caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 157 415
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 031

Masterton Graham - Świat Mastertona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Masterton Graham - Świat Mastertona.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

RAY CLARK MATT WILLIAMS ŚWIAT MASTERTONA PRZEDMOWA PETER JAMES TYTUŁ ORYGINAŁU: MANITOU MAN: THE WORLDS OF GRAHAM MASTERTON Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYLI PAWEŁ WIECZOREK I EWA CISZKOWSKA

Autorzy dziękują Wiesce Masterton, Andrzejowi Kuryłowiczowi, Les i Val Edwardsom, Sally Partington i Cathy Schofield za pomoc w przygotowaniu niniejszej edycji

WSTĘP Można by pomyśleć, że człowieka, który ma w swoim dorobku prawie 60 książek, ma znakomite recenzje i jest darzony dużym szacunkiem przez współczesnych, nie trzeba nikomu przedstawiać. Okazuje się jednak, że choć od 25 lat wydaje się książki Grahama Mastertona, do tego z tak różnych gatunków i dziedzin jak horror, thriller, poradnictwo seksuologiczne czy powieść historyczna, przeciętnemu czytelnikowi, poproszonemu o wymienienie najlepszych pisarzy literatury grozy, nie od razu przychodzi na myśl jego nazwisko. Prędzej wymienieni zostaną Dean Koontz, James Herbert i Ste — hen King. Dlaczego jednak tak ma być? Kim jest Graham Masterton i o czym mówiąj ego książki? Kto chce poznać odpowiedź na to pytanie — trzyma ją w ręku. Natchnienie do napisania niniejszej książki przyszło w 1996 roku podczas dorocznego zjazdu FantasyCon organizowanego przez British Fantasy Society. Zjazd ten ściąga z całego świata pisarzy, artystów, wydawców i fanów wszystkiego, co fantastyczne, i właśnie tam po raz pierwszy spotkaliśmy Grahama Mastertona. W późnych latach siedemdziesiątych oferta dla miłośnika horroru była dość monotonna, okładki również nie były zbyt wymyślne. I tak na przykład książki Roberta McCammona oprawiano w okładki z prostą, choć przyciągającą oko grafiką w jaskrawej zieleni, purpurze i żółci, okładki powieści Deana Koontza przedstawiały nagie ciała pięknych kobiet, mające nakłonić czytelnika do wydania pieniędzy ukrytą sugestią, że tekst jest przyprawiony licznymi opisami golizny. Najbardziej przyciągały oko powieści w okładkach przedstawiających szczerzące kły wilki w żółtych pyskach, uśmiechające się pomarańczowe zwłoki i zielone demony z rozwidlonymi językami. Egzemplarze reklamowe tych powieści rekomendowały ich autora jako „mistrza horroru”. Chodzi oczywiście o horrory Grahama Mastertona, na których obaj wyrośliśmy. Możliwość wypicia kufla piwa i pogadania z jednym z „bohaterów”, którzy nas formowali, jaką stworzono nam dwadzieścia lat później, była okazją, której nie mogliśmy pozwolić sobie odebrać. Po powrocie ze zjazdu obu nas drążyła ta sama myśl: może warto wspólnie napisać coś, co przedstawiałoby dorobek Mastertona — zwłaszcza jego powieści grozy? Do tej pory napisano o nim niewiele, na pewno nic syntetycznego, podczas gdy o innych „wielkich nazwiskach” uprawiających ten gatunek, takich jak na przykład wspomniany już King czy Herbert, napisano niejedną grubą książkę. Natomiast o Mastertonie można się było czegoś dowiedzieć jedynie z kilku wywiadów, opublikowanych w różnych czasopismach i trudnych do znalezienia. Początkowo praca ta miała być małą książeczką, finansowaną i przeznaczoną do publikacji przez British Fantasy Society, jednak im bardziej projekt się rozwijał, a nasz entuzjazm rósł, coraz częściej wraz z naszym wydawcą zastanawialiśmy się nad możliwością włączenia do tekstu fragmentów prozy Mastertona na przykład jego opowiadań. Kiedy Graham zapalił się do tego pomysłu i dostaliśmy zapewnienie od polskiego (!) wydawnictwa, że zakupi prawa do naszej pracy, możliwe stało się stworzenie pełnowymiarowej książki. Graham Masterton napisał w ciągu minionych dwudziestu pięciu lat tyle książek, że od początku nie mieliśmy nadziei, iż uda nam się — zwłaszcza przy konieczności zachowania rozsądnej objętości — przeanalizować wszystkie rodzaje literatury, jakimi się zajmował. Skoncentrowaliśmy się więc na jego powieściach grozy, a zwłaszcza na przewijających się w nich określonych tematach. Mity, demony, duchy, brutalna przemoc i fantastyczne światy — to tylko niektóre z wątków rozwijanych w jego niesamowitych opowieściach i właśnie te wątki

analizujemy w niniejszej pracy. Poza omówieniem tematów, do których autor najczęściej wraca, wydawało nam się ważne połączenie ich z innymi kluczowymi elementami jego twórczości. W wywiadzie, opublikowanym kilka lat temu przez „Stardust”, Masterton wymienił pięć czynników, które jego zdaniem powinny charakteryzować dobry horror: — dużo się w nim dzieje i trzyma w napięciu; — wraz z rozwijaniem się akcji jego bohaterowie coraz wyraźniej pokazują czytelnikowi, jak zwykli ludzie radzą sobie z bardzo niezwykłym strachem; — zgłębia pierwotne, fundamentalne lęki, znane każdemu człowiekowi; — tłem jego akcji jest legenda; — jest zamkniętą całością. Dla osądzenia, w jakim stopniu Autor spełnia ustanowione przez siebie kryteria, zdecydowaliśmy się zastosować te same zasady do oceny jego pisarstwa. Tak wygląda punkt wyjściowy książki, którą oddajemy niniejszym w ręce czytelnika. Poza naszymi analizami znajdują się tu także opowiadania, które — mamy nadzieję — demonstrują niektóre z tematów i pomysłów, omawianych w poszczególnych rozdziałach. Ponieważ udało nam się także zamieścić tu oryginalny wywiad z Autorem, kilka znakomitych rysunków i największą jak dotychczas bibliografię prac Mastertona, mamy nadzieję, że każdy znajdzie w tej książce coś dla siebie. Naszym zdaniem Graham Masterton to autor najbardziej znaczących i dostarczających najwięcej rozrywki powieści grozy i fantasy ostatniego ćwierćwiecza, a powrót do tych książek i możliwość podzielenia się kilkoma przemyśleniami na ich temat była dla nas prawdziwą przyjemnością. Mamy także nadzieję, że niniejsza publikacja na tyle zaciekawi czytelników, iż nawet ci, którzy nie znają twórczości Grahama Mastertona, sięgną po jego książki. Jeśli tak będzie w Twoim przypadku, jesteśmy pewni, że się nie rozczarujesz. Matt Williams i Ray Clark Lipiec 1998 roku

PRZEDMOWA Czasem, bardzo rzadko, spotykamy ludzi, którzy obdarzają nas marzeniami. W dzieciństwie miałem mnóstwo bohaterów. Pierwsi z nich to Harry Houdini, Biggles* , Dennis Rozrabiaka i Edgar Allan Poe. Kolejnym został Douglas Bader, as lotnictwa wojskowego, który uczestniczył w Bitwie o Wielką Brytanię — stał się moim bohaterem, ponieważ nie miał obu nóg. Moimi bohaterami byli także Famous Five* (choć zawsze się zastanawiałem, dlaczego żaden z nich nigdy nie chodzi do toalety), Stirling Moss, Thor Heyerdahl i lan Fleming. A może chodziło o Jamesa Bonda? Zachwycały mnie postacie z prawdziwego życia, postacie z książek oraz te, które powstają na ekranie z celuloidowej taśmy — ale wszystkie miały jedną wspólną cechę: były obdarzone czymś, co opromieniało je blaskiem bohaterstwa lub świetności i zamieszkiwały w świecie odmiennym od mojego, świecie kuszącym, lecz dla mnie nieosiągalnym. Ponad wszystko podziwiałem jednak pisarzy i im najbardziej zazdrościłem. Umieli tworzyć coś wyłącznie przy pomocy głowy, i na dodatek sprawić, by ich książki publikowano i czytano! Mając siedemnaście lat nagle znalazłem bohatera, którego można było dotknąć. Nazywał się Adam Diment, miał dwadzieścia dwa lata, a jego przystojna twarz spoglądała na świat z każdej gazety. Napisał dwie rewelacyjne powieści szpiegowskie — The Dolly Dolly Spy i The Bang Bang Girls, jeździł wspaniałym samochodem i był tak bogaty, że przerastało to moje najśmielsze wyobrażenia. I miał tylko pięć lat więcej ode mnie! Pochodził z tego samego kraju! Mało brakowało, a chodziłbym do tej samej szkoły co on! Pomyślałem sobie, że jeśli on może, to mogę i ja, i natychmiast zabrałem się do pisania Wielkiej Angielskiej Powieści. Siedem lat później Adam Diment był historią, a moja Wielka Angielska Powieść (400 stron) rozpadała się powoli wraz z moimi marzeniami o zostaniu pisarzem, którego książki się wydaje. Zajmowałem się wtedy produkowaniem filmów i razem ze wspólnikiem wpadliśmy na pomysł zrobienia filmu grozy pod tytułem Saliva („Ślina”) o terroryzującym wiejską okolicę wściekłym psie. W poszukiwaniu autora scenariusza zadzwoniliśmy do agencji literackiej i powiedziano nam, że mają błyskotliwego młodego pisarza, doskonale nadającego się do tego zadania. Następnego dnia do naszego biura przy Park Lane wmaszerowały dwa bardzo eleganckie kapelusze, pod którymi znajdowało się dwoje nie mniej eleganckich ludzi. Choć był to rok 1973, dokładnie pamiętam ten moment i naszych gości: wysokiego, ciemnowłosego, bardzo przystojnego dwudziestoparoletniego mężczyznę w kapeluszu z króliczego futra, z zawiniętym owalnym rondem, w znakomicie skrojonym garniturze, oraz tak samo wspaniale się prezentującą elegancką młodą kobietę w filcowym kapeluszu (była to jego agentka i równocześnie dziewczyna). Ale pisarz nie tak miał wyglądać. Powinien mieć brodę, nosić wyświechtane ubranie i zalatywać gorzałką, z jednej kieszeni powinna wystawać mu fajka, a z drugiej „Guardian”, powinien mieć żółte od nikotyny palce i oddech trupa, a na dole nogawek zmarszczki od spinaczy mających uchronić jego spodnie od wkręcenia się w szprychy roweru… A Graham Masterton, choć dopiero tuż po dwudziestce, był już redaktorem czasopisma i wyglądał całkiem inaczej. Był wyluzowany, nowoczesny i odjazdowy już wtedy, zanim ktokolwiek wpadł na to, że pisarz może taki być. Samym wyglądem wyprzedzał o dwadzieścia lat całą tę przemądrzałą sforę nowojorskich dzieciaków. W 1973 roku był nie tylko odnoszącym najwięcej sukcesów młodym * Biggles — główna postać serii popularnych w Wielkiej Brytanii książek przygodowych (przyp. tłum.). * Bohaterowie filmów dla młodzieży (przyp. tłum.).

autorem brytyjskim — był także deklaracją pewnego stylu. Poza tym łamał wszystkie niepisane zasady — zwłaszcza tę, że pisarz powinien przez lata egzystować w maleńkiej mansardzie na poddaszu, harując w mozole nad swoją książką. Tymczasem Graham mieszkał we wspaniałej posiadłości w Epsom i jeździł dziwacznym, nieskromnym amerykańskim samochodem. Na ten kosztowny tryb życia (ostatnio dodał do swoich dóbr rezydencję w Irlandii) stać go było dzięki pisaniu trzech książek na rok — co zresztą robi do dziś. Zarówno dwadzieścia lat temu jak i teraz robi to z taką łatwością, że można by sądzić, iż intensywne pisanie wcale go nie męczy ani nie wyczerpuje repertuaru jego pomysłów. Na dodatek bez najmniejszego trudu przychodzi mu przejście od okultystycznego horroru czy thrillera do obszernej sagi historycznej i niemal zaraz potem do naładowanego erotyzmem poradnika seksuologicznego. Mimo prędkości, z jaką pisze, jakość jego prozy, jej fabuła i przygotowanie faktograficzne są bez zarzutu. Zawsze był człowiekiem tryskającym pomysłami i energią. Nigdy nie zapomnę pierwszej jego pracy, jaką przeczytałem — manuskryptu o człowieku z obsesją na punkcie pobicia światowego rekordu prędkości. Choć ani razu nie padło w nim nazwisko „Campbell”, znalazłem w tekście sporo ukrytych wskazówek, kto jest pierwowzorem tej postaci, co przyszło mi o tyle łatwiej, że sir Malcolm Campbell był w dzieciństwie jednym z moich bohaterów. Graham napisał ten tekst tak, jakby chciał zasugerować, że aby odważyć się na wejście do samochodu albo łodzi, by spróbować pobić kolejny rekord szybkości, Campbell musiał się upijać albo faszerować lekami pobudzającymi. Jakimś sposobem nie deprecjonowało to jednak bohatera, ale czyniło go odważniejszym i bardziej ludzkim. Ukazywanie wielowarstwowości postaci, znakomite wyczucie szczegółu, pogłębione psychologicznie przedstawianie zachowań bohaterów i żywość opisów — to charakterystyczne cechy prozy Grahama. To właśnie on — aczkolwiek nieświadomie — dał mi impuls, którego potrzebowałem, by kontynuować pisarstwo. Filmu Saliva nie zrealizowaliśmy i minęło osiem lat, nim nasze ścieżki znów się przecięły — na corocznej konferencji oficyny W. H. Allen, która opublikowała moją pierwszą powieść Dead LetterDrop („Zrzut nie doręczonych listów”). Przypadek zrządził, że Graham został wtedy zaproszony jako gość honorowy. Po kilku latach współpracy z konkurencyjnym wydawnictwem wrócił właśnie do tej szacownej oficyny i fetowano go po królewsku. Z duszą na ramieniu przekradłem się na paluszkach do stołu honorowego gościa, okazał się jednak łaskawy i chętny do pomocy — i jak zwykle niemożliwie elegancki. W wywiadzie, który opublikowano parę lat temu w „Daily Telegraph”, Graham powiedział, że jego wspaniała, urodzona w Polsce żona Wiescka często wita go w progu domu ubrana w futro i nic więcej. Być może w tym kryje się sekret daru pisarza, na który składa się jego urok, wieczna młodość, talent i niewyczerpana produktywność. Peter James Lipiec 1998 roku

MITY I LEGENDY Tuż za węgłem Twojego umysłu istnieje świat, w którym rzeczywistość jest intruzem, a sny się urzeczywistniają… Możesz tam uciec, jeśli chcesz — nie potrzebujesz tajemnego hasła, magicznej ściany ani lampy Aladyna, wystarczy własny umysł i ciekawość. („Encyklopedia rzeczy, których nigdy nie było”, Time–Life). Mag Johan Wicrus obliczył kiedyś, że w piekle jest 7409127 demonów, którymi rządzi 79 książąt. Ponieważ Graham Masterton jak dotąd napisał jedynie o około dwudziestu z nich, trzeba przyznać, że „podrapał jedynie po powierzchni”. W 1975 roku Masterton napisał w tydzień powieść o powrocie do świata żywych najzłośliwszego demona Indian, Misquamacusa, i pojawieniu się go we współczesnym Nowym Jorku. Została ona zatytułowana „Manitou” i była pierwszą powieścią, w której autor zajął się mitami i legendami. „Manitou” jest częściowo oparta na dawnej legendzie, którą Masterton przeczytał w roczniku „Buffallo Billa” z 1955 roku, a drugim impulsem do jej napisania był fakt, że żona autora była wówczas w ciąży. Książka rozpoczyna się zwyczajnie — niczego nie podejrzewająca Karen Tandy przebywa w szpitalu z powodu dolegliwości, która zbiła z tropu lekarzy. Wszystko wskazuje na to, że ma „guza nad guzy” — Co w mm takiego niezwykłego? — Jest zlokalizowany na karku Pacjentka rasy kaukaskiej* , dwadzieścia trzy lata Żadnych danych na temat poprzednich narośli nowotworowych, ani łagodnych, ani złośliwych — I? — Ten guz się porusza — oznajmił McEvoy — Rusza się, jakby pod skorą było cos żywego Od tej chwili sytuacja biednej Karen zaczyna się pogarszać Indiański szaman zamierza się reinkarnować, a ona stała się przypadkiem jego żywicielką Ostatni akapit pierwszego rozdziału ustala ramy wydarzeń, jeszcze bardziej intrygując czytelnika Zgodnie z „Ginekologią kliniczną” kłębek chrząstek i tkanki, który panna Tandy nosiła na karku, był ludzkim embrionem Jego rozmiar sugerował wiek około ośmiu tygodni* Wraz z rozwijaniem się akcji czytelnik jest zaznajamiany z folklorem indiańskim poprzez szereg fascynujących legend dotyczących kultury tego narodu, mających ukazać, jak potężna jest indiańska magia i jak daleko może sięgać. A oto inny przypadek osoby będącej żywicielem odradzającego się szamana: „Rzecz działa się w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku, w pobliżu Fort Berthold w Górnej Missouri, w szczepie Hidatsa. Młoda indiańska dziewczyna miała na ramieniu opuchliznę, która * W ramach poprawności politycznej Amerykanie mianem rasy kaukaskiej określają ludzi białych (przyp tłum.) * Cytaty z tłumaczenia Piotra W Cholewy

urosła w końcu tak bardzo, że dziewczyna zmarła. Z opuchlizny wyłonił się dorosły mężczyzna, podobno czarownik szczepu sprzed pięćdziesięciu lat.” Kiedy bohater „Manitou”, Harry Erskine, odkrywa, ze jedynym sposobem walki z szamanem jest magia innego szamana, wzywa na pomoc współczesnego indiańskiego czarownika, Śpiewającą Skałę Czarownik musi odbyć walkę z licznymi indiańskimi demonami, takimi jak Kahala, Jaszczur–z–Drzew czy Strażnik Masztu Wigwamu, nie wspominając o Wężu Wodnym, Gitche Manitou i Gwiezdnej Bestii, i wreszcie spotyka się z Wielkim Staruchem. Wielki Staruch jest odpowiednikiem Szatana albo Lucyfera. „Niektórzy twierdzą, ze przypomina olbrzymią ropuchę wielkości kilku świń, inni, ze chmurę z twarzą utworzoną z węży”. Jest podobno najbardziej żarłocznym i najstraszniejszym ze wszystkich demonów, istotą nieskończenie złowrogą i okrutną. „Szatan wydałby się przy nim dżentelmenem”. Według indiańskich wierzeń „…każdy manitou odradza się siedem razy. I za każdym razem, kiedy żyje, umiera i żyje znowu, zdobywa więcej siły i mądrości. Po siódmym życiu jest tak mądry, ze może się połączyć z bogami na zewnątrz, w miejscu, które Miczmakowie nazywają Wajok, siedzibą wielkich”* Wszystkie te mity i legendy — choć nie wszystkie są „prawdziwe” — zostały wplecione w akcję. W „Manitou” powstał pewien schemat mastertonowskiej powieści grozy: prastare zło przybywa do współczesnego świata. Wracał do niego niejeden raz. W wywiadzie, udzielonym w 1996 roku czasopismu „Survival Kit”, Masterton tak uzasadnił wykorzystanie tego tematu: „Lubię używać motywu »prastary demon wraca«, ponieważ wiele demonów zostało stworzonych dawno temu jako metafory naszych pierwotnych lęków, a wprowadzenie określonego demona do współczesnego świata jest bardzo skutecznym sposobem rozbudzenia na nowo związanego z nim lęku. Istnieją na przykład szkockie żeńskie demony zwane glaistigs, którym niektórzy zajmujący się mleczarstwem rolnicy w odległych regionach Szkocji po dziś dzień stawiają co wieczór talerz z mlekiem, by nie odebrały mleka ich krowom Glaistigs podobno rodzą dzieci zwane „małymi zatyczkami”, a potem przychodzą z nimi do ludzkich domów, podrzynają gardła ludzkim dzieciom i kąpią je w ich krwi. Jak widać, glaistigs ucieleśniają bardzo pierwotny lęk — lęk przed utratą życia oraz wtargnięciem do naszego domu kogoś, kto zrobi krzywdę naszym dzieciom. Jeszcze nikt nigdy nie skrytykował mnie za używanie »obudzonych demonów«, a muszę przyznać, że należą one do moich najpopularniejszych motywów. Zbieranie materiałów faktograficznych w tym zakresie bywa trudne, ale zawsze jest świetną zabawą, a wyniki nagradzają poniesione trudy, na dodatek ma się możność wskrzeszenia dawnego demona w teraźniejszości, dzięki czemu książka oddziałuje na czytelnika na wielu poziomach”. W „Manitou” Masterton stworzył wiele niezapomnianych postaci. Poza Misquamacusem i Śpiewającą Skałą występuje tu jasnowidz–samouk Harry Erskine, niefrasobliwy łobuz, bardziej predysponowany do oskubywania babć z emerytur niż do stawiania czoła demonom. Powieść odniosła wielki sukces i została w 1978 roku zekranizowana, z Tonym Curtisem i Susan Strasberg w rolach głównych. W 1979 roku Misquamacus pojawił się ponownie w „Zemście Manitou”, gdzie mimo uprzedniej porażki w walce ze Śpiewającą Skałą znów chce zaspokoić swą żądzę zemsty na bladych twarzach, znalazł bowiem nowy sposób na powrót na Ziemię. Śpiewająca Skała dochodzi do wniosku, że jest to siódme odrodzenie się Misquamacusa, co daje mu nieograniczoną moc. Demon powraca, by szukać sprawiedliwości. Punktem kulminacyjnym powieści jest porwanie przez Misquamacusa szkolnego autobusu z dziećmi i * Cytaty z tłumaczenia Piotra W Cholewy

równoczesne wysłanie Śpiewającej Skały i Harry’ego Erskine’a do Skamieniałego Lasu, gdzie mają odczytać hieroglify na Tunelowym Drzewie — zagrzebanej głęboko w ziemi skamieniałej sekwoi długości ponad stu metrów. Pierwszy hieroglif zostaje odczytany w następujący sposób: Słuchajcie! (…) Po dniach, kiedy odejdą najwięksi z wodzów, i dniach, gdy ziemie i zwierzęta po nich biegające zostaną stracone, magowie w zewnętrzu czekać będą przez dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć księżyców aż do dnia niewidzialnych gwiazd, kiedy to zjednoczą się, by wezwać Pa–la–kai i Nashunę, i Coyote, straszliwego niszczyciela, a także przywołać Ossadogowah, syna Sadogo—wah, i tych z zewnętrza, którzy nie mają ludzkiej postaci. Dalej Śpiewająca Skała dowiaduje się z owych hieroglifów, że Misquamacus zamierza zebrać dwudziestu dwóch szamanów, by spowodować „dwadzieścia cztery godziny chaosu, rzezi i tortur”, podczas których Indianie „w jednej wielkiej masakrze zemszczą się za stulecia zdrady, morderstw oraz gwałtów”* . Zemsta zostaje dokonana — czytelnik staje się świadkiem śmierci Śpiewającej Skały, któremu własny tomahawk odcina głowę. Jednak nie wszystko zostaje stracone, bowiem Harry Erskine, korzystając z nauk Śpiewającej Skały, po raz kolejny krzyżuje szyki Misquamacusowi. Wzywa duchy osadników, zamordowanych w 1830 roku pod Las Posadas, którzy jedną salwą likwidują szamanów wezwanych przez demona. Misquamacus, acz niechętnie, przyznaje się do porażki, ale dodaje, że mógłby Harry’ego zabić, jednak tego nie uczyni, bo chce go sobie zachować „na inną okazję”. Misquamacus powraca ponownie po osiemnastu latach w powieści „Duch zagłady”. Tym razem groza rozpoczyna się od koszmarnych cieni tańczących na ścianie sypialni w domu przerażonego nowojorskiego małżeństwa, a kulminuje groźbą zrównania z ziemią Nowego Jorku. Złośliwy Misquamacus zamierza wskrzesić rytuał Tańca Duchów, stosowany przez zdesperowanych Indian północnoamerykańskich w celu zatrzymywania wdzierających się na ich tereny osadników. Opisując Taniec Duchów, Masterton przedstawia autentyczny rytuał z końca XIX wieku, zainicjowany jak na ironię przez szermującego pokojowymi hasłami mistyka ze szczepu Pajutów, Wovokę. Mieszkający w Nevadzie Wovoka był na wpół schrystianizowanym prorokiem, ostatnim w długiej linii indiańskich mesjaszy, do których należeli: Papież, Pontiac, Prorok, Smohalla, Nakaidoklini i Noszący Miecz. Rytuał ten nazwano Tańcem Duchów, ponieważ Wovoka głosił, że modlitwa, śpiew i taniec — a szczególnie taniec — pozwolą Indianom odnaleźć nowy, radosny świat, w którym zmarli powstaną, by powitać żywych przyjaciół, a potem pojawią się jako cienie i ostatecznie zniszczą białych ludzi. Został on szczegółowo opisany w książce Richarda H. Dillona North American Indian Wars („Wojny Indian północnoamerykańskich”, wydana w 1983 roku przez Magna Books). Masterton pisze, że Taniec Duchów odprawiono nad Little Big Horn, w wyniku czego Aktunowihio, znany także jako „rdzennie amerykański bóg ciemności”, wzleciał nad wzgórze i zabił generała Custera oraz wymordował wszystkich jego żołnierzy. „Manitou”, „Zemsta Manitou” i „Duch zagłady” przedstawiają wiele plemion indiańskich: Algonkinów, Apaczów, Czejenów, Dakotów, Hidastów, Narrangansettów, Papagów, Siuksów i inne. Każde z nich ma własną kulturę, wierzenia, magię, rytuały i zwyczaje. Książki te są wiarygodne właśnie dzięki przemieszaniu realnej kultury indiańskiej z wytworami * Cytaty z tłumaczenia Piotra W Cholewy

wyobraźni. Czytelnik nie jest w stanie określić, gdzie kończy się prawda, a zaczyna fikcja literacka. Ale legendy, które wymyśla Masterton, są tak przekonujące, że nie jest to tak naprawdę istotne. Jak na razie, Misquamacus pojawił się po raz ostatni w opowiadaniu „Wnikający duch”, w którym wykorzystał tajemne zaklęcia Czejenów. Jest to istota mrożąca krew w żyłach, przebiegła i inteligentna i jeśli raz się coś o niej przeczytało — trudno to zapomnieć. W 1978 roku Masterton napisał „Kostnicę” — pierwszą z dwóch książek przedstawiających indiańskiego ducha Coyote* . Jest to historia Seymoura Wallisa, emerytowanego inżyniera, właściciela starego domu. Skarży się on pewnego razu prywatnemu detektywowi, Johnowi Hyattowi, że jego dom oddycha. Hyatt próbuje wyjaśnić tę zagadkę, ale kiedy zapoznaje się z przeszłością domu, stwierdza, że musi wezwać na pomoc indiańskiego szamana, George’a o Tysiącu Imion. Kujot jest najbardziej podstępnym i złośliwym demonem Nawahów, który najlepiej bawi się powodując zamieszanie i wzbudzając nienawiść. Jest zabójcą, oszustem, gwałcicielem kobiet i złodziejem; znakomicie podsumowuje go stara pieśń tego szczepu: Pewnego dnia, przechodząc górską przełęczą, Kujot spotkał młodą kobietę. — Co masz w tobołku? — zapytała. — Rybie jajka — odparł Kujot. — Mogę trochę dostać? — zapytała dziewczyna. — Tylko wtedy, gdy zamkniesz oczy i podniesiesz sukienkę. — Zrobiła, jak kazał. — Wyżej — powiedział Kujot i podszedł do kobiety. — Stój spokojnie, abym mógł sięgnąć. — Nie mogę — powiedziała — coś mi pełznie między nogami. — Nie martw się — odrzekł Kujot — to skorpion, złapię go. Kobieta opuściła sukienkę i powiedziała: — Za wolny byłeś, ukąsił mnie. Jak demonstruje powyższa pieśń, Kujot jest przebiegły i obłudny, a wśród licznych talentów posiada także jeszcze jedną umiejętność: potrafi zapanować nad śmiercią. Zdobył tę umiejętność, ponieważ kochał pewną indiańską dziewczynę — Niedźwiedzią Pannę — tak bardzo, że zgodził się za nią umrzeć. Jednak i tym razem nie zapomniał o sobie: zakopał głęboko w ziemi swój oddech, serce, krew i włosy, by móc je w razie potrzeby odkopać. Cztery razy umierał za Niedźwiedzią Pannę i cztery razy wracał do życia, w końcu jednak bogowie odsyłając go w zaświaty zrobili to tak, by nie mógł więcej powrócić. Według legend Nawahów, od pojawienia się białego człowieka demonowi udawało się przeżyć tylko dlatego, że łączył się z kobietą. Co pokolenie wybierał sobie najpiękniejszą kobietę Nawahów i dawał jej syna, który był równocześnie nim, więc choć umierał, żył dalej. Obecność Kujota w domu Seymoura Wallisa zostaje wyjaśniona w następujący sposób: „demon ukrył swoje organy w lesie lub w ziemi, a kiedy zbudowano ten dom, niechcący użyto drzew albo kamieni, w których Pierwszy, Który Użył Słów dla Siły, zamknął kawałki swego ciała. (…) Ludzie, którzy mieli nieszczęście tam zamieszkać, prawdopodobnie robili wiele rzeczy całkiem nieświadomie, aby przygotować dla demona drogę powrotu”* . Do walki z Kujotem George o Tysiącu Imion wzywa innego indiańskiego demona, Wielkiego Potwora. Kujot niszczy dom Wallisa, uważa bowiem, że jest w nim przetrzymywana Niedźwiedzia Panna, w efekcie czego dziewczyna zostaje raniona. George o Tysiącu Imion próbuje ją ratować, uniemożliwia mu to jednak nagły atak serca i pozostawia Hyatta samego. * W polskim wydaniu „Kostnicy” Coyote nosił imię Kujot (przyp. tłum.). * Cytaty z tłumaczenia Elżbiety Krajewskiej.

Hyatt zostaje zmuszony do zawarcia z Kujotem ugody. Legenda mówi, że jeśli skalp Wielkiego Potwora zostanie wydobyty z ukrycia i umieszczony na czyjejś głowie, ten, kto go ma, zyskuje nieograniczoną moc. Kujot zgadza się odejść w zamian za skalp i Niedźwiedzią Pannę, jednak Hyatt oszukuje go i owija skalp wokół własnej głowy, a potem, wykorzystując moc, jaką został obdarzony, rozrywa demona na kawałki. Niestety ignoruje przesłanie legendy i nie spala szczątków Kujota, umożliwiając mu powrót na ziemię dwadzieścia lat później, w „Kłach i pazurach”. Książka ta jest drugą częścią serii „Rook”, której głównym bohaterem jest nauczyciel Jim Rook. Uczy on w klasie specjalnej szkoły średniej w Dolinie San Femando (West Grove Community College w Los Angeles) i choć jego uczniowie są ociężali umysłowo, trudni i niezbyt zainteresowani nauką, udaje mu się niektórych z nich pobudzić do myślenia. Jim Rook w dzieciństwie omal nie umarł z powodu zapalenia płuc i od tego czasu jest obdarzony zdolnością postrzegania zjawisk nadprzyrodzonych, co ma istotne znaczenie dla dalszego przebiegu akcji powieści. Jedną z występujących tu postaci indiańskiego pochodzenia jest Catherine Biały Ptak, uczennica z klasy Rooka. Jest bardzo ładna i lubiana, ale pilnie strzeżona przez dwóch starszych braci. Kiedy zaczyna chodzić z kapitanem drużyny futbolowej, Martinem Amato, konsekwencje tego są straszliwe. Martin Amato zostaje zamordowany i potwornie zmasakrowany, a braci Catherine Biały Ptak policja aresztuje pod zarzutem dokonania tego morderstwa. Po kolejnych makabrycznych wydarzeniach wszyscy sobie uświadamiają, że po campusie krąży coś straszliwego, coś grożącego przemianą Catherine w Niedźwiedzią Pannę, żonę najstraszliwszego potwora w mitologii Indian Navajo–Coyote. Jim Rook leci ze swoją klasą do Los Angeles na spotkanie z indiańskim przewodnikiem Johnem Trzy Imiona, jedynym człowiekiem, który może pomóc zwyciężyć demona, ale wyprawa kończy się klęską. W końcu Jimowi udaje się dokonać tego, co nie udało się Johnowi Hyattowi: wzywa innego indiańskiego demona, doprowadza do wyrwania Coyote serca i wchodzi w jego posiadanie* . W 1983 roku Masterton wprowadził w „Wyklętym” nowy motyw. Akcja powieści rozgrywa się w Ameryce i pojawia się w niej meksykański demon, zamknięty przez trzysta lat we wraku leżącym na dnie bostońskiej cieśniny. Demon nazywa się Mictanecutli i jest znany także jako Mick the Cutler — Mick Nożownik, Władca Mitclampy, aztecki Pan Piekieł. Legenda przedstawiająca historię jego uwięzienia we wraku „Davida Darka” jest przedstawiona z najdrobniejszymi szczegółami i czyta się ją z zapartym tchem. David Dark, którego imieniem ochrzczono statek, był siedemnastowiecznym płomiennym kaznodzieją i „mieszkał początkowo w New Dunwich, a później w Mili Pond opodal wioski Salem. (…) Głęboko wierzył, że każdy człowiek musi prowadzić idealnie cnotliwe życie, zanim w ogóle będzie miał prawo ubiegać się o miejsce w niebie, toteż jego parafianie powinni być przygotowani na to, że niemal na pewno spędzą całą wieczność w piekle”. Potem przez kilka lat „niewiele było słychać o Davidzie Darku (…) Widocznie na jakiś czas zrezygnował z obowiązków kapłańskich i poświęcił się studiom”. Wiadomo, że w tym czasie „zaprzyjaźnił się z kilkoma Indianami ze szczepu Narrangansettów, a zwłaszcza z jednym, który w swoim plemieniu uchodził za największego żyjącego cudotwórcę i szamana” oraz z kupcem Esauem Hasketem, który też „był swego rodzaju maniakiem religijnym”. Dark przekonał Hasketa, że należy „wysłać do Meksyku statek w bardzo osobliwym celu”: by * Oddaje mu je wprawdzie, ale Coyote musi w zamian spełnić pewne warunki (przyp. tłum.).

odnaleźć najgroźniejszego demona na całym amerykańskim kontynencie — żywy szkielet, „któremu oddawali cześć Aztekowie na wyspie Tenochtitlan, późniejszym Mexico City” — i sprowadzić go do Salem, by w ramach kampanii „na rzecz poprawy moralności i sposobu myślenia mieszkańców Salem (…) nastraszyć i zmusić do posłuchu miejscową ludność. W ten właśnie sposób wykorzystywali demona Aztekowie — żeby nakłonić odstępców religijnych do oddawania czci Huitzilpochtli i Quetzalcoatlowi”. Dowodzona przez Darka „Arabella” zniknęła „prawie na cały rok”, ale ekspedycja przywiozła demona — niestety „Dark nie potrafił okiełznać potęgi, którą sprowadził” i „kiedy próbował porąbać demona siekierą, został natychmiast zabity”. W końcu „indiański szaman ze szczepu Narrangansettów, ten sam, który nauczył Darka zaklinać złe duchy (…) rzucił na niego czar dość potężny, by spętać jego wolę”, i przy użyciu ogromnej ilości lodu unieruchomił demona, zamknął go w dużej szczelnej skrzyni, którą załadowano na statek, a potem wywieziono daleko i wrzucono do morza. Niestety z powodu burzy „czy też za sprawą demona, statek zdryfował z powrotem do cieśniny Salem i zatonął gdzieś przy zachodnim wybrzeżu półwyspu Granithead”* . Masterton ponownie przeplata tu fakty z fikcją, tworząc jednolity twór złożony z mitów tak ciekawych jak najciekawsza rzeczywistość. Kolejny demon pojawia się w wydanej w 1991 roku powieści Mastertona „Czarny anioł”. Akcja książki rozgrywa się w San Francisco i jest to opowieść o Szatanie z Mgły — sprawcy wyjątkowo okrutnych rytualnych mordów, który włamuje się do mieszkań i dokonuje aktów tak przerażającego sadyzmu, że policja odmawia udzielania jakichkolwiek informacji na ten temat. Prowadzący śledztwo porucznik powoli dowiaduje się prawdy — że Szatan z Mgły jest jedynie podwładnym znacznie bardziej przerażającej istoty, upadłego anioła Beliala* . Belial oznacza diabła. Hebrajskie słowo belijja’l pochodzi od zwrotu beli ja ‘al — „bez pożytku”, jego znaczenie zostało jednak zmienione tak, by odpowiadało miltonowskiej wizji najlubieżniejszego demona w Pandemonium („Raj utracony”, 1, 490). W powszechnym współczesnym użyciu określenie „dzieci (synowie, córki) Beliala” oznacza ludzi nieprawych, niegodziwych. Belial jest także jedną z siedemdziesięciu dwóch dusz Salomona. Masterton tak wyjaśnił kanwę „Czarnego anioła” we wspominanym już wywiadzie dla „Survival Kit”: „Wpadłem na pomysł napisania »Czarnego anioła« podczas badania starych map San Francisco, gdy przygotowywałem się do napisania sagi historycznej o kolei transkontynentalnej. Można było na ich podstawie prześledzić, jak bardzo w pierwszych latach powstawania miasta zabudowywano zatokę i ile statków porzucano, ponieważ nie mogły być wykorzystane. Połączyłem ten historyczny fakt z legendą o Belialu, aniele, którego wyrzucono z nieba jako następnego po Lucyferze. Beliala opisano w »Walce Synów Słońca z Synami Ciemności«, znajdującej się w tekstach z Qumran (tak zwanych zwojach znad Morza Martwego). Zafascynowała mnie idea istoty niezdolnej do mówienia prawdy”. U Mastertona wątek ten rozpoczyna się pod koniec lat trzydziestych XIX wieku, kiedy mieszkańcy San Francisco byli bardzo niezadowoleni ze sposobu zarządzania miastem i uważali, że jego gubernatorzy czerpią garściami wszelkie dobra, jakie ma do zaoferowania miasto, i dbają jedynie o nabicie własnej kabzy. W celu przeciwdziałania temu niejaki Sam Roberts „w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym roku uformował grupę tak zwanych policjantów, którzy mieli chronić prawo i porządek, ale w rzeczywistości jedynie rabowali, gwałcili i palili dobytki imigrantów (…) Mówili * Cytaty z tłumaczenia Danuty Górskiej. * W polskim wydaniu „Czarnego anioła” demon ten występuje także pod imieniem Beli Ya’al albo Beli Ja’al (przyp. tłum.).

o sobie Kierownicy albo Psy Gończe” Kiedy rozpędzono Psy Gończe, Sam Roberts poprzysiągł mieszkańcom miasta zemstę. Dowiedział się, gdzie znajduje się trumna, w której pochowano Beliala, i sprowadził ją do San Francisco* . Obiecuje Belialowi, że po przywróceniu go do życia dostarczy mu ciał i dusz „tysiąca tysięcy istnień” — a na pierwszy ogień miała iść załoga chilijskiego statku, który przywiózł demona do Stanów Zjednoczonych. Niestety plan nie do końca się powiódł i jeden ze zbiegłych marynarzy stał się świadkiem ponownego zamknięcia demona w trumnie. Każde okrucieństwo Szatana z Mgły jest kolejnym krokiem w procesie przywracania Beliala do życia. Niebawem okazuje się, że Mandrax (tak brzmi imię Szatana z Mgły) i Sam Roberts to jedna i ta sama osoba, a Roberts już nieraz zabijał ludzi i przeprowadzał rytuał wskrzeszający Beliala w latach trzydziestych XIX wieku. Mandrax alias Roberts jest utrzymywany przy życiu przez demona, aby mógł powtórzyć rytuał, który przywróci go do życia. Behal chce dostać to, co mu obiecano, czyli ciała i dusze tysiąca tysięcy istnień. W zamian za to daje Mandraxowi długie życie i majątek. Jednak na końcu książki obaj przezywają niemiłe zaskoczenie — Behal, ponieważ nie może dostać od razu miliona dusz, a Mandrax, ponieważ odkrywa, ze Behal — Pan Kłamstwa, Król Fałszu — okłamuje również jego, swego sojusznika. Masterton nie ograniczał się do demonologu indiańskiej i europejskiej — w 1977 roku napisał „Dzinna”, opowieść o arabskim duchu zamkniętym w prastarym dzbanie, który znalazł się na Cape Cod pod Bostonem. Dżinn, czasem nazywany jinny, należy do gatunku duchów albo demonów, które według wierzeń muzułmańskich i przedislamskich potrafią przyjmować postać zwierząt lub ludzi. W demonologu asyryjsko–babilońskiej dżinny to demony, zwane czasem uttuku, które choć są niewidzialne i obdarzone nadludzką mocą, biorą czynny udział w życiu ludzi Dobry dżinn, zwany shedu albo lamassu, chroni człowieka. Natomiast złe dżinny, zwane edimmu, są duszami nieodpowiednio pochowanych zmarłych. Masterton łączy tę legendę z legendą o Ali Babie i Czterdziestu Rozbójnikach, przy czym Czterdziestu Rozbójników to czterdzieści śmiercionośnych postaci demona „Dżinn Ali Baby skazany został na milionletni sen wewnątrz dzbana” za złamanie paktu. Dżinn nie tylko został zamknięty w dzbanie, ale jeszcze dodatkowo dzban zapieczętowano i zamknięto w gotyckiej wieżyczce. Mimo to demon rośnie w siłę dzięki koncentracji energii, wysyłanej przez ustawiony pod odpowiednim kątem astrologiczny zegar nocny, przypominający z wyglądu zegar słoneczny, lecz „przeznaczony do oddziaływania duchowego” i powodujący „skupienie w określonym punkcie Ziemi wzmocnionego wpływu planet”* . Dżinn zostaje wypuszczony z dzbana dzięki złamaniu pieczęci i odśpiewaniu czterdziestu Pieśni Bezimiennego Wiatru. Choć większość mitów opisujących wypuszczanie demonów z naczyń podaje, ze z wdzięczności realizują one życzenia tego, kto je uwolnił, ten zabija swą wybawicielkę. * Usłyszał od starego mieszkańca Chileno opowieść o statku, który w trzydziestych latach dziewiętnastego wieku przewoził wokół przylądka Horn bardzo dziwny ładunek ( ) Jednak podczas sztormu statek zatonął i ładunek zaginął Starzec twierdził ze człowiek który znajdzie ładunek stanie się królem całego świata ( ) Sam Roberts postanowił go odszukać ( ) Statek popłynął dokoła podstępnego przylądka Horn — »Falso Cabo de Hornos« — i znaleźli lezący od trzydziestu lat ładunek (…) [Roberts] Każdego dnia siedział przy swojej zdobyczy i szeptał do niej (…) Zamierzał rozpuścić ją na wszystkich tych twardzieli, dwuliceowe gosposie i dobroczyńców, którzy w imię Boga i sprawiedliwości chcieli dla swoich celów zagarnąć wszystko co ma do zaoferowania San Francisco (cytat z tłumaczenia Dariusza Bakałarza — przyp. tłum.) * Cytaty z tłumaczenia Mirosława Kościuka

W końcu ponownie pojawia się Harry Erskine i dochodzi do wniosku, ze jedynym sposobem pokonania dżinna jest zniszczenie zegara nocnego. W 1983 roku Masterton zajął się w powieści „Tengu” Dalekim Wschodem. Tytułowy japoński Tengu to demoniczny stwór, który dobrowolnie godzi się na los, dla uniknięcia którego większość ludzi popełniłaby samobójstwo. Książka ta ma swe korzenie w japońskiej religii sinto (sintoizm), powstałej z połączenia pochodzącej z VI wieku naszej ery japońskiej religii politeistycznej i dawnego japońskiego kultu etnicznego, którego podstawowym założeniem jest wiara w świętą duchową istotę (karni), zawartą w każdej żywej istocie i w każdym przedmiocie materialnym. Jednak nawet doświadczeni adepci sinto muszą się wystrzegać Tengu — najbardziej złowieszczego ze wszystkich siedmiu Czarnych Kami, demona bezlitosnego zniszczenia. Legenda przedstawia go jako najmroczniejszego ze wszystkich japońskich demonów, ponieważ zdobywa on siłę wszędzie tam, gdzie człowiek okazuje się słaby i przekupny. Im czystszą duszę udaje się Tengu sprowadzić na złą drogę, tym większego uszczerbku doznaje japońskie społeczeństwo i tym bardziej demon rośnie w siłę. Masterton wykorzystuje ten mit jako tło opowieści o globalnym zagrożeniu, bo Tengu zostaje uwolniony w ramach diabolicznego planu, mającego na celu zemstę na Ameryce za zniszczenie Hiroszimy. W 1989 roku Masterton zajął się kultem druidycznym. „Zaklęci” — pierwsza z dwóch książek, wykorzystujących ten kult jako tło, zajmuje się siłami zła, próbującymi zniszczyć ludzką solidarność, każącą poświęcać się dla dobra innych. Punktem wyjścia jest tu zauroczenie głównego bohatera pewnym domem, który okazuje się dawną kliniką dla umysłowo chorych, zamkniętą w 1926 roku, kiedy wszyscy pacjenci, głównie kryminaliści (było ich w sumie stu trzydziestu siedmiu), pewnego wieczoru nagle zniknęli. Żadnego z nich nie udało się nigdy odnaleźć, ponieważ wszyscy wniknęli w ściany. Opinia laika na temat druidów jest kształtowana głównie przez nieprzyjazne im relacje Juliusza Cezara i rzymskiego historyka Tacyta* , jednak z innych greckich i rzymskich źródeł literackich wynika, że druidowie byli wykształceni, pełnili funkcje kapłańskie i sędziowskie, zajmowali się filozofią, nauczali i leczyli. Kult druidyczny miał także mroczną stronę, ale został bezlitośnie wypleniony przez Rzymian, choć nie do końca wiadomo, czy dlatego, że druidzi składali ofiary z ludzi, czy dla zapobieżenia koncentrowaniu się wokół nich ruchu oporu przeciwko władzy rzymskiej. W „Zaklętych” Masterton zajmuje się mroczną stroną druidyzmu: umiejętnością poruszania się jego wyznawców pod ziemią. W powieści jest wiele „znaków fabrycznych” Mastertona, w tym także kilka fikcyjnych opowieści o wydarzeniach z przeszłości. I tak na przykład przedstawione są tu dwa przekazy o „ziemiokrążcach”. „W Applebachsville, stan Pensylwania, w 1881 roku pewna kobieta ujrzała postać nagiego mężczyzny, idącego wewnątrz ściany jej wiejskiego domu; a tak niedawno, jak w roku 1903, pewien farmer w Pewamo, stan Michigan, zeznał pod przysięgą w lokalnej gazecie, że widział pole pełne ludzkich rąk. Przysiągł na wszystko co święte, że chwyciły one jego nagrodzonego na konkursie białego byka i wciągnęły prosto w ziemię”* . Jak zawsze, Masterton racjonalnie uzasadnia wszystkie nadprzyrodzone wydarzenia: druidowie mogą poruszać się pod ziemią, ponieważ mają dostęp do linii ley (podziemne linie tworzące sieć łączącą magiczne miejsca Ziemi). * Władysław Kopaliński podaje w „Słowniku mitów i tradycji kultury”: „Jedynym niemal źródłem literackim wiedzy o kulcie druidycznym są Pliniusz i »Pamiętniki« Cezara” (przyp. tłum.). * Z tłumaczenia Juliusza Garzteckiego.

Linie ley występują także w „Domu szkieletów”, opowieści o grupie młodych ludzi, śledzących tajemniczego pana Vane’a, który jest właścicielem domów, powodujących znikanie zamieszkujących je ludzi. Masterton trzyma się tu podstawowych cech religii druidycznej, przedstawionych w „Zaklętych”. Powieść ta jest ich łagodniejszą wersją i ma podobną fabułę. W 1994 roku temat „budzącego się prastarego demona” w książce „Ciało i krew” zostaje wpleciony w opowieść o wszczepieniu ludzkich genów wielkiemu i bardzo niebezpiecznemu knurowi o imieniu Kapitan Black. Poza wątkiem genetycznym jest tu także wątek legendarny, powstały z połączenia dwóch zjawisk z pogranicza świata rzeczywistego i mitycznego, występujących w angielskiej historii. Pierwsze z nich to maszkarnicy. Nazywano tak wędrownych aktorów, krążących w przebraniu od domu od domu i odgrywających tradycyjne pantomimy. Przedstawienia maszkarników to najpopularniejszy rodzaj angielskiego teatru ludowego i można przypuszczać, że wywodzą się one z rytuałów prymitywnych społeczności rolniczych. Ich centralnym wątkiem jest śmierć i zmartwychwstanie przedstawianych postaci, co jest oczywistym przełożeniem budzenia się ziemi z zimowej „śmierci”. Drugim wątkiem jest legenda o Zielonym Janku, znanym także jako Zielony Jack albo Zielony Wędrowiec, który wykorzystując swą barwę przemyka się lasem i szuka okazji do napadnięcia niczego nie przeczuwających drwali i leśniczych. W „Ciele i krwi” w zamian za zgodę na zapłodnienie żony rolnika Zielony Janek zapewnia mu urodzaj, a sobie samemu gwarantuje nieśmiertelność. Zielony Janek jest sprawcą urodzaju i płodności, ale jest także dziedzicem prastarych, tajemniczych sił. Żywi się ludzkimi trzewiami, najczęściej wyrywanymi własnemu potomstwu, co oznacza, że w wiele lat po pierwszej wizycie na pewno złoży nieszczęsnemu rolnikowi następną. U Mastertona Janek jest przywódcą grupy maszkarników, która składa się ze Świadka, obserwującego i zapisującego grzechy chciwości i zdrady, Chirurga, potrafiącego nakładać odcięte głowy i przywracać do życia wybrane ofiary* , Miecznika, pełniącego rolę kata i oprawcy, Trędowatego, przenoszącego wszystkie choroby, na jakie może zapaść człowiek, oraz bliźniaków Noża i Nagiej, jedynych mówiących członków grupy, jej rzeczników. Wszystkie te istoty otrzymały nieśmiertelność za zgodą papieża Formosusa Pierwszego, który zapewnił im ją, przekazując trzydzieści srebrników* . Pozwalają im one panować nad czasem, w którym się poruszają — kto je posiada, znajduje się „jedno uderzenie serca za innymi”, i dzięki temu nie można mu w żaden sposób zaszkodzić. Powieść zaczyna się od makabrycznej sceny na polu, kiedy Terence Pearson obcina sierpem głowy dwojgu ze swych trojga dzieci. Powód tego zbrodniczego czynu staje się jasny później, kiedy legendy zaczną się splatać z akcją. Różne wątki zbiegają się w jeden, kiedy okazuje się, że wszczepione gigantycznej świni ludzkie geny pochodzą od potomka Zielonego Janka* . Czytelnik dowiaduje się następnie, że Terence i jego żona są rodzeństwem, a ich dzieci są potomkami Zielonego Janka. Terence właśnie dlatego zachował się wobec nich tak okrutnie: wiedział, że Janek wróci po ich trzewia. Janek rzeczywiście wraca, i to w przerażający sposób. Zostaje wtedy zabite trzecie dziecko Terence’a, córka Emily* , a Miecznik obcina głowę Terence’owi, przedtem jednak maszkarnicy * Nie po to jednak, by im pomóc, lecz „żeby mogły czuć ból, kiedy wypruwają z niej flaki” (przyp. tłum.). * „…w zamian za pieniądze, złoto i listy zastawne wyjął w tajemnicy z watykańskiego skarbca trzydzieści srebrników, które Judasz Iskariot dostał za to, że zdradził Jezusa”. Każdy z sześciorga członków grupy ma zapewnioną nieśmiertelność, ponieważ nosi przy sobie pięć srebrników (cytat z tłumaczenia Andrzeja Szulca — przyp. tłum.). * Zostały one uzyskane od zabitego przez Terence’a Pearsona syna (przyp. tłum.). * Która na początku uciekła ojcu (przyp. tłum.).

odkrywają, że wcale nie są nieśmiertelni. Naga, nie mając ochrony srebrników, które zostały jej skradzione, ginie. Maszkarnicy próbują uciec czarną furgonetką, którą podróżują, ale szeryf Lukę, który wie o srebrnikach (i sam jeden z nich posiada), przestrzeliwuje zbiornik paliwa samochodu i przemienia go w kulę ognia. Srebrniki zostają stopione, co przypieczętowuje koniec maszkarników. W furgonetce nie ma Janka, ale kiedy dochodzi do konfrontacji między nim a zbiegłym Kapitanem Blackiem, rozpoznaje on w przywódcy maszkarników swego dziadka. Mimo zawartej w „Ciele i krwi” grozy, powieść ta ma bardzo humanitarne przesłanie. Masterton steruje czytelnikiem tak, by współczuł świni–zabójcy i nieśmiertelnym dewiantom, co nie jest wcale takie łatwe, zwłaszcza w tak skomplikowanej książce. W „Dziecku ciemności” Masterton lokuje akcję w Polsce i koncentruje się na potwornościach, jakim podczas powstania warszawskiego musieli stawić czoło uciekający kanałami przed Niemcami członkowie ruchu oporu. Przedstawia tu legendę o Dziecku z Tunelu i łączy ją z mało znanym kultem, wyznawanym przez mnichów zwanych Tajemnikami. Legenda o nich pochodzi z XIII wieku i głosi, że w Chęcinach istniał podówczas maleńki klasztor, którego mnisi „posiedli niebywałą wiedzę naukową, o stulecia wyprzedzającą czasy, w których przyszło im żyć”. Zapłodnili oni młodą kobietę „wymieszanym nasieniem człowieka i karalucha, żeby zobaczyć, czy kobieta może dać życie dziecku posiadającemu cechy obu tych gatunków”. Powstała w ten sposób istota okazała się „oddaną Bogu i posłuszną swym mistrzom, lecz posiadającą nieprawdopodobną siłę, długowieczność i wybitne walory umysłowe”. Tajemnikom udało się stworzyć kilkoro takich „dzieci”, które „potrafiły myśleć jak ludzie. Jak ludzie potrzebowały towarzystwa i kogoś, kogo kochają. Ale tak jak karaluchy nienawidziły światła i musiały żyć w wilgotnych, mrocznych miejscach. (…) Krzyżacy (…) odkryli, że za tych, którzy je karmią i chronią w okresie hibernacji, istoty te potrafią walczyć jak demony”* . „Dziecko ciemności” jest podobne do „Ciała i krwi”, bo i tu okazuje się, że stworzony przez siły zła zabójca ma jednak ludzkie cechy. Kiedy czytelnik dowiaduje się w końcu, na czym polega prawdziwa natura tego bezlitosnego narzędzia zbrodni, odczuwa współczucie. Nieszczęsny stwór nie wie, że można postępować inaczej, podziwia człowieka, który się nim zaopiekował, i zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, iż został wykorzystany. Wszystkie występujące u Mastertona demony są przedstawione w licznych czasopismach dotyczących folkloru i okultyzmu, a także w The Encyclopedia ofthe Occult Freda Gettingsa, wydanej w 1986 roku przez Century Hutchinson. Temat reprezentujących zło i mających tło historyczne prastarych istot, które powracają na ziemię we współczesnych nam czasach, bardzo często pojawia się w jego książkach. Kiedy w 1997 roku czasopismo „Epitaph” zadało Mastertonowi pytanie, czy materiał mitologiczny i teologiczny będzie w dalszym ciągu odgrywał rolę w jego pisarstwie, odpowiedział: „Żyła mitologiczna była ostatnio dość intensywnie eksploatowana w takich tytułach jak The Relic, i chyba należy dać prastarym duchom kilka tygodni wolnego, ale sądzę, że w moich powieściach grozy zawsze znajdzie się nieco miejsca dla odrobiny mitologii”. W wymienionych powyżej powieściach Graham Masterton oddaje cześć prastarym mitom, a w celu stworzenia podniecających i ekscytujących scenariuszy łączy je z prawdą oraz wymyślonymi przez siebie mitami. W efekcie stworzył tyle samo, ile przejął, i tak jak inni znakomici autorzy — dzięki oryginalności i umiejętności zacierania granicy między prawdą a fikcją, co pozwoliło na zaoferowanie czytelnikom niezwykle nowoczesnych thrillerów — wywarł znaczący wpływ na rozwój gatunku. * Cytaty z tłumaczenia Michała Wroczyńskiego.

WNIKAJĄCY DUCH — Panie Erskine, czy mogłabym z panem zamienić kilka słów? — zapytała przedszkolanka. Czekałem w holu, żeby zabrać Lucy do domu, i natychmiast poczułem się winny. Idiotyczne, ale w taki właśnie sposób wciąż reaguję na nauczycieli. A już zwłaszcza na panią Eisenheim, opiekunkę Lucy, szczupłą, dominującą kobietę o drapieżnym wyglądzie. Młoda kobieta w szarej garsonce, bardzo atrakcyjna, jeśli ktoś lubi szczupłe dominujące dziewczyny o drapieżnym wyglądzie. Łatwo mi przyszło wyobrazić ją sobie w czarnym pasie i pończochach, łajającą mnie głośno, że zapomniałem wyszorować wannę. Szedłem za panią Eisenheim do biura, a wszyscy obdarzali mnie współczującymi uśmiechami. Wszyscy, czyli zgromadzone w holu żony lekarzy, adwokatów i audytorów z Wall Street. Byłem mężczyzną dysponującym czasem w porze lunchu i pojawiałem się regularnie w Lennox Nursery School, z początku więc panie odnosiły się do mnie z głęboką podejrzliwością, zwłaszcza że nie umiałem się elegancko ubrać. Brązowy skórzany żakiet nie był według nich czymś całkiem na miejscu. Po pewnym czasie uznały jednak, że nie jestem człowiekiem przegranym ani pedofilem i dopuściły mnie nawet do ploteczek i sekretów. Po pół roku byłem już traktowany jak ktoś w rodzaju honorowej matki. Pani Eisenheim zaprowadziła mnie długim, wypastowanym korytarzem, odbijającym echem nasze kroki, do małego, dusznego pokoiku, którego ściany ozdabiały mapy, wykresy i reprodukcja przedstawiające George’a Washingtona podczas przeprawy przez Potomac. Z okna rozciągał się widok na wyasfaltowany plac zabaw, otoczony płotem z drucianej siatki, oplecionym pozwijanymi żółto–szarymi liśćmi. — Proszę, niech pan zamknie drzwi. — Czy coś się stało? — zapytałem. — Niestety, tak. Próbowałam się do pana dodzwonić, ale pana nie zastałam. Wydarzył się dzisiaj wypadek w czasie zajęć wolnych i musieliśmy odseparować Lucy od reszty klasy. — Wypadek? Co za wypadek? Przecież ona ma dopiero cztery latka, na litość boską! — zareagowałem natychmiast, zarazem histerycznie i obronnie, jak przystało na nadopiekuńczego ojca maleńkiego, najukochańszego skarbu. — Chodzi o bójkę… tak to nazwijmy, na placu zabaw. Dwoje maleńkich dzieci doznało poważnych urazów. — To znaczy? — Jedno ma zwichniętą nogę w kostce, drugie głęboko rozcięte kolano. — Chce mi pani wmówić, że Lucy to zrobiła? — Są świadkowie, panie Erskine, i to nie tylko dzieci. Także pani Woolcott widziała, co się stało — ściągnęła wymownie wargi. — No właśnie, co się stało? Doprawdy, pani Eisenheim, raczej trudno mi w to uwierzyć. Lucy ma najłagodniejszy charakter spośród wszystkich dzieci, jakie znam. Mówimy o małej dziewczynce, która nie skrzywdziłaby muchy. — Cóż, panie Erskine, przyznaję, że do tej pory mieliśmy o Lucy podobne zdanie. Dzisiejszy wyczyn zupełnie do niej nie pasuje, niemniej chyba pan rozumie, że musieliśmy przedsięwziąć pewne kroki. — To znaczy co, wziąć ją pod klucz?! — Proszę się nie denerwować, panie Erskine, Lucy nie siedziała pod kluczem. Po prostu przebywała z dala od innych dzieci, a jedna z naszych praktykantek czytała jej na głos.

— I co jej przeczytała? „Nie musisz odpowiadać, ale cokolwiek powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie w sądzie”? Życzę sobie natychmiast zobaczyć Lucy, oczywiście, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu, pani Eisenheim. Nie do wiary, żeby traktować czteroletnie dziecko jak zatwardziałego kryminalistę, bo dwoje dzieci nie zdołało utrzymać równowagi podczas zabawy na przedszkolnym podwórzu! — Panie Erskine! — Nauczycielka uderzyła otwartą dłonią w blat biurka. — Nie ma mowy o traceniu równowagi, jak się pan wyraził. Trudno nawet nazwać to bójką! Lucy rzuciła Janice Muldrew przez podwórze prosto na płot, a Laurence’a Cullena niemal wcisnęła w mur. Zwaliła siedmioro innych dzieci, zanim pani Woolcott zdołała ją okiełznać. Patrzyłem na nią i zupełnie nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. — Nikt nie stracił równowagi, panie Erskine! To był dziki, zamierzony atak, akt niezwykłego okrucieństwa. Muszę pana prosić o zasięgnięcie porady psychiatry, zanim pozwolimy Lucy spędzić następny dzień w towarzystwie dzieci. — Przerzuciła Janice Muldrew przez podwórko? — powtórzyłem jej słowa. — Czy to ta duża, gruba dziewczynka z rudymi warkoczami? Nie mylę się? — Janice rzeczywiście ma rudawe włosy, tak. I rzeczywiście waży trochę za dużo. — Trochę za dużo? Czy pani zdaje sobie sprawę z jej rozmiarów? Ja sam pewnie bym jej nie uniósł nad ziemię, a co dopiero podrzucił. Spodziewa się pani, że uwierzę, aby Lucy tego dokonała? — Przeleciała pięć albo sześć stóp. Są świadkowie. — Świadkowie. Tego że maleńka, szczupluteńka Lucy przerzuciła tę beczkę tłuszczu na odległość pięciu czy sześciu stóp? — Wolno panu mówić, co się panu żywnie podoba. Niemniej Lucy może do nas wrócić dopiero po przedstawieniu opinii psychiatry. Lucy siedziała w maleńkiej salce na tyłach budynku. Wyglądała krucho i bezbronnie, była blada, oczy miała zaczerwienione od płaczu. Młoda praktykantka o blond włosach siedziała koło niej, czytając opowiadanie o dziewczynie, która zakochawszy się w niedźwiedziu, dobrowolnie przemieniała się stopniowo w niedźwiedzicę. — Popatrz, Lucy — powiedziała, zamykając książkę. — Tata przyszedł. Lucy zsunęła się z krzesła i podeszła do mnie powoli. Próbowała się powstrzymać, ale w końcu wykrzywiła twarz, szlochając boleśnie. Podniosłem ją i objąłem mocno. — No już, skarbie. Tata jest z tobą. Wszystko będzie dobrze. — Nie chciałam — łkała. — Nie chciałam. — Oczywiście, skarbie. Wiem, że nie chciałaś. No już, cicho, mała. Pojedziemy do domu do mamusi, tak? — Jest roztrzęsiona — odezwała się praktykantka. — Robiłam, co mogłam, żeby ją pocieszyć. — Co to za opowiadanie pani jej czytała? — Och, to stara legenda Nawahów. Robimy wszystko, żeby rozbudzić w dzieciach zainteresowanie dla rdzennej kultury Ameryki. — Wolałbym, abyście nie eksperymentowali na moim dziecku, zgoda? — Przykro mi, że pan tak to odbiera. — Była zdumiona. — Według nas to wzbogaca dzieci. Nie zamierzałem wdawać się z nią w spór. Moje spotkania z rdzenną kulturą Ameryki okazały się niebezpieczne, często przerażające, wręcz tragiczne, ale za długo by było o tym opowiadać, a zresztą wątpię, czy by mi uwierzyła. Sprawiała wrażenie typowej abiturientki świetnego college’u: nasycona prawdami moralnymi i całkowicie pozbawiona doświadczenia. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby stanęła przed Jaszczurem–z–Drzew albo zgarbionym, mrocznym kształtem Aktunowihio ściągającego ludzi do Krainy Wiecznych Łowów.

Wyszedłem ze szkoły z Lucy wtuloną w moje ramiona. Wieść o wydarzeniach na placu zabaw musiała się już rozejść, ponieważ wszystkie moje dotychczasowe przyjaciółki spoglądały akurat na kogoś innego albo szperały w torebkach, albo miały kłopoty z soczewkami kontaktowymi. Szybko przekonujesz się, kto nie należy do przyjaciół, kiedy twój dzieciak wpada w kłopoty. Stadko szpaków upstrzyło mój nowy biały samochód, zaparkowany pod drzewem. Można by pomyśleć, że jadły na lunch sałatę. Wpuściłem Lucy na tylne siedzenie, upewniłem się, że jest przypięta pasami i pojechałem do domu. Był oddalony zaledwie o dziewięć przecznic, ale posiadanie samochodu wciąż miało dla mnie urok nowości i gotów byłem pogodzić się ze wszystkimi niedogodnościami wynikającymi z siedzenia za kierownicą tylko dla przyjemności korzystania z klimatyzacji, słuchania płynącej z odtwarzacza CD muzyki soul, no i paplania mojego najdroższego czarodziejskiego skarbu o tym, co robiła w przedszkolu. Tylko że dzisiaj skarb nie paplał. Nie powiedziała nawet słówka. Siedziała zapatrzona w okno, z głową smutnie przechyloną na jedno ramię i na nic się zdało moje zagadywanie. Nie wiadomo dlaczego, wciąż przypominało mi się opowiadanie, które czytała jej praktykantka. „Stopniowo dziewczyna się przeobrażała. Zęby jej się wydłużały, paznokcie zmieniały w pazury, a potem całe ciało zaczęło się pokrywać gęstym czarnym włosem”. Zerknąłem we wsteczne lusterko. Pierwszy raz pełniłem rolę ojca, ale jak dotąd wszystko było proste. Pusty brzuszek — trzeba dziecko nakarmić. Pełna pieluszka — trzeba ją zmienić. Uczyłem ją wymawiać „r” i usiłowałem wpoić proste równanie: tata + mama + skarb = radość. Nie chciałbym sprawiać wrażenia ckliwie sentymentalnego, ale poślubienie Karen i narodziny Lucy przyniosły mi wreszcie poczucie spełnienia. Jakbym do czterdziestki siedział w ponurym pokoju i nagle Bóg otworzył jego drzwi, sprawił, że zalało go słońce i zapytał: „Coś ty robił tyle lat w tym ponurym miejscu, Harry? Życie czekało za drzwiami”. Dojechaliśmy do naszego apartamentu przy E 86 i udało mi się zaparkować w miejscu zdolnym pomieścić wózek z obwarzankami. Bez przesady zasłużyłem sobie na miano Nadzwyczajnego Erskine, którym kiedyś się posługiwałem. Wyniosłem Lucy z samochodu i wszedłem na stopnie domu. Kiedy stanęliśmy przed drzwiami, powiedziała: — Postaw mnie na ziemię, tatusiu. Nie chcę, żebyś mnie dłużej nosił. — Oczywiście, co tylko sobie życzysz — zapewniłem. Popatrzyła na mnie poważnie wielkimi ciemnymi oczami. Trudno by ją było określić mianem ślicznej małej dziewczynki. Nie przypominała Shirley Temple. Czarne proste włosy miała obcięte na pazia, była delikatnie zbudowana, jak Karen, niemal zwiewna. Zawsze uważałem, że jest zbyt blada, jak zresztą większość miejskich dzieci. I zawsze miałem wrażenie, że mogę jej złamać nadgarstek lub zrobić jakąś krzywdę, kiedy ją trzymałem, tak szczupłe miała ramiona i nogi. — Posłuchaj — zacząłem — mama na pewno zapyta, co ci się przytrafiło. Co jej powiesz? — Ja nie chciałam — wyszeptała. Pojedyncza łza spłynęła po jej lewym policzku i spadła na kołnierzyk niebieskiej bluzeczki w kratkę. — Powiedziałam im, że są wszyscy bardzo źli, bo to prawda, a wtedy się rozzłościli i musiałam się ich pozbyć. — Powiedziałaś im, że są źli? Dlaczego, skarbie? — Muldrewsowie, Cullensowie, wszyscy oni są źli. Zabijają dzieci. — Zabijają dzieci? — Strzepnąłem kolejną łzę z jej policzka. — Kto ci coś takiego powiedział? Pociągnęła nosem, a po chwili uniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. — To mistai. Oni nigdy nie kłamią. — Mistai? — Poczułem ból, jakbym przełykał wielką, przeraźliwie zimną bryłę lodu. — Mistai ci to powiedzieli? Co o nich wiesz? Nagle wybuchnęła płaczem i przylgnęła do mnie. Nie mogłem nic na to poradzić, otworzyłem

więc drzwi i wniosłem ją do środka. Hol był wyłożony marmurem, wzór na podłodze układał się w różę wiatrów. Dużo luster, wszędzie świeże kwiaty — uspokajająca aura zamożności. Wkrótce po naszym ślubie zmarła ciotka Karen, Millie, która świata nie widziała poza swoją siostrzenicą, i to po niej właśnie odziedziczyliśmy apartament przy E 86, całkowicie umeblowany, w stylu, który bym określił jako: Walt Disney w Wersalu: pozłacane krzesła, rokokowe serwantki, zasłony z brokatu, wystarczająco obfite, by wykroić nowe stroje dla pięciuset watykańskich gwardzistów. Jednym słowem, obfitość i brak gustu w równych proporcjach. Niemniej nigdy się nie uskarżałem. Nie zagląda się darowanemu apartamentowi w zęby, powtarzałem, nawet jeśli wygląda jak kiczowata kopia buduaru Marii Antoniny. A już zwłaszcza nie wnosi się pretensji, jeśli mieszkaniu towarzyszą dwa miliony dolarów. Posadziłem Lucy na szerokiej kanapie w żółte paski. Karen siedziała w rogu pokoju przy laptopie stojącym na małym biurku z orzecha i zaaferowana robiła rachunki. — Cześć — powiedziała — witajcie w domu, ja zaraz… tylko wprowadzę te dane. Podszedłem i położyłem ręce na jej ramionach. Żyliśmy ze sobą pięć lat i wciąż była tak samo piękna i krucha, jak w dniu, kiedy ją spotkałem. Bywają kobiety, które kocha się, ponieważ są kumplowskie, seksy i można na nie liczyć. Karen kochałem, ponieważ musiałem ją kochać. Była mi przeznaczona. Jeśli Bóg wyznaczył mi jakąś rolę na tej ziemi, to przyszło mi opiekować się Karen. I wypełniałem wyznaczone zadanie. — Posłuchaj… Lucy miała problemy w przedszkolu. — Problemy? Jakie? Lucy, dobrze się czujesz? Lucy odwróciła głowę w bok, żeby nie patrzeć na mamę. Ścisnąłem delikatnie ramię Karen, chcąc ją powstrzymać. — To chyba poważne. Groźniejsze niż się wydaje na pierwszy rzut oka. — Harry, przestań być taki tajemniczy i powiedz mi wreszcie, co się stało! Podszedłem do córeczki i usiadłem obok niej. — Chodź tu, malutka. Powiemy mamusi, co się wydarzyło? Potrząsnęła głową i wtuliła twarz w poduszkę. — No dobrze — oświadczyłem. — Z tego, co usłyszałem w przedszkolu… — zwróciłem się do Karen — ale zanim eksplodujesz, weź pod uwagę, że powtarzam tylko, co mi powiedziano i sam nie bardzo w to wierzę… więc według nauczycielki Lucy cisnęła Janice Muldrew pięć czy sześć stóp przez plac zabaw, tak że tamta nieźle się posiniaczyła i zwichnęła kostkę. Wtłoczyła też Laurence’a Cullena w ścianę, tak że skaleczył głęboko kolano i o mało nie złamał nosa. Potem rozgromiła jak Bruce Lee siedmioro innych dzieci, powalając je na podwórko, drapiąc, bijąc i kopiąc. — Ależ to paranoja! — Krew odpłynęła Karen z twarzy. — Spójrz na nią! Przecież jest tylko jedno mniejsze od niej dziecko w grupie! Cisnęła Janice Muldrew? W życiu nie słyszałam podobnego idiotyzmu! — Pomaszerowała z godnością do pseudoosiemnastowiecznego stolika i podniosła słuchawkę telefonu. — Co ty robisz? — zapytałem. — Dzwonię do szkoły. Nikt, ale to nikt nie będzie oskarżał mojej córki o używanie przemocy. To przecież jeszcze dziecko, na litość boską! — Nigdzie nie dzwoń, przynajmniej na razie. — Podszedłem do niej i nacisnąłem widełki. — Powinnaś się dowiedzieć czegoś jeszcze. — Harry, co ty wygadujesz, mowa o naszej córce! — Właśnie. Oboje pamiętamy, kiedy ją poczęliśmy, prawda? I oboje wiemy, że może być dość specyficzną osobą. — Myślałam, że to już zapomniane. — Powoli uniosła rękę i dotknęła mojego rękawa, jakby

upewniając się, że stoję przy niej naprawdę. — Boże, Harry, nawet już o tym nie śnię. — A jednak. Kiedy Lucy rozmawiała ze mną na schodach, wypowiedziała słowo mistai. Dwukrotnie. — Mistai? Gdzieś już to słyszałam… Wyjaśnienie nie przyszło mi łatwo. Przecierpiała wiele i ostatnią rzeczą, o jakiej chciałaby słuchać, były rytuały dawnych Indian. Poznałem ją w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy szaman Algonkinów, Misquamacus, próbował się nią posłużyć, żeby wywrzeć świętą zemstę na białych ludziach, którzy zdziesiątkowali jego plemię. Wykorzystał swój olbrzymi potencjał magiczny, aby zagnieździć się w jej ciele, i dopiero przy pomocy współczesnego maga, Śpiewającej Skały, udało mi się ją uratować. Pięć lat temu Misquamacus próbował zawładnąć nią po raz drugi i wtedy właśnie ja i Karen — nie zdając sobie sprawy z jego przemożnej obecności — kochaliśmy się po raz pierwszy i poczęliśmy Lucy. Tym razem sam ją musiałem ocalić; Misquamacus zabił Śpiewającą Skałę. Obciął mu głowę, by zyskać pewność, że jego duch nigdy nie zazna spokoju. Te wszystkie wydarzenia związały nas z Karen na zawsze. Oboje zostaliśmy wystawieni na straszliwe niebezpieczeństwo, mimo to udało nam się zachować życie. Ale nawet dla ocalałych rozbitków czas biegnie naprzód. Karen zaczęła spędzać coraz więcej czasu poza domem: spotkania w interesach, narady, podróże za granicę; i choć kochałem ją bardzo, a nasze życia były ze sobą nierozerwalnie połączone, trochę się od siebie oddaliliśmy przez ostatnie półtora roku. Ale teraz, dla bezpieczeństwa Lucy, a może i własnego, znowu musieliśmy się do siebie ściśle zbliżyć. — Indianie Paunisi określali mianem mistai duchy — powiedziałem, ujmując jej dłoń. — Powiedziały Lucy, że Janice Muldrew i Laurence Cullen to źli ludzie, którzy zabijali dzieci. To jej słowa. — Skąd się do diabła Lucy mogła dowiedzieć o duchach Paunisów? — Nie wiem. Uczą ich w Lennox o mitach rdzennych ludów Ameryki. Może coś jej utkwiło w głowie. Na litość boską, ma dopiero cztery lata i sama wiesz, co dzieci potrafią sobie w tym wieku wyobrazić. — Czy naprawdę przerzuciła Janice Muldrew przez plac zabaw? — Karen chwyciła mnie za drugą rękę i zacisnęła na niej mocno dłoń. — Nie wiem. Pani Eisenheim twierdzi, że byli świadkowie, ale… czasem trudno polegać na świadkach, zwłaszcza jeśli są dziećmi. — A ty wierzysz, że Lucy to zrobiła? — zapytała z przejęciem. — Oczywiście że nie. — Potrząsnąłem głową. — Janice jest dwa razy od niej większa. — Właściwie zawsze się tego bałam. — Karen puściła moją dłoń i odwróciła głowę; jej twarz odbiła się w szybie. — Od momentu, gdy stwierdziłam, że jestem w ciąży. Nic nie powiedziałem, objąłem ją tylko ramionami. — To nie jest zwykły zbieg okoliczności, że wspomniała o mistai w dniu, kiedy zaatakowała inne dzieci. — Daj spokój, Karen, nie sugerujesz chyba… — Nie, nie sugeruję. Lucy jest miłym, kochającym, łagodnym dzieckiem i coś takiego jak dzisiaj mogła zrobić wyłącznie, jeśli ktoś nią zawładnął. Ktoś silniejszy od niej… Silny na tyle, by cisnąć Janice Muldrew sześć stóp w powietrze i zbić pozostałe dzieci. Ktoś niewidzialny dla innych, bo nie stał przy niej, nie pomagał jej, po prostu był w niej, tak jak kiedyś we mnie. — Karen… — Wiedziałam, że to się zdarzy! Wiedziałam! Że nigdy nie zostawi nas w spokoju. Chce wrócić, a może to zrobić tylko przez Lucy. W taki sam sposób, jak kiedyś próbował wrócić przeze mnie.

— Naprawdę w to wierzysz, Karen? Daj spokój, minęły całe lata. — Wiem, jak to jest być nim. — Oczy jej błyszczały od łez, ale i zdecydowaniem. — To jak szalejący wewnątrz człowieka pożar. Czułam się zdolna do wszystkiego: mogłam zabijać ludzi, miażdżyć ich głowy i kości, rozkoszować się tym. Nikt nie był zdolny mnie powstrzymać. Nie zapomnę o tym, Harry, i nie chcę, żeby się powtórzyło. Nie z Lucy. Proszę. Żadne z nas nie ośmieliło się wypowiedzieć imienia Misquamacus. Przez pięć lat chcieliśmy wierzyć, że jego duch znalazł miejsce w niebie albo w świecie podziemnym lub też wędruje po gościńcu Mlecznej Drogi, Wiszącym Moście, błyszczącym duszami umarłych, jak chcą Indianie. Woleliśmy nie myśleć, że mógł wywrzeć wpływ na jedyną istotę, którą ukochaliśmy ponad życie: naszą córkę, Lucy. — Słuchaj… może jesteśmy przewrażliwieni — sugerowałem. — Może to zwyczajny napad złego humoru. Dzieci miewają takie napady. Kiedy wzrasta poziom adrenaliny… wiesz, do czego są zdolni ludzie pod wpływem adrenaliny, pewna kobieta w Indianie podniosła pontiaca, który miażdżył jej syna. Każdy by udowodnił, że to niemożliwe, a jednak tego dokonała. Może coś podobnego przytrafiło się Lucy? — Dzwonię do rodziców Janice — powiedziała Karen. — A potem Laurence’a. — Pobiła jeszcze siedmioro innych dzieci — przypomniałem jej. — Na twoim miejscu nie deklarowałbym tak ochoczo, że czujesz się odpowiedzialna. Lepiej, żeby nie wpadło im do głowy pomyśleć o odszkodowaniach i prawnikach. Po raz pierwszy w życiu mam trochę pieniędzy. Wolałbym ich nie stracić z powodu awantury wśród dzieciaków. Nawiasem mówiąc — dodałem skrępowany — pani Eisenheim nie pozwoli jej wrócić do przedszkola, zanim nie otrzyma opinii psychiatry. — Co takiego? — zapytała Karen. — Sugeruje, że moja córka jest niezrównoważona psychicznie? Nie mów mi wobec tego o prawnikach i rekompensatach. Co za głupia baba! Wycisnę ją do ostatniego centa! — Karen… to szaleństwo. Nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Nie ma sensu wpadać w panikę — próbowałem ją uspokoić. — Robi się z naszej córki psychopatkę, a ja mam nie wpadać w panikę? Przytuliłem ja do siebie. Była ciepła, pachniała jak zawsze chanel i kochałem ją niewiarygodnie. Mimo to ogarnęło mnie przeczucie, że dopóki pozostaniemy razem, będzie się nad nami unosił cień Misquamacusa; nie da nam wytchnienia, jak nie daje wytchnienia swojej ofierze Indianin tropiący ją na prerii, mila za milą, dopóki nie stanie nad grobem wroga. Ranek wstał rześki i słoneczny. Lucy bawiła się w swoim pokoju domkiem dla lalek. Barbie usiłowała się wydostać przez okno na piętrze i utkwiła w nim z biustem przyklejonym do parapetu. Siedziałem po turecku, obserwując Lucy, jak się bawi. — Ci mistai — zacząłem. — Jacy mistai? — Odwróciła się i popatrzyła na mnie czarnymi jak węgiel oczami. — Ci, którzy powiedzieli, że Janice i Laurence są źli. To znaczy, chciałbym wiedzieć, skąd wiesz, że nazywają się mistai. — Bo tak. — Widziałaś ich? Jak wyglądają? Myślała przez chwilę, a potem zakryła twarz dłonią tak, że było jej widać tylko oczy. Gdybym o tym nie czytał, nie zwróciłbym uwagi na to, co robi, ale pamiętałem słowa starych przekazów o Misquamacusie. „Zapytany, jakiż jest owego Demona wygląd, prastary Czarownik Misquamacus zakrył twarz rękoma, tak że jeno Oczy jego widać było, po czem dał niezwykłą a Szczegółową Relację. Prawił, że czasami jest on mały a masywny jako Wielka Ropucha, czasami zaś wielki i

bezkształtny niby chmura; bez kształtu lecz z obliczem, z którego wyrastają Węże”. — Zakrywali twarze rękami? — zapytałem. — Nie mają twarzy — potrząsnęła głową. — To są mistai. — Przyszli na przedszkolne podwórze i rozmawiali z tobą? — Tak. Byli szarego koloru i ledwo ich widziałam, ale powiedzieli, że Janice Muldrew jest zła i Laurence Cullen jest zły, i jeszcze inne dzieci. Więc ja tylko powtórzyłam, że są źli, no bo byli. — I co się potem stało? — Potem Janice chciała mnie uderzyć i kazałam jej przelecieć w powietrzu — odwróciła wzrok. — Kazałaś? Nie podniosłaś jej? — Jest za gruba, żebym ją podniosła. — I co dalej? Kazałaś Laurence’owi przycisnąć twarz do ściany? — Uhm. Wcale go nie dotknęłam. — Kazałaś, a on to zrobił? Tak po prostu? — Uhm. — A co z innymi dziećmi? Ta sama metoda? — Tak. Chcieli mnie zbić, ale powiedziałam: przewracać się i się przewracali. Zdjąłem okulary i potarłem powieki. Sprawa była poważniejsza niż myślałem. Skoro Lucy mogła nakazać Janice, by wzbiła się w powietrze i zraniła sama siebie; skoro zmusiła Laurence’a, aby pobiegł prosto na ścianę — znaczyło to, że była zdolna korzystać z potężnego potencjału magii Indian, z tej jej formy, która kierowała nienawiść i agresję wroga przeciwko niemu samemu. Wyczuwałem obecność Misquamacusa, jego przemożny wpływ, jak wielkiej mrocznej praistoty czającej się w ludzkiej podświadomości. W siedemnastym wieku, kiedy żył, uważano go za najbardziej przerażającego szamana swoich czasów; był jedynym czarownikiem , który ośmielił się nawiązać bezpośredni kontakt ze starożytnymi bóstwami Ameryki. O jego sile magicznej krążyły legendy. Zmieniał bieg rzek, wywoływał deszcz, wiarygodni świadkowie widzieli go na przeciwległych krańcach kontynentu w odstępie paru godzin — wówczas, gdy taka podróż trwała miesiące. Był tak blisko, że wyczuwałem jego zapach. Był z nami, gdy poczęliśmy Lucy — czarne, błyszczące jak pancerze chrząszczy włosy, surowa, zacięta, jakby wyciosana z kamienia twarz, wrogie, przepełnione furią oczy człowieka, którego współplemieńców ścierano z powierzchni ziemi, a znajomy, naturalny świat magii był wypierany przez świat pieniądza i broni palnej. — Jadłaś śniadanie? — zapytałem Lucy. Skinęła głową. Sprawiała wrażenie najnormalniejszego dziecka, ale wiedziałem, jak całkowicie nieprzewidywalny jest Misquamacus, zdolny objawić swoją obecność w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Zamknąłem za sobą drzwi sypialni Lucy i wróciłem do pokoju dziennego, gdzie siedziała Karen z filiżanką espresso i czytała „Architectural Digest”. — Zadzwonię do Normana Vogela — powiedziałem. — Może przyjmie Lucy dzisiaj po południu. — Harry, wiesz, że z nią wszystko w porządku, przynajmniej jeśli chodzi o zdrowie psychiczne. — Owszem, ale musi dostać świadectwo od psychiatry, inaczej nie pozwolą jej wrócić do przedszkola. Jest dzisiaj spokojna i odprężona, więc bez kłopotu je uzyskamy. Wszystko będzie w porządku. — A co zrobimy, gdy wróci do przedszkola i znowu coś podobnego się wydarzy? — Nie wydarzy. Muszę się przekonać, czy to rzeczywiście Misquamacus, a jeśli tak, tym razem upewnię się, że zostawi nas w spokoju. Na stale. — Stałe — poprawiła mnie Karen, jak zwykle zresztą. Nalałem sobie kawy do filiżanki, usiadłem na sofie i podniosłem słuchawkę telefonu. Ledwie