caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 156 786
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań685 770

Masterton Graham - Pogromca wampirów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Masterton Graham - Pogromca wampirów.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 225 stron)

Przełożył Piotr Kuś Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2006

Tytuł oryginału Vampire Hunter Copyright © 2005 by Graham Masterton Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2006 Redaktor Renata Bubrowiecka Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce CIRUELO / Agentur Schluck mbH Wydanie I ISBN 83-7301-754-2 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 0-61-867-47-08, 0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Druk i oprawa Drukarnia „Lega", ul. Małopolska 18, 45-301 Opole

Pamięci Vasilisa Arnaoutglou ilustratora i artysty 1969-2005 Ze specjalnymi podziękowaniami dla Christophe’a Corthoutsa i Marca Bailly’ego

DIANA Było duszne i parne czwartkowe popołudnie i jak zwykle jadąc w kierunku południowym, utknąłem w korku na moście Kennedy’ego. Nagle usłyszałem dźwięki Diany, nadawanej przez stację WRKA, i przeszedł mnie dreszcz. Diana Paula Anki. Ta piosenka prześladuje mnie już od pięćdziesięciu lat i przypuszczam, że to się nigdy nie skończy. Zawsze gdy ją słyszę, rozglądam się wokół, aby się upewnić, czy nikt mnie nie śledzi albo nie przygląda mi się z jakiejś ciemnej klatki schodowej po drugiej stronie ulicy. „Ja jestem taka młoda, a ty taki stary...” Słowa te przywołują wszystko z powrotem. Szkliste gorąco południowych przedmieść Londynu w środku lata, wielkie domy z lat trzydziestych z czerwonymi dachówkami i kortami tenisowymi, słaby słodki zapach angielskich pubów, byle jakie ubrania i maleńkie samochody. I te stwory biegające po ulicach: mroczne, żarłoczne i nieskończenie okrutne. Przylegające do sufitów, pełznące po ścianach. Myślicie, że wiecie coś o wampirach? Figa, nie wiecie o nich niczego. Kiedy w końcu dotarłem do domu w Kenwood Hill, zamknąłem za sobą drzwi i długo stałem oparty o nie plecami, a moje serce szalało w piersiach niczym wiertarka udarowa. Na ścianie, niczym dwoje przekrwionych oczu, widziałem dwa purpurowe półkola ze światła przebijającego przez witraż nad schodami. Właśnie wtedy pomyślałem: cholera, cokolwiek zrobi ze mną rząd, już najwyższy czas, żeby ujawnić prawdę. Dlatego właśnie opowiem wam, co naprawdę wydarzyło się w sierpniu 1957 roku i z jak straszliwą masakrą mieliśmy wtedy do czynienia. Odsunąłem jedynie wówczas nadejście dnia wielkiego zła. I wcześniej czy później decyzja, której ja nigdy nie potrafiłem podjąć, spadnie na wasze barki. Ostrzeżono mnie oficjalnie, żebym nigdy do tego nie wracał. Dwa dni po moim przeniesieniu do Louisville zjawił się w moim domu pryszczaty młody człowiek w lśniącym szarym garniturze i ostrzegł mnie, żebym nie opowiadał o niczym nawet mojej żonie Louise. I nadal jeszcze, po tych wszystkich latach, jak sądzę, rząd mógłby kazać mnie aresztować za

zagrożenie bezpieczeństwa narodowego albo zamknąć w domu wariatów. Nie przeraża mnie to jednak tak, jak przerażony byłem każdego dnia w ciągu tych ostatnich pięćdziesięciu lat. Ponieważ wampiry nigdy niczego nie wybaczają.

ANTWERPIA, ROK 1944 Kapitan Kosherick prowadził mnie wąskimi nagimi schodami nie oświetlonego budynku przy Markgravestraat, leżącego w północno-zachodniej części miasta. Przed drzwiami na drugim piętrze stało dwoje dzieci o brudnych twarzach, chłopiec i dziewczynka. - Wszystko będzie dobrze, rozumiecie? - powiedział do nich kapitan Kosherick. - Znajdziemy kogoś, kto się wami zaopiekuje. Za nimi, w mroku niewielkiego pokoju, w podniszczonym, obitym brokatem fotelu siedziała staruszka. Spod jej wdowiej czapeczki z czarnej koronki wymykały się siwe i potargane włosy, a jej twarz wyglądała jak wysuszone jabłko. - Później zadzwoni ktoś z sierocińca! - krzyknął do niej kapitan Kosherick. Następnie popatrzył na mnie i powiedział: - Głucha jak pieprzony pień. - Mevrouw! - wrzasnąłem. - Iemand zal binnenkort de kinderen komen halen! Kobieta machnęła lekceważąco ręką. - Hoe vroeger hoe beter! Deze familie is verloekt! Niet verbazend dat hij de mensen van de nacht heft gestuurd om het mee te brengen! - Co powiedziała? - zaciekawił się kapitan Kosherick. - Że ta rodzina jest przeklęta czy coś takiego. - Cholera, w gruncie rzeczy ma rację. Zresztą niech pan popatrzy sam. Poprowadził mnie długim korytarzem, a następnie znów do góry, kolejną klatką schodową. Czułem odór gotowanej kapusty i jeszcze inny, silniejszy i wyraźniejszy: odór krwi. Mieliśmy połowę października i jak na tę porę roku było nadspodziewanie ciepło, a na klatce schodowej latało mnóstwo błyszczących zielonych much plujek. U szczytu schodów znajdował się znacznie mniejszy podest, a dalej drzwi z dwiema taflami matowego szkła. Drzwi były uchylone i jeszcze zanim je szeroko otworzyliśmy, dostrzegłem na podłodze nogę kobiety. Obok niej leżał znoszony półbut. Kapitan Kosherick pchnął drzwi, żebym mógł zobaczyć cały i jedyny pokój, stanowiący to mieszkanie. W rogu stało szerokie żelazne łóżko, a pod jedną ze ścian - postrzępiona beżowa kanapa i drewniane krzesło z oparciem. Nad zlewem znajdowało się wąskie wysokie okno, z którego rozpościerał się widok na jasnoszare niebo i ponure

trzynastowieczne iglice Vrouwekathedraal. Przy zlewie stała półeczka domowej roboty, na której dostrzegłem biało-czerwoną paczkę z herbatą, niebieski ceramiczny dzbanek z mąką oraz szklany talerz z niewielką kostką masła i trzema ziemniakami, które już zaczynały puszczać pędy. Na ścianie nad półką wisiał obraz z Matką Boską. Jej oczy wypalone były niedopałkami papierosów. Popatrzyłem na kobietę leżącą twarzą do ziemi na poplamionym zielonym linoleum. Musiała mieć około dwudziestu siedmiu, dwudziestu ośmiu lat. Falujące brązowe włosy bez wątpienia barwiła henną. Ubrana była tylko w czerwonawą wełnianą spódniczkę, podciągniętą do połowy ud. Jej skóra była bardzo biała i upstrzona ciemnymi pieprzykami. Wokół niej na podłodze znajdowało się mnóstwo regularnych i rozpryśniętych plam krwi, a także kilka śladów stóp - niektóre odbite były tylko w części, a odciski bosych stóp z pewnością należały do dzieci martwej kobiety. Biorąc jednak pod uwagę, co z nią zrobiono, krwi było nadzwyczaj mało. - Mam ją odwrócić? - zapytał kapitan Kosherick. Kiwnąłem głową. Pociłem się - unoszący się w powietrzu odór krwi wprost nie pozwalał oddychać, musiałem jednak zyskać pewność. Kapitan Kosherick pochylił się nad ciałem młodej kobiety i delikatnie odwrócił ją na plecy. Była całkiem ładna i jak Flamandki nieco puszysta, miała jasnoniebieskie oczy. Jej piersi były drobne, o bladych brodawkach, a od mostka po pępek jej klatka piersiowa została nacięta za pomocą jakiegoś bardzo ostrego narzędzia. Serce brutalnie wyrwano, a aortę ucięto mniej więcej siedem centymetrów od lewej komory. Wyglądała jak blady, zniszczony wąż ogrodowy. - Czy widział pan już coś takiego? - zapytał kapitan Kosherick. - Żandarmeria wojskowa kazała mi skontaktować się z panem natychmiast po tym, jak ją znaleźli. Zdjąłem z pleców płócienną torbę w kolorze khaki, rozpiąłem ją i wyciągnąłem kodaka. Wykonałem piętnaście albo szesnaście fotografii pod różnym kątem, podczas gdy kapitan Kosherick palił papierosa na półpiętrze. Gdy skończyłem robić zdjęcia, zacząłem dokładnie przeszukiwać pokój kobiety. Kapitan Kosherick wrócił tymczasem do środka. - Czego pan szuka, jeżeli wolno spytać? - Och, przecież pan wie. Dowodów. Kapitan był bardzo młody, chociaż można już było dostrzec u niego pasemko siwych włosów i drobny wąsik pod nosem. Ale w tamtych dniach wszyscy byliśmy bardzo młodzi,

nawet ja. Uniosłem cienką wytartą matę, leżącą przy łóżku. Zauważyłem, że jedna z klepek podłogowych znajdujących się pod nią była ruchoma. Z półki przy zlewie wziąłem więc nóż, żeby ją podważyć. Pod klepką, w wydrążonej skrytce, znalazłem zardzewiałą puszkę z gotowaną szynką, dwie puszki kiełbasek, trzy puszki skondensowanego mleka, pudełko kakao i pudełko jajek w proszku, a także trzy paczki papierosów Jasmatzi. - Całkiem spory skarb - powiedział kapitan Kosherick, spoglądając ponad moim ramieniem. - I to wszystko niemieckie. Jak pan myśli, skąd ona to miała? Bratała się z wrogiem? - Coś w tym rodzaju. - A więc dowiedział się pewnie o tym ktoś z ruchu oporu i została ukarana, prawda? - Istnieje taka możliwość. - Niech pan posłucha... Wiem, że cała ta sprawa jest ściśle tajna i tak dalej, kto jednak mógł zrobić coś takiego? Popatrzyłem na młodą kobietę leżącą na podłodze. Po jej lekko rozwartych ustach nerwowo spacerowała lśniąca mucha. - Hm... wiem, kto to zrobił. Nie wiem tylko jeszcze dlaczego.

NOCNI LUDZIE Zszedłem z powrotem na piętro i zapukałem do drzwi wdowy. Dwoje dzieci klęczało na parapecie i spoglądało przez okno na ulicę. Promienie słońca prześwitywały przez uszy chłopaka, dzięki czemu błyszczały one szkarłatnym kolorem. Wdowa uniosła głowę, popatrzyła na mnie przez dolną połowę dwuogniskowych okularów i wydała z siebie ciche warknięcie. - Czy pani coś widziała? - zapytałem ją po flamandzku. - Nie. Ale słyszałam. Jakieś uderzenia, podniesione głosy i tupot nóg. To byli Niemcy. - Niemców już tutaj nie ma. Odepchnęliśmy ich na drugą stronę Kanału Alberta. - To byli Niemcy. Bez wątpienia. Popatrzyłem na dzieci. Dziewczynka mogła mieć około sześciu lat, a chłopiec nie więcej niż cztery. W tamtych czasach jednak, po wielu latach racjonowania żywności, dzieci w Europie były mniejsze i chudsze niż dzieci w Ameryce. - Uważa pani, że one coś widziały? - Modlę się do Boga, żeby nie. Była wtedy trzecia nad ranem i było bardzo ciemno. - Zapali pani? - zapytałem. Wciągnęła powietrze nosem i skinęła głową. Podałem jej camela i zapaliła. Wessała dym w płuca tak głęboko, że przez chwilę się obawiałem, że już nigdy go nie wypuści. Czekając, aż się odezwie, również zapaliłem. - Wspomniała pani o nocnych ludziach - powiedziałem w końcu. - Mensen van de nacht. Nie mówiłem o nich kapitanowi Kosherickowi. - Bo to byli właśnie oni, prawda? Dobrze pan o tym wie. Dlatego pan się tutaj pojawił. Wydmuchnąłem dym i wskazałem palcem na sufit. - Jak się nazywała? Długo tutaj mieszkała? - Ann. Ann De Wouters. Przybyła tutaj w kwietniu. Tak, na pewno w kwietniu. Była bardzo cicha, spokojna i takie same były jej dzieci. Widziałam ją jednak kiedyś z Leo Coopmanem i wiem, że nie rozmawiali o cenie kiełbasy. - Leo Coopmanem? - Z Białej Brygady.

Białą Brygadą nazywano belgijski ruch oporu. Nawet teraz pomagał Brytyjczykom i Kanadyjczykom w utrzymaniu się w dokach Antwerpii. Jesienią 1944 roku Antwerpia była dziwacznym miejscem. Całe miasto ogarnęła gorączka wolności, niemal histeria, mimo że Niemcy nadal okupowali sporą część północnych przedmieść. Niektórzy Belgowie jeździli nawet rowerami do pracy z wyzwolonej części miasta do części pozostającej w rękach Niemców. Do domów wracali wieczorami. Dałem kobiecie pięć ostatnich papierosów. - Nie ma pani nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z dziećmi? - Niech pan robi, co pan chce. Nie jest pan już w stanie zrobić im nic gorszego ponad to, co się im przytrafiło. Podszedłem do parapetu. Chłopiec przypatrywał się trzem kanadyjskim dżipom stojącym na ulicy, a dziewczynka wyciągała nitkę ze starej brązowej poduszki. Chłopak spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Dziewczynka w ogóle nie podniosła wzroku. - Jak ci na imię? - zapytałem ją. Dym z mojego papierosa popłynął przez okno i chłopiec rozproszył go gwałtownym ruchem ręki. - Agnes - wyszeptała dziewczynka. - A twojemu bratu? - Martin. - Pani Toeput mówi, że mama ciężko zachorowała i teraz już jest w Hummel - odezwał się Martin pogodnym głosem. Niebo po flamandzku to hemel, zapewne więc niedokładnie zrozumiał, co powiedziała stara kobieta. Dziewczynka popatrzyła na mnie i błaganie w jej oczach było niemal fizycznie bolesne. Martin nie wie, że jego matka została zamordowana. Proszę, niech mu pan o tym nie mówi. - Nasz wujek Pieter mieszka w Hummel - wyszeptała. Pokiwałem głową i odwróciłem się, żeby nie dmuchnąć dymem w twarz Agnes. - Widziałaś coś? - zapytałem. Pokręciła głową. - Było ciemno. Ale oni weszli do pokoju i wyciągnęli mamę z łóżka. Słyszałam, jak mówi: „Nie róbcie tego. Co się stanie z moimi dziećmi?” A potem usłyszałam straszne odgłosy i zobaczyłam tylko, jak mama kopie piętami w podłogę. - W jej oczach rozbłysły łzy. - Byłam zbyt przerażona, żeby jej pomóc. - To dobrze, że jej nie pomagałaś. To samo zrobiliby z tobą. Ilu ich było?

- Chyba trzech. Trzech. To by pasowało. Zawsze przychodzą trójkami. Dziewczynka otarła oczy rękawem podniszczonego czerwonego kardiganu. - Widziałam, że coś lśniło. Jakby jakiś naszyjnik. - Naszyjnik? - Jakby krzyż, ale to nie był krzyż. - To są dobrzy ludzie - wtrącił się chłopiec, wskazując na Kanadyjczyków. - Przyszli tutaj i przegonią wszystkich Niemców. - Masz rację, hombre - popatrzyłem na niego i potaknąłem. Następnie odwróciłem się z powrotem do dziewczynki: - Ten niby krzyż. Potrafiłabyś go narysować? Przez chwilę się zastanawiała, po czym skinęła głową. Z kieszeni kurtki wyciągnąłem ołówek i podałem go jej razem z notesem. Dziewczynka powoli, bardzo starannie narysowała symbol, który wyglądał jak koło z czterema szprychami. Po chwili, z poważnym wyrazem twarzy, podała mi rysunek. - To lśniło, jakby było ze srebra. Podałem jej rulonik owocowych life savers, po czym delikatnie dotknąłem jej wysuszonych, dawno nie mytych włosów na czubku głowy. Niewielka pociecha po stracie matki, ale cóż więcej mogłem jej zaoferować? Jeszcze teraz często myślę o tych dzieciach i zastanawiam się, co się z nimi stało. Powinny już mieć około sześćdziesięciu lat. - Widzi pan? - odezwała się wdowa. - Miałam rację, prawda? To byli nocni ludzie. Milczałem. Nie mogłem z nikim rozmawiać o swoich obowiązkach. Nie mogłem ich ujawnić nawet moim kolegom oficerom ze 101 Jednostki Kontrwywiadowczej. Kapitan Kosherick wrócił. - Już pan skończył? - zapytał. - Mam na dole dwóch ludzi gotowych do wyniesienia zwłok. Popatrzywszy na niego, mały chłopiec zmarszczył czoło. Nawet nie wiecie, jak bardzo się cieszyłem, że nie rozumie ani słowa po angielsku.

FRANK MUSI SIĘ NAPIĆ Kiedy wyszedłem z budynku, Frank siedział na kocich łbach. Purpurowy język zwisał mu z boku pyska. Frank był czteroletnim czarno-brązowym psem tropiącym, specjalnie wyszkolonym dla mnie w pewnej parafii w Tangipahoa w Luizjanie przez eksperta w tej dziedzinie, Rogera Du Croix. Właściwie skomplikowana uprząż na tyle zakrywała ciało psa, że w zasadzie był cały czarny, jednak Roger wyjaśnił mi, że oficjalnie pies jest czarno-brązowy. W Belgii nazywano go psem świętego Huberta, od imienia mnicha, który pierwszy w siódmym wieku szkolił psy tropiące i pozostał ich patronem. Pierwotne imię Franka brzmiało Duma Ponchatouli, ale przechrzciłem go ku czci Franka Sinatry, który w tamtych czasach był moim bohaterem. Kiedy chodziłem z postawionym kołnierzem De Keyserlei, lubiłem sobie wyobrażać, że wyglądam tak fajnie i wystrzałowo jak sam Frank Sinatra. - Jak ci leci, Frank? - zapytałem. - Mam nadzieję, że prowadzisz się poprawnie. Frank był całkiem posłusznym psem, ale od czasu do czasu pod wpływem - jak mówił Roger Du Croix - zapachu martwych szczurów dostawał bzika. - Wszystko z nim w porządku, proszę pana - odparł kapral Little. - Nakarmiłem go szpikiem, a potem zrobił wielką kupę za rogiem. - Dziękuję za relację. Posłuchaj, dzisiaj znowu będziemy musieli wyjść, jak tylko zrobi się ciemno. Kapral Little popatrzył na płaski, wąski fronton budynku przy Markgravestraat numer 5 i rzucił pytanie: - Wampiry? - Bez cienia wątpliwości. Wypatroszyli ją jak śledzia. - Święty Boże. Dowiedział się pan, kim była? - Ann De Wouters, mniej więcej dwadzieścia osiem lat. Nie wiem, dlaczego akurat uparli się na nią, ale jej gospodyni przypuszcza, że miała jakieś powiązania z Białą Brygadą. Może więc była to zemsta? Kto wie? A może byli po prostu spragnieni? Kapral Little rozejrzał się dookoła. Jego oczy zwęziły się, gdy wzrok natrafił na promienie październikowego słońca.

- Myśli pan, że uciekli daleko? - Chyba nie. Kiedy z nią skończyli, zapewne już prawie dniało, a na całym tym obszarze od czwartej trzydzieści było aż gęsto od Kanadyjczyków. Moim zdaniem zaszyli się gdzieś niedaleko. Kapral Little pochylił się i wytargał Franka za uszy. - Słyszałeś? Wybieramy się na polowanie. Kapral Little był pogodnym rudzielcem ostrzyżonym na jeża, o szerokich ramionach i twarzy pokrytej piegami w kolorze musztardy. Miał zadarty nos i jasnoniebieskie oczy, sprawiające wrażenie nieustannie zdziwionych, chociaż nigdy nie zauważyłem, żeby kapral był czymkolwiek naprawdę zaskoczony. Nawet kiedy po raz pierwszy wyjaśniałem mu, na czym będą polegać jego obowiązki, jedynie pokiwał głową i powiedział: „Rozumiem, jasne”. Jakby ściganie wampirów w zniszczonych wojną miastach Francji i Belgii nie różniło się zbytnio od gonienia królików wśród zarośli. Rodzina kaprala Little’a hodowała psy tropiące z rodowodami w Oak Ridge w stanie Tennessee i właśnie dlatego kontrwywiad przydzielił go mnie. Gdyby psy tropiące mówiły jakimś językiem, kapral Little znałby go doskonale. Wystarczyło, że Frank podniósł łeb i popatrzył na niego zasmuconym, jakby skacowanym wzrokiem, a kapral Little już wiedział, o co mu chodzi. - Herbatnika, Frank? Frank uwielbiał speculoos, imbirowo-korzenne herbatniki wypiekane w Belgii, najlepiej nieco rozmiękczone w kawie kaprala Little’a. Weszliśmy do mojego dżipa i kapral Little ruszył z powrotem wąskimi uliczkami, wśród których unosił się smród śmieci i odchodów. Samochód niemiłosiernie podskakiwał na kocich łbach, więc mimowolnie szczękałem zębami. Minęliśmy martwego konia, leżącego na chodniku. Niemiecki pocisk uderzył tutaj dwa dni temu i wyrwał w brzuchu konia trójkątną dziurę, dlatego jakiś przechodzień litościwie dobił zwierzę młotkiem. Z północnego zachodu, od półwyspu Walcheren docierały do nas odgłosy ognia artyleryjskiego, które przypominały zatrzaskiwanie z impetem grubych tomów encyklopedii. Skręciliśmy w Keizerstraat i zatrzymaliśmy się przed hotelem De Witte Lelie. Był to mały budynek z szesnastowieczną fasadą. Ściany holu wyłożone były dębową boazerią, a po brązowym marmurze podłogi nieustannie przemieszczali się oficerowie z brytyjskiej 11 Dywizji Pancernej oraz rozkrzyczany tłum belgijskich polityków, wymachujących rękami, popychających się i wykrzykujących coś po francusku. Brytyjscy oficerowie sprawiali wrażenie zbyt zmęczonych, by się nimi przejmować. Jeden spał w fotelu z szeroko otwartymi ustami.

Podszedłem do stołu, za którym zastępca dyrektora próbował zetrzeć z koszuli plamę po zupie, pomagając sobie śliną. - Muszę porozmawiać z Leo Coopmanem. Mężczyzna zapomniał na chwilę o koszuli i podniósł na mnie wyłupiaste brązowe oczy. - To ważne - powiedziałem. - Muszę z nim porozmawiać o Ann De Wouters. Mógłby mnie pan z nim skontaktować? Zastępca dyrektora zrobił minę, która mogła oznaczać „tak” albo „być może”, albo „do diabła, dlaczego przychodzisz z tym właśnie do mnie?” - Będę w swoim pokoju do ósmej - powiedziałem. Postukałem palcem w zegarek i dodałem: - Acht uur, rozumiesz? Kapral Little i ja wjechaliśmy rozklekotaną windą na czwarte piętro. Frank siedział na podłodze, wpatrując się w nas i sapiąc. - Kiedy Ann De Wouters mordowano, jej dzieci znajdowały się w tym samym pokoju - powiedziałem. - Szczęśliwie chłopiec przez cały czas spał, ale dziewczynka się obudziła. - W lustrze windy zobaczyłem swoje odbicie. Nie zdawałem sobie sprawy, że wyglądam tak mizernie. Miałem tłuste włosy, grubymi pasmami opadające na czoło, a poplamione szkło odbijało moją twarz w ten sposób, jakbym zapadł na jakąś chorobę skóry. - Zdołała panu opowiedzieć, jak wyglądali? - Nie. Było zbyt ciemno. Jest jednak zupełnie pewna, że morderców było trzech i że u jednego widziała koło zawieszone na łańcuchu na szyi. Szliśmy korytarzem wyłożonym niebieskim dywanem, dopóki nie dotarliśmy do pokoju numer 413. Jeśli weźmie się pod uwagę, że wciąż trwała wojna, mój pokój był urządzony z zaskakującym przepychem. Stały tu wielkie łóżko z baldachimem, przykryte złoto-kremową narzutą, oraz złocone fotele o ładnej tapicerce. Na ścianach wisiało kilka posępnych obrazów, prezentujących krajobrazy z Gandawy i Leuven, z ciężkimi chmurami i kanałami. Na haku wbitym w drzwi wisiała para szarych bryczesów z szelkami. Należały do niemieckiego oficera, który mieszkał w tym pokoju jeszcze kilka dni przed naszym przybyciem. Kapral Little odpiął smycz Franka i pozwolił mu poczłapać do toalety i napić się wody z sedesu. Pozamykałem okna. Od kiedy przyjechaliśmy tutaj w ubiegłym tygodniu, pokojówka otwierała je każdego ranka, mimo że pokój nie był ogrzewany. Otworzyłem nową paczkę papierosów, jednego zapaliłem i wypuściłem dym przez nos. Następnie rozłożyłem plan

Antwerpii na stoliku ze szklanym blatem. - Tutaj jest Markgravestraat, gdzie została zamordowana Ann De Wouters, tutaj wchodzi dywizja kanadyjska, zatem jest raczej nieprawdopodobne, by wampiry próbowały uciekać Martenstraat. Zakładam, że wyszły z budynku tylnymi drzwiami, co oznacza, że znalazły się tutaj, na Kipdorp. A to znaczy, że miały tylko dwie możliwości ucieczki. Albo skręciły w lewo i ruszyły na północny zachód, w kierunku Skaldy, albo skręciły w prawo i ryszyły przez Kipdorpbrug w stronę głównego dworca kolejowego. Kapral Little patrzył uważnie na mapę. - Nie sądzę, żeby ruszyły w kierunku rzeki. Bo gdzie poszłyby później? Zgadzałem się z nim. Nie mogły uciekać na północ, ponieważ Niemcy wysadzili wszystkie mosty nad Kanałem Alberta. Poza tym Brytyjczycy opanowali tereny nad wodą, a wśród nich większość stanowili niedoświadczeni rekruci - kelnerzy, urzędnicy bankowi i sprzedawcy ze straganów warzywnych - którzy pociągali za spusty karabinów jeszcze szybciej niż Polacy. Najpierw wszczynali gwałtowną i bezładną strzelaninę, a dopiero potem rzucali pytanie: „Kto idzie?” Zaznaczyłem ołówkiem pięć kwartałów ulic. - Zaczniemy dookoła Kipdorp, a potem skierujemy się na wschód, wzdłuż Sint- Jacobsmarkt. Kapral Little rozmasował upstrzony piegami kark. - Z całym szacunkiem, proszę pana, ale to będzie cholernie ciężka robota. Niech pan tylko pomyśli o setkach piwnic, w których mogą się teraz kryć. Niech pan pomyśli o setkach strychów, setkach najróżniejszych komórek, szaf na bieliznę i kufrów. Mogą minąć całe dni, zanim Frank podejmie ich ślad, a w tym czasie wampiry będą już w połowie drogi do sobie tylko znanego celu. - Znajdziemy je, Henry, obiecuję ci. W związku z tymi konkretnymi wampirami mam jakieś dziwne przeczucie. - Z całym szacunkiem, proszę pana, miał pan przeczucie w związku z wampirami z Rouen. Miał pan też przeczucie co do wampirów w Brionne. - Wiem. Ale wampiry, które złapaliśmy we Francji, były jak szczury zapędzone w pułapkę bez wyjścia, prawda? Biegały, chowały się i musieliśmy używać wszelkich środków, żeby za nimi nadążyć. - Cóż, oczywiście. Ale co sprawia, że właśnie te wampiry uważa pan za inne? - Tylko pomyśl. Muszą ukrywać się w jakiejś dziurze w centrum miasta, i to od pięciu tygodni. Chyba że mają miedziane cojones, które umożliwiają im wycofywanie się. Chciały

się zemścić na Ann De Wouters i najwyraźniej lekceważyły ryzyko. Mówiły po niemiecku, prawda?, choć przemieszczały się przez miasto pełne wojsk brytyjskich i kanadyjskich. I rozpruły kobietę w obecności jej dzieci. Przebywały przy tym w jej mieszkaniu wystarczająco długo, żeby wypić dziewięćdziesiąt procent jej krwi. Na kapralu Little’u mój wywód z pewnością zrobił wrażenie, ale wciąż wyglądał na lekko zdezorientowanego. - Do jakich wniosków nas to prowadzi? - Nie kapujesz, Henry? One się nas nie boją. Nie boją się przebywać w otwartym terenie. To dlatego uważam, że je dopadniemy. Jedyny problem polega na tym, że kiedy już je znajdziemy, nie poddadzą się bez cholernie ciężkiej walki. Kapral Little posłał mi uśmiech, w którym widoczne było rosnące zrozumienie. - W takim razie, proszę pana, może tym razem podwoimy tylną straż? Co pan na to? - Przygotuj zestaw, jasne? - rozkazałem mu. Mimo wszelkich wysiłków nie mogłem się zorientować, czy kapral Little to geniusz, czy idiot savant.

ZESTAW Zestaw znajdował się w cynkowym pudle koloru khaki o wymiarach typowego neseseru. Pudło było porysowane i powgniatane, ale przecież od sierpniowego lądowania w Normandii nosiliśmy je z sobą wszędzie i od tego czasu użyliśmy zestawu aż pięć razy. Kapral Little otworzył pudło i razem z nim sprawdziłem jego zawartość. Na wierzchu leżała duża Biblia o lśniącej okładce wyrzeźbionej z jesionu, z przymocowanym do niej srebrnym krucyfiksem. W skład zestawu wchodziła duża butelka świętego olejku z Rumuńskiego Ortodoksyjnego Kościoła Świętego Bazylego w Nowym Jorku, następnie para srebrnych narzędzi do miażdżenia kciuków oraz podobna do miażdżenia dużych palców u nóg, srebrny kompas o średnicy mniej więcej trzynastu centymetrów na podstawce z zasuszonymi płatkami dzikich róż. I jeszcze dziewięciometrowy pejcz z plecionego srebrnego drutu. Piła chirurgiczna. Srebrny garnuszek z czarnymi nasionami gorczycy. I dwa pojemniczki z farbą, białą i czarną. Wziąłem rolkę lśniącej, przetłuszczonej skóry i rozwinąłem ją. W środku znajdowały się żelazne gwoździe o długości mniej więcej dwudziestu centymetrów. Były czarne i skorodowane, a każdy został wykonany ręcznie. Nie miałem żadnego dowodu, że są oryginalne, ale jeśli cena, jaką zapłacił za nie kontrwywiad, choć w części związana była z ich wartością, musiały być oryginalne. A miały to być gwoździe wyciągnięte z dłoni i stóp Chrystusa podczas zdejmowania Go z krzyża. Na dnie cynkowego pudła leżało jeszcze okrągłe lustro z doskonale wypolerowanego srebra, para dużych kleszczy dentystycznych i dłuto rzeźbiarskie. Polowanie na wampiry zawsze polegało na łączeniu nauki, religii, zdrowego rozsądku i magii, sprzęt ten był więc jak najbardziej odpowiedni. Potrzebna była jeszcze tylko do tego wielka wiara, że istota ludzka może się przeciwstawić grawitacji ziemskiej. - Zdaje się, że zaczyna brakować czosnku - powiedział kapral Little, biorąc do ręki kilka ząbków owiniętych w papier. Frank zaczął głośno węszyć, poruszając szczękami. - Widzi pan? Frank doskonale wie, że dziś w nocy czeka nas wycieczka. Prawda, mój chłopcze? - kapral Little poklepał psa po grzbiecie.

Frank wydał z siebie jedno z tych nieznośnych warknięć, od których można było stracić słuch.

BEZOWOCNA ROZMOWA Krótko po szóstej do mojego pokoju przyszedł zastępca dyrektora hotelu i powiedział, że Leo Coopman został „pilnie zatrzymany” w północno-wschodniej części miasta. Ale za to ktoś inny, o nazwisku Paul Hankar, czułby się zaszczycony, mogąc ze mną porozmawiać. Wszedłem do windy i wkrótce spotkałem się z nim w małym barze na tyłach hotelu. Paul Hankar był niskim, korpulentnym mężczyzną o dziobatej twarzy, przypominającej wieśniaków z obrazów Breughla, z okularami bez oprawek na nosie. Ubrany był w czarny golf i czarną marynarkę o poprzecieranych rękawach. Skłonny byłem sądzić, że w innym życiu pracował jako nauczyciel. Wstał i podaliśmy sobie ręce. - Aangename kennismaking, pułkowniku. Miło mi pana poznać. - Gwoli ścisłości, jestem kapitanem. Kapitan James Falcon junior ze 101 Jednostki Kontrwywiadowczej. Usiedliśmy i zaoferowałem mu papierosa. Przyjął go i przez chwilę stukał w niego kciukiem. - Słyszałem, że zależy panu na pewnych specjalnych informacjach - powiedział. Po angielsku mówił swobodnie, z ledwo dostrzegalnym obcym akcentem. - I mógłby mi pan w tym pomóc? - zapytałem. - Chodzi o sprawę, którą staramy się utrzymywać w tajemnicy. Głównie dlatego, że nie chcemy, aby Niemcy wiedzieli, że my wiemy. Także dlatego że nie chcemy wywoływać paniki. A poza tym nie chcemy wyjść na głupców, gdyby się jednak okazało, że się mylimy. - Czy zna pan młodą kobietę o nazwisku Ann De Wouters? Wynajmuje mieszkanie na Markgravestraat. Paul Hankar popatrzył na mnie przenikliwie. - Tak, znam to nazwisko. - W niczym jej pan nie zagrozi, opowiadając mi o niej. Została zamordowana minionej nocy. Wzdrygnął się, jakby zauważył, że próbuję go trzasnąć otwartą dłonią w policzek. Zaraz jednak się opanował i powiedział:

- To straszna wiadomość. Jestem w szoku. - Jej gospodyni powiedziała, że zrobili to mensen van de nacht. Orientuje się pan może, o co mogło jej chodzić? Podszedł do nas młody chłopak w długim białym fartuchu i zapytał, czy chcemy się czegoś napić. - A co nam zaproponujesz? - zapytał Paul Hankar. - Sznaps jabłkowy. - Macie coś jeszcze? Chłopak pokręcił głową. - W takim razie podaj dwa sznapsy. - Jeden sznaps i jedną lemoniadę - poprawiłem go. - Muszę mieć dziś w nocy jasną głowę, a wiem już, jak cholerne są te sznapsy. Mój kapral nazywa je wodą dla wariatów. Paul Hankar zapalił papierosa. Zauważyłem, że jego dłonie drżą. - Mensen van de nacht? - powtórzył z wyraźną niechęcią. - Jest to jakieś wyjaśnienie, jeżeli wierzy pan w podobne rzeczy. - A pan nie wierzy? - Jestem otwarty na wszystko, kapitanie. - Niech mi pan więc powie, co się tutaj dzieje. Zakaszlał i otarł usta papierową serwetką. - To się zaczęło w sierpniu ubiegłego roku. Odnosiliśmy sporo sukcesów w walce z Niemcami. Infiltrowaliśmy wiele ich jednostek administracyjnych, elektrownię i wodociągi. W lipcu zdołaliśmy zatopić pięć barek na Kanale Alberta. Stracili ładnych kilka tygodni, żeby go odblokować. Ale w pewnej chwili karta się odwróciła. Niemcy zaczęli organizować naloty na nasze najbardziej nawet tajne kryjówki i dosłownie dziesiątkami aresztować naszych ludzi. Za każdym razem gdy planowaliśmy jakiś sabotaż w dokach, powstrzymywali nas, zanim zdołaliśmy rozmieścić ładunki wybuchowe. Znajdowali ukrytą broń i radiostacje, trafiali do naszych bezpiecznych domów. Stało się jasne, że ktoś z naszego grona musi być zdrajcą. Milczałem. Za jego plecami znajdowało się owalne okno ze szkarłatnymi szybami. Bez przerwy uderzała w nie jakaś gałąź niczym żebrak próbujący zwrócić na siebie naszą uwagę. - Zauważyliśmy, że część naszych ludzi zaczyna się dziwnie zachowywać. Sprawiali wrażenie chorych i trzymali się razem, w jednej grupie. Poza tym unosił się wokół nich jakiś dziwny zapach. Trudno go opisać. Nie mogę powiedzieć, żeby był zupełnie nieprzyjemny, ale był taki jakiś piżmowy, jak zapach szafy, w której wiszą ubrania dawno zmarłego. Z czasem

ustaliliśmy, że każda nasza nieudana operacja, o jakiej wiedzieli Niemcy, związana była z tymi chorymi ludźmi. - I jak zareagowaliście? - Oczywiście natychmiast odizolowaliśmy tych, którzy zdradzali oznaki choroby albo dziwnie się zachowywali. Uniemożliwiliśmy im jakiekolwiek kontakty z resztą. Ale nawet to nie powstrzymało rozszerzania się tej infekcji, no i nie rozumieliśmy, w jaki sposób się to odbywa. Są wśród nas lekarze, jednak nawet oni byli całkowicie zdezorientowani. To Ann De Wouters pierwsza zrozumiała, co zrobili Niemcy. Przez wiele miesięcy udawała, że darzy przyjaźnią pewnego młodego niemieckiego oficera ze 136 Dywizji Specjalnego Przeznaczenia, która administrowała Antwerpią. Kiedy mówię o wielkiej przyjaźni, zakładam, że rozumie pan, co mam na myśli. - Na chwilę urwał i głęboko odetchnął, jakby chciał się uspokoić, by nie nadawać swym słowom zbyt wielkiego zabarwienia emocjonalnego. - Ann jest, Ann była bardzo porządną kobietą. Gdy jednak jej mąż Jan został aresztowany w 1942 roku i zastrzelony przez Niemców, doszła pewnie do przekonania, iż to, co później robiła, było najlepszym sposobem na zemstę. W każdym razie... pewnej nocy ten niemiecki oficer zaprosił Ann na przyjęcie do domu majora generała Stolberga, dowódcy 136 Dywizji Specjalnego Przeznaczenia. Kilku niemieckich oficerów upiło się wtedy i zaczęło się chwalić, że wkrótce wybiją co do nogi cały ruch oporu w Antwerpii. - Odwrócił się, chcąc się upewnić, że nikt poza mną nie może go słyszeć, po czym pochylił się ku mnie i powiedział: - Utrzymywali, że sprowadzili z Europy Wschodniej jakąś infekcję rozprzestrzeniającą się w Białej Brygadzie i że w ciągu sześciu tygodni wszystkich nas ona zabije. Wciąż milczałem. A gałąź nadal uderzała o szybę. Odgłosy z zewnątrz świadczyły o tym, że wiatr się wzmagał. Zacząłem się modlić w duchu, żeby tylko nie zaczął padać deszcz - w mokrym otoczeniu odór wampirów był znacznie trudniejszy do wychwycenia. - Raczej nie wiedzieli, co to za infekcja - kontynuował Paul Hankar - ale wydawali się bardzo podekscytowani. Wszystko wskazuje na to, że wykorzystywali ją także przeciwko ruchowi oporu w Polsce i we Francji. Mówili, że pochodzi z Rumunii. - Rozumiem. Wspomnieli może o mensen van de nacht? - O nocnych ludziach? Według mnie to jest tylko histeryczna plotka. Zaczęła się szerzyć, kiedy w mieście pojawiły się zwłoki ludzi bez kropli krwi. Czasami znajdowano w mieszkaniach całe rodziny: dziadków, matki i ojców, nawet małe dzieci... z rozciętymi brzuchami i sercami wyciągniętymi z klatek piersiowych. Ale w wielu wypadkach drzwi w tych mieszkaniach były zamknięte od wewnątrz i nikt nie potrafił odgadnąć, w jaki sposób ktoś mógł wejść przez nie do środka i później wyjść.

- A pan jak sądzi, w jaki sposób ci ludzie zostali zabici? - Nie wiem. W każdym razie nie wierzę w żadne siły nadprzyrodzone. Raz czy dwa razy kilku naszych chorych ludzi widziano w pobliżu miejsca tych tragedii, ale nigdy nie trafiliśmy na żadne istotne dowody świadczące o ich udziale w tych zbrodniach. - Ann została zamordowana właśnie w taki sposób - powiedziałem cicho. - Co? - Otworzyli ją. A potem wyciągnęli z niej serce i wytoczyli z niej całą krew. Usta Paula Hankara zacisnęły się, jednak nic nie powiedział. Obserwowałem go, paląc papierosa, i w końcu zapytałem: - Ma pan mi jeszcze coś do powiedzenia? Nie ma znaczenia, jak trywialna mogłaby się panu wydawać taka wiadomość. Każdy drobiazg może mnie przybliżyć do odnalezienia jej zabójców. - I co dalej, kiedy już pan się dowie, kto ją zabił? To jej nie zwróci życia. - Wiem. Ale może sprawić, że podobne zbrodnie się nie powtórzą. Wypuścił nosem dym i wzruszył ramionami. - Wiem bardzo mało, naprawdę. W towarzystwie niemieckich oficerów Ann zawsze miała oczy i uszy szeroko otwarte. Kilka razy podsłuchała, jak dyskutowali o tych morderstwach, szczególnie o jednym, przy Minderbroedersstraat, kiedy zginęły dwadzieścia trzy osoby, w tym dwie zakonnice. Niemcy nigdy nie powiedzieli niczego, co pozwoliłoby powiązać te masakry z ich rumuńską infekcją, ale Ann często powtarzała mi, że taki związek prawdopodobnie istnieje. Jeden z oficerów SS rzucił jakąś uwagę w rodzaju: „Wreszcie i Rumuni na coś się nam przydają”. Poza tym jeden z naszych ludzi pracujących przy radiostacji zdołał przechwycić zaszyfrowane informacje przesłane do Antwerpii z dowództwa Szóstej Armii w Bukareszcie. - Naprawdę? - Rozszyfrowaliśmy tylko ich strzępy. Mowa w nich była o nosicielach w taki sensie, jakby odnosiło się to do ludzi, którzy przenoszą zarazki. - Te informacje... Czy zawierały jakieś nazwiska? - Co pan ma na myśli? - Rumuńskie nazwiska. Pomogłyby nam zrozumieć, co to za infekcja i skąd przyszła. - Jeśli się nie mylę, było tam tylko jedno rumuńskie nazwisko... Dorin Duca. Pojawiło się nawet kilka razy. Sprawa jest niejasna ze względu na fragmentaryczność naszych odczytów, ale wszystko wskazywało na to, że ktoś o nazwisku Duca ma asystować przy operacji w Antwerpii. Ale na nikogo takiego się nie natknęliśmy, wątpię więc, że w ogóle się

tutaj pojawił. Mamy swoje sposoby, by dokładnie kontrolować, kto przybywa do Antwerpii, niech mi pan wierzy, a także kto z niej wyjeżdża. Zjawił się chłopak z butelką sznapsa jabłkowego, butelką lemoniady i dwoma bardzo małymi kieliszkami. Paul Hankar natychmiast nalał sobie i połknął zawartość kieliszka, po czym napełnił go ponownie. - Gdyby alianci nie zdobyli miasta, do Bożego Narodzenia nie byłoby już tutaj żadnego ruchu oporu. - Co robiliście z zainfekowanymi ludźmi? - Już panu mówiłem. Izolowaliśmy się od nich, zrywaliśmy wszelkie kontakty. Nie mogliśmy narażać naszych operacji. - Zatem gdybym musiał, mógłbym z kilkoma z nich porozmawiać? Paul Hankar wzruszył ramionami. - Myślę, że wielu z nich to naprawdę bardzo ciężko chorzy ludzie, lepiej więc, żeby pan tego nie robił. - Jak bardzo są chorzy? Paul Hankar popatrzył na prawo i na lewo, unikając mojego wzroku. - Cóż, teraz to już nie żyją - powiedział w końcu. - Rozumie pan, że musieliśmy się ich pozbyć dla naszego bezpieczeństwa. - Ilu? - W sumie? Może trzydziestu pięciu, trzydziestu sześciu. - Powie mi pan, jak to robiliście? - Nie rozumiem. - Chciałbym, żeby mi pan powiedział, w jaki sposób się ich pozbywaliście. - Czy to ważne? - Prawdę mówiąc, tak, bardzo ważne. Uniósł rękę i ułożył dłoń na kształt pistoletu, z wyprostowanym palcem wskazującym. - Strzelaliśmy im w tył głowy, potem zwłoki wrzucaliśmy do Skaldy. - Rozumiem. Tego się obawiałem. - Zrobiliśmy coś złego? Pokręciłem głową. - Postąpiliście tak, jak uważaliście, że powinniście postąpić. Nie mogę was za to winić. - Myśli pan, że to było łatwe? W najbardziej mrocznych czasach okupacji wierzyliśmy tym ludziom jak samym sobie i także oni ufali nam bezgranicznie. To byli nie tylko nasi

koledzy i przyjaciele, ale także krewni... Nasi ojcowie i matki, bracia i siostry. - Jasne. Nie chciałem mu mówić, że oddanie strzału do wampira może jedynie sytuację tysiąckrotnie pogorszyć. Chociaż poprawiał ją trochę fakt, że zwłoki wrzucono do rzeki. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu Paul Hankar wziął do ręki jeszcze jedną papierową serwetkę i wydmuchał w nią nos. - Bardzo mi przykro z powodu Ann - powiedział. - Była bardzo ostrożna, uważała na siebie. Byłem przekonany, że oboje przetrwamy to wszystko. - Przykro mi - powiedziałem tylko. Chyba byłem zbyt młody, żeby dać mu do zrozumienia, iż widzę, jak bardzo ją kochał. Wypił ostatniego sznapsa i wstał. - Muszę już iść. Mam nadzieję, że chociaż trochę panu pomogłem. Gdyby pan znalazł ludzi, którzy ją zamordowali... - Znajdziemy ich. Ale pan się o tym nie dowie. Poza tym jaki jest sens opowiadać cokolwiek projektantowi secesyjnej biżuterii, który zmarł w 1901 roku? Prawie udało mu się uśmiechnąć. - Zna pan nazwisko „Paul Hankar”? Pokiwałem głową. - Jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałem, że Amerykanie są aż tak obyci.

NA TROPIE Wyszliśmy z hotelu w chwili, gdy zegar w holu wybił godzinę ósmą. Frank tak szarpał się na smyczy, że z jego pyska wydobywały się dźwięki jak ze starego akordeonu. Nie padało zbyt mocno, ale nad miastem unosiła się mokra mgła, a bruk na ulicach był śliski i lśniący. Można było usłyszeć warkot bombowców, które znajdowały się jednak naprawdę bardzo, bardzo daleko. Co jakiś czas rozlegał się także trzask eksplodujących pocisków artylerii przeciwlotniczej. - Trzydziestu sześciu, Jezu Chryste... Wie pan, jak daleko mogli się porozłazić i jak rozplenić? W tej chwili wampirami może być połowa mieszkańców miasta. - Nawet nie chcę o tym myśleć. Skoncentrujmy się na tym, co możemy wywęszyć na Markgravestraat. Szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku budynku, w którym mieszkała Ann De Wouters. Ktoś zdążył już uprzątnąć z ulicy martwego konia. Po drodze trzykrotnie zatrzymywali nas Kanadyjczycy, którzy koniecznie chcieli sprawdzić nasze dokumenty, dlatego na miejscu pojawiliśmy się dopiero po dwudziestu minutach. - Amerykański kontrwywiad? - pytali ni to z szacunkiem, ni to z pogardą. Niektórzy byli tak młodzi, że wciąż mieli różowiutkie policzki. Do budynku numer 5 wprowadził nas stary człowiek o twarzy koloru wątrobianki, w podniszczonym beżowym kardiganie. Frank rzucił się z furią ku jego znoszonym laczkom i mężczyzna uniknął kłów psa tylko dzięki temu, że jednym skokiem pokonał kilka schodów. - Nic złego panu nie zrobi - uspokoiłem go. - Zapewniam pana, że to jest bardzo przyjacielski pies. - Nie mam zbyt wielu przyjaciół, którzy staraliby się gryźć mnie w piętę - odparł starzec. - Nie chodzi mu o pana pięty, lecz o laczki. Bierze je za martwe szczury. Pozwoliliśmy Frankowi dobrze obwąchać pokój Ann De Wouters. W milczeniu chodziliśmy po linoleum, wpychając psi łeb pod łóżko i do zasłoniętej kotarą wnęki, w której Ann De Wouters trzymała ubrania. Przez długą chwilę Frank lizał krew zaschniętą na podłodze. Psy tropiące nie identyfikują bowiem zapachów za pomocą nosa, lecz przede