caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 147 179
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań682 267

Masterton Graham - Kostnica

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :415.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Masterton Graham - Kostnica.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 56 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 69 stron)

Jeden Staruszek wszedł do mojego biura i zamkn ł za sob drzwi. Miał na sobie pogniecion lnian marynark i zielon much , a w dłoniach, naznaczonych plamami w trobowymi, trzymał panam zbr zowiał na piecze wskutek lat sp dzonych w sło cu kalifornijskim. Z jednej strony jego twarzy dostrzegałem k pki białego zarostu, domy liłem si , wi c, e goli si z trudem. Odezwał si tonem prawie przepraszaj cym: — Chodzi o mój dom. On oddycha. U miechn łem si i powiedziałem: — Niech pan usi dzie. Przysiadł na brzegu krzesła z chromu i plastyku i oblizał wargi. Miał sympatyczn , zaaferowan twarz, jak chciałoby si widzie u własnego dziadka. Nale ał do tych staruszków, z którymi ch tnie grywa si w szachy podczas leniwych jesiennych popołudni, siedz c na balkoniku nad pla . — Nie musisz mi wierzy , je eli nie chcesz, młodzie cze. Byłem ju tutaj wcze niej i mówiłem to samo — nalegał. Przerzuciłem list umówionych wizyt, le c na biurku. — Faktycznie. To pan dzwonił w zeszłym tygodniu? — I tydzie przedtem. — I powiedział pan dy urnej, e pana dom... Zawahałem si i spojrzałem na niego, a on na mnie. Nie doko czył mojego zdania pewnie, dlatego, e chciał usłysze to z moich ust. Obdarzyłem go biurokratycznym u miechem przez zasznurowane wargi. Powiedział swoim łagodnym, dr cym głosem: — Przeniosłem si do tego domu z mieszkania mojej siostry, na górce. Sprzedałem troch rzeczy i kupiłem go za gotówk . Był do tani, a ja zawsze chciałem mieszka w okolicach Mission Street. No, ale teraz... Spu cił oczy i bawił si rondem kapelusza. Wzi łem długopis. — Czy mog prosi o pana nazwisko? — Seymour Wallis. Jestem emerytowanym in ynierem. Głównie budowałem mosty. — A pana adres? — Tysi c pi set pi dziesi t jeden Pilarcitos Street. — Okay. I ma pan kłopoty z hałasem? Znowu podniósł oczy. Były koloru wyblakłych bławatków, zasuszonych mi dzy stronicami ksi ki. — Nie z hałasem. Chodzi o oddychanie. Rozsiadłem si w moim obrotowym fotelu odbitym sztuczn czarn skór i postukałem si długopisem w z by. Byłem przyzwyczajony do dziwacznych skarg, które trafiaj do wydziału sanitarno- epidemiologicznego Nachodziła nas regularnie kobieta, która twierdziła, e dziesi tki aligatorów, spuszczonych w latach sze dziesi tych przez dzieciaki do klozetów, przedostały si kanałami pod jej mieszkanie na skrzy owaniu ulic Howarda i Czwartej, i usiłowały wej przez sedes, aby j zje . Był te pewien stukni ty młodzian, który uwa ał, e z jego termy wydobywa si niebezpieczne promieniowanie. Có , szajbusy czy nie, płacono mi za to, abym był dla nich miły i cierpliwie wysłuchiwał tego, co chc mi powiedzie , oraz starał si ich przekona , e San Francisco nie roi si od aligatorów i nie ukrywa si w tym mie cie zielonego kryptonitu. — A mo e pan si myli? — powiedziałem. — Mo e to swój własny oddech pan słyszy. Staruszek z lekka wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzie , e istotnie, to jest mo liwe, ale raczej nieprawdopodobne. — Czy nie brał pan pod uwag przeci gów w kominie? — zasugerowałem. — Czasami powietrze w druje w dół starym przewodem kominowym i ci gnie przez szpary mi dzy cegłami, tam gdzie s zamurowane kominki. Potrz sn ł przecz co głow . — No, je eli nie jest to pana własny oddech i nie jest to ci g powietrza w kominie, to mo e pan spróbuje podpowiedzie mi, co to mo e by ? Staruszek kaszln ł i wyj ł czyst , cho postrz pion chusteczk , któr przytkn ł do ust. — Uwa am, e to oddychanie — powiedział. — My l , e w cianach jest uwi zione jakie zwierz . — Słyszy pan drapanie? Tupot łap? Tego typu rzeczy? Znowu potrz sn ł głow . — Tylko oddech? Kiwn ł przytakuj co. Czekałem, e powie co wi cej, ale najwyra niej sko czył. Wstałem i przeszedłem do okna, które wychodziło na s siedni blok. Podczas ładnej pogody mo na było st d popatrze na stewardesy, które po godzinach pracy opalały si w ogródku na dachu, ubrane w bikini. My lałem wówczas, e linie lotnicze United istotnie bij wszystkie inne na głow . Ale dzisiaj mogłem przygl da si jedynie

podstarzałemu meksyka skiemu ogrodnikowi, który przesadzał pelargonie. — Gdyby tam rzeczywi cie było uwi zione jakie zwierz , to pozbawione jedzenia i wody yłoby tylko przez pewien czas. A je li nie jest uwi zione, to słyszałby pan, jak biega — powiedziałem. Seymour Wallis, in ynier, wlepił wzrok w swój kapelusz. Zacz łem sobie u wiadamia , e staruszek nie jest szajbni ty, wygl da jak zwyczajny, praktyczny facet i ta wyprawa do wydziału sanitarno-epidemio-logicznego wskutek pozacielesnego sapania musiała kosztowa go du o przemy le . Nie chciał wyj na głupka. Ale kto by tego chciał? Powiedział cicho, lecz stanowczo: — Brzmi to jak oddech zwierz cia. Wiem, e trudno w to uwierzy , ale słysz te d wi ki ju od trzech miesi cy, prawie odk d tam mieszkam, i s bardzo wyra ne. Odwróciłem si od okna. — Jakie nieprzyjemne zapachy? Znaki? Chodzi mi o to, czy nie natrafia pan na odchody zwierz ce, na przykład w szafie, lub na inne lady? — Dom oddycha. To wszystko. Dyszy jak wilczur w upale. Ech, ech, ech cał noc, a czasami i we dnie. Wróciłem do biurka i usadowiłem si na powrót w fotelu. Seymour Wallis spogl dał na mnie w oczekiwaniu, e wyci gn jaki magiczny rodek zaradczy z lewej dolnej szuflady. Byłem upowa niony do t pienia szczurów, karaluchów, mrówek, os, wszy, pcheł i pluskiew, ale moja licencja nie obejmowała oddychania. — Prosz pana — powiedziałem mo liwie jak najmilej — czy jest pan przekonany, e przyszedł do wła ciwego wydziału? Kaszln ł. — A czy mógłby pan mi co innego doradzi ? Mówi c szczerze, zaczynałem zastanawia si , czy nie odesła go do psychiatry, ale trudno jest powiedzie sympatycznemu starszemu panu, e prawdopodobnie dostaje szmergla. A je eli tam co rzeczywi cie dyszało? Spojrzałem na przeciwległ cian i na widniej c na niej współczesn czerwono-zielon reprodukcj . Kiedy , zanim odnowiono nam biura, na cianie miałem tylko obszarpany plakat, który przestrzegał przed dotykaniem jedzenia nie mytymi r koma, ale teraz wydział był urz dzony z wi kszym smakiem. Mówiono nawet o tym, by nazwa nas „departamentem konserwacji otoczenia". — Je li nie ma adnych brudów ani widocznych oznak tego, co mo e stanowi ródło oddychania, to niezupełnie rozumiem, dlaczego pan jest zaniepokojony. Prawdopodobnie to tylko nietypowe zjawisko spowodowane konstrukcj pa skiego domu — powiedziałem. Seymour Wallis słuchał tego z min , która wyra ała mniej wi cej nast puj c opini : jeste pan biurokrat , musisz pan recytowa te wszystkie pociechy, ale ja nie wierz w ani jedno pana słowo. Kiedy sko czyłem, oparł si ci ko o tył plastykowego krzesła i kiwał przez pewien czas głow , rozmy laj c. — Je eli mogliby my co innego dla pana zrobi — kontynuowałem — gdyby potrzebował pan dezynsekcji albo odszczurzania... to prosimy bardzo. Obdarzył mnie przenikliwym, pozbawionym zachwytu spojrzeniem. — Powiem panu prawd — odezwał si chrapliwie. — A prawda jest taka, e ja si boj . Jest w tym oddychaniu co takiego, e cholernie si boj . Przyszedłem tutaj dlatego, e nie wiem, gdzie mam si zwróci . Mój lekarz twierdzi, e mam słuch w porz dku. Architekt twierdzi, e mój dom jest w porz dku, a psychiatra twierdzi, e nie dostrzega u mnie oznak gwałtownego starzenia. Wszyscy mnie uspokajaj , a ja to ci gle słysz i wci si boj . — Panie Wallis — powiedziałem — ja nie mog niczego zrobi . Nie znam si na oddychaniu. — Mógłby pan przyj posłucha . — Jak oddycha? — Có , nie musi pan. Rozło yłem r ce w ge cie współczucia. — Nie o to chodzi, e nie chc . Po prostu musz załatwi bardziej nagl ce sprawy zwi zane ze stanem sanitarnym miasta. Mamy zapchany ciek na Folsom i, naturalnie, s siedzi s bardziej zainteresowani własnym oddychaniem ni czyim . Przykro mi, panie Wallis, ale nie mog nic dla pana zrobi . Potarł zm czonym gestem czoło i wstał. — Dobrze — powiedział głosem zwyci onego. — Rozumiem, e ma pan wa niejsze sprawy. Obszedłem biurko i otworzyłem mu drzwi. Wło ył swoj star panam i chwil stał, jakby chciał jeszcze co powiedzie i szukał słów. — Je eli zauwa y pan co wi cej, jakie odgłosy biegania lub lady odchodów...

Skin ł głow . — Wiem, odezw si do pana. Ale problem polega na tym, e wszyscy si specjalizuj . Pan czy ci cieki, wi c nie mo e pan posłucha czego tak dziwnego jak oddychaj cy dom. — Przykro mi. Wyci gn ł r k i złapał mnie za przegub. Jego ko cista dło była nadzwyczaj silna i przez chwil wydawało mi si , e nagle cisn ły mnie szpony orła. — Niech panu przestanie by przykro i niech pan zrobi co konkretnego — powiedział. Podszedł tak blisko, e widziałem siatk czerwonych yłek na białkach jego przymglonych oczu. — Niech pan przyjdzie, gdy sko czy pan prac , i posłucha chocia przez pi minut. Mam nieco szkockiej whisky, któr mi przywiózł bratanek z Europy. Mogliby my si napi , a pan w tym czasie posłuchałby. — Panie Wallis... Pu cił mój przegub, westchn ł i poprawił kapelusz. — Musi mi pan wybaczy — powiedział beznami tnie. — Chyba wpłyn ło to le na moje nerwy. — Nie szkodzi — powiedziałem. — Prosz pana, je li uda mi si znale kilka wolnych chwil po pracy, przyjd . Nie przyrzekam i prosz si nie martwi , je li si nie zjawi . Mam spotkanie tego wieczoru, wi c mog przyj raczej pó no. Ale postaram si . — Dobrze — odparł, nie patrz c na mnie. Nie lubił traci panowania nad emocjami i starał si teraz je uporz dkowa niby rozplatane motki wełny. Po chwili dodał: — Wie pan, mo e to park. To mo e mie zwi zek z parkiem. — Z parkiem? — zapytałem wprost. Zmarszczył brwi, jakby wyrwało mi si co zupełnie niestosownego. — Dzi kuj za po wi cenie mi czasu, młody człowieku. Odszedł długim, błyszcz cym korytarzem. Stałem w swoich otwartych drzwiach, patrz c na niego. I nagle w chłodnym klimatyzowanym powietrzu zacz łem dygota . Tak jak to zwykle bywało, spotkanie wieczorne zdominował Ben Pultik z wydziału zajmuj cego si wywózk mieci. Pultik był niewysokim m czyzn o szerokich barach. Miał wygl d małej szafki odzianej w marynark . Pracował „w mieciach" od czasu strajku generalnego w tysi c dziewi set trzydziestym czwartym roku i uwa ał ich wywózk oraz likwidacj za jedno z najwy szych zada ludzko ci, i w pewnym sensie miał racj , ale niezupełnie. Siedzieli my wokół stołu konferencyjnego, palili my za du o i pili my st chł kaw ze styropianowych kubków. Na zewn trz niebo zaci gały purpurowe i bladozłote zasłony chmur, a wie e i piramidy San Francisco pochłaniała brokatowa noc Pacyfiku. Pultik skar ył si , e wła ciciele restauracji prowadz cych kuchnie ró nych narodów nie pakuj odpadków w czarne foliowe torby i z tego powodu jego załogi brudziły kombinezony resztkami egzotycznych potraw. — Niektórzy moi ludzie s ydami — mówił, przypalaj c po raz który peta. — Ostatnia rzecz, na któr maj ochot , to zapaskudzenie si niekoszernym arciem. Morton Meredith, szef tego wydziału, siedział w swoim krze le, na honorowym miejscu, a na jego ustach widniał blady, drgaj cy u mieszek. Zasłonił dłoni ziewni cie. Jedynym powodem tych spotka było zarz dzenie o stymulacji wewn trzzałogowej wydane przez urz d miejski, ale my l, e Ben Pultik mógłby by stymuluj cym rozmówc , równała si zamówieniu moules farcies u MacDonalda. Tego nie było w menu. Wreszcie o dziewi tej, po nu cym sprawozdaniu zaprezentowanym przez eksterminatorów, opu cili my budynek i wyszli my w ciepł noc. Da Machin, młody facet przypominaj cy tyk od grochu, który pracował w laboratorium bada zdrowotno ci, przepchn ł si w moim kierunku i klepn ł mnie w plecy. — Napijesz si ? — zapytał. — Po takim spotkaniu gardło jest jak bezmiar pustynny. — Ch tnie — odpowiedziałem. — Mog tylko zabija czas. — Czas i pchły — przypomniał mi. Dokładnie nie wiem, czemu lubiłem Dana Machina. Był ode mnie dwa lub trzy lata młodszy, nosił włosy obci te na je a, niby pole pszenicy w Kansas, i niemodne okulary, które zawsze sprawiały wra enie, jakby miały mu zaraz zlecie z zadartego nosa. Chodził w lu nych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach, miał wiecznie przydeptane buty, ale jego dziwaczne i pokr tne poczucie humoru bawiło mnie. Miał blad twarz od nadmiernego przesiadywania w zamkni tych pomieszczeniach, ale nie le grał w tenisa i znał tyle faktów i liczb z przeszło ci, ile wydawcy „Ripleya". Mo e Da Machin przypominał mi moje bezpieczne podmiejskie dzieci stwo w Westchesterze, gdzie na domach wisiały latarnie jak na doro kach, wszystkie panie domu miały lakierowane włosy blond i woziły dzieci buickami combi, a jesieni zapach palonych li ci był wst pem do sezonu jazdy na wrotkach i do zabaw w duchy. Od tamtego czasu wiele mi si przydarzyło, na czele z paskudnym rozwodem i gwałtown , ale absurdaln przygod miłosn , i dobrze było wiedzie , e tamta Ameryka istnieje jeszcze.

Przeszli my z Danem ulic i ruszyli my w gór w skim chodnikiem Gold Street do „Assay Office", ulubionego baru Dana. Było to pomieszczenie o wysokim sklepieniu ze staromodn galeri i drewnianomosi nymi meblami dawnego San Francisco. Znale li my sobie stolik przy cianie i Da zamówił nam dwa piwa Coors. — Zamierzałem pój dzi wieczór na Pilarcitos — powiedziałem mu, zapalaj c papierosa. — Zabawa czy interesy? Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem pewien. To ani jedno, ani drugie. — Brzmi tajemniczo. — Wła nie. Przyszedł dzi do mnie do biura starszy facet i oznajmił, e ma dysz cy dom. — Dysz cy? — Podobno. Dyszy jak Lassie. Facet chciał wiedzie , czy dałoby si co z tym zrobi . Przyniesiono piwa i Da poci gn ł par gł bokich łyków. Zostały mu białe w sy z piany, w których całkiem mu było do twarzy. — To nie jest przeci g w kominie — powiedziałem mu. — Ani jakie zwierz uwi zione w szczelinie ciany. Tak naprawd jest to autentyczny przypadek nie wyja nionej respiracji. Miało to zabrzmie dowcipnie, ale Da potraktował t informacj powa nie. — Czy mówił co jeszcze? Czy powiedział, kiedy to si zdarza? W jakich porach dnia? Postawiłem szklank . — Mówił, e trwa to ci gle. Mieszka tam dopiero od kilku miesi cy, a to dzieje si , odk d si wprowadził. Jest naprawd wystraszony. Chyba staruszek przypuszcza, e to jaki duch. — Mo e i tak — powiedział Da . — Jasne. A wła nie Benowi Pultikowi znudziły si miecie. — Ale ja mówi serio — nalegał Da . — Podobno zdarzały si takie przypadki, e ludzie słyszeli głosy czy co podobnego. W pewnych warunkach d wi ki, które niegdy brzmiały w danym pokoju, mo na ponownie usłysze . Niektórzy twierdz , e słyszeli rozmowy, które mogły si odby sto lat wcze niej. — Gdzie ty si tego wszystkiego dowiedziałe ? Da poci gn ł swój male ki nos, jakby chciał go zmusi do wydłu enia, i dałbym głow , e zarumienił si . — Mówi c szczerze — powiedział za enowany — to zawsze interesowały mnie działania sił nadprzyrodzonych. Powiedzmy, e to rodzinne hobby. — Ty? Taki zakuty naukowiec? — Nie przesadzaj — powiedział Da — to nie jest tak zwariowane, jak mo e si wydawa . Takie sprawy z duchami zdarzały si . Moja ciotka zawsze twierdziła, e duch Buffalo Billa Cody przychodził do niej po nocach, siadywał przy jej łó ku i opowiadał historie o dawnym Dzikim Zachodzie. — Buffalo Bili? Dan zrobił min pełn dezaprobaty. — Tak mówiła. Mo e nie powinienem był jej wierzy . Oparłem si plecami o krzesło. Z baru dobiegał sympatyczny szmer rozgadanych głosów, a obsługa roznosiła sma on kur i pieczone eberka. Przypomniałem sobie, e nie jadłem nic od niadania. — My lisz, e powinienem tam pój ? — zapytałem Dana, gapi c si na dziewczyn w obcisłej koszulce z nadrukiem „Oldsmobile Rocket" na piersiach. — Ujmijmy to w ten sposób. J a bym poszedł. A mo e powinni my i tam razem. Z rado ci posłuchałbym domu, który oddycha. — Z rado ci , co? Okay, je li zapłacisz połow za taksówk , pojedziemy. Ale nie my l sobie, e ci tego faceta zagwarantuj . Jest bardzo stary i mo liwe, e ma po prostu halucynacje. — Halucynacja to oszukiwanie wzroku. — Zaczynam my le , e ta dziewczyna w koszulce to tak e halucynacja. Dan obrócił si , a dziewczyna wyłowiła go oczyma. Zaczerwienił si jak burak. — Zawsze to robisz — oskar ył mnie poirytowany. — Oni tu pewnie my l , e jestem jakim maniakiem seksualnym. Doko czyli my piwo, po czym złapali my taksówk i pojechali my na Pilarcitos Street. Była to jedna z tych krótkich uliczek na zboczu, gdzie parkuje si samochód, aby pój do japo skiej restauracji na głównym ci gu. A potem, gdy si wraca opchanym do mdło ci tempur i sake, nie mo na tej uliczki odnale . Domy tu były stare i ciche, ozdobione wie yczkami, podcieniami i cienistymi werandami. Bior c pod uwag fakt, e Mission Street była zaledwie kilka jardów dalej, tutejsze domy zdawały

si dziwnie ponure i nie odpowiadaj ce czasowi. Dan i ja stan li my przed domem z numerem tysi c pi set pi dziesi t jeden. Czuj c ciepły wieczorny powiew, patrzyli my na gotyck wie i rze biony balkon, i na szaraw farb , która schodziła płatami jak łuski ze zdechłej ryby. — Chyba nie wierzysz, e taki dom mógłby oddycha ? — zapytał Dan, poci gaj c nosem. — Nie wierz , e w ogóle dom mo e oddycha . Ale czuj , e wła ciciel powinien sprawdzi kanalizacj . — Na lito bosk , przesta — j kn ł Dan. — Nie mów o pracy po godzinach słu bowych. Czy my lisz, e na przyj ciach szukam wszy we włosach go ci? — Nie byłbym zdziwiony. Mieli my przed sob star elazn bram i pi pochylonych schodków prowadz cych na werand . Popchn łem bram ; była tak przerdzewiała, e zawyła jak zdychaj cy pies. Weszli my na schodki i szukali my dzwonka na ton cej w mroku werandzie. Wszystkie okna parterowe wychodz ce na ulic miały zaci gni te i zamkni te okiennice, wi c wydawało nam si , e gwizdanie czy wołanie jest bezsensowne. U stóp wzgórza przemkn ł samochód policyjny z wł czon syren . Obok po ulicy szła roze miana dziewczyna z dwoma chłopcami. To wszystko działo si w zasi gu wzroku i słuchu, ale tu, przy wej ciu do domu, istniała tylko cienista cisza i uczucie, e obok nas przepływaj zagubione lata, wyciekaj ce ze skrzynki na listy i spod ozdobnych wej ciowych drzwi — zupełnie jak piasek sypi cy si z wiaderka. — Tu jest kołatka — powiedział Dan. — Mo e by zastuka kilka razy? Spozierałem w ciemno . — Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego. — Jezu — powiedział Da . — Nawet na widok kołatki mam ciarki. Podszedłem i przyjrzałem si jej. Była ogromna, czarna ze staro ci i zniszczenia. Zrobiono j w kształcie łba dziwacznego, parskaj cego stworzenia, które przypominało skrzy owanie wilka z demonem. Nie wygl dała zach caj co. Kto , kto wieszał co takiego na swoich drzwiach wej ciowych, nie mógł by w zupełno ci normalny, chyba e mu sprawiały przyjemno mary nocne. Pod kołatk widniał wygrawerowany jeden wyraz: „Wró ". Da si wahał, wi c chwyciłem za kołatk i uderzyłem ni dwa lub trzy razy. D wi k rozszedł si głuchym echem po domu i czekali my cierpliwie na odpowied Seymoura Wallisa. — Co ci to przypomina? To co na kołatce? — zapytał Da . — Bo ja wiem... Chyba maszkarona. — Mnie to si wydaje podobne do jakiego przekl tego wilkołaka. Si gn łem do kieszeni po papierosy. — Ogl dałe za du o starych horrorów — stwierdziłem. Miałem zamiar znowu zastuka kołatk , ale usłyszałem, e kto człapał w nasz stron z wn trza domu. Po odci gni ciu górnej i dolnej zasuwy drzwi otworzyły si niepewnie i zatrzymały na ła cuchu. Ujrzałem za nimi blad twarz Seymoura Wallisa. Patrzył z tak ostro no ci , jakby spodziewał si bandytów albo mormonów. — Pan Wallis? — zapytałem. — Przyszli my posłucha oddychania. — Ach, to pan — powiedział z wyra n ulg . — Prosz chwileczk poczeka , zaraz otworz . Wysun ł ła cuch. Drzwi, dr c, otworzyły si szerzej. Seymour Wallis był ubrany w buraczkowy szlafrok, na nogach miał kapcie. Spod szlafroka było wida jego włochate i chude nogi. — Mam nadziej , e nie przyszli my w niedogodnej chwili — powiedział Da . — Nie, nie. Prosz wej . Zamierzałem tylko wzi k piel. — Podoba mi si pana kołatka. Ale jest taka troch odstraszaj ca, nie s dzi pan? Seymour Wallis obdarzył mnie niepewnym u miechem. — Chyba tak. Gdy kupowałem ten dom, ju tu była. Nie wiem, co przedstawia. Moja siostra uwa a, e diabła, ale ja nie jestem taki pewny. A dlaczego umieszczono na niej słowo „wró ", nie dowiem si nigdy. Znale li my si w wysokim, zat chłym przedpokoju, wyło onym wytartym br zowym chodnikiem. Na cianach wisiały tuziny po ółkłych reprodukcji, grafik i listów. Niektóre ramki były puste, inne pop kane. Wi kszo obrazków przedstawiała widoki Mount Taylor i Cabezon Peak w odcieniach sepii. Były tam tak e nieczytelne, rudo poplamione mapy oraz wykazy jakich cyfr wypisane ko lawym i wyblakłym pismem. Zatrzymali my si przy pierwszym słupku balustrady schodów. Był wyrze biony w ciemnym mahoniu. Na jego szczycie stał na tylnych łapach nied wied z br zu. Zamiast pyska miał twarz kobiety. Same schody, wysokie i w skie, wznosiły si ku ciemno ciom panuj cym na pi trze. Wygl dały jak schody ruchome skierowane w najciemniejsze zak tki nocy. — Lepiej chod cie t dy — powiedział Seymour Wallis, prowadz c nas w kierunku drzwi znajduj cych si na ko cu korytarza. Nad nimi wisiała zniszczona głowa jelenia z zakurzonymi rogami. Tkwiło w niej tylko jedno oko.

Da powiedział: — Prosz przodem — i nie byłem pewny, czy artuje, czy nie. Ten dom naprawd mógł nap dzi stracha. Weszli my do niewielkiego, dusznego pokoiku do pracy. Wokoło na cianach były zamontowane półki, zapewne kiedy wypełnione ksi kami, ale teraz wieciły pustk . Tapeta w br zowe wzory, znajduj ca si za półkami, była naznaczona cieniami stoj cych tu niegdy tomów. W rogu, pod sm tnym malunkiem pocz tków San Francisco, stało biurko pokryte poplamion skór , a przy nim drewniane krzesło maklerskie z dwoma brakuj cymi pr tami. Seymour Wallis nie podnosił aluzji, wi c pokój był duszny i zat chły. Cuchn ło kotami, woreczkami z lawend i proszkiem na karaluchy. — Tu wła nie słysz te odgłosy silniej ni w innych pokojach — wyja nił Wallis. — Zazwyczaj zdarzaj si w nocy, kiedy tu siedz i pisz listy albo ko cz buchalteri . Na pocz tku nie ma nic, ale potem zaczynam nasłuchiwa i jestem pewny, e to słysz . Ciche oddychanie, jakby kto wszedł do pokoju i stał nie opodal, obserwuj c mnie. Staram si , a w ka dym razie starałem si , nie odwraca . Ale niestety zawsze to robi . I oczywi cie nikogo nie ma. Da przeszedł po zniszczonym dywaniku. Pod jego stopami zaskrzypiały klepki w podłodze. Wzi ł z biurka Wallisa kalendarz astralny i przez par chwil go ogl dał. — Czy pan wierzy w rzeczy nadprzyrodzone, panie Wallis? — To zale y, co pan rozumie przez słowo „nadprzyrodzone". — Có ... duchy. Wallis spojrzał na mnie i znowu na Dana, jakby si obawiał, e naigrawamy si z niego. W buraczkowym szlafroku wygl dał jak jeden z tych staruszków, którzy upieraj si przy k pieli w oceanie w dzie Bo ego Narodzenia. — Opowiadałem wła nie mojemu koledze — zwróciłem si do Wallisa — e niektóre domy działaj jak odbiorniki d wi ków i rozmów z przeszło ci. Je eli w takim domu zdarzy si co szczególnie stresuj cego, to w pewien sposób magazynuje on d wi ki w fakturze cian i odtwarza je jak magnetofon, raz po raz. W zeszłym roku był taki przypadek w Massachusetts. Młode mał e stwo twierdziło, i w ich salonie noc kłóc si kobieta i m czyzna, ale gdy schodzili tam, by zobaczy , co si dzieje, nikogo nie było. Poniewa słyszeli wykrzykiwane imiona, poszli sprawdzi je w ksi gach parafialnych. Okazało si , e ci ludzie, których głosy słyszeli, mieszkali w tym domu w tysi c osiemset sze dziesi tym roku. Seymour Wallis potarł sw nie ogolon brod . — Czy to znaczy, e gdy słysz oddychanie, to słysz ducha? — Niezupełnie — odrzekł Da . — To tylko echo z przeszło ci. By mo e straszne, ale nie jest bardziej niebezpieczne ni d wi k, jaki wydobywa si z pa skiego telewizora. To tylko d wi k, nic wi cej. Wallis powoli przysiadł na starym krze le maklerskim i spojrzał na nas z powag . — Czy mog to co zmusi , aby mnie zostawiło w spokoju? — zapytał. — Czy mo na to egzorcyzmowa ? — Chyba nie — powiedział Da . — Trzeba by zburzy cały dom. To, co pan słyszy, tkwi w samej materii budynku. Kaszln łem i odezwałem si uprzejmie: — Obawiam si , e w mie cie obowi zuje przepis zakazuj cy burzenia starych domów z przyczyn nie uzasadnionych. Podpunkt 8. Seymour Wallis wygl dał na bardzo zm czonego. — Wiecie, panowie, długie lata chciałem mie taki dom. Czasami przechodziłem t dy i podziwiałem wiek, charakter i styl tych budynków. Wreszcie udało mi si jeden zdoby . Ten dom tak wiele dla mnie znaczy. Reprezentuje wszystko, co w yciu starałem si zrobi , aby utrzyma stare warto ci i sprzeciwi si nowoczesnemu, łatwemu, fałszywemu i tak poci gaj cemu wiatu. Popatrzcie tylko na to miejsce. Nie ma tu ani pi dzi lastryko, grama plastyku ani skrawka włókien szklanych. Te sztukaterie na suficie to prawdziwy gips, a klepki pochodz ze starego aglowca. Popatrzcie, jakie s szerokie. A teraz spójrzcie na te drzwi. S solidne i wisz , jak powinny. Zawiasy s z mosi dzu. Uniósł głow . W jego głosie brzmiało wiele uczucia. — Ten dom nale y do mnie — mówił dalej — a je eli przebywa w nim duch lub s jakie odgłosy, to chc , eby si wyniosły. Ja jestem tutaj panem i, na Boga, b d zwalczał wszelkie nadprzyrodzone dziwol gi... — Nie chciałbym, aby pan sobie pomy lał, e mu nie wierz — powiedziałem — poniewa jestem przekonany, e słyszał pan to wszystko, o czym pan opowiadał. Ale czy przypadkiem nie jest pan przepracowany? Mo e po prostu czuje si pan zm czony. Seymour Wallis skin ł głow . — O tak, jestem zm czony. Ale nie a tak zm czony, ebym nie mógł walczy o to, co moje. Da rozejrzał si po pokoju. — Mo e udałoby si panu jako porozumie z tym oddychaniem. Wie pan, my l o osi gni ciu jakiego kompromisu. — Nie rozumiem.

— Wła ciwie sam nie jestem pewien, czy rozumiem — odpowiedział Da . — Ale wielu spirytystów zdaje si wierzy , e mo na si umówi ze wiatem duchów, aby zostawiły człowieka w spokoju. My l , e powodem tego, i co w jakim miejscu straszy, jest to, e duch nie mo e si przedosta tam, gdzie zwykle trafiaj duchy. Wi c mo e ten sapi cy duch chce, aby pan mu w czym pomógł. Nie wiem. To tylko moje przypuszczenia. Mo e powinien pan spróbowa si z nim porozumie . Podniosłem brew. — Co pan mi radzi? — zapytał Wallis ostro nie. — Trzeba by bezpo rednim. Zapyta , czego chce. — Daj e spokój, Da — wtr ciłem. — Bzdury opowiadasz. — Wcale nie. Je eli pan Wallis słyszy oddychanie, to prawdopodobnie to co , co oddycha, słyszy tak e jego. — Jeszcze nie wiemy, czy oddychanie istnieje naprawd . Wallis wstał. — Zdaje mi si , e zdołam panów przekona jedynie wówczas, je eli usłyszycie to „co " na własne uszy. Mo e szklaneczk whisky? Posiedzimy tu około pół godzinki, je li panowie mog mi tyle czasu po wi ci , i posłuchamy. — Oczywi cie, z przyjemno ci — odpowiedział Da . Wallis wyszedł z pokoju, st paj c ci ko, i za chwil wrócił z dwoma krzesłami z gi tego drewna. Usiedli my na nich niewygodnie wyprostowani, a on poczłapał po karafk . Wci gn łem st chłe powietrze. W male kiej bibliotece było gor co i duszno i zaczynałem ałowa , e nie siedz w barze „Assay Office", i nie s cz zimnego piwa Coors. Da potarł r ce jak prawdziwy człowiek interesu. — Ale b dzie zabawa. — Wydaje ci si , e my to usłyszymy? — zapytałem. — Oczywi cie. Mówiłem ci. Kiedy o mało co nie zobaczyłem ducha. — O mało co? Jak to? — Kiedy zatrzymałem si w starym hotelu w Denver. Gdy wracałem noc do swojego pokoju, zobaczyłem, e wychodzi z niego pokojówka. Wło yłem klucz do drzwi, a ona pyta mnie: „Czy jest pan pewien, e to pana pokój? Tam wewn trz jaki pan bierze k piel". Sprawdziłem numer klucza, a poniewa był wła ciwy, wszedłem do rodka. Ze mn weszła pokojówka, eby sprawdzi , ale gdy zajrzałem do łazienki, nie było tam nikogo k pi cego si ani wody w wannie, niczego. Hotele to wspaniałe miejsce dla duchów. — O tak, a wydział sanitarno-epidemiologiczny to wspaniałe miejsce dla łgarzy. Wła nie w tej chwili wszedł staruszek Wallis z za niedział srebrn tac , na której stały karafka i trzy szklanki. Postawił tac na stoliku i nalał wszystkim szczodr r k . Potem usiadł na swoim krze le i upijał whisky, jakby chciał upewni si , e nie dodano do niej cykuty. W przedpokoju rozległ si d wi k zegara, którego nie zauwa yłem przy wej ciu. Zacz ł bi dziesi t . Bam- wrr-bam-wrr-bam-wrr... — Czy nie ma pan lodu, panie Wallis? — zapytał Da . Starzec spojrzał zakłopotany, potem potrz sn ł głow . — Przykro mi. Wysiadła lodówka. Zamierzałem j naprawi . Zwykle jadam na mie cie, wi c nie odczuwałem jej braku. Da uniósł szklank . — No có , pij do tego sapania, czymkolwiek by ono było. Przełkn łem ciepł , nie rozcie czon szkock i skrzywiłem si . Czekali my tam w ciszy prawie dziesi minut. To zadziwiaj ce, ile mo na narobi hałasu, pij c whisky w zupełnej ciszy. Po chwili mogłem słysze cykanie zegara w przedpokoju, a nawet szmer samochodów na dalekiej Mission. I jeszcze szum mojej własnej krwi dudni cej w uszach. Wallis zdusił kaszel. — Jeszcze whisky? — zapytał. Da wyci gn ł swoj szklank , ale ja stwierdziłem: — Je eli wypij wi cej, to usłysz dzwony, a nie sapanie. Znowu rozsiedli my si na krzesłach, które dziwacznie zaskrzypiały. — Czy zna pan histori tego domu, panie Wallis? Jaki szczegół, który mógłby pomóc w ustaleniu tego, sk d wzi ł si tajemniczy oddech? — zainteresował si Da . Seymour Wallis nerwowo przestawiał rzeczy na biurku — pióro, no yk do listów, kalendarz — potem spojrzał na Dana tym samym zm czonym spojrzeniem, które widziałem na jego twarzy, gdy zjawił si w moim biurze. — Obejrzałem akta własno ci. Datuj si od tysi c osiemset osiemdziesi tego pi tego roku, to znaczy od czasu, kiedy ten dom zbudowano. Był własno ci handlarza zbo em, a potem kapitana marynarki. Ale nie

znalazłem niczego nadzwyczajnego. Nie było w tych aktach takich danych, na podstawie których mo na by wnioskowa , e działo si tu co strasznego. adnych morderstw... Da przełkn ł jeszcze whisky. — Mo e ten sapacz siedzi tu, poniewa dobrze si tu czuje. To te si czasem zdarza. Duch straszy w domu, bo stara si odtworzy minione szcz cie. — Szcz liwy sapacz? — zapytałem z niedowierzaniem. — Jasne — odparł Da defensywnie. — Znano takie przypadki. Zamilkli my. Da i ja byli my wzgl dnie spokojni, ale Seymour Wallis zdawał si podrygiwa i czochra , jakby rzeczywi cie był zdenerwowany. Rozległo si ponowne bicie zegara. Upłyn ło pół godziny i ci gle czekali my, ale niczego nie było słycha . Ciemna bryła starego domu milczała, nie skrzypiała belka w dachu, nie zastukało okno. Przez sto lat dom miał czas osi , a teraz był martwy, trwał w bezruchu, niemy. Postawiłem szklank po whisky na brzegu biurka Seymoura Wallisa. Zerkn ł na mnie. U miechn łem si , ale on si odwrócił, zagryzaj c wargi. Mo e martwił si , e tego wieczoru nie b dzie adnego oddychania, a to oznaczałoby, e łgał albo odchodził od zmysłów. W tym momencie Da powiedział: — Ciiii... Zamarłem i nasłuchiwałem. — Niczego nie słysz . Wallis uniósł r k . — Na pocz tku to jest bardzo ciche — powiedział — ale stopniowo wzmaga si . Słuchajcie. Nastawiłem uszu. Ci gle dochodziło do nas cykanie zegara w przedpokoju, bez przerwy docierał szmer ruchu ulicznego. Ale było jeszcze co , co tak cichutkiego, e wszyscy zmarszczyli my brwi, koncentruj c si na słuchaniu. Najpierw zabrzmiało to jak wiszcz cy szept, jakby wiatr rzucał po pokoju kawałkiem mi kkiej papierowej chusteczki. Stopniowo wzmagało si i stawało bardziej rozpoznawalne. Mogłem jedynie obróci si i spojrze na Dana, aby upewni si , e on słyszy to, co ja słysz , aby upewni si , e to nie autosugestia ani figiel wiatru. Było to oddychanie. Powolne, gł bokie oddychanie. Jak oddech pi cego. Wdech i wydech, wdech i wydech. Tak miarowe, jakby nieustannie wypełniano płuca z beznadziejn regularno ci , jak oddychanie kogo , kto spał i spał, i nigdy nie miał doczeka rana. Teraz wiedziałem, dlaczego Seymour Wallis si bał. Ten d wi k, to oddychanie powodowało, e skóra człowiekowi cierpła jak od zimna. Było to oddychanie kogo , kto nigdy nie ma si obudzi . Przywodziło na my l raczej mier ni ycie, i trwało, trwało, trwało, gło niejsze i coraz gło niejsze; nie musieli my ju wyt a słuchu, lecz tylko siedzieli my tam, gapi c si na siebie w przera eniu. Nie mo na było okre li , sk d dochodziło. Było wsz dzie. Nawet przyjrzałem si cianom, aby upewni si , czy nie napinaj si i nie kurcz przy ka dym wdechu i wydechu. Wallis miał racj . Ten dom oddychał. Dom nie był martwy, jak si na pierwszy rzut oka zdawało, ale u piony. Szepn łem: — Da , Da ! — O co chodzi? — Wezwij „to", Da , tak jak mówiłe . Zapytaj, czego chce! Da oblizał wargi. Wokół nas ci gle rozlegało si oddychanie, powolne i ci kie. Chwilami zdawało mi si , e zanika, ale pojawiał si jeszcze jeden gł boki oddech i jeszcze jeden, i je eli „to" oddychało w taki sposób przez ponad sto lat, to prawdopodobnie b dzie oddycha przez cał wieczno . Da chrz kn ł. — Nie mog — powiedział ochrypłym głosem. — Nie wiem, co mam powiedzie . Wallis siedział sztywny i nieruchomy pierwszy raz w ci gu tego wieczoru, a w dłoni miał szklank z nie tkni t whisky. Powoli, ostro nie podniosłem si na nogi. Oddychanie nie zmieniło rytmu. Było teraz tak gło ne, jakby to oddychał kto , z kim spałem w jednym łó ku, i teraz ten kto obrócił si do mnie twarz , w ciemno ciach. — Kto tam jest? — zapytałem. Nie było adnego odzewu. Oddychanie trwało. — Kto tam? — powtórzyłem gło niej. — Czego chcesz? Powiedz nam, czego dasz, a my ci pomo emy! Oddychanie nie milkło, chocia wydawało mi si , e brzmi bardziej chrapliwie. Było te szybsze. — Przesta , na lito bosk ! — błagał Da . Zignorowałem go. Wyszedłem na rodek pokoju i zawołałem: — Posłuchaj, ty, kimkolwiek jeste ! Chcemy ci pomóc! Powiedz nam, co mamy zrobi , a my ci pomo emy. Daj nam znak! Poka nam, e wiesz o naszej obecno ci tutaj! Seymour Wallis powiedział: — Prosz pana, wydaje mi si , e to niebezpieczne. Posłuchajmy tylko, ale zostawmy to co w spokoju. Potrz sn łem głow . — Nie mo emy. Da wierzy w duchy, a pan twierdzi, e si tego boi. Ja te to słysz , a je eli ja to słysz , to znaczy, e tam co jest, gdy nie wierz w duchy i nie czuj si szczególnie

wystraszony. Oddychanie stawało si coraz szybsze i szybsze. Było podobne do sapania u pionego stworzenia, które podczas snu dr cz zmory. Wallis wstał, a jego twarz była blada i wydłu ona. — Bo e, nigdy dot d nie było to tak gło ne. Błagam pana, niech pan ju nic nie mówi. Niech pan to zostawi w spokoju, mo e si uciszy. — Ktokolwiek tam oddycha! — zawołałem ostro. — Ty tam! Słuchaj. Mo emy ci pomóc! Mo emy ci pomóc wydosta si z tego domu! Teraz oddychanie stało si niemal oszalałe, skoml ce. Seymour Wallis, przera ony, zasłonił uszy dło mi, a Da siedział jak skamieniały na swoim krze le. Twarz miał biał . Natomiast ja — by mo e wcze niej si nie bałem — teraz czułem, e to jakie szale stwo. Zupełnie jak w potwornym majaczeniu. Oddychanie nasilało si i nasilało, jak gdyby ci gn ło do jakiego punktu kulminacyjnego, szczytu koszmarnego wysiłku. Wkrótce był to wiszcz cy oddech biegacza, który pobiegł za daleko i za szybko, lub oddech przera onego zwierz cia. I nagle uderzyła w nas fala d wi ku i siły. Zakryłem sobie oczy, a Da wyleciał z krzesła jak z procy i potoczył si przez pół pokoju. Seymour Wallis wrzasn ł jak baba i upadł na kolana. Usłyszałem, jak rozpryskuje si gdzie wewn trz Kostnica domu tłuczone szkło. Rozległ si rumor spadaj cych przedmiotów. A potem zaległa cisza. Otworzyłem oczy. Wallis tkwił skulony na podłodze, roztrz siony, ale nic mu si nie stało. Zaniepokoił mnie Da . Le ał nieruchomo na plecach, a twarz miał niesamowicie blad . Podniosłem przewrócone krzesło, po czym ukl kłem obok niego i dotkn łem jego policzka. — Da ? Nic ci si nie stało? Da ! — Mo e lepiej wezw pogotowie — zaoferował Wallis. Uniosłem kciukiem jedn powiek Dana. Ruch gałki ocznej oznaczał, e jeszcze yje i albo doznał wstrz su mózgu, albo znajdował si w gł bokim szoku. Tyle nauczono mnie w wojsku — oprócz umiej tno ci wysadzania w powietrze pól ry owych i defoliowania dwudziestu pi ciu akrów w dwadzie cia pi minut. Gdy Wallis wzywał pogotowie, okryłem Dana marynark . Wł czyłem te rozklekotany stary piecyk elektryczny, eby nie zmarzł. Da nie dr ał ani nie trz sł si . Le ał po prostu na plecach, biały i nieruchomy, i gdy nasłuchiwałem z uchem tu przy jego wargach, ledwo mogłem dosłysze , e oddycha. Spoliczkowałem go kilka razy, ale było to jak uderzenie dłoni w kawał surowego chlebowego ciasta. — Zaraz przyjad — oznajmił Wallis, odkładaj c telefon. Podniosłem głow . Przez chwil zdawało mi si , e znowu słysz tamto oddychanie, ten cichy, szeleszcz cy dech. Ale słyszałem tylko Dana, który walczył ze mierci . Dom natomiast zdawał si zapa znowu w swój odwieczny, tajemniczy sen. Wallis kl kn ł obok mnie powoli, z ostro no ci reumatyka. — Nie wie pan, co to mogło by ? — zapytał. — Tamten d wi k? I cała ta siła? Nie do wiary. Nigdy dot d co takiego si nie stało. — Nie wiem. Mo e było to uwolnienie ci nienia. Mo e jest tu u pana jakie ci nienie powietrzne, które czasem musi znale uj cie. Nie wiem, do diabła, co to jest. — Czy my li pan, e to duchy? Spojrzałem na niego. — A pan? Wallis pomy lał chwil , po czym potrz sn ł głow . — Nigdy nie słyszałem o duchach, które rozkładały ludzi na łopatki. Popatrzył w dół na pobladł twarz Dana i zagryzł wargi. — Jak pan uwa a, nic mu nie b dzie? Nie wiedziałem, co mam powiedzie . Mogłem jedynie wzruszy ramionami, kl cz c w tej ciemnej bibliotece, i czeka na ambulans. Gdy poszedłem odwiedzi Dana nast pnego ranka, siedział w łó ku wsparty na poduszkach. Miał osobny pokój pomalowany na jasnozielony kolor, z widokiem na zatok , a piel gniarki wypełniły pomieszczenie kwiatami. W dalszym ci gu był blady, ale lekarze mieli go pod obserwacj , a on sam wygl dał na całkiem zadowolonego. Dałem mu egzemplarz „Playboya" i nowego „Examinera". Przysun łem sobie krzesło ze stalowych rurek i brezentu. Otworzył „Playboya" na rozkładówce i obrzucił szybkim krytycznym spojrzeniem brunetk z gigantycznymi piersiami. — Tego wła nie potrzebowałem — podsumował oschle. — Zastrzyku superadrenaliny. — Pomy lałem, e zadziała lepiej od benzedryny... Jak si czujesz? Odło ył czasopismo. — Nie jestem pewien. W sobie czuj si nie le. Nie gorzej ni kto , kto

oberwał w łeb kijem baseballowym. Urwał i spojrzał na mnie. Jego renice, ogl dane nawet przez szkła firmy Clark Kent, zdawały si dziwnie małe. Mo e to tylko z powodu leków, jakie mu podawano. Mo e ci gle utrzymywał si u niego lekki wstrz s. Ale jako nie był to ju ten sam Da Machin, z którym poszedłem na drinka poprzedniego wieczoru. Było w nim co zagapionego, jakby mówił co innego, a my lał co innego. — Wygl dasz jako inaczej — powiedziałem. — Czy o to ci chodzi? — Czuj si inaczej. Nie wiem, co to jest, ale definitywnie czuj si nieswojo. — Czy miałe wra enie czego dziwnego, kiedy to wszystko si stało? Wzruszył ramionami. — Nie mog sobie przypomnie . Pami tam oddychanie i to, jak si wzmagało. Co było potem... po prostu nie wiem. Zdawało mi si , e co mnie zaatakowało. — Zaatakowało? Co? — Nie mam poj cia — powiedział Da . — Trudno wyja ni . Gdybym wiedział, jak ci to wytłumaczy , spróbowałbym. Ale nie umiem. — My lisz wci , e był to duch? Przesun ł dłoni po ostrzy onych na je a włosach. — Nie jestem pewny. Mógł to by jaki hała liwy i zło liwy duch, wiesz, taki poltergeista, który rzuca przedmiotami. Albo był to wstrz s ziemi. Mo e pod domem znajduje si uskok. — A wi c szukasz tak e racjonalnych wytłumacze . Ja te nad tym rozmy lałem, ale w dzisiejszej gazecie nie ma wiadomo ci o wstrz sie podziemnym. Pytałem te w biurze, lecz nikt niczego nie odczuł. Da si gn ł po szklank wody. — Wobec tego nie mam poj cia. Mo e istotnie był to duch. Zawsze wierzyłem, e duchy s wła ciwie niegro ne, a w ka dym razie wi kszo jest niegro na. Wiesz, spaceruj z głowami pod pach , potrz saj c ła cuchami... i to wszystko. Podszedłem do okna i spojrzałem w dół, na samochody przeje d aj ce mostem Golden Gate. Poranna mgła ju si podniosła, ale wokół słupów wci utrzymywała si mgiełka, rozmywaj c ich kontury jak na akwareli. — Umówiłem si na drug wizyt w tym domu dzi wieczorem — powiedziałem. — Chc wszystko porz dnie obejrze i zobaczy , co tam si wła ciwie dzieje. Bior ze sob Bryana Cordera z wydziału in ynieryjnego. Rano rozmawiałem z nim, przypuszcza, e mógł to by jaki przeci g katabatyczny. Gdy odwróciłem si od okna, Da zdawał si nie słucha . Siedział w łó ku, gapi c si bezmy lnie na przeciwległ cian , a dolna szcz ka mu opadła. — Da ? — odezwałem si . — Słyszałe , co powiedziałem? Spojrzał na mnie, mru c oczy. — Da ? Podszedłem szybkim krokiem do łó ka i wzi łem go za rami . — Wszystko w porz dku, Da ? Wygl dasz na chorego. Oblizał wargi, jakby były bardzo spierzchni te. — W porz dku — powiedział niepewnie. — Jestem okay. Chyba tylko powinienem odpocz , to wszystko. Odk d wyszedłem ze wstrz su, nie pi dobrze. Ci gle mi si co ni. — Dlaczego nie poprosisz piel gniarki o jak pigułk nasenn ? — Nie wiem. To tylko sny, nic wi cej. Usiadłem znowu i przyjrzałem mu si uwa nie. — Jakie znowu sny? Koszmary? Da zdj ł okulary i potarł oczy. — Nie, nie, nie koszmary. Ale, rzeczywi cie, chyba były straszne, lecz nie bardzo si bałem. niła mi si kołatka, pami tasz, tamta na drzwiach domu starego Wallisa. Ale nie była wcale kołatk . niło mi si , e wisi na drzwiach i mówi do

mnie. Nie była z metalu, lecz z prawdziwego włosia, miała ciało i mówiła do mnie, starała mi si co wytłumaczy takim cichym, szepcz cym głosem. — A co mówiła? Nie pal ognisk w lesie? Da nie chwycił dowcipu. Powa nie potrz sn ł głow . — Usiłowała mi powiedzie , abym gdzie poszedł i co odnalazł, ale nie mogłem zrozumie , co mam odszuka . Tłumaczyła mi i tłumaczyła, a ja wci nie pojmowałem. To dotyczyło nied wiedzia na schodach u Wallisa, wiesz, tej małej statuetki nied wiedzia z twarz kobiety. Ale w ogóle nie rozumiałem, jaki to wszystko ma ze sob zwi zek. Zmarszczyłem brwi, widz c blad i powa n twarz Dana. Lecz po chwili wyszczerzyłem z by i złapałem go za przegub dłoni, ciskaj c po przyjacielsku. — Wiesz, na co cierpisz, Da , staruszku? Na okultystyczny odpowiednik depresji poporodowej. Odpoczywaj sobie, a po kilku dniach zapomnisz o wszystkim. Da skrzywił si . Wydawało mi si , e mi nie wierzy. — Słuchaj — powiedziałem. — Dzi wieczorem przeczeszemy ten dom i znajdziemy to co , co ci poło yło na łopatki. Nie tylko znajdziemy, ale złapiemy ywcem i b dziesz mógł to sobie trzyma w słoiku w twoim laboratorium. Da usiłował si u miechn , ale mu to nie wychodziło. — Dobra — powiedział cicho. — Róbcie, co wam si podoba. Siedziałem u niego jeszcze kilka minut, ale Da nie wydawał mi si skory do rozmowy. Wi c raz jeszcze u cisn łem jego dło po przyjacielsku. — Wpadn jutro — powiedziałem. — Mniej wi cej o tej samej porze. Skin ł głow , pie podnosz c na mnie oczu. Zostawiłem go i wyszedłem na korytarz szpitalny. Do pokoju Dana zmierzał lekarz... Gdy otwierał drzwi, zagadn łem go: — Panie doktorze... Rzucił mi niecierpliwe spojrzenie. Był to niewysoki m czyzna o włosach koloru piaskowego, miał ostro zako czony nos i fioletowe wory pod oczyma niby fałdy staromodnej kurtyny teatralnej. W klapie fartucha tkwił identyfikator z nazwiskiem: Dr James T. Jarvis. Skin łem głow w kierunku pokoju Dana. — Nie chciałbym przeszkadza . Jestem przyjacielem pana Machina, nie adnym krewnym czy kim w tym rodzaju, ale chciałbym dowiedzie si , co si z nim dzieje. Wydaje mi si troch dziwny. — Co pan ma na my li, mówi c „dziwny"? — No, wie pan. Niezupełnie podobny do siebie. Doktor Jarvis potrz sn ł głow . — To nic nadzwyczajnego po powa nym wstrz sie mózgu. Trzeba odczeka kilka dni, a z tego zupełnie wyjdzie. — To był zwyczajny wstrz s mózgu? Doktor podniósł swoj kartotek i sprawdził. — Tak. Oczywi cie dochodzi tak e astma. — Astma? Jaka astma? On nie ma astmy. Lekarz popatrzył na mnie z dezaprobat . — B dzie mnie pan uczył? — Oczywi cie, e nie. Ale ja grywam z Danem w tenisa. On nie cierpi na astm . Nigdy na to nie chorował, o ile wiem. Lekarz ci gle trzymał dło na klamce drzwi do pokoju Dana. — No có , to jest pa ska opinia, panie... — A jak pan ma opini ? — zapytałem. Doktor u miechn ł si zło liwie. — Obawiam si , e to poufne. To sprawa moja i mojego pacjenta. Ale je eli on nie ma astmy, to ma powa n chorob układu oddechowego, która zaostrzyła si w wyniku wstrz su, a wczoraj w nocy sp dził trzy czy cztery godziny pod mask tlenow . Nigdy nie spotkałem si z podobnie ostrym przypadkiem. Korytarzem nadeszła ładna piel gniarka, brunetka w obcisłym białym kitlu, nios c na tacy strzykawki i butelki lekarstw. — Przepraszam, e si spó niłam, doktorze — tłumaczyła si .

— Pani Walters trzeba było znowu zmieni bielizn . — Nie szkodzi — powiedział doktor Jarvis. — Wła nie odbywam medyczn konferencj na szczycie z obecnym tu uczonym, przyjacielem pana Machina. Tak wiele si dowiaduj , e trudno mi si oderwa . Otworzył szerzej drzwi do pokoju Dana. Spróbowałem zatrzyma go. — Bardzo prosz , jeszcze chwileczk — i chwyciłem go za r k . Cofn ł si i spojrzał w dół na moj dło , jakby na jego r kaw spadło wła nie co obrzydliwego... — Słuchaj pan — powiedział kwa no. — Nie znam pa skich umiej tno ci diagnostycznych, ale musz natychmiast zaj si leczeniem pa skiego przyjaciela. Wi c prosz mi wybaczy , e si oddal . — Chodzi mi tylko o to oddychanie. Mo e by wa ne. — Oczywi cie, jest wa ne — odpalił doktor Jarvis sarkastycznie. — Je eli nasi pacjenci nie oddychaj , to bardzo nas to martwi. — Czy wysłucha mnie pan, czy nie?! — warkn łem. — Wczoraj wieczorem Da i ja znale li my si w okoliczno ciach, w których wa n rol odgrywało oddychanie. Musz si dowiedzie , dlaczego pan s dzi, e on miał atak astmy. — O czym, do diabła, pan mówi? Co , co dotyczyło oddychania? W chali cie klej czy co? — Nie umiem tego wytłumaczy . Narkotyki nie. Ale to mo e by wa ne. Doktor Jarvis znowu zamkn ł drzwi i westchn ł z przesadzon irytacj . — Dobrze. Je eli naprawd musi pan wiedzie , to pan Machin dyszał i łapał powietrze. Mniej wi cej co dziewi dziesi t minut zaczynał ci ko oddycha , dysz c w momencie kulminacyjnym. To wszystko. Był to ci ki przypadek i nietypowy, ale nic nie sugerowało, e jest to co innego ni zwykły atak astmy. — Mówiłem panu. On nie ma astmy. Doktor Jarvis opu cił głow . — Niech si pan st d wynosi — powiedział cicho. — Czas na odwiedziny sko czony, a ostatni rzecz , jakiej potrzebuj , s domowe porady. Rozumie pan? Miałem zamiar jeszcze co powiedzie , ale ugryzłem si w j zyk. Pewnie sam byłbym rozw cieczony, gdyby kto przypał tał mi si do biura i chciał mi zrobi wykład na temat sposobu t pienia pluskiew. Podniosłem r ce w uspokajaj cym ge cie. — W porz dku. Rozumiem. Przepraszam. Piel gniarka otworzyła drzwi i weszła do rodka, a ja odwróciłem si i zamierzałem odej . — Nie chciałem pana obrazi — rzucił doktor przepraszaj co. — Ale ja naprawd wiem, co robi . Mo e pan przyj znowu o pi tej, je li pan chce. Mo e do tego czasu b dziemy wi cej wiedzie . W tej sekundzie rozległ si widruj cy krzyk przera enia z pokoju Dana. Doktor Jarvis spojrzał na mnie, a ja na niego i obaj popchn li my drzwi, a otworzyły si z trzaskiem, i wpadli my do rodka. To, co zobaczyłem, przerastało moje wyobra enia. Stało si to na moich oczach, lecz nie mogłem uwierzy , e to dzieje si naprawd . Zszokowana piel gniarka stała jak wryta przy łó ku Dana Machina. Da natomiast siedział wyprostowany w swojej pasiastej, niebieskiej pi amie szpitalnej, jak normalny, zwyczajny człowiek. Ale jego oczy przera ały. Okulary spadły na podłog , a te oczy były zupełnie czerwone i gorej ce, jak lepia w ciekłego psa w blasku reflektora noc lub lepia demona. Co wi cej, dyszał, wdech- wydech, wdech-wydech, tym samym j cz cym oddechem, który słyszeli my poprzedniego wieczoru w domu Seymoura Wallisa: tym ci kim, nie ko cz cym si oddechem pi cego, który nie ma si nigdy obudzi . Oddychał tak samo jak tamten dom, jak to wszystko, co zmroziło i wystraszyło nas w mrocznych, starych pokojach. Zdawało si , e z ka dym jego oddechem sal szpitaln ogarnia miertelne zimno. — Bo e! Co to takiego? — wydusił z siebie doktor Jarvis. DWA Jedn z najbardziej przykrych rzeczy, które mog przytrafi si w yciu, jest odkrycie, e niektórzy ludzie zostali obdarzeni przez natur , inni za nie. Zapewne jest to logicznie uzasadnione. Gdyby ka dy facet miał talent do latania samolotami, prowadzenia samochodów wy cigowych, do kochania si z dwudziestoma kobietami w ci gu jednej nocy, nie byłoby wielu ochotników do czyszczenia zapchanych cieków na Folsom. A jednak człowiekowi robi si przykro, gdy odkrywa, e kto ma to, czego on nie ma, i zamiast y

w luksusie na Beverly Hills, musi naj si do pracy od dziewi tej do pi tej na przykład w przedsi biorstwie robót publicznych i gotowa na kuchence elektrycznej. Moi rodzice byli całkiem nie le sytuowani. Mieszkali my w Westchesterze, w rejonie nowojorskim, ale po tym, jak mój ojciec dostał wylewu do mózgu, opu ciłem matk i jej dom. Zostawiłem matk wraz z jej wypłat z ubezpieczalni i ruszyłem na Zachód. Co mi si zdaje, e chciałem by prezenterem telewizyjnym albo kim podobnie imponuj cym, ale jak si w ko cu okazało, to miałem szcz cie, e nie głodowałem. O eniłem si z kobiet o siedem lat starsz ode mnie, głównie dlatego, e mi przypominała matk , i szcz liwie nie miałem ani grosza, gdy nakryła mnie w łó ku z kelnerk od „Foxa" i za dała rozwodu. Moja przygoda si sko czyła, zostałem na mieli nie i po raz pierwszy musiałem sam si sob zaj . Wypadało mi przyjrze si własnej osobie i doj do ładu z własnymi mo liwo ciami i niemo liwo ciami. Nazywam si John Hyatt. To takie nazwisko, które ludziom zawsze co przypomina, ale nie mog sobie uzmysłowi co. Mam trzydzie ci jeden lat, jestem do wysoki. Lubi nie rzucaj ce si w oczy, dobrze skrojone sportowe płaszcze i raczej szerokie szare spodnie, jakie nosiło si w latach pi dziesi tych. Mieszkam sam na ostatnim pi trze w bloku przy ulicy Townsend. Mam tam stereo, kwiatki i zbiór tanich ksi ek w mi kkich okładkach z połamanymi grzbietami. Chyba jestem szcz liwy i zadowolony z pracy, ale s takie chwile, e wychodz noc w jakie spokojne miejsce i patrz na zatok , na połyskuj ce wiatła Ameryki i my l wtedy: „No có , chyba w yciu jest co wi cej ni tylko t o?" Nie, nie jestem samotny. Bynajmniej. Chodz z dziewczynami i mam niemało przyjaciół, a nawet bywam zapraszany na przyj cia pod gołym niebem, -na których piecze si mi so na ro nie. Ale w tym czasie, gdy trafili my do domu Seymoura Wallisa, trwałem w zastoju, nie wiedziałem, czego chc od ycia ani czego ycie chce ode mnie. S dz , e wielu ludzi czuło si podobnie, gdy wybrano Cartera na prezydenta. Przynajmniej z Nixonem było wiadomo, kto trzyma czyj stron . Mo e to, co przytrafiło si Danowi Machinowi, pomogło mi zebra si do kupy. Było to tak niesamowite i przera aj ce, e nie mogłem my le o niczym innym. Nawet gdy Da zamkn ł oczy, par sekund po tym, jak wpadli my do pokoju, i opadł na poduszk , wci zszokowany dygotałem ze strachu i czułem dreszcz przera enia. Piel gniarka wydukała: — On... on... Doktor Jarvis podszedł ostro nie do Dana Machina, chwycił jego przegub i sprawdził puls. Nast pnie odetchn ł gł boko i uniósł mu powiek . Poczułem, e cofam si odruchowo, boj c si , e te oczy b d jeszcze ogni cie czerwone. Ale nie były. Odzyskały swój zwykły szary kolor. Najwyra niej Da zapadł znowu w letarg. — Siostro, chc tu natychmiast mie cał aparatur diagnostyczn . I prosz skontaktowa si z doktorem Foleyem. Piel gniarka skin ła głow i wyszła z pokoju, najwyra niej zadowolona, e ma inne zaj cie... Podszedłem do łó ka Dana i przyjrzałem si jego bladej, wymizerowanej twarzy. Ju nie wygl dał jak stukni ty naukowiec z Kansas. Miał zbyt gł bokie bruzdy wokół ust i zbyt blad cer . Ale przynajmniej oddychał normalnie. Zerkn łem na doktora Jarvisa. Notował co w kartotece ze skupionym i zmartwionym wyrazem twarzy. — Czy pan wie, co to było? — zapytałem cicho. Nie podniósł głowy ani nie odpowiedział. — Te czerwone oczy... Czy orientuje si pan, doktorze, co mogło by przyczyn ? Przestał pisa i popatrzył na mnie. — Chc dokładnie wiedzie , w jak to spraw z oddychaniem byli cie panowie wmieszani wczoraj wieczorem. Jest pan absolutnie przekonany, e nie były to narkotyki? — Gdyby tak było, powiedziałbym panu. To miało zwi zek z pewnym domem przy Pilarcitos. — Domem? — Wła nie. Obaj pracujemy w wydziale sanitarno-epidemiologicznym. Wła ciciel domu zaprosił nas, aby my przyszli i posłuchali oddychania. Twierdził, e dom wydaje taki d wi k, jakby oddychał. Nie wiedział, co to jest, i prosił o pomoc. Doktor Jarvis znowu sprawdził puls Dana. — Dowiedzieli cie si , co powodowało ten d wi k? — zapytał. — To było oddychanie? Potrz sn łem głow . — Wiem tylko, e Da przed chwil oddychał w identyczny sposób. Zupełnie jak gdyby ten oddech domu zagnie dził si w nim. Jakby był op tany. Doktor Jarvis odło ył kartotek tu obok miski z winogronami dla Dana Machina. — Czy jest pan pełnoprawnym członkiem klubu wirów czy jedynie członkiem towarzysz cym? — zapytał. Tym razem nie obraziłem si . — Wiem, e to trudno zrozumie — powiedziałem. — Sam tego nie

rozumiem. Ale te objawy wła nie przypominaj op tanie. Słyszałem, jak ten dom oddycha, i słyszałem, jak Da oddychał chwil temu, kiedy miał całkiem czerwone oczy. Wydawało mi si , e oddechy domu i Dana s takie same. Doktor Jarvis popatrzył w dół na Dana i potrz sn ł głow . — To najwyra niej psychosomatyczne — powie dział. — Wczoraj wieczorem słyszał ten odgłos oddychania i do tego stopnia go to wystraszyło, e zaczai si z nim identyfikowa i oddycha podobnie. — No, mo e. Ale co spowodowało u niego te czerwone oczy? Doktor Jarvis westchn ł gł boko. — Załamanie wiatła — odparł równym głosem. — Załamanie wiatła? Panie doktorze! Jarvis popatrzył na mnie hardo. — Słyszał pan — warkn ł. — Załamanie wiatła. — Widziałem to na własne oczy! I pan tak e! — Niczego nie widziałem. To znaczy, nie widziałem niczego, co byłoby mo liwe z medycznego punktu widzenia. I my l , e lepiej pami tajmy o tym obaj, zanim zaczniemy rozpowiada ludziom. — Ale piel gniarka... Doktor Jarvis machn ł pogardliwie r k . — W tym szpitalu piel gniarki maj status przebranych pokojówek. Nachyliłem si nad Danem i przyjrzałem si bacznie jego woskowej twarzy. Dostrzegłem, e poruszał wargami, szepcz c we nie. — Panie doktorze, ten facet nie jest zwyczajnie chory — powiedziałem. — Z nim co jest bardzo nie w porz dku. Co teraz zrobimy? — Mo emy zrobi tylko jedno: postawi diagnoz i udzieli mu odpowiedniej medycznej pomocy. Niestety, tutaj nie przeprowadzamy egzorcyzmów. W ogóle nie wierz , aby jego stan był gorszy od hipersugestywno ci. Pana przyjacielowi wydawało si , e w tamtym domu faktycznie słyszy oddychanie. Wpadł w histeri . Prawdopodobnie był to jego własny oddech. — Ale ja te to słyszałem. — Mo e — powiedział jakby od niechcenia. — Panie doktorze — odezwałem si ze zło ci . Ale doktor Jarvis zaatakował mnie, uniemo liwiaj c mi przedstawienie mu moich racji. — Zanim zacznie mnie pan karci za brak wyobra ni, prosz sobie przypomnie , e ja tutaj pracuj — burkn ł. — Wszystkie moje poczynania musz by uzasadnione przed rad szpitaln , a je eli zaczn opowiada o op taniu przez demony lub o oczach, które wiec czerwono w ciemno ci, nagle oka e si , e na pewien czas wniosek o mój awans trafił na półk , a ja nie b d miał dost pu do połowy potrzebnych mi urz dze i finansów. Obszedł łó ko i stan ł na wprost mnie. Niskim, nagl cym głosem powiedział: — Widziałem, jak oczy pana Machina zrobiły si czerwone, i pan te to widział. Je eli mamy co na to poradzi , przedsi wzi co skutecznego, to najlepiej nic o tym nie mówi . Rozumie pan? Przyjrzałem si mu z ciekawo ci . — Czy usiłuje mi pan powiedzie , e wierzy w jego op tanie? — Niczego nie usiłuj panu powiedzie . Nie wierz w demony i nie wierz w op tanie. Ale jestem przekonany, e w tym przypadku musimy radzi sobie sami, bez powiadamiania władz szpitala. W tej chwili Da poruszył si i j kn ł. Poczułem, e ze strachu włosy staj mi d ba, lecz gdy si odezwał, najwyra niej był we wzgl dnie normalnym stanie. — John... — wymamrotał. — John... Nachyliłem si nad nim. Oczy miał ledwo otwarte, a usta spierzchni te. — Jestem tu, Da . Co si dzieje? Jak si czujesz? — John... — szepn ł. — Nie opuszczaj mnie... Popatrzyłem na doktora Jarvisa. — W porz dku, Da . Nikt ci nie opu ci. Da uniósł z trudem r k . — Nie pozwól mi odej , John. To serce. Nie opuszczaj mnie. Doktor podszedł bli ej. — Pana serce? Czy czuje pan ucisk? Ból? Czy boli pana serce? Da potrz sn ł głow , wier centymetra w ka d stron . — To serce — powiedział ledwo słyszalnym głosem. — Bije i bije, i bije. Wci bije. To serce, John, ono wci bije! Wci bije! — Da — wyszeptałem nagl co. — Da , nie mo esz doprowadza siebie do takiego stanu! Da ! Na rany Chrystusa! Ale doktor Jarvis mnie odci gn ł. Da z powrotem opadł na poduszk , zamykaj c oczy. Jego oddech stał si powolny i regularny, powolny, bolesny i ci ki. Mimo e w dalszym ci gu przypominał mi oddychanie, jakie słyszeli my w domu Seumoura Wallisa, wydawało mi si , e wreszcie ten oddech pozwoli Danowi odpocz . Wyprostowałem si , wstrz ni ty i zm czony.

— Teraz powinno mu ul y . Przynajmniej na godzin lub dwie — powiedział doktor Jarvis cichym głosem. — Te ataki zdaj si nasila w regularnych odst pach dziewi dziesi ciominutowych. — Czy domy la si pan, co mo e by przyczyn ? — zapytałem. Wzruszył ramionami. — Przyczyn mo e by wiele. Ale dziewi dziesi t minut to okres mi dzy cyklami REM, to znaczy snu, podczas którego ludzie maj najbardziej wyraziste marzenia. Przyjrzał si ci gni tej i wymizerowanej twarzy Kostnica Dana. — Mówił mi wcze niej o snach — powiedziałem. — Miał sny o kołatkach, które o ywaj , i poruszaj cych si statuetkach. Tego rodzaju rzeczy. Wszystko miało zwi zek z tym domem, gdzie byli my zeszłego wieczoru. — Czy pan ma zamiar tam wróci ? Do tego domu? — zapytał doktor Jarvis. — Zamierzam tam i dzi wieczorem. Jeden z naszych ludzi z działu in ynieryjnego uwa a, e to, co my my słyszeli, było nietypowym przeci giem. Dlaczego pan pyta? Doktor Jarvis nie odrywał oczu od Dana. — Chciałbym z panami pój . Dzieje si tu co , czego nie rozumiem, a chc zrozumie . Uniosłem jedn brew. — I tak nagle przestał si pan czu pewny siebie? Mrukn ł: — Dobrze, nale ało mi si to. Ale mimo wszystko chciałbym do was doł czy . Po raz ostatni rzuciłem okiem na Dana, który blady jak trup le ał na łó ku szpitalnym. Powiedziałem bardzo cicho: — Dobrze. To numer tysi c pi set pi dziesi t jeden Pilarcitos. Punktualnie o dziewi tej. Doktor Jarvis wyj ł długopis i zapisał sobie adres. Zanim odszedłem, powiedział: — Prosz pana, przepraszam, e rozmawiałem w taki sposób. Musi pan zrozumie , e przychodzi tu wielu przyjaciół i krewnych, którzy ogl daj za du o seriali telewizyjnych o szpitalach i leczeniu. Uwa aj oni, e o medycynie wiedz wszystko. Wi c, widzi pan, my czasami musimy si broni . Odczekałem chwil , a potem skin łem głow . — W porz dku. Rozumiem. Zobaczymy si wieczorem. Tamtego popołudnia znad oceanu nadci gn ły szare, ponure i postrz pione chmury. Zanosiło si na deszcz. Siedziałem przy biurku, wierc c si i ma c po papierach a do wpół do trzeciej, potem wzi łem ogromny parasol, który słu ył mi podczas gry w golfa, i poszedłem na spacer. Mój bezpo redni przeło ony, emerytowany porucznik marynarki Douglas P. Sharp, prawdopodobnie wła nie tego popołudnia wybierał si na niespodziewan inspekcj , ale w tym momencie niewiele mnie to obchodziło. Byłem zbyt podenerwowany i bardzo zaaferowany tym, co działo si z Danem. Gdy przechodziłem przez Bryant Street, na chodnik spadło kilka kropel deszczu rozmiarów monety dziesi ciocentowej, a w powietrzu wyczuwało si napi cie i naelektryzowanie. Chyba cały czas wiedziałem, gdzie zmierzam. Skr ciłem w Brannan Street i znalazłem si przed ksi garni . Był to male ki sklepik wymalowany na fioletowo, o wietlony od wewn trz dwiema gołymi arówkami, i zapchany u ywanymi ksi kami, katalogami, plakatami i ró nymi takimi mieciami. Wszedłem, poci gaj c za dzwonek, a młody brodaty facet za lad podniósł głow i powiedział: — Cze . Szuka pan czego konkretnego? — Jane Torresino? — Oczywi cie. Jest na zapleczu. Rozpakowuje Castaned . Przepchn łem si obok półek z Marksem, Sealem i hinduskimi trociczkami, i musiałem schyli głow , aby przej przez niskie drzwiczki prowadz ce do magazynu. Owszem, zastałem tam Jane. Siedziała w kucki na podłodze i porz dkowała m dro ci Yaqui. Gdy wszedłem, nie podniosła głowy, wi c oparłem si o framug i patrzyłem na ni . Była jedn z tych dziewczyn, co zawsze wygl daj ładnie i wie o, nawet gdy s byle jak ubrane. Dzi miała na sobie obcisłe białe d insy i bł kitn trykotow koszulk z nadrukiem roze mianego kota z Cheshire. Była szczupła, miała bardzo długie ciemnoblond włosy, sprasowane w te drobniutkie fale, które zawsze mi przypominały malarstwo Botticellego. Miała te ostre rysy, ładny kształt twarzy i oczy jak spodki. Po raz pierwszy spotkałem j w Dały City na przyj ciu z okazji Drugiego Przyj cia Chrystusa, jak to przewidywał pewien osiemnastowieczny kompozytor. Honorowy Go nie pokazał si wcale (i nic dziwnego). Albo przewidziane daty si nie zgadzały, albo Chrystus nie obrał sobie Dały City za miejsce swego powtórnego nadej cia. Wcale nie miałbym Mu tego za złe. O ile jednak Drugie Przyj cie nie wypaliło, o tyle wiele wypaliło mi dzy mn i Jane. Spotkali my si , wypili my za du o tokaju i pojechali my do mojego mieszkania, aby si kocha . Pami tam, jak potem siedziałem na łó ku, piłem mocn czarn kaw , któr ona mi zaparzyła. Odczuwałem wtedy ogromne zadowolenie z tego, co ycie mi tak wielkodusznie wło yło w gar . Okazało si jednak, e za wcze nie si cieszyłem. Tamtej nocy, nocy Drugiego Przyj cia, kochali my si po raz pierwszy i ostatni. Potem Jane twierdziła, e jeste my tylko dobrymi przyjaciółmi, i mimo e

chodzili my razem do restauracji i do kina, wiatło miło ci, które ja niało nad spaghetti bolognese, biło tylko ode mnie. Wreszcie zaakceptowałem sytuacj i t przyja i wył czyłem wiatło miło ci. To, co si wykształciło, było zwi zkiem bez wielkiego zaanga owania, bliskim, ale nie wymagaj cym po wi ce . Czasem spotykali my si trzy razy w tygodniu. Bywało, e nie widywali my si miesi cami. Tego dnia, gdy wpadłem do niej ze swoim parasolem i obawami o Dana Machina, była to moja pierwsza wizyta od sze ciu czy siedmiu tygodni. — Wydział sanitarny przesyła ci pozdrowienia i ma nadziej , e twoje rury s absolutnie dro ne. Podniosła wzrok znad ogromnych, ró owo barwionych szkieł do czytania i u miechn ła si . — John! Nie widziałam ci od tygodni! Wstała i ostro nie, na palcach, przeszła mi dzy stosami ksi ek. Ucałowali my si na powitanie jak brat z siostr , a ona powiedziała: — Wygl dasz na zm czonego. Mam nadziej , e nie sypiasz z nadmiern liczb kobiet. Za miałem si . — To miałby by problem? To niech ju b d zm czony. — Wyjd my st d — poprosiła. — Wła nie dzi rano dostarczono nam nowe ksi ki i troch tu ciasno. Mo esz napi si ze mn kawy? — Jasne. Wzi łem sobie wolne popołudnie za dobre sprawowanie. Wyszli my z ksi garni i poszli my na drug stron ulicy do „Prokica D li", gdzie zamówiłem kaw capuccino i kanapki z kiełkami. Nie wiem czemu, ale uwielbiam kanapki z kiełkami. Da Machin (niech go Bóg ma w swojej opiece) mawiał, e to dlatego, i zamieniam si w konia. Usiłowałem awansowa (jak to uj ł) z usuwania nawozu do produkcji nawozu. Jane usiadła koło okna i patrzyli my, jak deszcz opryskuje ulic . Zapaliłem papierosa i zamieszałem kaw . Cały czas patrzyła na mnie bez słowa, jakby wiedziała, e chc jej co powiedzie . — wietnie wygl dasz — odezwałem si . — Czas mija, a ty si robisz z ka d godzin coraz smaczniejsza. Upiła łyk capuccino. — Po to przyszedłe , eby mi prawi komplementy? — Nie. Ale zawsze lubi korzysta z okazji. — Wygl dasz na zmartwionego. — To wida ? — Nadzwyczaj wyra nie. Rozsiadłem si wygodnie na krze le z wiklinowym oparciem i wypu ciłem chmur dymu. Nad głow Jane, na cianie, wisiał plakat domagaj cy si legalizacji marihuany, s dz c jednak po zapachu, jakim przesi kni ty był bar „Prokica", i tak na nikim tutaj nie sprawiały wi kszego wra enia obowi zuj ce prawa. Mo na tam było wej tylko na szklank mleka i kanapk z salami, a wyj na panym. — Czy spotkała si kiedy z czym , co było tak konsekwentnie dziwne, e nie rozumiała niczego? — Co chcesz powiedzie przez konsekwentnie dziwne? — No, czasem zdarzaj si dziwne rzeczy, prawda? Spotyka si na ulicy kogo , kogo uwa ało si za zmarłego, czy co w tym rodzaju. Jaki pojedynczy wypadek. Ale tu chodzi o sytuacj , która zacz ła si dziwnie i która staje si coraz dziwniejsza. Dłoni zaczesała włosy do tyłu. — To ciebie gn bi? — Jane — powiedziałem ochryple — to mnie nie gn bi. Ja przez to mam takiego stracha, e głupiej . — Chcesz o tym porozmawia ? — Tak, ale to do absurdalna historia. Potrz sn ła głow . — Nie szkodzi. Mów. Ja lubi absurdalne historyjki. Powoli, wci przerywaj c i wyja niaj c, opowiedziałem jej, co zdarzyło si w domu Seumoura Wallisa. Mówiłem o oddychaniu, o wybuchu energii, o tym, jak Da Machin stracił przytomno . Potem opisałem scen w szpitalu i straszne, gorej ce oczy Dana. Powtórzyłem te jego dziwny szept: To serce, John, ono wci bije! Jane wysłuchała wszystkiego z powag na twarzy. Potem poło yła na mojej dłoni swoje długie palce. — Mog ci o jedn rzecz zapyta ? Nie obrazisz si ? Domy lałem si , co powie. — Je li my lisz, e usiłuj zarzuci w dk i znowu ciebie uwie , to mylisz si . Wszystko, co ci opowiedziałem, wydarzyło si naprawd , i to nie w zeszłym miesi cu ani zeszłym roku. To wydarzyło si tutaj, w San Francisco, wczoraj wieczorem i dzi rano. To prawda, Jane, kln si , e prawda. Si gn ła po moje papierosy. Podałem jej swojego i odpaliła od roz arzonego koniuszka. — To wygl da tak, jakby to co , ten duch, czy co innego, op tało go. Tak jak w Egzorcy cie... — Te tak my lałem. Ale głupio mi było podsun tak my l. No bo, na lito bosk , takie rzeczy si nie zdarzaj . — Mo e wła nie si zdarzaj . To, e nie przydarzyły si adnemu z naszych znajomych, nie oznacza wcale, i si nie zdarzaj .

Zgniotłem papierosa i westchn łem. — Widziałem to na własne oczy i ci gle nie mog w to uwierzy . Siedział tam na łó ku, i mówi ci, Jane, jego oczy płon ły. To taki zwyczajny młody facet, który pracuje dla miasta i nosi włosy obci te na je a, a wygl dał jak wcielenie diabła. — Co ja mog zrobi ? — zapytała Jane. Popatrzyłem przez okno barku na ludzi, którzy chowali si przed deszczem. Niebo miało dziwny siny kolor, a chmury płyn ły szybko nad dachami Brannan Street. Tego ranka, zanim poszedłem zobaczy Dana, dzwoniłem do Seymoura Wallisa, eby si z nim umówi na ogl dziny domu. Zadał mi dokładnie to samo pytanie: Co ja mog zrobi ? Niech e mi pan powie, co ja mog zrobi ? — Tak naprawd to nie wiem. Ale mo e mogłaby pój z nami dzi wieczorem na te ogl dziny. Interesujesz si troch siłami nadprzyrodzonymi, prawda? Duchami, ich działaniem i tego typu rzeczami? Chciałbym, aby zobaczyła kołatk u drzwi frontowych domu starego Wallisa i niektóre ze znajduj cych si tam sprz tów. Mo e udzielisz jakiej wskazówki co do przyczyn tego wszystkiego. Nie wiem. — Czemu akurat ja? — zapytała spokojnie. — Przecie s lepsi znawcy okultyzmu ode mnie. Ja tylko sprzedaj ksi ki o tym. — Ale chyba te je czytasz? — Owszem, ale... Wzi łem j za r k . — Prosz ci , Jane, zrób mi t przysług i przyjd . Dzi o dziewi tej wieczorem na Pilarcitos Street. Nie wiem dlaczego chc , aby tam ze mn była, ale czuj , e b dziesz mi potrzebna. Naprawd . Przyjdziesz? Jane dotkn ła twarzy koniuszkami palców, jakby chciała si upewni , e istnieje, e wci ma dwadzie cia sze lat i e przez noc nie zamieniła si w kogo innego. — No dobrze, John, je eli naprawd tego chcesz. Oczywi cie, je eli to nie „rybka". Potrz sn łem głow . — Wyobra asz sobie par o imionach John i Jane? Zakładam z góry, e nic by z tego nie wyszło. U miechn ła si . — Ciesz si , e twoje nazwisko nie brzmi Niewiadomski... Poszedłem na Pilarcitos nieco wcze niej. Poniewa było pochmurno, zmrok zapadł szybciej ni zwykle. Wokół pos pnego budynku przesłoni tego deszczem gromadziły si cienie. Gdy stałem na ulicy, słyszałem, jak w rynnach bulgocze woda i widziałem, e mokry dach błyszczy jak łuska. Podczas takiej pogody i w takim mroku dom pod numerem tysi c pi set pi dziesi t jeden zdawał si zapada i był to widok nieprzyjemny. Wskoczyłem jeszcze na chwil do szpitala, ale piel gniarka poinformowała mnie, e Da wci pi i nie ma w jego stanie zmiany. Doktor Jarvis korzystał z przerwy, wi c nie miałem okazji porozmawia z nim raz jeszcze. Ale przy odrobinie szcz cia miał pojawi si wieczorem i zobaczy na własne oczy, co si b dzie działo. Po drugiej stronie zatoki rozja niały niebo zygzaki błyskawic, jakby si przechadzały, potykaj c, na szczudłach. Z oddali dobiegało mamrotanie grzmotu. Siła wiatru pozwalała przypuszcza , e za pół godziny burza rozp ta si nad miastem, i to nad nami. Otworzyłem bramk i wszedłem na schodki prowadz ce do drzwi frontowych. W g stej ciemno ci ledwo był widoczny zarys kołatki, szczerz cej z by niby wilkołak. Mo e byłem podenerwowany i za bardzo przej łem si snem Dana Machina, ale wydawało mi si , e kołatka otwiera lepia i obserwuje mnie. Prawie spodziewałem si , e zacznie przemawia i szepta , tak jak to si przywidziało Danowi. Niech tnie wyci gn łem dło do kołatki, aby załomota w drzwi. Gdy jej dotkn łem, odruchowo cofn łem si ze wstr tem. Przez ułamek sekundy, przez chwil , zdawało mi si , e dotkn łem włosia, a nie br zu. Lecz chwyciłem j ponownie w dło i zrozumiałem, e wydawało mi si . Kołatka, owszem, była groteskowo paskudna, miała dzik i złowrog twarz, ale był to tylko metalowy odlew. Gdy uderzyłem ni w drzwi, zad wi czała gło no i głucho, a echo odezwało si wewn trz domu. Czekałem, nasłuchuj c cichego szelestu deszczu i poszumu samochodów przeje d aj cych Mission Street. Rozległ si grzmot i znowu błysn ło, tym razem bli ej. We wn trzu domu otworzyły si i zamkn ły drzwi i słyszałem odgłos kroków podchodz cych do wej cia. Zaklekotały zasuwy i ła cuch, w szparze pojawił si Seymour Wallis. — To pan? Jest pan wcze niej. — Chciałem porozmawia , zanim przyjd tamci. Mog wej ? — Có , dobrze — powiedział i otworzył solidne, zgrzytaj ce wrota. Wkroczyłem do cuchn cego st chlizn przedpokoju. Był dokładnie taki, jakim go pami tałem: stary jak wiat i duszny. Mimo e ramy obrazków pop kały od fali energii, która t dy przeszła poprzedniej nocy, sm tne widoki Mount Taylor i Cabezon Peak wisiały na wyblakłej tapecie. Podszedłem do dziwacznej statuetki nied wiedzia na por czy schodów. Wczorajszego wieczoru nie

przyjrzałem si jej, ale teraz widziałem, e umieszczona na niej kobieca twarz była pi kna, spokojna i statecz na i miała zamkni te oczy. Powiedziałem: — To dziwna rze ba. Wallis był zaj ty zamykaniem drzwi. Dzi wygl dał starzej. Miał na sobie lu ny szary sweter z nadprutymi r kawami i powypychane szare spodnie. Poruszał si bardziej sztywno. Czu było od niego whisky. Popatrzył, jak gładz dłoni grzbiet mosi nego nied wiedzia. — Znalazłem to — powiedział. — Lata temu, kiedy pracowałem we Fremoncie. Budowali my kładk dla przechodniów w parku i wykopali my to. Od tamtego czasu mam j u siebie. Nie kupiłem jej wraz z domem. — Da Machin nił o niej dzisiaj rano — powiedziałem. — Doprawdy? Trudno mi znale jak szczególn przyczyn takiego snu. To tylko dziwaczna rze ba. Nawet nie wiem, czy stara. Jak pan uwa a? Ma sto lat? Dwie cie? Przyjrzałem si bli ej niewzruszonej twarzy nied wiedzicy. Nie wiem czemu, ale sam pomysł nied wiedzia z kobiec twarz wydał mi si denerwuj cy i dostawałem g siej skórki. Mo e była tylko efektem atmosfery panuj cej w domu Wallisa? Ale kto mógł wyrze bi tak niezwykł figurk ? Czy miała jakie znaczenie? Czy była symboliczna? Wiedziałem na pewno, e nie modelowano jej z natury. A w ka dym razie miałem tak gor c nadziej . Potrz sn łem głow . — Nie jestem ekspertem. Ja znam si tylko na sprawach sanitarnych. — Czy przyjdzie pana znajomy? Ten in ynier? — zapytał Wallis, prowadz c mnie do biblioteki. — Obiecał, e przyjdzie. I b dzie te lekarz, je eli nie ma pan nic przeciwko temu, i jeszcze moja znajoma, która prowadzi ksi garni okultystyczn na Brannan Street. — Lekarz? — Tak, ten, który opiekuje si Danem. Mieli my w szpitalu pewien wypadek. Wallis podszedł do swojego biurka i dr c r k nalał dwie du e szklanice whisky. — Wypadek? — zapytał, stoj c tyłem do mnie. — Trudno to opisa . Ale mam wra enie, e to co , co tu słyszeli my w nocy, naprawd zaszkodziło Danowi. On nawet oddycha podobnie. Lekarz na pocz tku s dził, e Da ma astm . Wallis odwrócił si , w obu r kach trzymał szklanki z bursztynowym scotchem, a jego twarz, w zielonkawym wietle lampy stoj cej na biurku, była napi ta i niemal e straszna. — Czy chce pan powiedzie , e pa ski przyjaciel oddycha w taki sam sposób, jak oddycha mój dom? Powiedział to z tak moc , e prawie poczułem si za enowany. — No tak. Doktor Jarvis uwa a, e to mo e by psychosomatyczne. Wie pan, wywołane przez samego Dana. Czasami to si zdarza po wstrz sie mózgu. Seymour Wallis podał mi whisky i usiadł. Wygl dał na tak zmartwionego, zakłopotanego i zamy lonego, e nie mogłem si powstrzyma od pytania: — Co panu jest? Wygl da pan, jakby zgubił dolara, a znalazł pi centów. — To, to oddychanie — powiedział. — Ono znikło. — Sk d pan wie? — Nie wiem. Niezupełnie wiem. Nie wiem na pewno. Ale wczorajszej nocy ju tego nie słyszałem ani dzi w ci gu dnia. A poza tym... czuj , e to znikło. Przysiadłem na brzegu biurka i poci gałem whisky. Dziewi cioletni szkock whisky — wyle akowan i dojrzał , ale nie bardzo odpowiedni pod nie strawion jeszcze kanapk z kiełkami. Mimo woli pomy lałem, e powinienem był zje co konkretnego przed t wypraw na duchy. Bezgło nie bekn łem w gar , podczas gdy Wallis wiercił si i podrygiwał i wygl dał na coraz bardziej nieszcz liwego. — Czy uwa a pan, e to oddychanie w jaki sposób mogło si przenie z domu na Dana? — zapytałem. Nie podniósł oczu, ale wzruszył ramionami i jeszcze bardziej podrygiwał. — To wła nie przychodzi na my l, nieprawda ? Chodzi mi o to, e je li duchy mog nawiedza jakie miejsce, to czemu nie miałyby nawiedza osób? Kto mo e wiedzie , co duchy robi , a czego robi nie mog ? Nie wiem, panie Hyatt. Cała ta przekl ta sprawa jest dla mnie tajemnic i mam ju tego do . Przez chwil siedzieli my w ciszy. Biblioteka Seymoura Wallisa była zagracona i duszna i zaczynałem si czu , jak gdybym siedział w jakiej malutkiej mrocznej pieczarze na dnie kopalni, przywalonej tonami skał i kamieni. Takie wła nie uczucie przejmowało człowieka w tym domu przy Pilarcitos — jakby przytłaczał ci arem stuletniego cierpienia i stuletniej cierpliwo ci. Niezbyt mi przypadło do gustu to uczucie, a mówi c szczerze, wprowadzało mnie w depresj i grało na nerwach. — Wspomniał pan co o parku — przypomniałem mu. — Kiedy pan po raz pierwszy do mnie przyszedł, mówił pan co o parku. Nie zrozumiałem, o co panu chodziło. — O parku? Naprawd ?

— Tak mi si wydawało. — Zapewne mówiłem. Od czasu, gdy pracowałem przy tamtym przekl tym parku, ci gle mam parszywego pecha. — To był park we Fremoncie? Tam gdzie znalazł pan nied wiedzic ? Skin ł głow . — Zbudowanie tej kładki było prost robot konstrukcyjn , zwykła kładka wspornikowa dla pieszych, nic szczególnie wymy lnego. Wybudowałem ich ju ze dwadzie cia czy trzydzie ci na ró nych terenach komunalnych wzdłu całego wybrze a. Ale ten park był wyj tkowo wredny. Sze czy siedem razy zawaliły si nam fundamenty. Trzech robotników uległo powa nym wypadkom. Jednego o lepiło. I nie mogli my zgodnie ustali , gdzie ma sta ta kładka ani jak j ustawi . Miałem zupełnie nienormalne kłótnie z władzami miejskimi. Cztery miesi ce budowali my mostek, który powinien zaj nam cztery dni. Oczywi cie nie pomogło to mojej opinii. Mog panu powiedzie , panie Hyatt, e od czasu Fremontu czułem, e depce mi po pi tach pech. Uniosłem szklank z whisky i obracałem j w dłoniach, jakby chc c w niej skupi bibliotek i cały dom. — I to — odezwałem si — to całe oddychanie jest, zdaniem pana, cz ci pa skiego pecha? Westchn ł. — Nie wiem. Tak czasami my lałem. Zastanawiam si nieraz, czy przypadkiem nie dostaj obł du. W tym momencie rozległo si dwukrotne uderzenie kołatki. — Otworz — powiedziałem i wyszedłem do mrocznego hallu. Gdy odci gałem zasuwy i odpinałem ła cuchy, nie mogłem powstrzyma si od rzucenia okiem na nied wiedzic stoj c na por czy. W półmroku zdawała si wi ksza ni przy wietle, bardziej kudłata, jakby cienie gromadz ce si wokół wrastały w jej sier . A naokoło mnie, na ka dej cianie wisiały te nieciekawe ciemne widoki Mount Taylor i Cabezon Peak, staloryty, akwaforty i akwatinty, wszystkie najwyra niej wykonane podczas najbrzydszej pogody. Wiedziałem tylko, e obie góry znajdowały si w Nowym Meksyku, wi c tym dziwniejsze było, e wszystkie te landszafty tworzono pod pochmurnym niebem. Znowu załomotała kołatka. — Dobra, dobra! — burkn łem. — Słysz ! Uchyliłem drzwi. Za nimi stali na werandzie doktor Jarvis i Jane. Wci padało, grzmiało i było duszno, ale po przebywaniu w bibliotece Seymoura Wallisa powietrze nocne było dla mnie chłodne i orze wiaj ce. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem Bryana Cordera, który szedł szybko w nasz stron z głow wtulon w ramiona. — Chyba ju si pa stwo poznali — powiedziałem do Jane i doktora Jarvisa, gdy wprowadzałem ich do rodka. — To było jedno z tych przypadkowych spotka na mrocznej werandzie — skomentowała Jane. Bryan wbiegł po schodkach, strz saj c krople deszczu z włosów niby mokry pies. Był to solidnie zbudowany, bezceremonialny facet doci gaj cy czterdziestki, z szerok twarz , która wiadczyła o tym, e na nim mo na polega . Ta twarz zawsze przypominała mi nie uduchowione oblicze Pata Boone'a, je eli to w ogóle było mo liwe. Chwycił mnie za rami . — Cze , John. Mało brakowało, a nie przyszedłbym. Jak ci idzie? — Upiornie — odrzekłem i nie artowałem. Zanim zamkn łem drzwi, nie mogłem si oprze pokusie, aby nie spojrze na kołatk i upewni , e ci gle była mosi na, nieo ywiona i w ciekle brzydka. Zaprowadziłem wszystkich do biblioteki Seymoura Wallisa i przedstawiłem ich. Wallis zachowywał si uprzejmie, ale był rozkojarzony, jakby przyjmował przedstawicieli biura sprzeda y nieruchomo ci, którzy przyszli wyceni jego posesj . Podawał r k , oferował whisky, przynosił krzesła, ale potem usiadł z powrotem przy biurku, t po wpatruj c si w poprzecierany dywan, i nie odezwał si słowem. Doktor Jarvis wygl dał teraz mniej oficjalnie w granatowej sportowej marynarce. Był bystry, niewysoki i rudawy, zaczynałem go lubi . Poci gn ł whisky, kaszln ł, po czym powiedział: — Obawiam si , e stan pa skiego przyjaciela nie uległ wi kszej poprawie. Nie miał ju wi cej takich ataków, ale bez przerwy ma kłopoty z oddychaniem i nie mo emy obudzi go z letargu. Jeszcze dzisiaj pó nym wieczorem zrobimy mu elektrokardiogram i elektroencefalogram, eby sprawdzi , czy nie ma zmian w pracy serca oraz oznak uszkodzenia mózgu. — Uszkodzenie mózgu? Ale on tylko spadł z krzesła! — Zdarzały si przypadki miertelnych upadków z krzesła. — Czy ci gle pan uwa a, e to wstrz s mózgu? — zapytała Jane. — A jego oczy? Doktor Jarvis przekr cił si na krze le. — Gdybym uwa ał, e to jedynie wstrz s mózgu i nic poza tym, nie przyszedłbym tutaj. Ale wydaje mi si , e stało si jeszcze co , czego na razie nie rozumiem. — Czy w tym pokoju słyszeli cie to oddychanie? Czy tu si to wszystko zdarzyło? — zapytał Bryan. — Wła nie tutaj. Bryan wstał i obszedł pomieszczenie. Chwilami dotykał cian, zajrzał tak e do kominka. Kilka razy

zastukał w tynk kostkami palców, sprawdzaj c grubo . Po pewnym czasie stan ł na rodku pokoju z zakłopotaniem na twarzy. — Drzwi były zamkni te? — zapytał mnie. — Drzwi i okna. Z wolna pokr cił głow . — To bardzo dziwne. — Co jest dziwne? — Zwykle, je eli wyst puje narastaj ce ci nienie, spowodowane przeci gami czy pr dami powietrznymi, kominek jest czysty, a komin nie zapchany. Włó r k do kominka i sprawd to sam. Nie ma adnego ci gu. Komin jest zapchany. Podszedłem i ukl kłem na wyblakłym india skim dywaniku przed kominkiem. Było to takie wiktoria skie palenisko biblioteczne ze zdobionym stalowym hełmem i rusztem z glinki ogniotrwałej. Wyci gn łem szyj i spozierałem w gór , w zimn , przesi kni t sadz ciemno . Bryan miał racj , nie było tu ci gu, nie czuło si powietrza. Nie docierały tu tak e odgłosy nocy, które zazwyczaj odbijaj si echem w szybie. Ten komin był głuchy. — Panie Wallis — odezwał si Bryan — czy ten komin jest zamurowany? Czy kto kazał go zamurowa ? Wallis obserwował nas ze zmarszczonymi brwiami. — Komin wcale nie jest zamurowany. Zaledwie kilka dni temu paliłem stare papierzyska, których si chciałem pozby . Bryan po raz wtóry zajrzał do rodka. — Có , panie Wallis, je eli wtedy nie był zapchany, to jest zapchany teraz. Mo e to miało co wspólnego z odgłosami, które pan słyszał. Czy pozwoli pan, e sprawdz pi tro wy ej? — Ale prosz — powiedział Wallis. — Ja zostan tutaj, je li mo na. Mam tego wszystkiego dosy ... Nasza czwórka wymaszerowała do przedpokoju i zapalili my w tłe wiatełko nad schodami. Było słabe z powodu ciemnego szklanego klosza w kolorze oliwkowo ółtym, pokrytego grub warstw kurzu i paj czyn. Wszystko w tym domu wydawało si zat chłe, wyblakłe i zakurzone, ale zapewne Wallis nazwałby to „charakterem". Zaczynałem by zdecydowanym zwolennikiem laminatu, plastyku i kiczowatego współczesnego budownictwa. Gdy Bryan wchodził na pierwszy stopie , Jane nagle spostrzegła mosi n statuetk nied wiedzicy. — Bardzo interesuj ca — powiedziała. — Czy nale ała do wyposa enia domu? — Nie. Seumour Wallis wykopał j gdzie we Fremoncie, gdy budował tam most. Jest konstruktorem mostów, a raczej był nim. Jane dotkn ła łagodnej twarzy statuetki, jakby spodziewała si , e lada chwila otworzy oczy. — Co mi to przypomina — powiedziała półgłosem. — Patrz c na ni czuj si przedziwnie. Wydaje mi si , e ju j gdzie widziałam, ale przecie to niemo liwe. Zatrzymała si na kilka sekund, jej dło dotykała głowy statuetki. Wreszcie podniosła wzrok. — Nie pami tam. Mo e przypomn sobie pó niej. Idziemy? Bryan prowadził. St pali my cicho, tak cicho, jak si tylko dało, po starych skrzypi cych schodach. które biegły dwoma pasmami, w ka dym po około dziesi stopni. Znale li my si na długiej galeryjce, o wietlonej nast pnym brudnym szklanym kloszem, wyło onej brudnoczerwonym dywanem. Wygl dało na to, e domu tego nie odnawiano od dwudziestu lub trzydziestu lat. Otaczała nas ta wszechobecna cisza i zapach wilgotnej ple ni. — Komin biblioteczny zapewne idzie przez ten pokój — powiedział Bryan i poprowadził nas do drzwi sypialni, umieszczonych pod k tem po przeciwległej stronie galeryjki. Przekr cił mosi n klamk i wszedł. Sypialnia była mdła i zimna. Miała okno, które wychodziło na dziedziniec, gdzie w podmuchach wiatru unosiły si i opadały ciemne, zlane deszczem gał zie drzew. ciany były pokryte bladoniebieskimi tapetami, pobr zowiałymi od wilgoci. Całe umeblowanie składało si z taniej szafy na wysoki połysk i zniszczonego elaznego łó ka. Podłog wyło ono na star modł linoleum, które wiele lat temu zapewne było zielone. Bryan podszedł do kominka, który był podobny do tego w bibliotece Seymoura Wallisa, tyle e pomalowany na kolor kremowy. Ukl kł obok i nasłuchiwał, a my stali my, przygl daj c si . — Co słyszysz? — zapytałem go. — Czy te jest zapchany? — Tak mi si zdaje — powiedział, wyt aj c wzrok w ciemno ciach panuj cych we wn trzu kominka. — Gdybym mógł zobaczy , co jest za tym parapetem, to mo e... Przysun ł si bli ej i ostro nie wsadził głow pod hełm kominka. Doktor Jarvis za miał si , ale był to jaki nerwowy miech. — Czy pan co widzi?

— Nie jestem pewien — odpowiedział Bryan przytłumionym głosem. — Tu jest jaki inny rezonans. Jaki d wi k, jakby bicie. Nie jestem pewien, czy to echo w samym kominie, czy wibracje w całym domu. — My tu niczego nie słyszymy — powiedziałem. — Poczekaj — stwierdził i przesun ł si tak, e cała jego głowa znikn ła w czelu ciach komina. — Mam nadziej , e umyje pan głow , zanim powróci do cywilizowanego wiata — za artowała Jane. — Och, bywało gorzej — odparł Bryan. — Niezale nie od dnia wol komin od cieku. — A teraz słyszysz co ? — zapytałem, kl cz c na podłodze obok kominka. — Ciii! — rozkazał Bryan. — Narasta jaki d wi k. Podobne bicie do tamtego. — Wci nie słysz — poinformowałem go. — Tu wewn trz jest zupełnie wyra ne. O, prosz . Bach-bach-bach-bach-bach. Prawie jak bicie serca. Bach- bach-bach... spróbuj mierzy czas, dobra? Masz sekundnik na zegarku? — Ja to zrobi — wł czył si doktor Jarvis. — Je eli to puls, to b dzie moja działka. — Dobra — powiedział Bryan odkasłuj c. — Zaczynam. Maj c głow schowan pod hełmem kominka, r k poszukał kolana doktora Jarvisa. Potem, w miar jak słyszał d wi ki, wystukiwał czas, a Jarvis sprawdzał na zegarku. — To nie puls — zauwa ył Jarvis po kilku minutach. — W ka dym razie nie jest to puls ludzki. — Starczy wam? — prychn ł Bryan. — Zaczynam si tu czu jak klaustrofobik. — Raczej jak wi ty klaustrofobik — za artowała Jane. — Czy b dziesz miał ze sob worek z zabawkami, gdy wyjdziesz? — A, do licha z tym wszystkim — powiedział Bryan i zacz ł si wysuwa . I nagle wrzasn ł przera liwie. Nigdy nie słyszałem, eby m czyzna krzyczał takim głosem, i przez chwil nie mogłem si zorientowa , co to jest. Potem zawołał: — Wyci gnijcie mnie st d! Wyci gnijcie mnie! Na lito "bosk , wyci gnijcie mnie! — i zrozumiałem, e dzieje si co okropnego, e co si stało Bryanowi. Doktor Jarvis chwycił go za nog i wrzasn ł: — Ci gnijcie! Wyci gnijcie go stamt d! Martwiej c ze strachu, chwyciłem za drug nog i razem usiłowali my go wyci gn . Ale mimo e to tylko głowa ugrz zła w kominie, Bryan zaklinował si całkiem i wrzeszczał, wył, a całym jego ciałem rzucało jak w agonii. — Wyci gnijcie mnie! Wyci gnijcie! O Bo e, Bo e, wyci gnijcie mnie! Doktor Jarvis pu cił nog Bryana, aby zobaczy , co zaszło pod hełmem kominka. Lecz on miotał si i darł tak strasznie, e nie mogli my nic zrobi . Jarvis próbował go uspokoi : — Bryan! Bryan! Słuchaj! Nie panikuj! Uspokój si , bo zrobisz sobie krzywd . Doktor obrócił si w moim kierunku. — Musiała mu tam utkn głowa. Na rany Chrystusa, niech pan wyt y siły i przytrzyma go, eby si nie rzucał. Obaj chwycili my za hełm nad kominkiem i próbowali my oderwa go od kafli, ale trzymał si mocno, scementowany wieloletnimi warstwami kurzu i rdzy, i w aden sposób nie mo na było go poruszy . Bryan krzyczał przera liwie, lecz nagle urwał, a jego ciało stało si bezwładne. — O Bo e! — zawołał doktor Jarvis. — Patrzcie. Spod hełmu, wsi kaj c w kołnierzyk i krawat Bryana, powoli rozlewała si jasnoczerwona plama krwi. Jane, która stała tu za nami, zbierało si na wymioty. Za du o było tej krwi jak na małe zaci cie czy zadrapanie. Skapywała po koszuli Bryana i po naszych dłoniach, a potem zacz ła wolno spływa wzdłu szpar mi dzy kafelkami, którymi był wyło ony kominek. — Ostro nie — instruował nas doktor Jarvis. — Wyci gajcie go ostro nie. Pomału wysuwali my ciało Bryana. Zdawało si najpierw, e ci gle co trzyma go mocno za głow , lecz nagle poczuli my, jak to co puszcza go i Bryan wypadł z komina. Run ł na ruszt. narastaj cym przera eniem utkwiłem wzrok w jego głowie. Nie mogłem dłu ej patrze , ale te nie umiałem oderwa oczu. Cał głow miał obdart ze skóry i mi sa, pozostała goła czaszka, na której gdzieniegdzie tkwiły strz py ciała i pojedyncze k pki włosów. Z oczodołów znikn ły oczy, widniała tam tylko klejowato połyskuj ca ko . Jane wyszeptała głosem zdławionym od mdło ci: — O Bo e, co si stało? Doktor Jarvis ostro nie uło ył ciało Bryana na podłodze. Czaszka uderzyła goł ko ci o kafle, wydaj c ohydny d wi k. Doktor Jarvis miał twarz biał i zszokowan — zapewne moja była taka sama. — Nigdy czego podobnego nie widziałem — wymamrotał. — Nigdy. Spojrzałem w kierunku czarnej czelu ci starego wiktoria skiego kominka. — Chciałbym wiedzie , jak to si stało. Na rany Chrystusa, panie doktorze, co tam jest? Doktor Jarvis w milczeniu potrz sn ł głow . aden z nas nie był przygotowany na to, by tam zajrze . Cokolwiek obdarło z ciała głow Bryana, aden z nas nie miał ochoty si z tym czym spotka .

— Jane — powiedział doktor Jarvis, wyjmuj c z górnej kieszeni kartk — tu masz numer Szpitala Fundacji Elmwood, gdzie pracuj . Zadzwo do doktora Speedwella i powiedz mu, co si stało. Powiedz mu, e ja tu jestem. I popro go, aby mo liwie jak najszybciej przysłał ambulans. — A policja? — wtr ciłem. — Nie mo emy po prostu... Doktor Jarvis spojrzał z obaw na kominek. — Bo ja wiem. My li pan, e nam uwierz ? — Na rany Chrystusa, je eli w tym kominie jest co , co rozdziera ludzi na strz py, to ja nie mam zamiaru sam sprawdza . My l , e pan równie . Doktor Jarvis skin ł głow . — Dobrze. Zadzwo te na policj — zwrócił si do Jane. Wła nie miała wyj z pokoju, gdy rozległo si ciche pukanie do drzwi. Usłyszeli my głos Seymoura Wallisa: — Czy wszystko w porz dku? Wydawało mi si , e słysz krzyki. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Stał za nimi Wallis, blady i zmartwiony, musiał wyczyta z mojej twarzy, e co si stało. — Był wypadek — powiedziałem mu. — Mo e niech pan lepiej nie wchodzi. — Czy co si komu stało? — zapytał, próbuj c spojrze ponad moim ramieniem. — Tak. Bryan jest powa nie ranny. Ale prosz , radz panu, eby pan nie patrzył. To straszne. Wallis odepchn ł mnie na bok. — To mój dom, panie Hyatt. Chc wiedzie , co tu si dzieje. Zapewne miał racj . Ale gdy wkroczył do sypialni i zobaczył le ce tam ciało Bryana i jego czaszk szczerz c z by do sufitu, zmartwiał, nie mógł si ani ruszy , ani przemówi . Doktor Jarvis spojrzał w gór , na Jane. — Id e po t karetk ! — nakazał niecierpliwie. — Im szybciej dowiemy si , co si stało, tym lepiej. Wallis usiadł ci ko na w skim łó ku i zło ył dłonie na podołku. Patrzył na Bryana z nie słabn cym przera eniem. — Przykro mi, panie Wallis — powiedział doktor Jarvis. — Wydawało mu si , e słyszy jaki d wi k w kominie i wło ył tam głow , eby sprawdzi , co to mo e by . Wallis otworzył usta, nie powiedział nic, i z powrotem je zamkn ł. — Nam si wydawało, e co albo kto zaatakował go — dodałem. — Kiedy miał tam głow , a my usiłowali my go sił wyci gn , było zupełnie tak, jakby kto równie silny go tam trzymał. Niemal e ukradkiem, Wallis zwrócił oczy na ciemny i pusty kominek. — Nie rozumiem — powiedział ochryple — co chce mi pan powiedzie ? Doktor Jarvis wstał. Ju nie mógł niczego zrobi dla Bryana. Pozostało jedynie wyja nienie, co go zabiło. Powiedział powa nie: — Albo zaklinowała mu si tam głowa w jaki nietypowy sposób, panie Wallis, albo w tym przewodzie jest jakie zwierz , a mo e człowiek, który w psychopatycznym napadzie zdarł ciało z głowy Bryana Cordera. — W przewodzie kominowym? W przewodzie kominowym w moim domu? — Obawiam si , e na to wygl da. — Ale to szale stwo! Co, do diabła, mo e mieszka w kominie, i jeszcze w taki sposób rozdziera ludzi na strz py? Doktor Jarvis spojrzał na le ce ciało Bryana i znowu na Seymoura Wallisa. — Tego wła nie, prosz pana, musimy si dowiedzie . Wallis pomy lał chwil , wreszcie potarł twarz dło mi. — To wszystko nie ma sensu. Najpierw oddychanie, teraz ta mier . Panowie rozumiej , e b d musiał sprzeda ten dom. — S dz , e poniesione koszty powinny si panu zwróci — powiedziałem, staraj c si by pomocny. — Te stare dworki w obecnych czasach wietnie id na rynku. Ze zm czeniem pokr cił głow . — Nie martwi si o pieni dze. Ja tylko chciałbym mie miejsce, gdzie mógłbym zamieszka i gdzie takie rzeczy nie zdarzałyby si . Chciałbym troch spokoju, na litc bosk . Biedny człowiek. — Je eli duch nie pójdzie za panem, to zapewne przeprowadzka byłaby najlepszym rozwi zaniem — oznajmiłem. Wallis gapił si na mnie zszokowany i rozzłoszczony. — To co siedzi w cholernym kominie! — fukn ł. — Wła nie zamordowało pa skiego przyjaciela, a pan rozmawia tak, jakby to nie było wa ne. Co tam jest, ukrywa si , czy mo e mi pan zagwarantowa , e noc nie wylezie i nie zechce mnie zadusi w moim własnym łó ku? — Panie Wallis — odpowiedziałem — nie jestem wi tym. — Pewnie wezwali cie policj — burkn ł, nawet nie spojrzawszy na mnie. Doktor Jarvis skin ł głow . — Powinni tu zaraz by . W tym momencie Jane wróciła na gór i powiedziała: — Za dwie, trzy minuty. Był w pobli u radiowóz. Zadzwoniłam te do szpitala i natychmiast wysyłaj karetk .

— Dzi ki, Jane. — Wiecie, ja mam bro — powiedział Wallis. — To tylko stary kolt z czasów wojny. Mogliby my strzeli w gór , w komin, wówczas to, co tam jest, nie miałoby adnej szansy. Podszedł doktor Jarvis. — Czy mógłbym dosta poszewk ? — zapytał. — Chciałbym czym zakry głow pana Cordera. — Oczywi cie. Niech pan zdejmie poszewk z tej poduszki, tutaj. To potworny widok. Czy domy la si pan, jakie stworzenie mogło co takiego zrobi ? Czy istnieje jaki gatunek ptaka, który tak si zachowuje? Mo e w kominie uwi ziony jest kruk albo szympans? — Szympans? — zapytałem. — To nie takie nadzwyczajne, jakby si wydawało. Edgar Allan Poe napisał nowelk o małpie, która morduje dziewczyn i wpycha j w komin — skomentował doktor Jarvis. — No tak, ale to co , co tkwi w tym kominie, jest wyj tkowo gro ne. Mo e to zrobił jaki wygłodzony kot lub szczur od dawna tu uwi ziony? Wallis podniósł si z łó ka. — Id po pistolet — oznajmił. — Je li to co wylezie, nie b d tutaj stał bezbronny. Na zewn trz, na ulicy, rozległo si wycie syreny. Jane cisn ła mnie za rami . — S . Dzi ki Bogu. Rozległo si łomotanie do drzwi. Wallis zszedł, eby otworzy . Usłyszeli my stukot buciorów na schodach i do niewielkiej sypialni weszło dwóch glinarzy w koszulach i czapkach spryskanych deszczem. Przykl kn li nad ciałem Bryana Cordera, nie spojrzawszy na nas, jakby Bryan był ich wiecznie pijanym braciszkiem, którego przyszli zabra do domu. — Co robi ta poszewka na jego głowie? — zapytał prze uwaj cy gum Włoch, z twarz zdobn w obwisłe w sy. Nie zrobił adnego ruchu, aby dotkn poszewki czy ciała. Jak wi kszo gliniarzy z Zachodniego Wybrze a miał silnie rozwini te poczucie podejrzliwo ci, a jedna z pierwszych zasad w jego kodeksie post powania brzmiała: nie dotykaj niczego, póki nie dowiesz si , co to jest. Zacz łem wyja nia : — Ogl dali my dom. Pan Wallis, wła ciciel, uskar ał si na dziwne odgłosy, które mu przeszkadzały. Ja nazywam si John Hyatt i pracuj w wydziale sanitarno-epidemiologicznym. To jest Jane Torresino, a to doktor Jarvis z Elmwood. Gliniarz rzucił spojrzenie koledze, młodemu Irlandczykowi o jasnoszarych oczach i piegowatej twarzy, która bardziej była piegiem ni twarz . — A czemu to wydział sanitarny pracuje o tak pó nych godzinach? — Có — odparłem. — To był przypadek wykraczaj cy poza normalny tok post powania. Mo na powiedzie , e to sprawa osobista. — A pan, doktorze? Doktor Jarvis u miechn ł si raptownie, krótko i nerwowo. — Ja podobnie. Chyba mo na to nazwa chałtur . — No wi c, co si stało? Kaszln łem i kontynuowałem wyja nienia. — Ten pan, Bryan Corder, to in ynier, który pracuje ze mn . Jest specjalist od struktur budowlanych i zwykle pracuje przy oczyszczaniu slumsów. Wzi li my go ze sob , poniewa zna si na dziwnych odgłosach i przeci gach i na wszystkim, co wi e si z próchnieniem. Policjant wpatrywał si we mnie ze spokojem, ale nie poruszył si , aby unie poszewk . — Wydało mu si , e słyszy stukanie w kominie — powiedziałem prawie szeptem. — Wło ył tam głow , eby lepiej słysze i... no có , tak to si sko czyło. Co go chyba zaatakowało. Nie widzieli my, co to było. Gliniarz rzucił okiem na towarzysza, wzruszył ramionami i podniósł poszewk . Srebrzystobiała karetka marki Cadillac mign ła przez ustaj cy deszcz, zabieraj c ciało Bryana Cordera do szpitala Elmwood Foundation. Stałem na pierwszym schodku willi na Pilarcitos tysi c pi set pi dziesi t jeden. Patrzyłem, jak odje d a. Obok mnie zatrzymał si porucznik policji, który zjawił si w zwi zku ze spraw . Zapalił papierosa. Był to wysoki m czyzna o lakonicznym sposobie wysławiania si . Miał mokry kapelusz, nos krogulczy i spokojny, uprzejmy sposób zadawania pyta . Przedstawił si jako porucznik Stroud i okazał legitymacj gestem magika produkuj cego papierowe kwiatki z niczego. — No i — powiedział łagodnie, wypuszczaj c dym — to nie był pana dzie , panie Hyatt. Chrz kn łem. — Mo e pan to jeszcze raz powtórzy ? Porucznik Stroud zaci gn ł si dymem. — Czy dobrze pan znał pana Cordera? — Pracowali my w tym samym wydziale. Raz byłem u niego na kolacji. Moira robi wy mienite ciasteczka orzechowe. — Ciasteczka orzechowe? To te jedna z moich słabo ci. Zapewne pani Corder bardzo prze yje ten wypadek. — Jestem tego pewien. To miła kobieta. Na górze otworzyło si z trzaskiem okno i wyjrzał jeden z policjantów. — Poruczniku?

Stroud cofn ł si krok, spojrzał w gór . — O co chodzi? Czy co znale li cie? — Wyj li my połow tego przekl tego komina i na nic nie natrafili my. S tylko lady zaschłej krwi. — adnych oznak szczurów czy ptaków? adnych ukrytych przej ? — Nie, poruczniku. Czy mamy dalej szuka ? — Jeszcze chwil . Okno zamkn ło si z klekotem, a porucznik Stroud ponownie obrócił si w kierunku ulicy. Wszystkie chmury rozwiały si , a na czystym wieczornym niebie pojawiały si roziskrzone gwiazdy. W dole, na Mission Street, tr biły w ró nych tonacjach samochody, a z okna na którym z wy szych pi ter w domu po przeciwnej stronie ulicy dobiegał chóralny piew Alelluja z Mesjasza Haendla. — Czy pan jest religijny, panie Hyatt? — zapytał porucznik Stroud. — Tak i nie — powiedziałem ostro nie. — Bardziej nie ni tak. Chyba jestem bardziej przes dny ni religijny. — Wi c to, co pan mówił o oddychaniu i biciu serca w tym domu... naprawd pan w to wierzy? Spojrzałem na niego. Jego oczy spogl dały ze zrozumieniem. Potrz sn łem głow . — Uhm... — Musz rozwa y ró ne mo liwo ci — powiedział porucznik. — Pan Corder mógł zgin w wyj tkowo nietypowym i mało prawdopodobnym wypadku; albo napadło na niego jakie zwierz uwi zione w kominie, albo został zaatakowany przez nie zidentyfikowanego osobnika, który w jaki sposób ukrył si w kominie, albo zgin ł z r k pana i pa skich przyjaciół. Patrzyłem na mokry chodnik i skin łem głow . — Jestem tego wiadomy. — Oczywi cie, jest te ewentualno , e wydarzyło si co paranaturalnego, co , co miało zwi zek z działaniem sił nadprzyrodzonych wła nie w tym miejscu. — Pan naprawd uwa a to za jedn z mo liwo ci? — Chocia jestem detektywem, nie oznacza to wcale, e jestem zupełnie odporny na to, co si dzieje na tym wiecie. I poza nim równie . Jedno z moich hobby to science fiction. Przez chwil nie wiedziałem, co mam powiedzie . Mo e ten wysoki, uprzejmy człowiek starał si pozyska moje zaufanie, by podst pnie wyłudzi ode mnie o wiadczenie, e doktor Jarvis, Jane i ja zło yli my Bryana w ofierze podczas jakiej tajemnej ceremonii czarnoksi skiej. Ale jego twarz, inteligentna, lecz nie poruszona, niczego nie zdradzała. Był pierwszym policjantem napotkanym przeze mnie, który wysławiał si kulturalnie. Nie miałem jednak pewno ci, czy to moje nowe do wiadczenie sprawia mi przyjemno . Zwróciłem si w kierunku drzwi i wskazałem skinieniem głowy na wilczast kołatk . — A co pan o tym s dzi? Uniósł brew. — Zauwa yłem to, gdy tu po raz pierwszy wchodziłem. Wygl da do niesamowicie, prawda? — Mój przyjaciel my lał, e wygl da jak wilkołak. Porucznik Stroud cofn ł si . — No, nie wiem, prosz pana. Mo e przepadam za science fiction, ale nie jestem specjalist od wampirów, demonów i tego rodzaju rzeczy. W ka dym przypadku moi zwierzchnicy wol morderców z krwi i ko ci, których mo na pozamyka za kratkami. Ja zawsze szukam zwyczajnej odpowiedzi, zanim zaczn rozwa a nadzwyczajn . — Có , jest pan policjantem. Drzwi frontowe rozwarły si i wyszedł doktor Jarvis. Był blady i wygl dał, jakby cały wieczór oddawał krew. — John, czy mog zamieni z panem słowo na osobno ci? Porucznik Stroud przyzwalaj co skin ł głow . Doktor Jarvis wprowadził mnie do hallu. Gdy znale li my si obok figurki nied wiedzicy, spojrzał na mnie. Był jeszcze bardziej zszokowany i powa ny ni poprzednio. — Co si stało? Wygl da pan strasznie — odezwałem si . Wyj ł chusteczk i obtarł pot z czoła. — Nie mogłem tego powiedzie porucznikowi. Lecz i tak pr dzej czy pó niej si o tym dowie. Wolałbym jednak, aby si dowiedział od kogo innego, od kogo , kto jest tam na miejscu. Na schodach pojawiła si Jane. Gdy zeszła, odezwała si do nas: — Wła ciwie to zburzyli cał sypialni i niczego nie znale li. John, czy mo emy ju i ? Oddałabym moje rajstopy ze złotego lureksu za gin z sokiem pomara czowym. — Jane — powiedział doktor Jarvis — ty te powinna to usłysze . Była tam, gdy to si stało. Przynajmniej uwierzysz. Jane zmarszczyła brwi. — O co chodzi? Czy co si stało? Skorzystałem z okazji, by otoczy j ramieniem i u cisn opieku czo, po m sku. To dziwne, e instynkty seksualne m czyzny funkcjonuj bezustannie, nawet w chwilach kryzysu i przera enia. Ale nie mógłbym powiedzie , e płon łem z po dania. A kiedy doktor Jarvis podzielił si z nami wie ci , r ka zsun ła mi si i stałem tam, wystraszony, zdrewniały ze strachu, prze wiadczony, e to co , co działo si w domu

Seymoura Wallisa, stawało si z ka d godzin ciemniejsze, pot niejsze i coraz bardziej złowrogie. — Dzwonili do mnie z Elmwood. Wzi li pa skiego przyjaciela prosto do kostnicy i zacz li robi autopsj . — Czy dowiedzieli si , w jaki sposób zgin ł? — zapytała Jane. Doktor Jarvis nerwowo przełkn ł lin . — Nie dowiedzieli si , poniewa nie mogli. Mimo tego, co si stało z jego głow , Bryan Corder nadal klinicznie yje. Usta same mi si otworzyły, zupełnie jak wariatowi. — yj e? To niemo liwe! — Obawiam si , e mo liwe. A przynajmniej takie jest zdanie chirurgów. Widzi pan, jego serce nadal bije, gło no i wyra nie, dwadzie cia cztery razy na minut . — Dwadzie cia cztery? — zapytała Jane. — Przecie to nie... — To nie jest puls człowieka — uzupełnił doktor Jarvis. — Absolutnie nie człowieka. Ale jego serce naprawd bije, a póki bije, b d si starali podtrzymywa je. W tej e chwili, kln si , usłyszałem jaki szept. Mo e był to głos jednego z policjantów znajduj cych si na górze. Mo e był to pisk opon samochodu na mokrej nawierzchni jezdni. Ale gdy instynktownie obróciłem si , aby zobaczy kto to, u wiadomiłem sobie, e najbli ej mnie znajduje si obrzydliwa kołatka z napisem: „Wró ". TRZY Rzucałem si na moim zapoconym, wymi toszonym łó ku przez kilka godzin, wreszcie o pi tej nad ranem wstałem i zaparzyłem sobie szklank mocnej czarnej kawy, któr wzmocniłem calvadosem. To wła nie pijaj na rozgrzewk staruszkowie w Normandii w zimne grudniowe dni. Stałem w oknie patrz c na blady wit spowijaj cy ulic i wydawało mi si , jakby moje ycie uległo dziwnej, nagłej i subtelnej zmianie. Czułem si jak człowiek, który spaceruje w ród znajomych miejsc i po skr ceniu gdzie w bok trafia w obce sobie okolice, gdzie domy s ciemne i obskurne, a mieszka cy nieprzyja ni i niesympatyczni. Nie mogłem ju dłu ej powstrzyma ciekawo ci i około szóstej zadzwoniłem do szpitala Elmwood Foundation, do doktora Jarvisa. Telefon odebrała uprzejmie oboj tna piel gniarka, która poinformowała mnie, e doktor Jarvis nie mo e podej , ale zanotowała mój numer i przyrzekła powtórzy mu, aby oddzwonił. Usiadłem wygodnie na mojej kwiecistej kanapie i dalej piłem kaw . Cał noc my lałem o wszystkim, co zdarzyło si na Pilarcitos tysi c pi set pi dziesi t jeden, i wci nie pojmowałem tego, co si stało. Jedna rzecz wiedziałem na pewno. Ta siła czy „obecno ", która nawiedzała tamten dom, nie była przyjazna. Wzdragałem si przed u yciem słowa „duch", nawet gdy my lałem we własnym zaciszu domowym, ale, do diabła, czy mogłoby to by co innego? To wydarzenie miało tyle przedziwnych stron, które, jak mi si zdawało, zupełnie nie pasowały do siebie. Miałem uczucie, e w całej tej hecy sam Seymour Wallis był bardziej wa ny, ni to sobie u wiadamiał. Przecie to był jego dom, on pierwszy usłyszał to oddychanie i sam powiedział, e odk d pracował we Fremoncie, prze laduje go pech. I wci miał t dziwaczn pami tk , t nied wiedzic na por czy schodów, wydobyt w parku. Nabrałem przekonania, e to, co si działo, nie było przypadkowe. Przypominało pocz tek gry w szachy, kiedy to ruchy wydaj si od niechcenia, nie powi zane ze sob , cho stanowi cz planu strategicznego. Nasuwały si pytania: czyj to plan? I dlaczego wła nie taki? Tego, co mogło wi za straszliwy wypadek Bryana Cordera i tajemnicz utrat przytomno ci Dana Machina — nie rozumiałem. Nie miałem wcale ochoty zbyt gł boko tego roztrz sa , poniewa wci pojawiały mi si w my lach koszmarne obrazy odartej z ciała głowy Bryana, a wiadomo , e on mo e jeszcze yje, pot gowała koszmar. Nie byłem odpornym człowiekiem. Zaliczałem si do tych, którzy czuj wstr t na widok kalmarów podawanych w sałatce z owoców morza i jajek na mi kko. Zadzwonił telefon, poczułem zimne ciarki na skórze głowy. Podniosłem słuchawk i powiedziałem: — Tu John Hyatt. Kto mówi? — John? Tu Jane. Łykn łem kawy. — Wcze nie wstała . Nie mogła spa ? — A ty mogłe ? — No, niezupełnie. Wci my lałem o Bryanie, Chwil temu dzwoniłem do szpitala, ale jeszcze nie maj adnych wie ci. Mam nadziej , e jednak umarł. — Rozumiem, co chcesz powiedzie . Przeniosłem telefon na kanap i wyci gn łem si na niej. Zaczynało mnie ogarnia zm czenie. Mo e tylko dlatego, e poczułem ulg , mog c rozmawia z kim przyjaznym. Sko czyłem kaw i z ostatnim łykiem poci gn łem fusów. Do ko ca rozmowy oskubywałem z nich j zyk.