caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 157 777
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 215

Ile kosztują marzenia - Melissa Hill

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Ile kosztują marzenia - Melissa Hill.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 2 lata temu

Dziękuję

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

Wyrazy podziękowania i miłości należą się przede wszystkim Kevinowi, mojej rodzinie i przyjaciołom, którzy niezmiennie stanowili dla mnie ogromne wsparcie. Dziękuję również Sheili Crowley – prawdziwa ze mnie szczęściara, że znalazłam w niej nie tylko cudowną agentkę, ale i oddaną przyjaciółkę. Wyrazy wdzięczności winni też przyjąć Lucy, Auriol, Carolyn i wszyscy z Hodder UK, którzy z takim entuzjazmem i oddaniem pracowali na mój sukces. Dziękuję również mojej redaktorce Isobel za świetną współpracę i nieocenione wskazówki, które pomogły mi ulepszyć tę powieść. Serdeczne podziękowania kieruję również do Bredy, Jima, Ruth, Margaret i pozostałych pracowników Hachette Books Ireland, którzy tak wspaniale o mnie dbają. Dziękuję również wszystkim księgarzom z Irlandii i Wielkiej Brytanii oraz innych krajów, którzy tak wspaniale promują moje książki i zawsze przyjmują mnie z otwartymi ramionami podczas moich autorskich podróży. Specjalne wyrazy wdzięczności kieruję do Czytelników na całym świecie, którzy wciąż kupują i czytają moje książki. Dziękuję też za pełne ciepła wiadomości przesyłane za pośrednictwem strony www.melissahill.info – cieszy mnie każda z nich. Mam nadzieję, że spodoba się Wam moje najnowsze dzieło. Moim „chłopakom”, Kevinowi i Homerowi, dedykuję @kasiul

Prolog Szczerze mówiąc, pomyślałam, że to na pewno dostawa pączków – zaczęła Ella – albo czegoś innego, bo nieraz już znajdowałam świeży towar na schodach kawiarni wcześnie rano. – O której dokładnie to było? – No cóż, niech pomyślę. – Ella na moment zamilkła. – Mleko zwykle jest dostarczane koło piątej, dobre dwie godziny przed otwarciem kawiarni, a moja zwykła dostawa sześciu litrów była na lewo od drzwi. Ale to pudło znajdowało się przed samym wejściem, tak że nie mogłam go przeoczyć. – Rozumiem. – Byłam zła, zamierzałam nawet powiedzieć ludziom z piekarni parę słów do słuchu, że nie poinformowali mnie o dostawie poza godzinami pracy kawiarni – dodała poważnym tonem – i właśnie wtedy, kiedy już miałam otworzyć pudło, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście piekarnia zawiniła, usłyszałam… dobiegający z niego dźwięk. – Dźwięk? – Właściwie piśnięcie. Bardzo ciche, zupełnie jakby wydało je jakieś zwierzątko. Oczywiście, od razu pomyślałam, że to kolejny nieszczęśnik do mojej gromadki. – Uznałaś, że ktoś, kto cię dobrze zna, podrzucił ci następne bezdomne zwierzę? – Właśnie. Wszyscy w Lakeview wiedzą, iż nie potrafiłabym w takiej sytuacji odmówić. – Uśmiechnęła się. – A potem pomyślałam, że przynajmniej jeden biedak trafił mi się z gotowym imieniem, bo od razu postanowiłam, że cokolwiek by to było, pies, kot, chomik czy co tam jeszcze, nazwę nieboraka Pączek. – Pokręciła głową. – Ale kiedy otworzyłam pudełko i zobaczyłam, co się w nim znajduje, doznałam największego szoku w moim życiu. – Ella znów zamilkła, jakby chciała sprawdzić, czy jej słowa wywarły na rozmówcy wrażenie. – I co wtedy zrobiłaś? – Zadzwoniłam na policję, oczywiście. Frank dotarł tu w ciągu kilku minut. Wziął radiowóz, chociaż posterunek jest zaledwie parę kroków stąd. Powiadomiłam też Jima Kelly’ego. – Miejscowego lekarza. – Zgadza się. I wezwałam pogotowie, na wszelki wypadek, chociaż pudełko wyglądało na dobrze osłonięte, a w środku były koce. Ale mimo wszystko uznałam, że lepiej się zabezpieczyć. – Zachowałaś zimną krew. – Ależ skąd – zaprotestowała Ella nerwowo. – Byłam w szoku! Dopiero kiedy pogotowie odjechało, a doktor Kelly powiedział, że wszystko jest w porządku i nie ma objawów hipotermii, odetchnęłam. Tak mi się właśnie wydawało, że pudło nie mogło stać na dworze zbyt długo, poza tym uznaliśmy zgodnie, że ktokolwiek je zostawił, musiał być obeznany z moim rozkładem zajęć. – Ale mimo wszystko to żadne usprawiedliwienie, prawda? Kto porzuca noworodka w kartonie na schodach w taki ziąb? W ogóle porzuca dziecko? – Wiem. Frank sugerował nawet, że matka być może ukrywała się gdzieś w pobliżu i cały czas miała pudełko na oku, kiedy na mnie czekała. Szczerze mówiąc, byłam tak zaskoczona, że nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się rozejrzeć.

– Jasne. – Frank uznał, że to pewnie jakieś nieporozumienie, więc szybko da się wyjaśnić sprawę. Powiedział mi: „Ello, moim zdaniem, podrzucenie ci tego dziecka nie było przypadkowe, bo jeśli ktokolwiek w naszym mieście miałby wiedzieć, co robić w takiej sytuacji, to właśnie ty. Świetnie sobie radzisz z dziećmi, no i przecież zawsze przygarniasz bezdomne zwierzaki, prawda?”. – Pokręciła ze smutkiem głową. – Chociaż musiałam mu przyznać rację, pomyślałam sobie, że to jednak coś poważniejszego niż jakiś zabiedzony stary kundelek, chodziło o niewinne maleństwo. A poza tym to małe miasteczko, a nie jakaś anonimowa metropolia, niewielka społeczność, ludzie dbają tutaj o siebie nawzajem. – Rozumiem, co masz na myśli. – No więc, nie żywiłam do tej osoby ciepłych uczuć, bo nie ma żadnego, naprawdę żadnego, wytłumaczenia dla kogoś, kto porzuca bezbronne niemowlę na ulicy. Z drugiej strony… – dodała z ciężkim westchnieniem – pewnie łatwo ferować wyroki, kiedy człowiek nie ma całego obrazu sytuacji.

Rozdział 1 Kilka miesięcy wcześniej Nina Hughes nigdy nie przepadała za Lakeview, a teraz zyskała pewność, że znienawidzi rodzinne miasteczko jeszcze bardziej. Gorzko żałowała, że matka nie wybrała sobie innego momentu na zwiedzanie świata z drugim mężem, ojczymem Niny. A Nina naprawdę potrzebowała się komuś wypłakać, na domiar złego nie miała gdzie się zatrzymać. Po tym, co zaszło między nią a Steve’em, nie chciała zostać w Galway i narażać się na ryzyko przypadkowego spotkania – w takiej dziurze to było wielce prawdopodobne. Musiała się stamtąd wynieść, znaleźć spokojne miejsce, żeby ochłonąć, dojść do siebie. Mimo wszystko nie mogła się nadziwić, że życie zmusiło ją do proszenia ojca o pomoc. Niestety, nie miała wyboru. W normalnej sytuacji wróciłaby po prostu do Dublina i zamieszkała u matki, ale Cathy i Tony podróżowali teraz gdzieś po świecie, a dom wynajęli na czas swojej nieobecności, czyli co najmniej na pół roku. Dlatego właśnie postanowiła zapytać ojca, czy nie mogłaby zatrzymać się u niego w Lakeview. Tylko na jakiś czas – dopóki nie wymyśli, co dalej. Czuła się jak głupiutka nastolatka, a nie pewna siebie, trzydziestoletnia kobieta, kiedy kilka dni temu dzwoniła z pytaniem, czy Patrick przygarnie ją pod swój dach. – W porządku, Nino – odparł ojciec swoim zwykłym obojętnym tonem, a ona doszła do wniosku, że pewnie wcale się nie zmienił przez te osiem lat, odkąd się ostatnio widzieli. Kiedy była młodsza, odwiedzała ojca regularnie pod naciskiem matki, jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że on ani trochę nie dba o to, czy będzie widywać swoją jedyną córkę. Rodzice rozeszli się, gdy była dzieckiem, ale tak naprawdę nigdy nie potrafiła pojąć, jakim cudem w ogóle zostali parą, milczący, poważny Patrick i będąca jego przeciwieństwem pełna życia, energiczna Cathy. Pewnie dlatego, że wychowywali się w tym samym miasteczku, choć Lakeview należałoby raczej nazwać wioską. Chociaż matka nigdy nie powiedziała tego wprost, Nina podejrzewała, że jej poczęcie nie było planowane, a małżeństwo zostało zawarte nie pod wpływem romantycznego porywu, lecz z konieczności. Właściwie jej to nie przeszkadzało: matka mieszkała teraz w Dublinie i była przeszczęśliwa w małżeństwie z Tonym (dla Niny okazał się lepszym ojcem niż Patrick), a ona w dzieciństwie godziła się, co prawda, na te dziwaczne weekendy w Lakeview, ale już jako nastolatka przestała odwiedzać ojca regularnie i zjawiała się u niego tylko od czasu do czasu. Nawet jeśli nie był z wizyt zadowolony, nigdy nie dał jej tego odczuć, a Ninę, szczerze mówiąc, niewiele to obchodziło. Nie znała faceta, nigdy nie miała okazji go tak naprawdę poznać, teraz zaś wybierała się do niego tylko dlatego, że zmusiły ją okoliczności. Zastanawiała się, czy ojciec nadal ma obsesję na punkcie zbierania i naprawiania rzeczy, czy nadal zarabia na życie jako złota rączka. Patrick zawsze cierpliwie rozbierał na części i reperował telewizory lub radioodbiorniki – właściwie wszelkie urządzenia elektroniczne – a na dodatek bez przerwy o tym gadał. Wtedy wydawało się jej to nawet interesujące, ale teraz co najmniej dziwne. Ojciec miał wówczas koło trzydziestki, więc czemu nie szalał na mieście, nie cieszył się życiem, tak jak teraz matka i Tony?

Kolejny intrygujący powód, żeby się zastanawiać, co Cathy w nim widziała. – Patrick to dobry człowiek – powtarzała matka; nie mówiła o nim źle, nie chciała też słuchać żadnych krytycznych uwag na temat byłego męża, co zdaniem Niny musiało być spowodowane poczuciem winy, że od niego odeszła i zabrała ze sobą ich jedyne dziecko. – Nawet po rozstaniu nigdy nie pozwolił, by kiedykolwiek nam czegoś brakowało. Nina musiała przyznać, że to szlachetne ze strony ojca, wziąwszy pod uwagę, że właściwie w ogóle się nią nie interesował. Zawsze była jedynie tą denerwującą smarkulą, która od czasu do czasu zjawiała się u niego, żeby zburzyć nienaganny porządek w jego czyściutkim domu i świetnie zorganizowanym życiu. Bo też był naprawdę zdyscyplinowanym człowiekiem. W tamtym okresie wstawał punkt siódma rano (nawet w weekendy), szedł do kiosku po gazetę, którą czytał następnie przy śniadaniu składającym się z sadzonych jajek, bekonu, grzanki oraz filiżanki herbaty z dwiema łyżeczkami cukru. Nina doskonale pamiętała sytuację, kiedy jako mała dziewczynka chciała sprawić mu przyjemność i przygotowała takie śniadanie specjalnie dla niego, ale spaliła grzankę, a wtedy on kompletnie stracił nad sobą panowanie. Nie wpadł we wściekłość, to była raczej taka milcząca, ledwie powstrzymywana furia, która dziesięciolatce wydawała się jeszcze straszniejsza. Nigdy więcej nie próbowała mu gotować. Teraz, kiedy autobus zbliżał się do Lakeview, zastanawiała się, czy cokolwiek się tu zmieniło. Z pewnością pojawiło się mnóstwo nowych domów – ostentacyjnie okazałych, takich, jakie budują miastowi, kiedy po przeprowadzce na wieś próbują udowodnić przyjaciołom, że wiodą cudowne życie, choć w większości tak naprawdę rozpaczliwie pragną wrócić do Dublina. Wielkie pokoje, ogromne ogrody i jacuzzi za domem nie wystarczą, żeby przysłonić ponurą małomiasteczkową rzeczywistość, przynajmniej zdaniem Niny. Nie, Lakeview to jedynie tymczasowy przystanek, chwilowa przerwa w nagłej potrzebie, ale gdy tylko uda jej się pozbierać, zniknie stąd w mgnieniu oka. Wysiadła na przystanku przy biegnącej wzdłuż jeziora Main Street przed kawiarenką, która funkcjonowała w tym miejscu od niepamiętnych czasów. Ciekawe, czy ciągle prowadzi ją Ella, starsza kobieta, która przygarniała wszystkie bezpańskie zwierzęta. Co jest z tym miasteczkiem, że tylu jego mieszkańców cierpi na zbieractwo? Chociaż właściwie to nie fair tak mówić, bo Ella zawsze traktowała ją serdecznie, gdy tylko się zorientowała, że Nina przebywa tu właściwie wbrew swojej woli. A może zwyczajnie było jej żal dziewczynki, dla której ojciec nigdy nie miał czasu? Nina zarzuciła plecak na ramię i ruszyła brzegiem jeziora, a potem przez stary kamienny most w stronę domu ojca. Powiedziała mu przez telefon, że będzie o szóstej. – Akurat na obiad – zauważył wtedy ojciec. – Zjesz ze mną? Nina się zawahała. – A co zaplanowałeś? – Bekon z kapustą – odparł, a ona pokręciła ze zdumieniem głową. Jak mogła zapomnieć? Schabowy w poniedziałki, stek we wtorki, a w środę bekon z kapustą… Wieki temu Patrick Hughes gotował dokładnie te same dania w te same dni tygodnia i jak widać, to się nie zmieniło. Po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, w co się właściwie pakuje. – Cześć, Nino – powitał ją nieco rozkojarzony Patrick, kiedy wreszcie dotarła do domu tuż po szóstej, a potem odsunął się jej z drogi. – Cześć, tato, jak się miewasz? – Nie próbowała go ściskać czy obejmować, w ich relacjach nie było miejsca na takie rzeczy, ale trochę zabolała jego obojętność. Nie było nie tylko wielkiego wybuchu radości, ale nawet choćby odrobiny zainteresowania.

W porządku, może ona zawiniła, bo od tak dawna go nie odwiedzała, ale ciągle nie mogła pogodzić się z tym, że nigdy nie próbował spędzać z nią więcej czasu. Miała nadzieję, że po tak długiej nieobecności ojciec zauważy zmianę w jej wyglądzie – zrzuciła ponad sześć kilogramów, a jej ciemne, niegdyś krótko przycięte włosy sięgały teraz za ramiona. Jednak nawet jeśli Patrick zauważył jakąś różnicę, w ogóle się na ten temat nie zająknął. – Dzięki, w porządku. Przygotowałem dla ciebie obiad, ale obawiam się, że wszystko wystygło – powiedział, a ona natychmiast pojęła powód jego wzburzenia. Powiedziała, że przyjedzie o szóstej, a było już kwadrans po. Spóźniła się. – Wysiadłam w centrum. Myślałam, że będę wcześniej… – Urwała. Sama nie wiedziała, dlaczego czuje potrzebę tłumaczenia się. Przecież nie miała dziesięciu lat. Zresztą spóźniła się piętnaście minut, więc o co ten raban? – Mam nadzieję, że nie czekałeś na mnie i już jadłeś. Zawsze mogę podgrzać sobie obiad w mikrofalówce. Wiedziała, że nie ma takiej możliwości, żeby ojciec zaczekał na nią z jedzeniem. Zawsze zasiadał do posiłku przed telewizorem, a wizyta niewidzianej od lat córki na pewno nie wpłynęła na zmianę jego przyzwyczajeń. – Właśnie oglądałem wiadomości – wyjaśnił, potwierdzając tym samym jej przypuszczenia. Miała wielką ochotę przewrócić oczami. Poszła za ojcem do salonu, którego wystrój od jej ostatniej wizyty się nie zmienił. Kiedy rzuciła plecak na kanapę, Patrick popatrzył na bagaż z niepokojem. – Przygotowałem ci twoją dawną sypialnię – oznajmił, co zdaniem Niny sugerowało, że powinna schować plecak w swoim pokoju na piętrze, zamiast zaśmiecać jego schludny, zadbany salon. – Dzięki, rozpakuję się po obiedzie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Jestem trochę zmęczona po podróży autobusem. – Dlaczego, do licha, znowu czuła się w jego towarzystwie skrępowana i zakłopotana? – Oczywiście – mruknął ojciec, zupełnie jakby właśnie poinformowała go, że nie słodzi herbaty. Nie zaproponował, że pomoże jej z bagażem, nie spytał o podróż, jak zwykle obojętnie wysłuchał jej słów, zanim na powrót zasiadł w fotelu przed telewizorem. Nina weszła do kuchni (też ani trochę się nie zmieniła) i przypomniała sobie od razu, dlaczego przestała odwiedzać ojca. Jego całkowity brak zainteresowania był frustrujący, wręcz sprawiał jej ból. Miała problemy, złamane serce, a ojca jak zwykle nic to nie obchodziło. Czy nie mógłby przynajmniej udawać, że ciekawi go, dlaczego zjawiła się tak nagle w jego domu? A może obchodziła go tak mało, że naprawdę nie potrafił wykrzesać z siebie nawet iskierki zainteresowania? Stanowił całkowite przeciwieństwo jej kochającej, serdecznej matki, która miałaby teraz straszne wyrzuty sumienia (Nina dobrze o tym wiedziała), iż nie może być przy córce w tak trudnych chwilach. W porządku, nie oczekiwała, że Patrick powita ją z otwartymi ramionami i opakowaniem chusteczek higienicznych na podorędziu, ale miała chyba prawo spodziewać się przynajmniej pytania, co u niej słychać, prawda? Włożyła talerz z przygotowanym przez ojca daniem do mikrofalówki, a następnie rozejrzała się wokół, pełna podziwu dla skrupulatności ojca. Kuchnia była w nieskazitelnym stanie, bez najmniejszego choćby śladu przygotowań do obiadu. Starannie opłukane i ułożone w stosik garnki, patelnie oraz pozostałe utensylia czekały na pozmywanie, a na żadnym blacie nie dało się dostrzec najmniejszej kropelki czy resztek jedzenia. Przypomniało jej się, jak ojciec zawsze wszystko sprzątał i porządkował właściwie od razu, zamiast rozrzucać wszędzie opakowania po produktach i obierki warzyw, tak jak robiła matka. W porze obiadu kuchnia Cathy przypominała istne pobojowisko, w przeciwieństwie do nieskazitelnego królestwa

Patricka. Brzęczyk mikrofalówki zasygnalizował koniec programu, więc niechętnie zabrała talerz do salonu, żeby dołączyć do siedzącego przed telewizorem ojca. – Pyszne – pochwaliła, zajadając nieciekawe, staromodne danie, które Patrick tak lubił, choć musiała przyznać, że bekon rzeczywiście był smaczny. Ojciec tylko skinął głową. W porządku, oglądał wiadomości i nie miał ochoty na bezsensowną paplaninę, dopóki program się nie skończy, ale czy przygnębiające problemy tego świata nie mogły zaczekać choć jeden wieczór? – Wymieniłeś szafki w kuchni od czasu mojej poprzedniej wizyty? – odezwała się znowu Nina, właściwie dla podtrzymania rozmowy, bo przecież wiedziała, że ojciec od lat nie dokonywał w domu żadnych zmian. – Nie jestem pewien. – Patrick się zastanowił. – Kiedy ostatnio tu byłaś? – Osiem lat temu. – Starała się podkreślić fakt, że skoro nie była w domu od tak dawna, miała prawo oczekiwać cieplejszego powitania. Patrick, jak widać, kompletnie nie zdawał sobie z tego sprawy. – Nie – odparł zdecydowanie – nie wymieniałem ich. Sięgnął po pilota i bezceremonialnie zwiększył głośność. Koniec rozmowy. Jasne. A więc to tyle, jeśli chodzi o pierwsze rozdanie, pomyślała Nina. Mimo wszystko zamierzała się postarać, nawet jeśli ojciec miał to w nosie. – Ogród wygląda naprawdę pięknie o tej porze roku, tyle tam róż. – Rzeczywiście. – Po drodze zauważyłam całkiem sporo nowych domów. Pewnie w miasteczku pojawiło się mnóstwo przybyszów – dodała żartobliwie, ale ojciec nie zrozumiał żartu albo po prostu nie był zainteresowany, znowu tylko skinął obojętnie głową, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora. Nina całkiem straciła apetyt, bez przekonania przesuwała więc już tylko resztki jedzenia na talerzu. – Hm… Dzięki za obiad, tato, ale jestem zmęczona. Chyba pójdę na górę. Patrick nawet na nią nie spojrzał. – W porządku – mruknął, więc zgarnęła plecak i powlok​ła się po schodach do swojej dawnej sypialni, a w głowie tłukło się jej pytanie, czy przyjeżdżając tutaj, nie popełniła kolejnego błędu.

Rozdział 2 Jess Armstrong miała ogromne problemy z dokonaniem wyboru między Fendi a Pradą. Pierwsza torebka była z tłoczonej brązowej skóry ze złotymi okuciami, druga z miękkiej cielęcej skórki ozdobionej maleńkimi kwiatkami lawendy. Gdyby kupowała dla siebie, nie miałaby najmniejszych trudności, ale wybór torebki na tyle wyjątkowej, by nadawała się na urodzinowy prezent, i tak praktycznej, by pasowała do codziennego stylu życia Emer, stanowił nie lada wyzwanie. Elegancka torebka od Fendi wydawała się oczywistym wyborem, ale Prady była ładniejsza, a poza tym robiła wrażenie, nieprawdaż? Jess naprawdę zależało, by prezent zrobił na przyjaciółce wrażenie – Emer na to zasługiwała. Dziesięć miesięcy temu urodziła pierwsze dziecko, maleńką Amy, ale początkowy etap macierzyństwa okazał się dla niej wyjątkowo trudny, więc Jess bardzo się o nią martwiła. I starała się jej pomagać w każdy możliwy sposób – zawsze gotowa pocieszyć i wysłuchać, po prostu trwała przy przyjaciółce w ten niełatwy czas. Na szczęście Emer jakoś przetrwała najczarniejszy okres i teraz cieszyła się rodzinną sielanką. Tych ostatnich kilka trudnych miesięcy sprawiło, że Jess chciała podarować przyjaciółce, której trzydzieste piąte urodziny wypadały następnego dnia, coś naprawdę wyjątkowego. Zwykle wręczały sobie skromniejsze podarunki, więc Emer poczuje się pewnie zaskoczona kosztownym prezentem. Ale właśnie o to chodziło. – Nie mogę się zdecydować – powiedziała do sprzedawczyni w sklepie Brown Thomas, która jeszcze utrudniła jej wybór, podsunąwszy kusząco przepiękną turkusową torebkę od Alexandra McQueena. Jess z trudem powstrzymała chęć przygryzienia kosmyka swoich złocistych włosów – paskudny nawyk z dzieciństwa, którego nigdy nie zdołała się pozbyć – kiedy zastanawiała się, czy lakierowana skóra to rzeczywiście dobry wybór dla świeżo upieczonej mamy. Na pewno okazałaby się praktyczna w przypadku plam robionych przez malucha, prawda? Z drugiej strony trudno było sobie wyobrazić Emer biegającą po Lakeview z jaskrawą futurystyczną torebką od McQueena. Miejscowi na pewno dziwnie by na nią patrzyli! Położone zaledwie godzinę drogi od Dublina Lakeview był małym irlandzkim miasteczkiem z należącymi do mieszkańców pubami, sklepami oraz cudowną kawiarenką, ulokowanymi przy niezbyt długiej głównej ulicy, z pięknymi starymi domami i tymi nowszymi, bardziej okazałymi, wybudowanymi nieco dalej, a wszystko to z widokiem na ogromne jezioro, od którego miasteczko wzięło nazwę. Emer i jej mąż Dave przeprowadzili się tutaj za namową ich wspólnych przyjaciół, Deirdre i Kevina, którzy zamieszkali w Lakeview wcześniej – domy były tu znacznie tańsze niż w Dublinie, a samo miasteczko wydawało się wprost stworzone do wychowywania dzieci. Jess uwielbiała odwiedzać obie pary i w głębi ducha wciąż żywiła nadzieję, że może kiedyś pójdą z Brianem w ślady przyjaciół i przeniosą się do Lakeview. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że jej mąż jest dublińczykiem do szpiku kości i że brakowałoby mu pędu wielkomiejskiego życia. Szczerze mówiąc, sama też by chyba za tym tęskniła. Cudownie było przyjeżdżać z wizytą do sennego miasteczka jak Lakeview na parę godzin i upajać się sielanką, ale po jakimś czasie to spokojne tempo życia zaczynało działać na nerwy.

Ostatecznie zdecydowała się na lawendową torebkę od Prady (do diabła z praktycznością), a po wyjściu ze sklepu ruszyła w blasku popołudniowego słońca w stronę St Stephen’s Green Shopping Centre, gdzie zostawiła na parkingu auto. Był piękny majowy dzień, więc przynajmniej mogła wykorzystać swoje ray-bany zgodnie z ich przeznaczeniem, zamiast paradować z nimi na czubku głowy. Na Grafton Street kłębiły się jak zwykle w takie dni tłumy ulicznych artystów i klientów sklepów. Jess z uśmiechem ruszyła przed siebie, wesoło wymachując pasiastą torbą z logo Brown Thomas. Po drodze wstąpiła jeszcze do sklepu z upominkami, gdzie kupiła uroczego pluszowego misia dla Amy. No cóż, jej siostrzenica też zasługiwała na prezent, prawda? Nie żeby Amy naprawdę była jej siostrzenicą, ale jako jedynaczka Jess nie mogła liczyć w tej kwestii na nic więcej. Zresztą Emer rzeczywiście była dla niej jak siostra. Przyjaźniły się od zawsze, chociaż w rzeczywistości od ich pierwszego spotkania upłynęło zaledwie siedemnaście lat – poznały się podczas inauguracji roku akademickiego w Dublin Institute of Technology. Obie skończyły marketing i podjęły pracę u tego samego dublińskiego dystrybutora napojów, ale podczas gdy Emer zdążyła od tamtej pory rzucić to zajęcie, przenieść się do Lakeview i założyć rodzinę, Jess nadal pracowała w tym samym miejscu. No cóż, przynajmniej w teorii, bo niewielka irlandzka firma została przejęta przez potężną międzynarodową markę Piccolo. Firma była głównym dystrybutorem alkoholi z górnej półki w Irlandii, a niedawny awans Jess na stanowisko szefa działu marketingu na cały kraj znaczył, że jej zadaniem było dbanie, by główne marki firmy pozostały w kręgu zainteresowania klientów zarówno w ojczyźnie, jak i za granicą. A skoro już o tym mowa, mijając oblegany przez turystów pub, Jess z zadowoleniem zauważyła, że większość osób w ogródku, cieszących się słońcem, zamówiła najpopularniejszy produkt Piccolo w smukłych butelkach o długich szyjkach. Gdyby tak łatwo przychodziło przekonywanie Briana, pomyślała. Ale ku jej wielkiemu rozczarowaniu małżonek nie dawał się namówić na porzucenie ukochanego guinnessa na rzecz jego odpowiednika z firmy Piccolo. W czasie siedmiu lat trwania ich małżeństwa setki razy próbowała przekonać go o zaletach piwa marki Porters, ale się nie udało. Jego upór (albo przekora, zdaniem Jess) bawił ich przyjaciół, a ją irytował, ale skoro to była właściwie jedyna rzecz, która ją u niego denerwowała, mogła z tym żyć. Z niedowierzaniem pokręciła głową. Mój Boże, to już siedem lat. Aż trudno uwierzyć, że są małżeństwem tak długo, chociaż miała wrażenie, jakby minęło nie więcej niż siedem miesięcy. Brian był jej najlepszym przyjacielem, powiernikiem, prawdziwą bratnią duszą, bez niego nie potrafiłaby się już obejść. Chociaż przez ostatni tydzień nie miała innego wyjścia, musiała radzić sobie w pojedynkę, bo Brian wyjechał służbowo do Singapuru i miał wrócić dopiero nazajutrz wieczorem. Nie żeby się przez ten czas nudziła. Właściwie codziennie wychodziła na związane z pracą imprezy i spotkania, ale dzisiejszego wieczoru zamierzała wrócić do domu i wziąć porządną, długą kąpiel, żeby naładować baterie. Jutro po południu wyskoczy do Lakeview z prezentami dla Emer i Amy. Ciekawe, czy dziś wieczorem mąż Emer, Dave, zabierze ją na uroczystą kolację? Pewnie nie, bo znalezienie opiekunki do malucha wcale nie jest proste, a poza tym Jess podejrzewała, że świeżo upieczonym rodzicom trudno byłoby zostawić ukochaną córeczkę z kimś obcym. Mimo wszystko zastanawiała się, czy nie powinna zrezygnować ze swojego spokojnego wieczoru i zaproponować, że zaopiekuje się Amy, na wypadek gdyby tych dwoje chciało spędzić trochę czasu sam na sam. Mogłaby wpaść na chwilę do domu po podręczną torbę podróżną i pewnie dotarłaby na miejsce przed siódmą, o ile oczywiście nie natknęłaby się na korki. Tak właśnie zrobię, pomyślała, zerknąwszy na zegar w komórce, zanim wybrała numer przyjaciółki. Minęło wpół do szóstej, więc Emer powinna być w domu. Żeby tylko telefon nie obudził malutkiej Amy. Zawsze miała obawy przed dzwonieniem do domu Emer czy na jej komórkę bez uprzedzenia, bo potrafiła

sobie wyobrazić, jak frustrujące musiały być dla świeżo upieczonej mamy próby uśpienia malucha. – Można by pomyśleć, że masz doświadczenie w takich sprawach – droczył się z nią Brian, żartując sobie z jej obaw, choć Jess nie miała przecież pojęcia o dzieciach, przynajmniej w porównaniu z Emer, która zdawała się wiedzieć o nich wszystko. – Nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że hałas budzi ludzi, nieważne, małych czy dużych – odcinała się w takich razach. Teraz też słuchając sygnału w telefonie, miała nadzieję, że nie dzwoni w złym momencie i że przyjaciółka nie będzie ją wyklinać na czym świat stoi, kiedy odbierze. – Halo? – usłyszała zmęczony głos Emer i aż się skrzywiła. – Ojej, przepraszam, mam nadzieję, że jej nie obudziłam. – Co takiego? A, cześć, Jess, co u ciebie? Nie, nie obudziłaś Amy, jest tutaj ze mną. – Super. Zawsze dzwonię do ciebie z duszą na ramieniu, że to nie najlepsza pora. No więc co u małej? I jak ty się miewasz? Pewnie nie możesz doczekać się jutra? – Jutra…? Jess aż się uśmiechnęła. – Daj spokój, nie próbuj udawać. Każde urodziny to poważna sprawa, Emer, zwłaszcza takie, na które po raz pierwszy dostaniesz kartkę „Dla Mamy”! – Wiem, to będzie dziwne. – No cóż, posłuchaj, nie chcę zawracać ci głowy, bo na pewno jesteś urobiona po łokcie, ale się zastanawiałam, czy ty i Dave nie mielibyście ochoty wyskoczyć gdzieś razem dziś albo nawet jutro wieczorem. Ja chętnie popilnuję Amy. Brian wyjechał, więc mogłabym do was wpaść i zanocować. – Och… Jess uniosła brew, zastanawiając się, czemu przyjaciółka sprawiała wrażenie tak bardzo zaskoczonej jej propozycją. A może… skrępowanej? Może to jednak nie była zbyt mądra propozycja, bo Emer nigdy nie pomyś​lałaby nawet, żeby zostawić swoją córeczkę z kimś bez żadnego doświadczenia w opiece nad niemowlęciem. Chociaż jaka to filozofia? Amy była prawdziwym aniołkiem, a dzięki licznej rodzinie Briana Jess miała jednak pewne pojęcie, jeśli chodzi o zmienianie pieluszek i tak dalej. W każdym razie Emer wcale nie sprawiała wrażenia uszczęśliwionej podobną perspektywą. – Dziękuję, Jess. To miło z twojej strony, ale naprawdę nie trzeba. Nie mamy ochoty nigdzie wychodzić. – Jesteś pewna? Nie musisz się martwić, na pewno bym sobie z małą poradziła, zresztą… – Wiem, ale chodzi o to… Wolelibyśmy po prostu spędzić spokojny wieczór w domu… bez całego tego zamieszania, sama rozumiesz. – Jasne… W razie czego nie wahaj się prosić. Wiesz przecież, że chętnie wam pomogę, żebyście mieli trochę czasu tylko dla siebie. – Dzięki, Jess. – No więc będziesz jutro w domu? Bo zamierzam zajrzeć do ciebie z prezentem urodzinowym. – O, nie, naprawdę nie powinnaś. Ale tak, będziemy w domu cały dzień, chociaż chyba najlepiej, gdybyś wpadła w okolicach lunchu. – Dobrze. Miejmy nadzieję, że pogoda się utrzyma. Bo teraz jest wprost cudownie, prawda? Na pewno obie z Amy spędzacie całe dnie w ogrodzie. – Owszem, jest bardzo przyjemnie. W przeciwieństwie do Briana i Jess, którzy mieszkali w Boostertown w domku wielkości znaczka pocztowego, Emer i Dave mieli do dyspozycji wielki ogród z mnóstwem miejsca do biegania dla Amy, kiedy zacznie już stawiać pierwsze kroki. Zdaniem Jess była to jedna z największych korzyści

wyprowadzki na wieś. – Miejmy nadzieję, że uda nam się złapać jutro trochę słońca. Wezmę szampana i może nawet zdołam w ciebie wmusić ukradkiem kieliszek w trakcie lunchu, ale to tylko dla uczczenia twoich urodzin. O ile było jej wiadomo, Emer nadal nie tykała alkoholu, uznawszy na długo przed zajściem w ciążę, że przyszłej matce nie wypada się zachowywać jak zwykły pijaczek – co stanowiło skutek uboczny ich profesji (choć niektórzy pewnie uznaliby to za bonus). Zresztą Jess doskonale rozumiała przyjaciółkę. Praca w firmie handlującej alkoholami nieodmiennie wiązała się z udziałem w rozmaitych związanych z alkoholem imprezach, a chociaż Emer dawno zrezygnowała z tej konkretnej branży, Jess wciąż działała jak w… hm, ciągu. Emer zaśmiała się lekko. – Zobaczymy. – Super. W każdym razie przyjemnego wieczoru, widzimy się jutro. Ucałuj ode mnie Amy. – Oczywiście. Do zobaczenia, Jess. Następnego dnia Jess wskoczyła do swojego mercedesa SLK i pojechała do Lakeview. Dotarła na miejsce w okolicach lunchu, zadzwoniwszy jeszcze po drodze do Emer z pytaniem, czy czegoś jej nie przywieźć. – Wielkie dzięki, ale nie trzeba – odparła Emer z lekka nieprzytomnym głosem. Jess doszła do wniosku, że pewnie marudząca Amy nie dała się mamie wyspać. Miejmy nadzieję, że nowa torebka poprawi jej humor, pomyślała. Już nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy minę Emer tuż po otwarciu tego pięknie zapakowanego pudełka. Biedaczka zawsze tak podziwiała niezawodną torbę od Jimmy’ego Choo przyjaciółki, a teraz, kiedy obowiązek utrzymania rodziny Kellermanów spadł wyłącznie na barki Dave’a, pewnie nie miała zbyt wiele do wydania na własne potrzeby. Kolejny dowód, że zasługiwała na coś naprawdę wyjątkowego. – Ojej, Amy dała ci w nocy popalić? – rzuciła Jess współczującym tonem na widok poszarzałej, wymizerowanej twarzy przyjaciółki po dotarciu na miejsce. Właściwie Emer wyglądała jak po jednej z ich wielu imprezowych nocy na mieście. – Nie, skąd, mała w porządku. – Emer zbyła te obawy machnięciem ręki. – Dave musiał wyjść na całe popołudnie, ale prosił, żeby cię pozdrowić. – Och, szkoda, że się z nim minęłam. W każdym razie zanim zapomnę, wszystkiego najlepszego! – Co to takiego? – Emer wyglądała na naprawdę zaskoczoną widokiem wielkiego pudła ze sklepu Brown Thomas. – Nie mów, że to dla mnie! – Oczywiście, że dla ciebie – odparła Jess z uśmiechem. – Jess, ja… – Och, daj spokój, nic nie mów, tylko po prostu otwórz ten cholerny prezent. – No cóż… – Emer rozwiązała miękką czarną wstążkę i powoli odgarnęła warstwy bibuły. Kiedy wreszcie odsłoniła wspaniałą skórzaną torebkę, jej twarz zarumieniła się z radości… a może zakłopotania, tego Jess nie była już w stanie odgadnąć. – Podoba ci się? – zapytała, zaniepokojona, czy nie dokonała złego wyboru. Może torebka jest jednak zbyt ekstrawagancka, może tamta z Fendi byłaby bardziej w stylu Emer? – Kolor pewnie wyda ci się zbyt ryzykowny, ale… – Jest cudowna. Boże, Jess, nie wiem, co powiedzieć… – Nie musisz nic mówić. Wiem, że to trochę niespodziewane, ale po tym wszystkim, co ostatnio przeszłaś, chciałam podarować ci coś ładnego i naprawdę wyjątkowego. – Po prostu nie mogę w to uwierzyć, Jess. Naprawdę mnie zamurowało. Nigdy w życiu nie

spodziewałabym się czegoś takiego… albo że ty mogłabyś… – To chyba oczywiste, że się nie spodziewałaś, wtedy nie byłaby to już niespodzianka, prawda? – Jess ucieszyła się, że prezent wywarł odpowiednie wrażenie, miała też nadzieję, że Emer nie poczuje się niezręcznie, albo co gorsza, nie zaczęła się martwić, że wypadałoby zrewanżować się w podobny sposób. – Posłuchaj, to tylko jednorazowy wyskok, chciałam po prostu uczcić fakt, że zostałaś mamą, no i oczywiście twoje urodziny, ale też to, że przez tyle lat byłaś dla mnie cudowną przyjaciółką, sama rozumiesz. Emer ciągle kręciła głową. – Nie mogę uwierzyć. Przecież to Prada! Boże, Jess, musiała kosztować fortunę. – Naprawdę nic wielkiego. W zeszłym miesiącu dostałam ekstrapremię, więc żaden problem. Prawda wyglądała nie całkiem tak, ale jeśli dzięki temu Emer miała się poczuć lepiej… – Żaden problem? Kurczę, wygląda, że wypisałam się z tej zabawy za wcześnie. Dzięki temu awansowi chyba naprawdę śpisz na pieniądzach. Czy Jess się tylko wydawało, czy w głosie przyjaciółki zabrzmiało coś jakby rozżalenie? Nie, to niemożliwe. Przecież Emer sama zrezygnowała z pracy, żeby przeprowadzić się do Lakeview i skoncentrować na rodzinie, a poza tym lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, jak ciężko Jess pracowała na swój sukces. – No może nie aż tak, ale w przeciwieństwie do ciebie nie mam na kogo ich wydawać, więc… Och, a skoro już o tym mowa… Jess sięgnęła ponownie do torby i wyjęła misia. – A to dla Amy. – Rany, dziękuję. Na pewno jej się spodoba. Chociaż Emer brzmiała zupełnie normalnie, Jess miała wrażenie, że wyczuwa w głosie przyjaciółki jakiś ostry ton. Och, pewnie mi się tylko wydaje, pomyślała. Może po prostu Emer poczuła się zbita z tropu ekstrawaganckim prezentem i nie otrząsnęła się jeszcze z zaskoczenia. – Gdzie Amy? – zapytała Jess. – Leży na tarasie w bujaczku, i miejmy nadzieję, nadal śpi. Wystarczy ci kanapka na lunch? Nie zdążyłam przygotować nic specjalnego. – Kanapka będzie super, ale nie rób sobie kłopotu… wystarczy mi cokolwiek. A może w ogóle wolałabyś, żebym pomogła ci w kuchni, a sama pójdziesz zajrzeć do małej? – Jess nie chciała, żeby przyjaciółka czuła się w obowiązku ją obsługiwać, zwłaszcza że chyba miała za sobą ciężką noc. – Nie, nie trzeba, kanapki mam już gotowe. Może być sam sok pomarańczowy? – Super. Nie wiedzieć czemu atmosfera nie wydawała się odpowiednia na szampana. – Wiesz, mogłaś mi po prostu powiedzieć, żebym spadała, jeśli nie miałaś ochoty na moje towarzystwo – powiedziała do przyjaciółki, kiedy siedziały już przy stoliku na tarasie, z Amy tuż obok, śpiącą spokojnie. – Spadała? – No wiesz, jeśli nie czułaś się na siłach przyjmować gości. Jess nie potrafiła znaleźć żadnego racjonalnego powodu, dla którego panująca atmosfera wydawała się napięta. Nie mogło przecież chodzić o tę torebkę, prawda? Czyżby tak bardzo się pomyliła i wprawiła przyjaciółkę w zakłopotanie, zamiast sprawić jej przyjemność? – Ależ skąd, nic mi nie jest – zaprzeczyła natychmiast Emer takim tonem, że Jess wcale nie poczuła się uspokojona.

– W porządku. W takim razie twoje zdrowie. – Uniosła szklankę z sokiem pomarańczowym. – Wszystkiego najlepszego. – Dzięki, Jess, no i jeszcze raz bardzo ci dziękuję za tę przepiękną torebkę. Naprawdę brak mi słów. – Zasłużyłaś na nią. – Jess się uśmiechnęła. – Co prawda nie mam zielonego pojęcia, do czego będziesz ją nosić, ale… W tym momencie odezwał się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Emer zerwała się na równe nogi. – Kto to? – mruknęła, marszcząc brwi. – Nikogo się nie spodziewam. Chwilę później wróciła w towarzystwie kobiety, którą Jess widziała po raz pierwszy. Nieznajoma trzymała na rękach dziecko na oko nieco starsze od Amy. – Jess, to Grainne, moja sąsiadka. Jess wstała, żeby się przywitać. – Miło poznać. A kim jest ten uroczy młody człowiek? – zaćwierkała, uśmiechając się do trzymanego przez kobietę chłopczyka. – To Ross. Mnie też jest miło – powiedziała Grainne, a potem zwróciła się do Emer. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale wydaje mi się, że w całym tym zamieszaniu wczoraj wieczorem Ross zostawił u was zabawkę. Taki mały czarno-biały pluszak, który w poprzednim wcieleniu był pieskiem, jeśli nie liczyć dwóch odgryzionych łap. – Jasne. Ale nie wydaje mi się, żebym coś takiego widziała – odparła Emer, a na jej policzki wypłynął krwisty rumieniec, który natychmiast zaczął wędrować w dół, ku szyi. Skonsternowana Jess nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Co, na Boga, działo się dzisiaj z Emer? Można by pomyśleć, że wstydziła się przyjaciółki. Co się tu w ogóle wyprawia? No i o co chodziło Grainne z tym „zamieszaniem wczoraj wieczorem”? – Nie przejmuj się. Pewnie zabrało go któreś z pozostałych dzieci. Mogę mieć pretensje wyłącznie do siebie, że, hm, nie uważałam bardziej i tego nie dopilnowałam. Zresztą O’Connorowie wcale nie byli lepsi! Chociaż troszeczkę mam do ciebie żal, Emer, że wmuszałaś w nas alkohol. A może powinnam raczej powiedzieć „wlewałaś nam go do gardeł”? – Przy tych słowach kobieta mrugnęła do Jess. – Ale barbecue było super – rzuciła jeszcze do Emer, która nie wiedziała, gdzie podziać oczy. – Spotkałam dzisiaj Jill Carney, też była w kiepskim stanie, jak ja, żadna z nas nie ma już zdrowia na przesiadywanie do późna w nocy! Och, no a poza tym jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Teraz Jess zrobiło się głupio. Do późna w nocy? Przecież kiedy proponowała, że posiedzi z Amy, Emer powiedziała, że mają ochotę na spokojny wieczór w domu. Jak widać, urządzili wielkiego urodzinowego grilla. Oczywiście to nie była sprawa Jess, ale po co kłamać? – Będę się rozglądać – zapewniała jeszcze Emer, odprowadzając gościa do drzwi, podczas gdy zakłopotana Jess została w ogrodzie i próbowała to jakoś ogarnąć. Emer nie przyjęła propozycji zaopiekowania się Amy i nawet nie wspomniała o imprezie, chociaż wiedziała, że Jess ma akurat wolny wieczór, bo Brian wyjechał. A jakby tego było mało, na dokładkę dzisiaj wyrażała się pogardliwie o zarobkach przyjaciółki. – A więc siedziałaś wczoraj do późna w nocy, co? – powiedziała, kiedy Emer już wróciła. – Aha, wiesz, to był taki zaimprowizowany grill. – Jasne. W takim razie dobrze, że miałaś w domu wystarczająco dużo jedzenia i picia. – Hm… racja. – Czyli jednak ominął was z Dave’em ten spokojny wieczór we dwoje? – Nie. Posłuchaj, Jess, zaprosiłabym cię, ale… Zapadła ciężka cisza, a Jess uświadomiła sobie, że w łączącej je przyjaźni zaszła poważna zmiana. – Wiesz, to była… bardziej impreza dla maluchów, pomyślałam, że nie…

Jess zrobiło się przykro. A więc powinna mieć dziecko, żeby uzyskać prawo wstępu do świata przyjaciółki? – Posłuchaj, po prostu uznałam, że będzie łatwiej, jeśli nie… to znaczy… – Słowa zamarły Emer na ustach, ale tak naprawdę Jess nie potrzebowała słuchać reszty. Coś ścisnęło ją w gardle. Jak widać, Emer uznała, że łatwiej jej będzie wykluczyć Jess z niektórych dziedzin swojego życia i trzymać ją na dystans, a wszystko to dlatego, że Jess nie należała do tego elitarnego klubu, do którego ostatnio dołączyła większość jej znajomych. Klubu mam.

Rozdział 3 Ruth Seymour obróciła się wkoło, przyglądając się uważnie swojemu odbiciu w wielkim lustrze. Cudowna suknia od Christiana Diora, z głębokim dekoltem na plecach, wydawała się wprost idealna na dzisiejszy wieczór. Ruth wyglądała w niej tak, jak na prawdziwą gwiazdę przystało. Jej długie jasne włosy opadały miękkimi falami na plecy, błękitne oczy lśniły, wydatne wargi błyszczały, a materiał sukni opinał ciało w rozmiarze zero niczym druga skóra. Mała czarna nie byłaby odpowiednia na taką okazję, Ruth nie należała do chórku czy tłumku statystek. Ruth Seymur, uwielbiana gwiazda amerykańskiego serialu telewizyjnego Glamazons, lśni na firmamencie Hollywood niczym supernowa. Obróciła się i spojrzała na swoją asystentkę, Chloe, która zawzięcie stukała w klawisze blackberry. – Dobrze wyglądam? – zapytała. I tak znała odpowiedź (bądź co bądź to ona płaciła Chloe pensję), ale mimo wszystko potrzebowała usłyszeć parę słów pochwały. – Och, wyglądasz cudownie, naprawdę! – wykrzyknęła natychmiast Chloe. – Na które buty się zdecydowałaś? Ruth się uśmiechnęła. Jej wybór padł na wyjątkową parę ozdobionych kryształkami sandałków od Manolo Blahnika, które właśnie przysłała jej stylistka. Tysiąc trzysta dolarów, a ona dostała je za darmo tylko dlatego, że była „kimś”. Szczerze mówiąc, wolała Louboutina, ale jak widać, ten projektant nie rozdawał gratisów. No cóż, przecież spokojnie mogła sobie na nie pozwolić, zwłaszcza że agent negocjował teraz dla niej sześciocyfrowe kwoty za każdy odcinek Glamazons. Zresztą kupowała je już wcześniej – i to niejeden raz. – Pewnie te od Manolo – rzuciła nonszalancko. Kiedy wyjęła buty z pokrowca i wsunęła jeden na szczupłą stopę, podchwyciła zazdrosne spojrzenie Chloe. Ciekawe, jak by to było, przejść się w czymś takim ulicami Lakeview? Już widziała te pełne zawiści miny! No, może tak właśnie zrobię, pomyślała, wkładając drugi but. Musi pamiętać, żeby spakować je później do walizki. – Przypomnij mi jutro, żebym je zabrała, dobrze? – zwróciła się do asystentki. – Jasne. Gotowa na szampana? – Chloe otworzyła butelkę Veuve Clicquot z satysfakcjonującym hukiem. Ruth uśmiechnęła się i pomyślała, że to chyba jej najbardziej ulubiony dźwięk. – Kiedy ostatnio byłaś w domu z wizytą? – zapytała Chloe, podając jej kieliszek. Ruth upiła łyk szampana. – Och, sama już nie pamiętam, chyba parę lat temu – odparła beztrosko. – Byłam taka zajęta, a podróż zajmuje jednak trochę czasu. Znowu stanęła przed lustrem, żeby przyjrzeć się swojemu odbiciu. – O której przyjeżdża limuzyna? Chloe rozsądnie uznała tę zmianę tematu za sygnał do zakończenia rozmowy, zerknęła do terminarza i odparła, że samochód ma podjechać o dziewiętnastej. Tak naprawdę Ruth doskonale pamiętała, kiedy była w Irlandii po raz ostatni. Od tamtej pory minęło pięć lat, a ona unikała wizyty w ojczyźnie niczym najgorszej zarazy. Nie dlatego, że nie tęskniła za rodziną, bo tęskniła wprost niewyobrażalnie, choć na szczęście najbliżsi odwiedzili ją w Los Angeles już kilkakrotnie. Problemem byli inni ludzie. Nie chciała być oceniana, bała się litości albo co gorsza, zarzutów, że poniosła klęskę. Odległość jej nie przerażała,

a decyzja o wypadzie do Paryża czy na Riwierę stanowiła dla niej tak naprawdę kwestię chwili – po prostu nigdy nie czuła potrzeby powrotu do Irlandii i sennego, prowincjonalnego miasteczka, w którym się wychowała. W każdym razie do tej pory. Uśmiechnęła się pod nosem. Dzięki Glamazons zdobyła rozgłos, a w takiej sytuacji nietrudno stawić czoło przeszłości. Była na szczycie. Pierwsza część serialu telewizyjnego o fascynującym, wytwornym życiu elit Malibu biła rekordy oglądalności w Stanach, więc jesienią zaczynali zdjęcia do następnej. Krążyły nawet plotki, że ona i jeden z jej serialowych partnerów mają zostać nominowani do nagrody Emmy, no a poza tym trzecia część była już w planach, stawka Ruth zaś poszybowała w górę, potwierdzając tylko jej status prawdziwie hollywoodzkiej gwiazdy. Ostatnie informacje były zresztą powodem do zorganizowania imprezy, w której miała wziąć dzisiaj udział, a jej zostało akurat dość czasu, by wybawić się za wszystkie czasy przed jutrzejszym wylotem do Dublina. Pilot serialu miał zostać wyświetlony również w Irlandii, zaproszono ją więc na wywiad do Late Tonight, najpopularniejszego talk-show w jej ojczystym kraju. Kiedy się o tym dowiedziała, czuła się przeszczęśliwa. To chyba największy zaszczyt, o jakim mogła marzyć, no i prztyczek w nos dla tych w ojczyźnie, którzy wątpili w jej sukces. Prace nad drugą częścią Glamazons rozpoczynały się dopiero jesienią, zamierzała więc spędzić lato z rodzicami w Lakeview i nadrobić stracony czas, napawając się zasłużonym sukcesem. Poza tym chyba zapracowała sobie na kilkumiesięczny urlop. Całe lata ciężko harowała, żeby wspiąć się na szczyt, a teraz – nareszcie! – wszystko zaczynało się układać tak, jak sobie wymarzyła. Już od dzieciństwa wiedziała, że sława jest jej pisana. Zawsze była atrakcyjna, a z czasem nie tylko nie straciła dziewczęcego uroku, ale wręcz olśniewała urodą. Nawet teraz, w wieku trzydziestu lat, nie musiała zawracać sobie głowy botoksem czy innymi zabiegami upiększającymi, w przeciwieństwie do koleżanek z planu. Wiedziała, że ma naprawdę dobre geny. Chociaż zawsze uważała, że jest świetną aktorką, ostatnie pięć lat okazały się dla niej trudne, tak więc teraz była naprawdę podekscytowana, że zaczyna wreszcie zdobywać uznanie. Odkąd w młodości odniosła prawdziwy sukces w irlandzkiej operze mydlanej The Local, wszyscy w ojczyźnie (i ona też) uważali, że przeprowadzka do Hollywood stanowi jedynie kwestię czasu. Jednak kiedy pięć lat temu wylądowała w Los Angeles, spotkała się z chłodnym przyjęciem i na długo utknęła w reklamach kosmetyków, czego właśnie się obawiała, a poza tym odgrywała stereotypowe role miłych, zabawnych Irlandek w filmach, które trafiały od razu na DVD. Zmarszczyła nos z odrazą. Ten okres miała na szczęście za sobą. Wiedziała, że teraz już nic jej nie powstrzyma. Kiedy była gotowa na swój wielki wieczór, zrelaksowana i odprężona, zabrzęczał smartfon Chloe, informując, że limuzyna czeka na dole. Chloe zgarnęła terminarz, etolę Ruth i rozmaite inne przedmioty zabierane „tak na wszelki wypadek”, po czym poprowadziła pracodawczynię do windy. Na zewnątrz otoczył je tłum paparazzich. Rozbłysły oślepiające flesze aparatów, co Ruth wcale nie przeszkadzało, wręcz to uwielbiała – wszyscy ją podziwiali! Rozanielona, z trudem powstrzymała się przed pomachaniem do obiektywów niczym miss Ameryki, chociaż miała wielką ochotę. Zamiast tego zaczęła jednak rozdzielać promienne uśmiechy i uprzejme powitania, zdążyła też odpowiedzieć w przelocie na kilka pytań i przyjąć gratulacje, zanim portier otworzył przed nią wreszcie drzwiczki limuzyny. Hm, pomyślała, może najwyższa pora zastanowić się nad zatrudnieniem ochroniarza? Chwilę rozkoszowała się tą perspektywą. Naprawdę nie potrafiła zrozumieć, dlaczego niektóre gwiazdy narzekają na fotoreporterów – przecież to cudowne! Poza tym jaki jest sens bycia sławnym, skoro

człowiek nie potrafi docenić wynikających z tego korzyści? Umościła się wygodnie na miękkim skórzanym siedzeniu, z Chloe u boku, a potem wykonała kilka telefonów do osób, które już oczekiwały jej na przyjęciu. W pobliżu Beverly Hills Hotel kierowca zapytał, czy ma podjechać pod boczne wejście, żeby uniknąć spotkania z gapiami, a Chloe zaczęła nawet przytakiwać, że to świetny pomysł, ale Ruth natychmiast jej przerwała. – Ależ skąd, proszę podjechać od frontu. Fani czekają całymi godzinami, żeby choć przez chwilę popatrzeć na ulubionych aktorów – powiedziała z uśmiechem. Lepiej, by wszyscy myśleli, że robi to dla publiczności, a nie podbudowuje w ten sposób swoje ego. Nikt nie przepada za zbyt zaabsorbowanymi sobą kobietami, a ona, jako cudzoziemka, rozumiała to chyba lepiej od innych. Zgodnie z jej życzeniem kierowca zajechał przed główne wejście. Popatrzyła przez okno na tłumy czekających na nią ludzi i przypomniawszy sobie ćwiczenia z zajęć jogi, odetchnęła głęboko. Pora na przedstawienie… Wzięła od Chloe lusterko i nałożyła na wargi kolejną warstwę błyszczyka, a następnie spojrzała na asystentkę pytająco. – Idealnie. Wyglądasz absolutnie oszałamiająco – usłyszała to, co chciała usłyszeć. Chloe wyskoczyła z auta, natomiast drzwiczki od strony Ruth otworzył mężczyzna w uniformie. Flesze zaczęły trzaskać, ledwie wysunęła na zewnątrz długą, zgrabną nogę, a potem elegancko wysiadła, zadbawszy o to, by nie błysnąć przed zebranymi bielizną niczym Britney Spears. Ruszyła po czerwonym dywanie powoli, co chwila przystając, by zapozować do zdjęcia czy podziękować wiwatującym fanom, i rozkoszowała się przy tym blaskiem sławy. Zamierzała rozciągnąć ten góra kilkunastometrowy dystans dzielący ją od drzwi hotelu tak długo, jak tylko zdoła. Kątem oka dostrzegła swojego serialowego męża, Troya Valentine’a. Wyglądał naprawdę atrakcyjnie z ciemnymi włosami ułożonymi starannie i olśniewającym bielą uśmiechem na opalonej twarzy. Pewnie to zasługa mieszkania w rezydencji nad oceanem, uznała Ruth i zastanawiała się nawet, czy nie przyszła pora wynieść się z apartamentu w Hollywood Hills. Troy też ją zauważył i skinął głową, dając znak, że dołączy do niej w środku. Posłała mu ciepły uśmiech, ale nie przyspieszyła kroku: zobaczy się z nim później. Na razie lepiej poświęcić całą uwagę ludziom, którzy nie wezmą udziału w imprezie – paparazzim i fanom. W hotelu przyjęcie trwało już w najlepsze, szampan lał się strumieniami. Ruth nie mogła zrobić kroku, żeby nie podszedł do niej ktoś z gratulacjami, naprawdę czuła się królową balu. Bob, producent Glamazons, robił wokół niej dużo szumu, podobnie jak szefowie stacji i reszta pracującej przy serialu ekipy. Całe to zainteresowanie sprawiało, że czuła się wyjątkowo dowcipna, piękna i uwielbiana, choć może to jedynie zasługa szampana. Tak czy inaczej cudownie było mieć Troya Valentine’a u boku przez cały wieczór. Oboje grali w serialu od pierwszego odcinka, ale Troy cieszył się już wtedy sławą, podczas gdy ona była nieznaną aktorką, więc chociaż na ekranie między nimi iskrzyło, tak naprawdę czuła się nieco onieśmielona jego statusem hollywoodzkiego gwiazdora. Teraz jednak i ona przyciągała widzów przed ekrany w roli typowej amerykańskiej dziewczyny, czarującej Mii Reynolds, a Troy, który właśnie nachylił się, żeby szepnąć jej coś do ucha, chyba wreszcie zaczynał to rozumieć. – Wyglądasz fantastycznie, wiesz? – Jego ciepły, aksamitny głos i cudowny zapach wody po goleniu przyprawiły ją o dreszcz. Troy, któremu zwykle towarzyszyły najpiękniejsze kobiety, dzisiaj nie odrywał od niej oczu; uważała,

że jest wyjątkowo przystojny, ale nie zaimponował jej intelektem. Mimo wszystko odrobina flirtu poza obiektywami kamer nie mogła przecież zaszkodzić jej reputacji – oboje byli wolni, no a poza tym brukowce zwyczajnie oszalałyby na ich punkcie. – Dziękuję – odparła, rzucając mu zalotne spojrzenie spod rzęs, a potem uśmiechnęła się i dodała szeptem: – Przepraszam, za chwileczkę wrócę. Idąc w stronę toalet, zerknęła jeszcze przez ramię, by sprawdzić, czy Troy za nią patrzy. Patrzył. Dzięki ci, Boże, że zdecydowałam się na tę suknię, pomyślała i zakołysała lekko biodrami – może przecież dać Troyowi pożywkę dla wyobraźni. W toalecie odświeżyła się i wykorzystała chwilę samotności, żeby pozbierać myśli. Ostatnich kilka dni było naprawdę niewiarygodnych, wprost nie mogła uwierzyć, ile pochlebstw padało tego wieczoru pod jej adresem. Zawsze marzyła o uznaniu ze strony najpotężniejszych ludzi Hollywood i wreszcie się tego doczekała. Poza tym wypiła sporo szampana, więc odrobinę kręciło się jej w głowie, chociaż to pewnie efekt działania i alkoholu, i odurzenia sławą. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że telewizyjny serial osiągnął aż taki sukces, w którym ona – zdaniem hollywoodzkiej prasy – miała niemały udział. Jej agent, Erik, właśnie dopiął na ostatni guzik szczegóły świetnego kontraktu na trzecią część, więc w obecnym stanie rzeczy nie będzie się musiała martwić o pieniądze jeszcze długo. Mogła zapomnieć o irytujących przesłuchaniach, epizodycznych rólkach typowych Irlandek i, co w tym wszystkim najlepsze, o złośliwych uwagach, jakich nie szczędziły media w jej ojczyźnie. Do diabła, jeśli dostanie nominację do Emmy, może się pewnie spodziewać nawet kontraktu reklamowego z L’Oréalem. Teraz nikt w domu nie może jej już zarzucić, że poniosła porażkę, prawda? W pierwszych latach pobytu w Los Angeles musiała znosić ciągłą krytykę irlandzkich tabloidów, wręcz uszczęś​liwionych, że Ruth Seymour nie udało się wybić. Chociaż była pełna wiary we własne możliwości, nie miała złudzeń, że czeka ją dużo ciężkiej pracy i wyrzeczeń, jeśli chciała osiągnąć sukces w fabryce snów, ale szczerze mówiąc, nawet nie przypuszczała, ile zajmie to czasu. Tym trudniej przychodziło jej znosić złośliwości ze strony krajanów, liczyła jednak, że podczas wizyty w ojczyźnie będzie inaczej. Nie mogła się już tej wizyty doczekać, nawet jeśli wcale nie uśmiechał się jej dziesięciogodzinny lot przez Atlantyk, zwłaszcza po takiej ilości szampana. Z drugiej strony, do diabła z tym, pomyślała. Dzisiaj nie musi być rozsądną dziewczyną, a poza tym przecież podczas lotu (pierwszą klasą) będzie mogła spać, ile dusza zapragnie. Doskonale wiedziała, jak kapryśne bywa Hollywood, więc lepiej nacieszyć się fantazją, póki jeszcze trwa. A skoro już mowa o fantazjach… Kiedy wyszła z łazienki, Troy czekał tuż za drzwiami, nonszalancko oparty o ścianę. – Cześć – powiedział uwodzicielskim tonem. – Cześć. – Boże, uwielbiam ten twój akcent. – Westchnął, kręcąc głową. Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale po krótkiej chwili spłynęło na nią objawienie. Do licha, pod wpływem alkoholu często zaczynała mówić z silnym irlandzkim akcentem, chociaż starała się tego unikać. Z drugiej strony, jeśli na Troya coś takiego działało… – Nigdy nie wiadomo – rzuciła z uśmiechem – może w następnej części scenarzyści zaplanują dla ciebie romans z miłą Irlandką. – Miałbym cię zdradzić z jakąś panienką? Nigdy w życiu. Przysunął się bliżej i strzepnął niewidoczny pyłek z jej ramienia. Zadrżała. Chociaż wszyscy krytycy

podkreślali, że w ich serialowym związku aż iskrzy, pomimo że odegrali razem już tyle scen, nigdy wcześniej nawet tak nie pomyślała. Może to wina szampana, a może sposobu, w jaki Troy na nią patrzył, wreszcie zaczynała rozumieć, o czym wszyscy mówili. – Chyba mylisz mnie z Mią – droczyła się. – To nie byłaby zdrada. – Owszem, byłaby – odparł Troy, delikatnie popychając ją w ciemny kąt tuż obok automatów telefonicznych, a kiedy nachylił się i zaczął ją namiętnie całować, wstrzymała oddech. Potem odsunął się i z lekkim uśmiechem powiedział: – Jest przyjemniej, kiedy nie robi się tego przed kamerami, prawda? – Święte słowa – przytaknęła bez tchu, bo Troy znowu się nad nią nachylił. Zresztą miał rację, ten pocałunek w niczym nie przypominał całowania się na planie, kiedy otaczało ich kilkanaście osób z ekipy – to było… to było po prostu niesamowite. Troy delikatnie przesunął dłońmi po jej ciele, lekko musnął piersi, zanim palce prześliznęły się po plecach i sięgnęły rąbka sukni. Rozpalony język penetrował teraz wnętrze jej ust; oszołomiona mieszaniną alkoholu i pożądaniem, przywarła do niego całym ciałem. Nie mogła uwierzyć, że trzyma ją w ramionach Troy Valentine i całuje, naprawdę ją całuje! – Jesteś taka piękna, Ruth. Mówiłem ci już, że miałem ochotę to zrobić, odkąd zobaczyłem cię po raz pierwszy? – Obsypał jej szyję pocałunkami, a potem wargi powędrowały ku piersiom. Ruth wyczuwała, że jest tak samo podniecony jak ona, jego oddech wręcz parzył przez cienki materiał sukni. W takim razie dlaczego, do diabła, czekałeś z tym tak długo? – miała ochotę zapytać. Wciąż nie mogła uwierzyć, jak niesamowity okazał się ten wieczór. Prawdziwie hollywoodzka bajka – lepsza niż cokolwiek, co Ruth mogłaby sobie wymarzyć. Dlatego właśnie nie chciała, by to się skończyło. Troy odsunął się i popatrzył jej w oczy. Czuła, jak jego pierś ciężko unosi się i opada. – Ruth, wynośmy się stąd. Poranne światło wlewało się przez okna. Ruth ostrożnie uchyliła powieki, ale natychmiast poczuła pulsowanie w skroniach. Ostrożnie przekręciła głowę, żeby sprawdzić, czy to, co jak miała nadzieję, było jedynie snem, nie okaże się jednak prawdą. O, cholera… Jej serialowy partner leżał obok niej na plecach i chociaż nadal był niezaprzeczalnie przystojnym mężczyzną, dziki magnetyzm, którym wczoraj emanował, zniknął bez śladu. Co ona nawyrabiała? Troy poruszył się przez sen, a potem zaczął głośno chrapać. Po przebudzeniu pewnie też będzie miał paskudnego kaca. Usiadła powoli i rozejrzała się wokół. Co to, do licha, za miejsce? Próbowała sobie przypomnieć wydarzenia ostatniego wieczoru. Jak przez mgłę pamiętała, że wyszli z przyjęcia oddzielnie, żeby nie budzić podejrzeń. Zdecydowali się jechać do Château Marmont – może to niezbyt dyskretne gniazdko dla gwiazd telewizji, ale żadne z nich nie myślało wtedy trzeźwo. Troy musiał zadzwonić wcześniej do hotelu albo zrobił to ktoś inny, bo z całą pewnością nie meldowała się w recepcji, za to jak przez mgłę przypomniała sobie konsjerża, który powitał ją w drzwiach, a potem zaprowadził do pokoju. Tego pokoju. Jakimś cudem Troy zdołał dotrzeć tu wcześniej, bo czekał już na nią z kolejną butelką szampana. – Fuj – jęknęła; na samą myśl o alkoholu żołądek podszedł jej do gardła. Spuściła wzrok. Na podłodze obok łóżka leżała zmięta jej cudowna srebrna suknia, a warte tysiąc trzysta dolarów (dla niej darmowe) buty poniewierały się w dwóch krańcach pokoju. I co, do cholery, ma teraz zrobić? Nie mogła stąd wyjść we wczorajszych ciuchach, na wypadek gdyby powiadomieni przez kogoś z obsługi paparazzi czekali przed wejściem. Chloe musi przywieźć jej rzeczy. Opadła na poduszkę i przymknęła oczy.

Pamięć podsuwała jej coraz więcej obrazów z poprzedniego wieczoru, chociaż zasnęli pewnie zaledwie parę godzin temu. Reputacja playboya była w przypadku Troya całkowicie zasłużona, a bystry czy nie, z całą pewnością okazał się świetnym fachowcem tam, gdzie się to liczyło. Naprawdę niesamowity, pomyślała nawet, odrobinę zawstydzona. Aż dziw, że nikt nie wezwał ochrony, tak głośno się zachowywali. A może jednak wezwał? Tak czy inaczej oboje z Troyem byli sławni, a personel hotelu pewnie nie takie rzeczy tu widywał, powtarzała sobie, lekko skruszona, ale też dziwnie zadowolona. Coś nie dawało jej jednak spokoju, jakiś drobiazg gdzieś na obrzeżach świadomości. Tylko co to było? W porządku, no więc nie miała w zwyczaju sypiać z aktorami, a już z pewnością nie z facetami takimi jak Troy, ale to była taka nierealna, ekscytująco upojna noc. To wydawało się wręcz… właściwe. W każdym razie przecież nie… Nagle ta sprawa, która nie dawała jej spokoju, stała się porażająco jasna, a przyjemne wspomnienia sprzed zaledwie chwili rozpłynęły się bez śladu. Z trudem chwytała teraz oddech. O Boże… O Boże. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła sprawdzać pozostałości szalonej nocy: ubrania, butelki po szampanie, pościel, jej torebka, jego telefon… i prezerwatywa. Chryste, musieli to przecież robić ze sto razy! Nagle wszystkie szczegóły ostatniego wieczoru wróciły do niej jak w technikolorze: Troy porusza się w niej, ona ze śmiechem oplata go nogami, zupełnie jakby nie mogła się nim nasycić, pęka prezerwatywa, zamierają na chwilę, a potem robią swoje dalej… O mój Boże… Poczuła gorycz żółci podpływającej jej do gardła. Wpadła biegiem do łazienki i popatrzyła z przerażeniem na swoje odbicie w lustrze. Świetlista bogini z poprzedniego wieczoru zniknęła. Twarz znaczyły ślady rozmazanego tuszu, matowe włosy były paskudnie rozczochrane, a na skórze dało się wyczuć lepką warstewkę potu. Oparła się ciężko o marmurowy blat, odkręciła wodę i ochlapała twarz, cały czas powtarzając w myślach jak mantrę: To niemożliwe… To się nie dzieje… To się nie stanie. Nie teraz, nie po ostatniej nocy, nie z nim. Nie, kiedy wszystko zaczyna się wreszcie układać, kiedy życie staje się wreszcie takie, jak sobie wymarzyła, kiedy jej marzenia mogą się ziścić. Z trudem zdusiła szloch. Musi się stąd wydostać, jak najszybciej. Cichutko wśliznęła się z powrotem do pokoju i włożyła jeden z tych luksusowych białych płaszczy kąpielowych frotté, stanowiących wyposażenie hotelowego apartamentu. Troy ciągle spał, więc żeby go nie zbudzić, wyjęła z torebki komórkę i wyszła na balkon. Chloe odebrała po pierwszym sygnale. – Tu Ruth. Musisz mi przywieźć do Château Marmont jakieś ciuchy. Jak najszybciej, bardzo cię proszę. – Wszystko w porządku? Martwiłam się o ciebie. – Chloe nie kryła niepokoju. – Po przyjęciu w ogóle się nie odzywałaś, no a poza tym masz dzisiaj lot, więc… Ruth spojrzała na zegarek, z trudem powstrzymując łzy. Za kilka godzin powinna się znaleźć w samolocie do Dublina. Cholera, cholera, cholera. – Wiem. Pospiesz się, dobrze? – Jasne, ale co ty, u diabła, robisz w Château Marmont? Ruth przygryzła wargę. – Po prostu się z kimś… spotkałam. – Och. Znam go? – Droczyła się Chloe, ale z jakiegoś powodu jej figlarny ton sprawił, że Ruth poczuła się odrobinę lepiej, zupełnie jakby prawdziwe gwiazdy Hollywood bez przerwy pakowały się w tego rodzaju tarapaty. – No… to Troy Valentine – wyznała i aż się skrzywiła, chociaż jednocześnie poczuła chyba też coś w rodzaju… dumy. Jak się tego można było spodziewać, jej słowa zrobiły na Chloe wrażenie. – Troy Valentine? Super! Wygląda na to, że masz za sobą cudowną noc.

Ruth zmusiła się do uśmiechu. To byłaby cudowna noc, gdyby nie… – Aha, ale teraz posłuchaj, naprawdę muszę zbierać się stąd jak najszybciej, jeśli chcę zdążyć na samolot, więc gdybyś mogła… – Oczywiście, zaraz u ciebie będę. Nie martw się, wszystko masz już spakowane, bez problemu zdążymy na lotnisko. Nie zapomnij zabrać tych szpilek od Manolo. Ruth przełknęła łzy. Nagle uświadomiła sobie, że wolałaby więcej tych butów nie oglądać. – Chloe, i ostatnia sprawa… potrzebuję czegoś jeszcze. – Jasne, o co chodzi? Co mogę dla ciebie zrobić? Ruth się zawahała. Chyba mogła ufać Chloe, prawda? Na pewno. Ostatecznie to Los Angeles, a bywała w świecie asystentka pewnie nawet okiem nie mrugnie. Zresztą tak czy inaczej nie miała wyboru – sama nie mogłaby tego załatwić, ani tutaj, ani w Irlandii. – Musisz coś kupić i włożyć mi do walizki, zanim tu do mnie przyjedziesz – powiedziała drżącym głosem. – To coś bardzo osobistego. – Oczywiście. Czego potrzebujesz? – Ale to musi zostać między nami, jasne? – To się rozumie. No więc o co chodzi? Ruth przełknęła ślinę i zamknęła oczy. – Pigułkę „dzień po”.

Rozdział 4 Pierwsza noc w Lakeview upłynęła Ninie na wierceniu się w łóżku i rozmyślaniu. Zdawała sobie sprawę, że długa podróż i panujący na wsi spokój powinny ją bez problemu uśpić, ale i tak nie zmrużyła oka, wpatrując się w sufit. Tyle spraw nie dawało jej spokoju: po pierwsze, zerwanie ze Steve’em. Jeszcze miesiąc temu była szczęśliwa jak nigdy w życiu i nawet nie przeczuwała, co ją czeka. Zresztą nie miała powodów, by podejrzewać, że coś jest nie w porządku. Jak mogłam być taka głupia? – zastanawiała się teraz z goryczą. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo kochała Steve’a czy jak mocno poczuła się zraniona, wiedziała, że postąpiła słusznie, podejmując decyzję o zakończeniu związku. Ale jakby rozstanie nie było już samo w sobie wystarczająco okropne, pracowali w tej samej firmie, a ona wiedziała, że nie zniesie widoku jego twarzy każdego dnia – zwłaszcza teraz – i właśnie dlatego zdecydowała się spakować całe swoje życie w Galway i wrócić na wschód. Teraz nie miała więc już faceta ani pracy, za to całą furę innych problemów. Przekręciła się na bok, bardziej niż kiedykolwiek żałując, że nie może porozmawiać z matką. Cathy wróciłaby natychmiast, gdyby tylko wiedziała, jak bardzo córka jej potrzebuje, Nina nie miała wątpliwości, ale to miała być podróż życia jej i Tony’ego, więc nie chciała tego psuć. Matka poświęciła dla niej dość przez tyle lat, wychowując ją samotnie, dopóki nie poznała i pokochała Tony’ego, kiedy Nina była już nastolatką. Okazał się cudownym, łagodnym człowiekiem, prawdziwą opoką dla Cathy – właściwie to dla nich obu. Westchnęła, rozmyślając, jak bardzo inny jest jej ojciec, Patrick. Dziwne, że sądziła, iż mógłby się zmienić: dla takiego prowincjusza jak on zmiany były przecież istnym przekleństwem. Nie miała pojęcia, czy ojciec wyjeżdżał kiedykolwiek z kraju, nie mówiąc już o Lakeview, chociaż musiał przecież jakoś zdobywać te wszystkie części potrzebne mu do naprawy telewizorów czy innych rzeczy. Nie, jeśli nie liczyć genów, nic ich nie łączyło. Jak długo zdoła z nim wytrzymać? Tyle czasu, żeby jakoś się pozbierać, pomyślała. Taki miała przecież plan. Na razie musi się przynajmniej choć trochę przespać. Zdecydowała się na stary jak świat sposób na bezsenność – liczenie owiec; już prawie zapadała w drzemkę, kiedy usłyszała głośne chrapanie z drugiego krańca korytarza. Typowe dla niego, pomyślała; kiedy już ojciec postanowił zaangażować się w coś, co akurat robiła, zawsze włączał się akurat wtedy, gdy sobie tego nie życzyła. Mimo wszystko zdołała jednak zasnąć. Dopiero kilka godzin później zbudziło ją pukanie ojca do drzwi i usłyszała, że najwyższa pora wstawać. Zerknęła na budzik przy łóżku. Oczywiście Patrick musiał ją obudzić o tej samej godzinie, o której sam zerwał się z łóżka, prawda? Była siódma rano, a ona nie miała ochoty na kolejny milczący posiłek w towarzystwie ojca, zdecydowała się więc narzucić codzienne ciuchy i wybrać do centrum na kawę. Ojciec zawsze wolał herbatę, więc nie miał w domu nawet słoika kawy rozpuszczalnej, już nie mówiąc o kafetierce. Zeszła na dół. Patrick kręcił się po kuchni, zajęty przygotowywaniem swojego tradycyjnego śniadania. – Cześć, tato – rzuciła, jeszcze zaspana.