Nie tak jak twoja… Już przechodził obok; jego głos słabł z każdą chwilą. Wpadł do łazienki, a Lucy nie usłyszała, żeby przekręcał za sobą klucz. Bo właściwie po co? Elbert był jedynym klientem, który traktował jej księgarnię jak własny dom. Był u siebie, toteż się nie zamykał. Lucy włączyła stereo. Dzisiaj dzień chopinowski. Jak większość sobót. Mężczyzna wyszedł kilka chwil później, promiennie uśmiechnięty, wciskając koszulę za pasek. - Teraz lepiej. Mówię ci, wypiłem dzisiaj morze kawy - oznajmił. I poszedł nalać sobie jeszcze filiżankę z pierwszego tego dnia, świeżo zaparzonego dzbanka. Osiemdziesięcioczteroletni Elbert nie był młodzieniaszkiem, ale wciąż zachował i słuch, i wszystkie zęby. Kojarzył się Lucy z katalogiem rolniczym, kolorowym, radosnym i prostym. Wzrok, o czym z radością mówił wszystkim, którzy chcieli słuchać, miał doskonały, wyostrzający się na widok każdej przechodzącej chodnikiem ładnej dziewczyny. Był słodki. Czasami, nie zdając sobie z tego sprawy, podśpiewywał coś pod nosem, przynosił Lucy małe prezenty - a to bukiecik kwiatów, które zerwał przy czyimś ogrodzeniu po drodze do miasta, a to pudełko połamanych maślanych ciasteczek, żeby postawiła je na ladzie obok kawy. Lucy przekręciła tabliczkę na drzwiach, aby klienci wiedzieli, że jest otwarte, i wytoczyła na chodnik wystawkę pocztówek. Trzeba
się przyjrzeć niebu. Jeśli zacznie padać, da radę wciągnąć ją z powrotem do środka, ale pudła z tanią książką dzisiaj nie wystawi. Co z tego, że wszystko jest za pół ceny, lepiej nie ryzykować. Zza rogu wyłoniły się Greta Doss i Mildred Elkins i z uśmiechem ruszyły w jej stronę. Mildred wywijała w powietrzu białą papierową torbą. Lucy aż westchnęła. Nie pozwalała sobie na kupowanie pączków, ale jeżeli ktoś chciał jej sprawić radość, dlaczego miałaby nie pozwolić mu na miły gest? Mildred wiedziała, że szczególną słabość właścicielki księgarni stanowiły pączki z ciągnącym się słodkim nadzieniem. Cukiernia „Szczęśliwy Pączek” nadziewała swoje wyroby kremem migdałowym i rodzynkami, a takie właśnie Lucy lubiła najbardziej. Na tyle, na ile stać było osiemdziesięciolatkę, Mildred w podskokach podbiegła truchtem i rzuciła w kierunku Lucy papierową torbę. - Widzisz? Darowane, podobnie jak kradzione, nie tuczy! Mildred, jak zawsze, była bardzo z siebie zadowolona, kiedy mogła opowiedzieć ograny dowcip. Lucy zaśmiała się głośno, też jak zwykle. Niewielka cena za ulubione pączki z migdałowym nadzieniem. - Zapraszam, moje panie. Elbert już jest. Greta i Mildred jęknęły. Za plecami trochę się z Elberta wyśmiewały, nazywając go „Elbert, O Nie”, a prosto w oczy urządzały sobie przekomarzanki, że mężczyzna wszystkie posiłki jada u Tillie. Elbert, najstarszy kawaler w mieście, i te dwie kobiety spędzali ze sobą wystarczająco dużo czasu w „Wieży Książek”, by można było nazwać ich przyjaciółmi, choć żadne z nich nie przyznałoby się do tego otwarcie. Kiedy Lucy wpuściła Mildred i Gretę do środka, Elbert wstał. Zawsze wstawał, kiedy wchodziła lub wychodziła któraś z pań albo
kiedy siadały lub wstawały od stolika, przy którym czytały książki. Zawsze w takim wypadku jego kolana wydawały niepokojące odgłosy i trzaski. Lucy mówiła mu, żeby tego nie robił, ale odpowiedź była niezmienna: „To tak, jakbym nie oddychał, moja droga”. Mildred wyjęła zza czajniczków w szafce duży talerz. Rozdarła papierową torbę i wyłożyła nań błyszczące od glazury pączki. W drugiej torbie były cztery staromodnie wyglądające czekoladowe gniazdka. Greta sięgnęła po kubki, z których zawsze piły, ściągnęła je z haczyków i napełniła kawą, dodając do kubka Mildred śmietanki. Sama pijała czarną. Obie panie podeszły do stołu i usiadły, posapując z zadowolenia. Greta, młodsza z nich dwóch, przez wiele lat była nauczycielką. Nigdy nie wyszła za mąż. Opiekowała się matką aż do jej śmierci, co nastąpiło trzydzieści lat temu. Mniej więcej w tym samym czasie umarł również mąż Mildred, po ciężkim wylewie, a kiedy okazało się, że źle inwestował, kobieta musiała sprzedać dom i spłacić długi. Wprowadziła się wtedy do Grety i od tego czasu były nierozłączne. Bardziej milcząca Greta kojarzyła się Lucy od zawsze z powieścią z czasów edwardiańskich, oprawną w skórę, pisaną drobnym drukiem. Wprawdzie cienkie, delikatne strony były trudne do odwracania, lecz kolorowe inicjały na początku rozdziałów okazywały się tego warte… Mildred była jak dziecięca książka do kolorowania, barwna i głośna. Nigdy nie nosiła kolorów innych niż jaskrawe i powiadała, że nosząc różową bluzkę, nie może urazić czerwieni. Wkładała więc czerwone spodnie do purpurowych swetrów, szyję owijała pomarańczową apaszką, a na to wszystko zarzucała zieloną marynarkę. Całość wieńczył niebieski kapelusik. - Lucy! - zawołała teraz zniecierpliwiona.
No tak, kiedy akurat chciałam wyciągnąć nowe kolorowe magazyny, pomyślała Lucy. No cóż, będą musiały poczekać. Nie śmiałaby obrazić starszych pań ignorowaniem ich próśb. - Co cię gnębi, Mildred? - zapytała. - Byłaś tu wczoraj wieczorem? Palce kobiety wygładzały robótkę na kolanach. Robiła coś z podwójnej nitki. Może lepiej udać idiotkę? Lucy nie była pewna. - Czy to noro*? Co robisz? - Czy to wygląda na noro? Nie jesteś głupia, moje dziecko. To jamieson. Rękaw. I nie próbuj udawać, że nie wiesz, o co chodzi. Czy byłaś w barze. Widziałaś ten wypadek? Naprawdę utknęłaś w tym samochodzie? I czy Abigail rzeczywiście straciła trzy palce u ręki i jeden u nogi? - Boże! - Lucy nie mogła złapać oddechu. - Skądże! Kto ci naopowiadał takich bzdur? - Tak mówili w wiadomościach. - Nie wierzę. Mildred wzruszyła ramionami. - No dobrze. Usłyszałyśmy to od Phyllis Gili. Ona tam wczoraj była. - Przecież ona jest na wpół ślepa - powiedziała Lucy. - I pewnie wypiła o jednego za dużo. Bo nic podobnego się nie zdarzyło. Wypadek samochodowy. Abigail utknęła w środku auta. Ale zanim spłonęło, udało się ją wydostać. Mildred i Greta wyglądały na rozczarowane. Lucy potrząsnęła głową. - Co, uważacie, że to nie dość ekscytujące? To, co się stało? * Noro, jamieson - rodzaje melanżowej włóczki (przyp. red.). - No cóż, ty przynajmniej tam byłaś - powiedziała Mildred.
Najbardziej zaawansowana technologicznie osiemdziesięciolatka w mieście wyjęła z kieszeni iPhone’a i zaczęła wstukiwać w niego jakieś notatki. - A jakie obrażenia? Może będę o tym rozmawiać na moim podcaście i potrzebne mi są szczegóły. A syn Ireny Bancroft też tam był? Podobno wrócił z miasta? - Nigdy nie lubiłem jej męża… Tego Hugh Bancrofta - dorzucił Elbert. - No tak. Nikt specjalnie nie płakał po jego śmierci - skomentowała Mildred. Gretę aż zatkało. - Nie wolno tak mówić. Mildred stuknęła jeszcze parę razy energicznie w wyświetlacz telefonu komórkowego i podniosła wzrok. - Ja mogę. Co było, to nie jest, ale dobrze, że umarł. Elbert skinął głową. - To jego syn jest w mieście… Wiecie, co mówią o jabłkach i jabłoniach. - On był chyba policjantem, nieprawdaż? - wtrąciła się Greta. - W San Francisco. A Phyllis chyba mówiła, że pomagał wyciągać Abigail z samochodu. Mildred uniosła brwi. Wpatrywała się w ekran komórki. - Uważasz, że to, iż był policjantem w wielkim, skorumpowanym mieście, dodaje mu wiarygodności? - Postukała dwa razy w jakiś guzik i podniosła wzrok na Lucy. - No tak. To powiedz mi, co Owen tak naprawdę robił tam wczoraj? Lucy sięgnęła po długopis, ale ten wyśliznął się jej z palców i upadł z hałasem na łupkową podłogę. - Mildred, mam strasznie dużo roboty. Wy sobie pogadajcie tu we trójkę, a później zadzwonimy do szpitala. Co wy na to? Popchnęła wózek na kółkach, pełen kolorowych magazynów, i ruszyła w kierunku półek z periodykami. To nie najlepsza pora na
rozmowy o Owenie. Przyklękła na podłodze i sięgnęła po kilka egzemplarzy pisma poświęconego robótkom ręcznym, które ześlizgnęły się w głąb regału. Wyciągnęła je i przyjrzała się przez chwilę swojej księgarni. Z niższego niż zwykle punktu widzenia wszystko wyglądało inaczej. Poczuła zadowolenie, ale dopiero po chwili dotarło do niej dlaczego. Kiedy jako mała dziewczynka zaczęła tu przychodzić i pomagać babci, była zapewne właśnie takiego wzrostu i patrzyła na wszystko z poziomu, na którym znajdowały się teraz jej oczy. Oba skrzydła drzwi frontowych wydawały się większe niż w rzeczywistości, a stosy książek wyglądały na wyższe, bardziej imponujące i ekscytujące. I właśnie dlatego zakochała się w tym miejscu. Spędzała z babcią tyle czasu, zwinięta w kłębek w kącie księgarni, czytająca albo zapisująca pomysły na opowiadania na kawałkach papieru, że praca tutaj po liceum okazała się czymś zupełnie naturalnym. To właśnie Lucy wymyśliła, by oprócz starych książek w części antykwarycznej wystawiać książki nowe. Zamówiła system mikrofiszek z firmy Ingram i otworzyła rachunek u Bakera i Taylora. Ruby pozwalała wnuczce na podejmowanie decyzji, a ona ostrożnie zamawiała jakiś bestseller i podekscytowana obserwowała, jak klient za niego płaci i zabiera z księgarni. Zamawiała więc jeszcze kilka innych, aż zorientowała się, czego oczekują ludzie. „Wieża Książek” prowadziła głównie działalność antykwaryczną, ale jej właścicielka była dumna z tego, że jest w stanie ściągnąć niemal wszystko dla każdego. Mimo że sprzedaż internetowa uderzyła mocno w rynek księgarski, Lucy od początku dostrzegła jej możliwości. Teraz można było załatwić nawet książki, których nakład był już wyczerpany, oczywiście za odpowiednią cenę. Nie było w zasadzie takich, których nie można byłoby wyśledzić i zamówić dla klientów. Lucy sięgnęła po ostatni z kolorowych magazynów. Spojrzała ponad blatem stołu. Trójka starszych państwa wciąż bawiła się