caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 147 179
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań682 267

Masterton Graham - Sissy Sawyer 03 - Czerwony Hotel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Masterton Graham - Sissy Sawyer 03 - Czerwony Hotel.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 154 osób, 92 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 273 stron)

Graham Masterton Czerwony hotel

TEATR CIENI Niektórzy mówią, że gdy opuszczamy ten świat, pozostawiamy po sobie tylko rzeczy osobiste i nasze cienie. Powstają one za każdym razem, gdy wędrujemy pomiędzy słońcem a ziemią, są jak negatywy, które po nas pozostaną, szczególnie jeżeli umieramy, nie zrealizowawszy wszystkich naszych ambicji, albo pozostawiamy nierozstrzygnięte problemy. Jeszcze długo po naszej śmierci cienie odgrywają drobne dramaty naszego życia - mimo że my sami od dawna leżymy pod ziemią, gdzie nie możemy już rzucać cieni, albo została z nas jedynie garstka popiołu. Pewnego popołudnia, przed niespełna rokiem, cienie zaczęły migotać na korytarzach Czerwonego Hotelu, położonego przy Convention Street w Baton Rouge w stanie Luizjana. Zarówno goście, jak i pracownicy hotelu usłyszeli dziwne tupanie i nieprzyjemne zgrzytanie. Twierdzili, że wszyscy dostawali gęsiej skórki - tak bardzo przenikliwe i przeszywające były to odgłosy. Niektórzy uważali, że to powróciła Vanessa Slider ze swoim synem Shemem. Starsi mieszkańcy nadbrzeżnej dzielnicy miasta wciąż żywili silne podejrzenia co do czynu, jakiego dopuściło się tych dwoje, wykonywali więc znak krzyża i szeptali modlitwy, prosząc Najwyższego o opiekę.

CHŁOPAK ZA DRZWIAMI Deszcz padał przez całe popołudnie, dlatego Sissy i Pan Boots siedzieli na pomalowanej na zielono werandzie, wpatrując się w krople rozbryzgujące się wśród liści drzew i w strugi wody płynące krętą ścieżką prowadzącą do drogi. Sissy siedziała na werandzie również dlatego, że chciała palić papierosy, a pies dotrzymywał jej towarzystwa, ponieważ był mokry i śmierdział, a w takim stanie Sissy nie wpuszczała go do domu. - Co za lato - westchnęła Sissy, jednak Pan Boots nie zareagował. Nie odwrócił głowy i nie pokiwał nią na znak, że zgadza się ze swoją panią, co przecież robił dość często. - Przepraszam, głucholu! — powiedziała Sissy, tym razem wprost do psa i znacznie głośniej. — Mówiłam, że mamy cholernie marne lato. A co ty o tym sądzisz? Pan Boots ponuro zawył. - Jezu - znowu westchnęła Sissy. — Gdzieś ty się nauczył takiego języka? Czyżbyś się zakumplował z tym starym, parszywym pręgowanym kocurem od sąsiadów? Z głębokiej kieszeni szarego, robionego na drutach kardiganu wyciągnęła paczkę marlboro, jednak w kartoniku pozostał już tylko jeden papieros, i to złamany. - Cholera ciężka - mruknęła i z wysiłkiem podniosła się z fotela na biegunach. Weszła do domu i zaczęła szukać nowej paczki, chociaż poważnie wątpiła, czy uda jej się ją znaleźć. Ostatnio znów próbowała rzucie palenie, ale dziś musiała zmierzyć się z mokrym, ponurym dniem i chmurami, które niemal ocierały się o czubki drzew. Nie

miała nawet ochoty pojechać po zakupy na rynek do Boardman's Bridge. Miała natomiast wielką ochotę na papierosa. Sissy często powtarzała, że gdyby Bóg nie chciał, żeby ludzie palili papierosy, nie pozwoliłby im odkryć Ameryki. Otwierała właśnie zewnętrzne siatkowe drzwi chroniące przed owadami, gdy usłyszała zgrzyt opon na żwirowym podjeździe. Odwróciła się i zobaczyła escalade w kolorze czerwony metalic; samochód należał do jej przyrodniego siostrzeńca, Billy'ego. Młodzieniec wysiadł z auta, postawił kołnierz czarnej wiatrówki, po czym obszedł maskę pojazdu i otworzył drzwi po stronie pasażera. Po chwili na podjeździe stanęła dziewczyna w lśniącym czerwonym płaszczu przeciwdeszczowym i takim samym kapelusiku. Postępując za Billym, ruszyła stromymi schodami prowadzącymi na werandę. - Hej, ciociu Sissy! - zawołał Billy. Pan Boots warknął, zerwał się na cztery łapy, po czym zaczął sapać i bić ogonem o barierki werandy. Billy był chudym, bladym, ale przystojnym młodzieńcem w wieku dwudziestu sześciu lat. Gęste, czarne włosy miał zaczesane na żel, a w pociągłej, trochę lisiej twarzy niebieskie, zawsze szeroko otwarte oczy, które sprawiały wrażenie wiecznie zdziwionych, jakby życie bezustannie go zaskakiwało. Był synem Ralpha, drugiego męża siostry Sissy, i właściwie w ogóle nie był z Sissy spokrewniony, jednak z niewiadomych powodów byli sobie bardzo bliscy. Kiedy był dzieckiem, Sissy uczyła go skomplikowanych sztuczek karcianych oraz przepowiadania pogody na podstawie zachowania ślimaków ogrodowych. „Uważaj, nigdy nie stój nad żadnym ślimakiem zbyt długo... one być może wyglądają zupełnie niewinnie, jednak według ludowych podań potrafią wysysać z ludzi ich cienie".

W taki deszczowy dzień jak ten dookoła było pełno ślimaków, które zostawiały na drewnie werandy srebrzyste, krzyżujące się ślady. Billy i dziewczyna w płaszczu przeciwdeszczowym weszli na werandę. Chłopak strzepnął krople deszczu z kurtki, po czym uściskał Sissy. - Co słychać? — zapytał. Skinął ku pełnej popielniczce ustawionej obok fotela na biegunach. — Widzę, że ciągle dymisz jak Góra Świętej Heleny. A zdaje się, że miałaś to rzucić. Sissy zakaszlała i pokręciła głową. - To twoja mama mówiła, że rzucam palenie. A ja mam zasadę: nigdy nie robię tego, co mi każe twoja mama. Nigdy nie robiłam, odkąd byłyśmy dziećmi, i nigdy nie zrobię. Gdybym słuchała twojej mamy, wyszłabym za Normana, agenta ubezpieczeniowego. I wciąż bym była zamężna. Popatrzyła na dziewczynę, które okazała się ładną blondynką o jasnej cerze. Miała wysokie kości policzkowe, odrobinę zadarty nos i zielone kocie oczy. - Kim jest osoba, którą zamierzasz mi przedstawić? — zapytała Billy'ego Sissy. - To moja dziewczyna, Lilian. Ale wszyscy mówią na niąT-Yon. - T-Yon? Billy objął dziewczynę. - Jako dziecko Lilian wychowywała się w Lafayette, w Luizjanie. T-Yon w języku Cajunów znaczy „Mała Lilian". - T-Yon, coś takiego — powiedziała Sissy. — Cóż, miło cię poznać, T-Yon.

Podała dłoń dziewczynie, a kiedy nią potrząsnęła, zadzwoniły bransoletki na jej przegubie. Sissy była zatwardziałą hipiską. Ku rozpaczy swej rodziny wciąż nosiła kolorowe zwiewne suknie i długie kolczyki. W młodości była bardzo ładna; była jednym z tych ślicznych dzieci kwiatów, które podskakiwały na golasa w Woodstock. Teraz kiedy patrzyła w lustro, widziała tylko cień tego dziecka tańczący w jej oczach. - Billy dużo mi o tobie opowiadał - powiedziała T-Yon nieśmiało. - W końcu zmusiłam go, żeby mnie tutaj przywiózł. Po prostu chciałam się przekonać, czy w ogóle istniejesz. Sissy uniosła rękę i poruszyła nią kilkakrotnie, jakby sama chciała to sprawdzić. - No cóż - odezwała się. - Chyba jednak jestem prawdziwa. Przynajmniej przez większość czasu. Muszę przyznać, że bywają dni, kiedy w to wątpię i niemal wierzę, że jestem duchem. To dziwne, jak czyjeś życie może się zmienić z dnia na dzień, czyż nie? I właściwie nie wiesz, czy zmienia się cały świat dookoła czy po prostu jeden człowiek. T-Yon zamrugała. Najwyraźniej nie zrozumiała, o co Sissy chodzi. W sumie jednak ona sama też nie do końca i nie zawsze rozumiała własne słowa. - No, dajmy temu spokój - powiedziała Sissy. - Napijemy się herbaty? Albo kawy, jeśli wolicie? A może Doktora Peppera? Albo kieliszeczek zinfandela? Billy pokręcił głową. - Ja prowadzę, więc wystarczy mi herbata. Jeśli nie będzie smakowała jak siano. - Och, masz na myśli moją mate de coca? Bardzo dobrze by ci zrobiła. Jest stymulująca. Zawiera zero cztery procent kokainy.

- Nie obchodzi mnie to. Niech sobie nawet zawiera czterdziestoczteroprocentowego kopa, i tak zawsze będzie smakować jak świeże siano. - Skoro nie chcesz nic wypić, mógłbyś pojechać do Trading Post i przywieźć mi dziesięć paczek marlboro. - Chcesz, żebym ci ułatwił zejście z tego świata na raka płuc? - Mów sobie, co chcesz, tylko jedź i kup mi trochę papierosów. W końcu śmierć jest tylko iluzją. Osobiście mogę za to ręczyć. A przy okazji kupisz świeży chleb, odrobinę żółtego sera, trochę słodyczy i kilka puszek karmy dla Pana Bootsa. - Ciociu Sissy, jesteś poganiaczem niewolników, wiesz? — powiedział Billy, ale jednak wyszedł, wsiadł do samochodu i ruszył drogą w dół. Tymczasem Sissy zaprowadziła T-Yon do domu. Pan Boots zaczął kręcić im się pod nogami, licząc, że i on wejdzie do środka, lecz jego pani rzuciła ostro: - Zostajesz. — Zamknęła przed nim drzwi i wyjaśniła: - Kiedy jest mokry, śmierdzi jak ściek. W salonie panował słaby półmrok. Okropna pogoda sprawiała, że wszystko pozostawało tu jakby w nierealnym bezruchu; salon sprawiał wrażenie raczej wspomnienia niż pokoju, w którym ktoś mieszka. Na stolikach stały wazony ze świeżo ściętymi kwiatami — żółtymi różami, fioletowymi lewkoniami i szkarłatnymi gladiolami. Na ścianach wisiały obrazy, grafiki, maski i inne dekoracje, na przykład metaloplastyka wysadzana muszelkami morskimi i welon panny młodej z lat dwudziestych. W poplamionym lustrze nad kominkiem jaskrawą plamą odbijał się czerwony płaszcz T-Yon.

- Napijesz się herbaty? — zapytała Sissy. -I pozwól, że wezmę twój płaszcz. Jest naprawdę śliczny. Wyglądasz jak mały Czerwony Kapturek. - A czy mogłabym dostać kieliszek wina? - zapytała T-Yon. Jej kajuński akcent nie był zbyt silny, jednak na tyle wyraźny, że można było rozpoznać, skąd dziewczyna pochodzi. Pod płaszczem miała obcisłą szarą bluzkę z krótkimi rękawami i równie obcisłe czarne spodnie do kolan. Sissy zrozumiała, dlaczego T-Yon spodobała się Billy'emu. Oprócz ładnej buzi miała też duże piersi i bardzo wąskie biodra. Jej szyję zdobił rzemyk ze srebrnym wisiorkiem w kształcie głowy kobiety z zamkniętymi oczyma, która wyglądała, jakby spała albo marzyła. - Opowiedz mi, jak się poznaliście - poprosiła Sissy. Na chwilę wyszła i zaraz wróciła do salonu z butelką zinfandela oraz dwoma kieliszkami do wina na długich nóżkach. T-Yon wzięła do ręki czarną mosiężną statuetkę tańczącego diabła z rogami, spiczastą brodą i koźlimi kopytami zamiast łap. - Przerażający. - Zmrużyła oczy i przybliżyła posążek do twarzy. - On? Może przerażać tylko wtedy, jeśli się w niego wierzy. - A ty nie wierzysz? Ma taką złą twarz... - Moje doświadczenie, T-Yon, podpowiada mi, że ludzie są o wiele gorsi od diabłów. Ludzkie istoty... Te są dopiero przerażające. Dziewczyna ostrożnie odstawiła figurkę na miejsce i usiadła na kanapie przykrytej kwiecistym pledem. Patrzyła, jak Sissy nalewa wino do jej kieliszka. - Billy i ja poznaliśmy się na zajęciach dla cukierników. Miałam zrobić ciasto ptysiowe, jednak za każdym razem wychodziła mi

wielka, sucha klucha. Wreszcie Billy podszedł do mnie i pokazał mi, jak połączyć mąkę z wodą i masłem, no i już zostaliśmy razem. - Billy to wspaniały człowiek — powiedziała Sissy. — Zdaje się, że nigdy nie traci cierpliwości. Domyślam się, że razem z nim pracujesz w Hyde Parku? Jak się tam czujesz? - Zupełnie dobrze, w porządku. Myślę, że jeśli zostaniemy razem, otworzymy własną restaurację. Cała moja rodzina od niepamiętnych czasów się tym zajmuje. Prowadzą restauracje, hotele. To jest takie... sama rozumiesz. Sissy upiła łyk wina i w milczeniu czekała, aż T-Yon powie coś więcej. Ton jej głosu świadczył, że się do tego przymierza. „To jest takie... sama rozumiesz". O co dokładnie jej chodziło? Dziewczyna popatrzyła na Sissy, ciągle milcząc, i zaśmiała się nerwowo. - No, mów dalej, T-Yon — zachęciła ją Sissy. — Czym się martwisz? Coś cię gnębi, prawda? - To widać? - Myślę, że żyję już wystarczająco długo, żeby wyczuć, kiedy ktoś się czymś zadręcza. Oczywiście nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz, ale chyba po to tu przyjechałaś, T-Yon zaczerwieniła się. - Billy bardzo często o tobie opowiada i dlatego koniecznie chciałam cię poznać. Już od wielu tygodni wierciłam mu dziurę w brzuchu, żeby mnie tu przywiózł. Ale teraz, kiedy już tutaj jestem, odnoszę wrażenie, że niepotrzebnie zabieram ci czas. - Och, na miłość boską, tym się akurat nie przejmuj — powiedziała Sissy i poklepała dziewczynę po ręce. — Czasu mam mnóstwo, nawet za dużo. Odkąd zabrakło Franka, mieszkam wyłącznie z Panem

Bootsem i dni mijają mi bardzo powoli. Są jak skrzydła wiatraka w bezwietrznej pogodzie. - Billy mi mówił, że przepowiadasz przyszłość z kart. - Tak, chodzi o karty DeVane. - Wspomniał, że są jak karty tarota. Nigdy o nich nie słyszałam. - Owszem, w pewnym sensie są podobne do tarota. Są jednak od nich większe, bardziej skomplikowane i można z nich o wiele więcej wyczytać niż z kart tarota. Na przykład karty DeVane nie powiedzą ci po prostu, że wkrótce spotkasz mężczyznę swojego życia. Powiedzą raczej, że znienawidzisz jego brata, ponieważ źle traktuje zwierzęta, i że jego matka gotuje tak beznadziejnie, że czasami będziesz się zastanawiać, czy nie chce cię otruć. - Niesamowite. - Właśnie. Niesamowite. Są fascynujące dla każdego, kto wie, jak ich używać, a zaznaczam, że jest to bardzo trudne, jeśli ktoś nie ma wrodzonego daru. Ja z jakiegoś powodu czytam z nich bez żadnych problemów, od kiedy skończyłam jedenaście lat. Nie pytaj mnie, jak to robię i dlaczego, ale potrafię przewidzieć, co się stanie jutro po południu, i to tak jasno i wyraźnie, jak umiem zapamiętać, co się działo wczoraj. Z pomocą kart, oczywiście. - Przepowiedziałabyś mi przyszłość?—zapytała T-Yon. -Wiem, że ludzie zwykle ci za to płacą, więc mogę zapłacić, jeśli chcesz. - Nie wezmę od ciebie pieniędzy. Jesteś dziewczyną Billy'ego. - Wiem. Ale nie chciałabym, żebyś myślała, że cię wykorzystuję. Sissy wyszła do sypialni i podeszła do rzeźbionego orzechowego biureczka stojącego pod oknem. Deszcz bił z hałasem w rynnę na dachu; rura odpływowa była zapchana liśćmi jeszcze z poprzedniej jesieni. Frank zawsze dbał o to, żeby dom był w dobrym stanie i żeby

takie rzeczy się nie zdarzały. Gdyby żył, już dawno zrobiłby z tym porządek. Ale zmarli nie potrafią czyścić rynien, tak samo jak nie potrafią tulić w ramionach swoich najbliższych i mówić im, jak bardzo ich kiedyś kochali. Sissy otworzyła szufladę po lewej stronie i wyciągnęła z niej podniszczone pudełko z kartami DeVane. Wieczko zdobił wizerunek klauna w czerwonym kapeluszu, ze śmiertelnie bladą twarzą. W wysoko uniesionej lewej ręce trzymał klucz, a w prawej szklaną kulę. Jego twarz, wykrzywiona sztucznym uśmiechem, wyglądała tak, jakby miał zamiar wrzasnąć z furią: „Myślicie, że to jest zabawne, co? Myślicie, że to jest zabawne?". Napis nad głową klauna, stylizowany na cyrkowy plakat, układał się w słowa Images d'Amour, czyli „Obrazki miłości", lata doświadczeń mówiły jednak Sissy, że karty niekoniecznie przepowiadają miłość i szczęśliwe rozwiązania. Owszem, mogły zapowiedzieć wspaniały romans, ale taki, w którym namiętność mogła się skończyć krwawym finałem, kiedy to zazdrosny mąż wpada do sypialni i morduje kochanków za pomocą dwóch noży kuchennych. Mogły też ukazać prześliczną, nowo narodzoną dziewczynkę i jej szczęśliwych rodziców, a potem ogród, w którym dziecko utonie w płytkim stawie przed ukończeniem drugiego roku życia. Sissy zawsze uważała, że karty DeVane ukazują życie dokładnie takie, jakie ono jest, nie dając fałszywej nadziei. Śmierc stała w nich cierpliwie przy oknie, wpatrując się w deszcz, w pełni świadoma, że wcześniej czy później nadejdzie czas, kiedy będzie się mogła odwrócić. - Proszę, oto moje karty DeVane - powiedziała Sissy, wróciwszy do salonu. — Zaprojektowano je i wydrukowano we Francji, w osiemnastym wieku, a ta talia jest jedyną, jaką kiedykolwiek widziałam. Owszem, mówiono mi, że istnieją także inne, jednak nie słyszałam, aby ktokolwiek używał ich do przepowiadania przyszłości,

przynajmniej nie w taki sposób, w jaki ja to robię. Tak jak ci powiedziałam - dodała i postukała się palcem w czoło - do tego trzeba mieć dar. T-Yon dotknęła pudełka czubkami palców, jakby chciała, żeby już sam ten ruch przyniósł jej szczęście. - Są wielkie - zauważyła. -I ten klaun. Wygląda naprawdę odrażająco, nie uważasz? - To Le Serrurier Riant, Śmiejący się Ślusarz. Pokazuje ci, że potrafi otworzyć drzwi do przyszłości. Widzisz, w jednej ręce ma klucz, a w drugiej kryształową kulę. — Sissy usiadła i wyciągnęła karty z pudełka. - Zanim zacznę, T-Yon, muszę wiedzieć, dlaczego tak bardzo chcesz poznać swoją przyszłość. Z Hyde Parku do mnie jest kawał drogi, szczególnie paskudnej w taki dzień jak dzisiaj. To jest przynajmniej sześćdziesiąt kilometrów. Musiałaś mieć naprawdę ważny powód, żeby je pokonać. - Dziewczyna milczała, Sissy mówiła więc dalej: - Nie przyjechałaś tutaj, żeby się po prostu dowiedzieć, czy ty i Billy do siebie pasujecie, prawda? I nie chcesz też wiedzieć, czy zrobisz karierę jako kucharka. T-Yon ukryła twarz w dłoniach. Sissy doskonale wiedziała, że dziewczyna zaraz powie coś, czego nie potrafi już dłużej w sobie dusić. Odpowiedź będzie jednak dla niej kłopotliwa, wywoła poczucie winy albo głęboki wstyd. - Miewam takie sny... - odezwała się dziewczyna, tak cicho, że Sissy prawie jej nie usłyszała. - Mogłabyś mówić głośniej, kochanie? Trochę źle słyszę na lewe ucho. Poza tym cokolwiek cię nurtuje, wcale się lepiej nie poczujesz, jeżeli wyznasz to szeptem. - Przepraszam - powiedziała T-Yon i odsunęła ręce od twarzy. - Często śni mi się mój starszy brat Everett. Właściwie to nie są sny, ale

koszmary. Gorsze od wszystkiego, co kiedykolwiek mi się śniło, nawet w dzieciństwie. Wiem, że dopiero cię poznałam, ale po tym, co Billy opowiedział mi o tobie... - Mów dalej - zachęciła ją Sissy. - Chyba już wiesz, że możesz mi wszystko opowiedzieć, choć nie musisz, jeśli nie chcesz. - Hmm... Everett właśnie odrestaurował stary hotel w Baton Rouge. On i jego wspólnik tym się zajmują: szukają zniszczonych hoteli i przywracają im dawną świetność. Do tej pory odrestaurowali dwa: Shenandoah Suites i Denham Palace. Czerwony Hotel jest trzeci. - Wygląda na to, że twój brat ma smykałkę do interesów. - Rzeczywiście. Ale jakieś trzy tygodnie temu, niedługo po tym, jak do Czerwonego Hotelu wprowadzili się pierwsi goście, zaczęłam mieć te koszmary z Everettem. - Tak? - Wprawiają mnie w zakłopotanie, a zarazem są przerażające. I zawsze śni mi się to samo, noc po nocy. Nikomu o tym nie mówiłam, nawet Billy'emu. Ale zaczynam się obawiać, że jeśli to się wkrótce nie skończy, będę musiała porozmawiać o tym z lekarzem. - Wcześniej jednak postanowiłaś przyjść do mnie — stwierdziła Sissy. — Sprawdźmy więc, czy będę mogła ci pomóc. T-Yon na moment zamilkła, ale po chwili wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić: - Leżę w łóżku w jednym z pokojów tego hotelu. Wiem, że to jest Czerwony Hotel, choć pokój nie wygląda tak, jak wyglądają one teraz. Everett i jego wspólnik całkowicie je przeprojektowali i przebudowali, wszystkie mają czerwone aksamitne zasłony i lustra w złoconych ramach. Mają przywodzić na myśl Baton Rouge sprzed lat. Jednak w moim koszmarze pokój jest cały brązowy i zielony, stoi w nim

telewizor z lat sześćdziesiątych i telefon z okrągłą tarczą, też z tego czasu. No i ten okropny smród. Nigdy dotąd nie czułam we śnie żadnego zapachu, jednak w tym pokoju unosi się woń lawendowego wosku do mebli i sprayu przeciwko owadom. Ten zapach zawsze jest ze mną jeszcze długo po obudzeniu. Sissy uniosła brwi. - To niezwykłe. Większość z nas słyszy w snach różne dźwięki: ludzką mowę, śpiew albo szum fal. Większość z nas także czuje, dotyka innych ludzi lub przedmiotów. Ale zapachy... to naprawdę rzadkie zjawisko, chociaż mój zmarły mąż obudził się kiedyś w środku nocy i przysięgał, że czuje dym, chociaż w sypialni nie było żadnego dymu. No, ale mów dalej. Co się dzieje w twoim koszmarze? - Leżę na łóżku i mam na sobie jedynie czarny pas do pończoch i czarne nylonowe pończochy. Nigdy w życiu nie nosiłam pasa ani pończoch, więc już chociażby z tego powodu sen jest dziwaczny. Otwierają się drzwi i do pokoju wchodzi Everett. Na twarzy ma maskę z Mardi Gras, białą jak śmierć, z czarnymi, ukośnymi oczyma, ja jednak od razu wiem, że to on. Jest nagi, ma tylko długie czarne skarpety na nogach, a przecież nigdy nie widziałam, żeby je nosił… naprawdę, nigdy. - Rozumiem - powiedziała Sissy. Niespodziewanie deszcz ustal i w pokoju zrobiło się jaśniej. - Everett się nie waha. Podchodzi do łóżka i kładzie się na mnie. Wiem, do czego zmierza, ale nie próbuję go powstrzymać. W gruncie rzeczy czuję, że go pragnę. Nie dlatego, że go kocham, ale dlatego, że wiem, że to będzie przyjemne. W tej chwili czuję się prostytutką, a nie jego siostrą. To naprawdę trudno wyjaśnić. Zaczyna uprawiać ze mną seks, a ja się nie opieram, mimo że przecież jest moim starszym bratem. Z drugiej strony, wcale się dobrze nie bawię. Po prostu leżę, wpatruję się w telewizor i pozwalam Everettowi robić, co chce.

- A co widzisz w telewizorze? Rozpoznajesz jakiś program? - Czy to ważne? - Nie wiem. Może być ważne. - Ekran jest czarno-biały i widzę coś jakby The Lucy Show. Głos jest jednak tak przyciszony, że w ogóle do mnie nie dociera. Słyszę tylko Everetta dyszącego pod maską. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, że o to pytam, ale czy jesteś wtedy chociaż trochę podniecona? Sissy zauważyła, że ta bezpośredniość zaskoczyła T-Yon, jednak ona zdawała sobie sprawę, że zanim zajrzy do kart, musi się dowiedzieć jak najwięcej o jej koszmarze. Czasem drobny szczegół mógł być kluczem do tajemnicy przerażającego snu. Na przykład widok twarzy, która na ułamek sekundy mignie w oknie na strychu. Albo stara zabiedzona krowa przywiązana gdzieś w oddali do słupa. Czy też dziecko siedzące w przydrożnym rowie i żałośnie płaczące. - Podniecona? - powtórzyła dziewczyna. Przez chwilę się zastanawiała, po czym stwierdziła: — Nie, chyba nie, na pewno nie. Czuję, jak się ze mną kocha, fizycznie. Czuję go w sobie, ale to nie jest podniecające. - Czy ten stosunek trwa długo? - W niektóre noce kilka godzin w inne zaledwie kilka sekund. Jednak koniec jest zawsze taki sam. Everett kocha się ze mną coraz szybciej i nagle przestaje, kurczy się i wydaje dziwny, przeraźliwy skowyt. A ja w tym momencie odnoszę wrażenie, jakby ktoś rozrywał mi brzuch. - T-Yon przesunęła czubkami palców po brzuchu, kreśląc pionową linię od mostka do talii. - To jest takie okropne, że nie można sobie tego wyobrazić. Jakby ktoś mnie rozcinał skalpelem. — Umilkła na chwilę i wzięła dwa głębokie oddechy. Po chwili powiedziała: — Everett i ten jego skowyt. Jak piesek, kiedy go ktoś nadepnie. Jest

przytłumiony, bo Everett nadal jest w masce. A ja jestem zbyt zszokowana, żeby wydobyć z siebie jakiś dźwięk. Unoszę głowę, patrzę na swój brzuch i widzę, że jest rozcięty. Everett wciąż na mnie leży i jego brzuch też jest rozcięty. - Mój Boże — westchnęła Sissy. W tej chwili wręcz łaknęła papierosa i bardzo chciała, żeby Billy jak najszybciej wrócił ze sklepu. Z drugiej strony musiała usłyszeć opowieść T-Yon do końca, zanim on się zjawi. Nie mogła dopuścić, żeby dziewczyna coś przemilczała, a istniało prawdopodobieństwo, że w obecności chłopaka zamilknie. Wieść, że jego dziewczyna śni o seksie z własnym bratem, nie byłaby najlepszym afrodyzjakiem. - Patrzę na mój brzuch, noc w noc, i zawsze jest tak samo. Wnętrzności są pomieszane z wnętrznościami Eve-retta. Są pokręcone i poplątane, a ja się boję, że już się nigdy nie rozpłaczemy. Jedynym sposobem na to wydaje się szybkie cięcie, ale przecież wiem, że to nas oboje zabije. - Czy ktoś tego próbuje? - Nie, W tym momencie sen się kończy. Słyszę tykanie zegara i wtedy zawsze się budzę. Prawie zawsze... - Prawie? - Tak... bo czasami widzę jeszcze przed sobą otwarte drzwi. Uchylone zaledwie na dziesięć centymetrów, ale to wystarczy, żebym dostrzegła, że za progiem stoi jakiś chłopak. Chłopak z rudymi kręconymi włosami o bardzo białej twarzy. - Czy ten rudowłosy chłopak coś mówi? Porusza się? Wchodzi do pokoju? T-Yon pokręciła głową. - Nic nie mówi ani się nie rusza.

- Może wydaje ci aie znajomy? - Nie. Po prostu stoi i gapi się na nas, leżących na łóżku z poplątanymi wnętrznościami. Nie jestem pewna, ale czasami chyba odnoszę wrażenie, że się uśmiecha. Naprawdę mnie przeraża. Moja babcia powiedziałaby, że on jest possedè, co w języku Cajunów oznacza bardzo złe dziecko. Prawie opętane, rozumiesz. - Ale wtedy się budzisz? - Tak. Zawsze wtedy drżę i się pocę, no i mam nudności. Czuję się tak, jakby ktoś naprawdę wyciągnął ze mnie wnętrzności, pomieszał je, a potem byle jak poupychał z powrotem. Mam wrażenie, że ktoś mnie pośpiesznie zszył, zanim otworzyłam oczy, dosłownie chwilę przedtem. - Cóż - westchnęła Sissy. - To naprawdę przerażający koszmar. T-Yon siedziała na skraju kanapy, patrząc na Sissy błagalnym wzrokiem. Dłonie miała mocno splecione, jakby jej koszmary były grzechem, a ona błagała o rozgrzeszenie. Sissy powoli, jakby z namysłem, wypiła dwa łyki wina. Potrzebowała czasu, żeby się zastanowić, co mogą znaczyć te sny, ponieważ było w nich mnóstwo ważnych znaków i podtekstów. Sissy zajmowała się wróżeniem od wielu lat i nauczyła się, że powtarzające się koszmary bywają przede wszystkim ostrzeżeniem, jednak w przypadku T-Yon trudno było powiedzieć, czego mogłoby ono dotyczyć. Jej relacje z bratem były bez wątpienia poprawne i bez seksualnych podtekstów, a tymczasem w snach uprawiała z nim ordynarną kazirodczą miłość. Koszmar sugerował nie tylko cielesny związek pomiędzy nimi, ale jeszcze coś więcej — wspólnotę trzewi. Ich wnętrzności tak się mieszały, że stawali się wręcz rodzeństwem syjamskim.

Wiele pytań domagało się odpowiedzi. Dlaczego w koszmarze dziewczyna ma pończochy i pas; przecież w realnym życiu ich nie nosiła. Dlaczego Everett nosi maskę z Mardi Gras? Jakie znaczenie ma czarno-biała komedia w telewizji, jeżeli w ogóle jakieś ma? Dlaczego T-Yon spodziewa się, że seks z bratem sprawi jej przyjemność, i co to właściwie znaczy? Kim jest rudy chłopak zaglądający do pokoju przez uchylone drzwi? Sissy wciąż się zastanawiała nad tymi zagadkami, kiedy usłyszała klakson. To Billy zajechał przed dom. Pan Boots natychmiast zaczął warczeć. - Posłuchaj - powiedziała Sissy. - Co powiesz na to, żeby spędzić tutaj resztę popołudnia? Jeśli chcesz, możesz zostać u mnie na noc. Sherlock Holmes zwykł mawiać o „problemie trzech fajek"; po prostu rozwiązywał problemy w czasie, jakiego potrzebował na trzykrotne wypalenie fajki. A ja uważam, że twój problem wymaga trzykrotnego ułożenia kart. - Ale jakie jest twoje pierwsze wrażenie? - zapytała dziewczyna. - Myślisz, że powinnam poważnie się tym wszystkim martwić, czy może po prostu jestem głupia i pozwalam, żeby rządziła mną moja wyobraźnia? Może powinnam zmienić dietę? Albo skończyć z piciem... chociaż wcale dużo nie piję. Albo przestać się tak wszystkim przejmować? Sissy wzruszyła jednym ramieniem i spróbowała posłać T-Yon uspokajający uśmiech. - Być może coś, jasne, takie rozwiązanie też wchodzi w grę. Może masz alergię na jakieś jedzenie albo wymagasz od siebie zbyt dużo w college’u? Pozwól jednak, że poradzimy się kart, T-Yon. Wtedy bez wątpienia się przekonamy, na czym polega twój problem. - Dziękuję, Sissy. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna. - Zerknęła w kierunku kuchennych drzwi, by się upewnić, że Billy nie podsłuchuje,

i szybko dodała, prawie bezgłośnie, jedynie poruszając ustami: — Nawet nie wiesz, jaka jestem przerażona. Dziewczyna wstała i poszła do kuchni, aby pomóc Billy emu w rozpakowywaniu zakupów. Sissy pozostała w salonie, zamyślona, ze zmarszczonym czołem. Koszmary T-Yon bardzo jej się nie podobały, zwłaszcza fakt, że się powtarzają, noc po nocy. Lata doświadczeń z kartami DeVane wyostrzyły jej wrażliwość psychiczną. Pewnie dlatego koszmar T-Yon tak bardzo ją zaniepokoił. Przypominał jej pewną kartę, La Cuisine de Nuit, Nocną Kuchnię, która ostrzegała przed daremnym osobistym poświęceniem. Miała wielką nadzieję, że akurat ta karta się nie pojawi, kiedy będzie przepowiadać przyszłość T-Yon. Jeszcze jeden szczegół był bardzo niepokojący: tykanie zegara, które T-Yon słyszy przed przebudzeniem. Oznacza, że niezależnie od tego, jaką katastrofę przepowiadają koszmary, nadciąga ona nieuchronnie. I to bardzo szybko. Jej nadejście jest raczej kwestią dni niż tygodni.

MATKA I SYN Przed pierwszym rozłożeniem kart Sissy zaprowadziła Billy'ego i T-Yon na werandę, gdzie wreszcie mogła zapalić, i wypiła drugi kieliszek wina. Do żółtej ceramicznej miski wsypała domowej roboty paluszki z parmezanu, posypane sezamem. Podała też łodyżki selera naciowego i pikantną salsę domowej roboty. Billy otworzył puszkę schlitza i usiadł ze stopami opartymi o barierkę. - A więc T-Yon opowiedziała ci o swoich koszmarach? — zapytał. Sissy pokiwała głową. - Tak. Chmury już się rozproszyły i zaświeciło słońce, sprawiając, że mokry świat skrzył się tysiącami iskierek. Pan Boots leżał u stóp Sissy i ciężko dyszał. - A mnie nie chce nic powiedzieć - poskarżył się Billy. - Pytałem ją o to milion razy, a ona milczy jak grób. - Ponieważ nic byś z tego nie zrozumiał — stwierdziła T-Yon. - Skąd wiesz, skoro nie chcesz mi powiedzieć? - Po prostu wiem. - Uważam, że mnie nie doceniasz, jak zwykł mawiać George Bush. - Wcale nie. Po prostu wiem, jaki potrafisz być drażliwy. Przypomnij sobie, jak Daniel uczył mnie przygotowywania sosu béarnaise. Prawie straciłeś wtedy rozum.

- Bo wcale nie musiał kłaść ci rąk na cyckach. W przepisie na sos béarnaise nic na ten temat nie piszą. - Wcale nie kładł mi rąk na cyckach. Po prostu pokazywał mi, jak powinnam mieszać sos, i tyle. - Aha, akurat. To raczej on wyglądał na mocno zamieszanego. - No i widzisz. Właśnie dlatego nie powiem ci ani słowa o moich koszmarach. Kiedy Sissy zdusiła w popielniczce drugiego papierosa, odezwała się do T-Yon: - Daj już spokój, kochanie. Wróćmy do salonu i zajmijmy się kartami. - Mogę popatrzeć? - Nie możesz, Billy. Nie tym razem. Mógłbyś jednak obrać ziemniaki. Później przygotuję na kolację zapiekankę z grzybami - Jesteś jak poganiacz niewolników, wiesz o tym? — powtórzył Billy. Sissy i T-Yon wróciły do salonu. Dziewczyna usiadła na kanapie i powiedziała: - Nie wiem dlaczego, ale jestem strasznie zdenerwowana. - Odpręż się - zachęciła ją Sissy. — Im szerzej otworzysz umysł, tym wyraźniej zobaczę twoją przyszłość. Karty docierają do twoich myśli i emocji, a potem za pomocą obrazków mówią, co te myśli i emocje tak naprawdę znaczą i dokąd będzie zmierzać twoje życie. Jednak żeby przepowiednia była pełna i dokładna, nie można niczego skrywać ani się niczego wstydzić. Dlatego, bardzo cię proszę, spróbuj się zrelaksować. Ja absolutnie nie mam zamiaru cię oceniać. Takiego zamiaru nie mają również karty. Chcemy się jedynie dowiedzieć, co ma ci do zaoferowania przyszłość, nic więcej.

Sissy wzięła karty do ręki i przeglądała je, dopóki nie natrafiła na La Sorcière Blanche. Podała ją dziewczynie i powiedziała: - To jest twoja Karta Przepowiedni. Inaczej mówiąc, reprezentuje ciebie. Połóż ją na stoliku i zakryj dłonią. T-Yon wzięła kartę do ręki, popatrzyła na nią i zmarszczyła czoło. - To jestem ja? - To jest Biała Czarownica — przetłumaczyła jej Sissy. — Mogłabym wybrać dla ciebie Ciastkarza albo Kucharza, jednak uważam, że Biała Czarownica lepiej pasuje. Karta przedstawiała piękną dziewczynę stojącą w jaskini. Trzymała w ręce długą chochlę i mieszała nią jakiś wywar w saganie ustawionym na trójnogu. Ma głowie miała wysoki, biały, stożkowaty kapelusz, a jasne włosy opadały jej po bokach twarzy. Dziewczyna była naga, tylko zamiast włosów łonowych miała kwitnące fioletowe hortensje. Z wywaru gotującego się w kotle wystawały głowy dziwacznych ryb oraz kolczasty homar. A także bardzo chuda dziewczynka, być może lalka. Twarz Białej Czarownicy przykuwała uwagę, jakby pragnęła, żeby ten, kto spojrzy na tę kartę, przyglądał jej się bardzo długo. Za nią, wyraźnie widoczne na tle wejścia do groty, na lekko opadającym polu, stały trzy słupy ustawione jak krzyże na Golgocie. Na jeden z nich nadziana była głowa osła. Na pozostałe dwa - odcięta głowa renifera z porożem oraz głowa kobiety azjatyckiego pochodzenia. Za polem rósł sosnowy las, a za nim widoczne byty ostre szczyty gór. Wysoko na niebie, wśród ciemnych chmur burzowych, latał latawiec z płonącym ogonem.

- To jest naprawdę dziwaczne — stwierdziła T-Yon. — Co to za głowy na słupach? Co one znaczą? No i co ta dziewczynka robi w kotle? - Wszystko zależy od tego, co pokażą następne karty - odpowiedziała Sissy. - Wszystko, co widzisz na tej karcie, ma znaczenie, ale to znaczenie zawsze się różni, w zależności od osoby, której przyszłość jest przepowiadana. Płonący ogon latawca mógłby oznaczać, że jesteś gotowa podejmować ryzyko i osiągać szczyty w pracy restauratora. Ale może też znaczyć, że twój czas bardzo szybko dobiega kresu, że wkrótce ogień ogarnie cały latawiec, który nieuchronnie spadnie na ziemię. Podobnie jest z tą dziewczynką. Może być lalką, ale może też być prawdziwym dzieckiem. Poczekamy, zobaczymy. Potasowała pozostałe karty, po czym ułożyła je w kształcie krzyża lotaryńskiego, prawie tak samo, jak układa się karty tarota. Następnie na górze położyła jeszcze trzy karty, rysunkami do dołu, układając z nich wachlarz. T-Yon położyła Kartę Przepowiedni na stoliku i zakryła ją dłonią. - W porządku - powiedziała Sissy. — Teraz poproszę cię, żebyś zadała kartom pytanie. Nie chcę go znać. Po prostu je pomyśl, bardzo zdecydowanie, a karty udzielą ci odpowiedzi. T-Yon zamknęła oczy i skoncentrowała się. Po chwili otworzyła oczy i odezwała się: - Już. Pomyślałam. Zadałam im pytanie. - Jesteś gotowa? Dziewczyna pokiwała głową. - Jak nigdy.

Sissi odwróciła pierwszą kartę. Była to La Chatelaine, przedstawiająca przekrój czteropiętrowej kamienicy, niczym dom dla lalek bez frontowej ściany. W każdym z dziewięciu pomieszczeń stała ta sama chuda, drobna kobieta w jasnoszarej sukni. Miała czarne włosy spięte w wysoki kok, a jej twarz była ściągnięta, jakby się na kogoś złościła. Suknię chronił długi do ziemi biały fartuch, a wokół bioder miała przepasany łańcuch z przyczepionymi do niego dziewięcioma kluczami. - Ochmistrzyni - powiedziała Sissy. T-Yon z wielkim zaciekawieniem popatrzyła na kartę. - Raczej nie wygląda na zadowoloną, prawda? - I nic dziwnego. Przyjrzyj się pokojom. W salonie w fotelu z wysokim oparciem siedział jakiś mężczyzna. Nogi miał skrzyżowane i trzymał w rękach gazetę. Był ubrany w koszulę z wysokim kołnierzykiem, lecz nie miał głowy. W następnym pomieszczeniu służąca w czepku klęczała przed kominkiem i wsuwała pogrzebacz w palenisko. Na pierwszy rzut oka scena ta wyglądała na zupełnie zwyczajną. Jednak gdy T-Yon przyjrzała się dokładnie, zauważyła, że głowa służącej zwisa z kominka, jej włosy płoną, a twarz jest poczerniała od sadzy. Scena w kuchni była jeszcze bardziej przerażająca. Łysy, krępy kucharz w fartuchu poplamionym krwią dzielił tasakiem mięso na porcje. Na stole piętrzyła się makabryczna mieszanina króliczych głów i świńskich nóg. Ale były tu także ludzkie głowy i fragmenty kończyn. Za kucharzem stała ruda pomoc kuchenna. Układała na parapecie świeżo upieczone pierogi, żeby ostygły. Z każdego pieroga wystawał ludzki palec. Tuż przy oknie stał gruby mężczyzna z sumiastym wąsem i trzymał w ręce zegarek kieszonkowy.

W każdym pomieszczeniu działo się coś makabrycznego i dziwnego. Nawet portrety na klatce schodowej przedstawiały ludzi z pustymi oczodołami albo sportretowanych od tyłu, albo o twarzach, na których malowało się przerażenie. W mniejszych sypialniach trzy łóżka na pierwszy rzut oka wyglądały tak, jakby ktoś przykrył je szarymi kocami z grubej wełny, ale po chwili T-Yon dostrzegła, że w rzeczywistości kotłują się na nich szczury. Na jednym z łóżek spod warstwy szczurów widać było bezwładnie opadającą rękę kobiety. Na kolejnym wystawała spod niej dziecięca stopa. Były to jedyne widoczne znaki świadczące o tym, że szczury mają niezłą ucztę. W największej sypialni T-Yon początkowo nie zauważyła niczego strasznego, dopóki jej spojrzenie nie natrafiło na krzepnącą strugę krwi wydobywającą się spod drzwi garderoby oraz na krwawy odcisk dłoni na białym nocniku pod łóżkiem. - To potworne - powiedziała, oddając kartę Sissy. -I co to wszystko ma znaczyć? Co to może mieć wspólnego ze mną i z moimi koszmarami? - Jeszcze nie wiem — przyznała Sissy. — Jednak La Chatelaine jest pierwszą kartą, a to oznacza, że ogólnie wskazuje na wszystko, co odtąd przydarzy ci się w życiu. - Będę spotykała łudzi wpychanych do kominów, z poodcinanymi głowami, albo zjadanych przez szczury? - Nie, skądże. Nie można tego brać tak dosłownie. Karta mówi jednak, że twoje koszmary mają źródło w jakimś domu, w którym kiedyś działy się bardzo złe rzeczy, i że mogą wydarzyć się ponownie. I niekoniecznie musi chodzić o to, że ludzie będą tam ćwiartowani i pieczeni w kawałkach, a raczej o to, że będą odnosili poważne obrażenia fizyczne i psychiczne.