Misterna intryga
Anglia, XIX wiek
On - Morgan Drummond, markiz Westham. Po pojedynku z przyjacielem zrywa z hulaszczym
życiem. Zaszywa się w rodzinnym majątku i skazuje na samotność, żeby utemperować gwałtowne
usposobienie. Gdy uznaje, że czas zrobił swoje, wyrusza do Londynu. Zamierza poszukać
kandydatki na żonę, aby małżeństwem przypieczętować stabilizację.
Ona – Emma Clifford, młoda piękność, znużona rolą opiekunki własnej rodziny: lekkomyślnego
brata, nieporadnej matki i zwariowanej babki. Uważa, że jedynym wyjściem z tej niekomfortowej
sytuacji jest znalezienie bogatego i utytułowanego kandydata na męża.
Oboje – spotykają się w londyńskiej rezydencji markiza. Na widok Emmy Morgan nie potrafi
opanować zdumienia. Skąd się wzięła w jego domu? Przecież nie zdążył nikogo zaprosić! Zaraz
jednak zdumienie ustępuje miejsca zachwytowi. Młoda kobieta jest niezwykle piękna.
Raz, dwa, trzy, początek gry...
Gdy jechałem do Dijon, spotkałem męża, co miał siedem żon. Każda z żon wiozła siedem
tobołków, a
w każdym tobołku siedziało siedem koziołków
i każdy koziołek miał własny tobołek. Ile tobołków, koziołków i żon przyjechało do Dijon?
Anonim
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... Hm... nie, bajkowy początek mógłby wydać się
niektórym nazbyt niedorzeczny, może nawet zgoła śmieszny. Zacznijmy więc, jak nakazuje
rozsądek, w miejscu, w którym nasza opowieść nabiera rumieńców i staje się frapująca.
Wyobraźmy sobie Anglię w czasach regencji*, a były to czasy nader burzliwe i barwne,
* Lata pomiędzy 1811, kiedy to król Jerzy III został uznany za szalonego i odsunięty od władzy, a
1820, gdy po jego śmierci na tronie zasiadł Jerzy IV. Okres przemian społecznych i kul-
naznaczone wojnami, niepokojami społecznymi oraz nadmiernym zbytkiem. Owe lata przeszły do
historii nie tylko jako era cennych wynalazków, wielkiej literatury i szlachetnych uczynków,
lecz także jako okres pogardy, bezdusznego okrucieństwa i bezprzykładnej niesprawiedliwości.
Uleganie własnym słabostkom było wtedy w modzie, a wielu możnych ówczesnego świata
uczyniło zeń jedyną rozrywkę.
Kim byli ci, którym przypadło w udziale szczęśliwe i dostatnie życie, pełne rozrywek i szaleń-
czych wybryków? Nadeszła pora, byśmy poznali kilkoro z nich.
Na początek przedstawmy Morgana Drummonda, markiza Westhama, dżentelmena, którego Bóg
obdarował urodą, pokaźnym majątkiem oraz nieprzeciętnym intelektem. Dodajmy, że stwórca w
swej niezmierzonej mądrości postanowił także obarczyć swe dziecię przekleństwem porywczego
charakteru. To właśnie ów krewki temperament kazał naszemu bohaterowi stanąć przed pięcioma
laty do pojedynku, który jego rywal niemal przypłacił życiem.
Rzecz to haniebna i karygodna, powiecie nie bez racji.
rurowych, zwany także okresem transformacji pomiędzy epoką georgiańską i wiktoriańską. Czasy
rozpasania arystokracji oraz niepokojów związanych z częstymi zamieszkami, wojnami
napoleońskimi oraz lękiem przed przeniesieniem na grunt rodzimy idei Wielkiej Rewolucji
Francuskiej (przyp. tłum.).
Istotnie, Morgan szczerze żałował niechlubnego postępku. Co ja najlepszego wyprawiam? -
zapytał samego siebie, ubolewając nad własną lekkomyślnością. Owszem, znieważono jego
ówczesną kochankę (jak też ona miała na imię?), ale czy to doprawdy wystarczający powód, by
dobywać szpady?
Czyżby całkiem odjęło mu rozum? Czy śmierć ojca, który padł ofiarą podobnej „honorowej"
walki, niczego go nie nauczyła? Nikt nie pamiętał, o co poszło, a skoro tak, powód musiał być dość
błahy, w każdym razie niewspółmierny do tragicznego finału. Rodzic osierocił go we wczesnym
dzieciństwie. Pozostawił po sobie zrozpaczoną wdowę i syna w powijakach. Jego doczesne
szczątki złożono w rodzinnym mauzoleum w Westham, a w świadomości przyjaciół i krewnych
na zawsze pozostał „Szalonym Harrym".
Młody markiz nie chciał powielać błędów protoplasty. Przeraził się nie na żarty, gdy oczyma
wyobraźni ujrzał napis na swym nagrobku: „Tu spoczywa Morgan, szaleniec i hulaka - młokos,
którego zgubiła nieposkromiona zapalczywość".
Skruszony i do głębi wstrząśnięty, obiecał sobie poprawę. Poprzysiągłszy, że porzuci niefra-
sobliwy i birbancki żywot, uciekł z Londynu do rodzinnego majątku, by tam lizać rany i dokonać
rachunku sumienia. Rychło jednak dopadła go nuda. Aby ją przezwyciężyć, z początku pił na
umór, potem, zamiast zaglądać do kieliszka, rozmyślał długo, aż rozbolała go głowa. Ostatecznie
doszedł do wniosku, że nie jest w stanie zapanować nad gwałtownym usposobieniem. Przez pięć
lat dobrowolnego odosobnienia za wszelką cenę próbował się zmienić. Nade wszystko zaś pragnął
wyzbyć się wszelkich podobieństw do ojca. Niestety, metamorfoza nie do końca się powiodła.
Mimo wysiłków nie przeobraził się raptem z szalonego w dobrodusznego młodzieńca. Nie zdołał
zwalczyć wrodzonej arogancji, skłonności do sarkazmu oraz chorobliwej wręcz pogardy dla
głupców.
Na dodatek wciąż doskwierała mu bezczynność i wszechogarniająca monotonia. Ukończywszy
zatem trzydziesty rok życia, znużony nijaką egzystencją odludka, uznał, że pora zakończyć
banicję i powrócić na łono cywilizacji. Pewny siebie i ufny w potęgę własnego rozumu, gotów był
nawet przetrwać mękę londyńskiego sezonu. Stwierdził bowiem, iż wypada mu się ustatkować i
powołać na świat potomka. Nie mógł przecież dopuścić do wygaśnięcia rodu.
Rozważał kwestię ożenku nad wyraz długo i dogłębnie. Na koniec orzekł z całą stanowczością, że
jego przyszła małżonka powinna odznaczać się spokojnym i uległym charakterem (dla dobra ich
nienarodzonych dzieci, naturalnie). Rzecz jasna musi to być panna z dobrego
domu, dziewczę rozumne (do pewnego stopnia) i słodkie niczym majowy poranek.
Z taką oto wizją w głowie wyruszył na podbój stolicy.
Kolejna intrygująca postać na naszej liście, panna Emma Clifford, podobnie jak lord Drum-mond,
zmierza właśnie do Londynu.
Droga, biedna Emma. Na całym globie próżno by szukać piękniejszego, a zarazem bardziej udrę-
czonego od niej dziewczęcia. Dość powiedzieć, że jako najstarsze dziecko w rodzinie obarczono ją
uciążliwą rolą strażniczki domowego ogniska.
Rodzicielka Emmy jest wprawdzie urocza, lecz - ujmijmy rzecz delikatnie - szwankuje nieco na
umyśle. Brat już we wczesnej młodości okazał się kompletnym nieporozumieniem. Wielce
wybuchowa i porywcza babka żyje wyłącznie przeszłością nie zawsze godną wzmianki, za to
obfitującą w nagłe zwroty akq'i.
Nie trzeba dodawać, że cała familia cierpi na nieustanny brak środków do życia. Pannę Clifford
trzyma przy zdrowych zmysłach jedynie nadzieja na korzystne zamążpójście. Świadoma swej
niepośledniej urody, nasza bohaterka marzy o znalezieniu w stolicy zasobnego małżonka.
Złowienie odpowiedniego kandydata byłoby wybawieniem dla rodziny i, co nie mniej istotne,
końcem pasma jej osobistych utrapień. Bezpieczeństwo material-
ne jest nie do przecenienia. Zapewnia godziwy byt, a ponadto wydaje się remedium na wszelkie
problemy doczesnego świata.
Babka wciąż jej powtarza, że mariaż z bogaczem może być skutecznym, lecz nie najrozsąd-
niejszym sposobem na zdobywanie pieniędzy. Po pierwsze, uciekanie się do takich metod jest
niegodne, po drugie i najważniejsze, nie warto w zamian za majętność do końca życia cierpieć
towarzystwa bekającego bufona, który jada na śniadanie kapustę.
Pomimo przestróg seniorki rodu Emma jest zdecydowana zrealizować swój plan. W tym celu
sprzedała brylanty matki, oddała w zastaw portrety przodków i zaoferowała usługi przedniego
ogiera rozpłodowego w zamian za korzystanie z wysłużonego powozu i reprezentacyjnych, acz
nie najmłodszych koni.
Dzięki tym zabiegom Cliffordowie ruszyli w drogę do Londynu jeszcze przed rozpoczęciem
sezonu. Wyjeżdżali z zamiarem pokazania się z jak najlepszej strony i utargowania korzystnej
oferty małżeńskiej. Jak widać już na wstępie, pannie Emmie Clifford i Morganowi Drummondowi
przyświeca ten sam cel, choć niewątpliwie kierują nimi zupełnie inne pobudki. Dla podupadłej
finansowo rodziny przepustką na salony ma być sięgająca zamierzchłych czasów przyjaźń z lady
Sally Jersey, która obiecała wprowa-
dzić ich do Almacka * i przedstawić śmietance towarzyskiej stolicy.
Matka Emmy, Daphne Clifford (pod żadnym pozorem nie wolno nazywać jej wdową Clifford),
jest tak podekscytowana wyprawą, że z trudem panuje nad rozbuchanymi emocjami. Choć jej
uroda nieco przyblakła, nadal uchodzi za atrakcyjną kobietę w kwiecie wieku. Z biegiem lat tu i
ówdzie przybyło jej zmarszczek, zbędnych kilogramów i... ani odrobiny rozumu. Nie zmądrzała
nawet na jotę od chwili, gdy ćwierć wieku temu padła w ramiona przystojnego lekkoducha i
utracjusza, Samuela Clifforda.
Teraz z zapałem popiera zakusy córki. Jest święcie przekonana, że ze swą olśniewającą urodą jej
latorośl bez trudu dokona podboju najlepszej partii sezonu. Co więcej, nie ma najmniejszych
wątpliwości, że sama również nareszcie odnajdzie „Prawdziwą Miłość".
Daphne często używa w myślach wielkich liter. Wydaje jej się, że nadaje to słowom większego
znaczenia.
Fanny Clifford przy każdej nadarzającej się sposobności wydrwiwa bezlitośnie mrzonki
*Pełna nazwa: Almack's Assembly Rooms - miejski klub towarzyski dla przedstawicieli wyższych
sfer z siedzibą w Londynie. Działał w latach 1765-1871. Jako jeden z pierwszych
przyjmował także kobiety. Najpopularniejsze miejsce spotkań podczas londyńskiego sezonu
(przyp. tłum.).
wdowy po swym jedynaku. Ich spełnienie uważa za równie mało prawdopodobne jak jej własna
przeprowadzka do Bath. Synowa namawia ją do niej od dłuższego czasu, ale harda seniorka ani
myśli, ,zostawić wszystkich w spokoju'' i zamieszkać z podstarzałą i nudną kuzynką Maude.
Starsza pani Clifford jest odrobinę niepokorną duszą, choć „odrobina" to chyba nie najtrafniejsze
określenie stopnia jej niezależności. Nadmienimy tylko, że w porównaniu ze standardami
panującymi w czasach regencji, lata jej młodości przypadły na okres znacznie większej swobody
obyczajowej. Z tej właśnie przyczyny Fanny zawsze mówi to, co myśli, i robi to, na co przyjdzie
jej ochota. Jej zdaniem pełne afektacji, pruderyjne panienki, a także fajtłapowatych
dżentelmenów powinno się trzymać pod kluczem, tak by ludzie z krwi i kości nie musieli oglądać
ich mizdrzenia się i krygowania.
Fanny jedzie do Londynu po przygodę; nie po to, by zdobyć obrączkę. O, co to, to nie! Miała już
wątpliwą przyjemność bycia zamężną i zdecydowanie nie uśmiecha jej się życie w okowach. A
nuż trafiłby jej się jakiś rozpustny stary satyr?
W tajemnicy przed wnuczką snuje również własne, jakby to ujęła Daphne, „Wielkie Plany".
Przede wszystkim pragnie się zabawić. Być może ostatni raz, nim dopadnie ją demencja i nie
będzie w stanie rozpoznać okazji do podokazywania
nawet wtedy, gdy ta zaskoczy ją znienacka i kopnie w cztery litery. Ponadto umyśliła sobie
namówić któregoś ze swych niegdysiejszych kochanków, aby zaoferował Emmie rękę
wypłacalnego i, daj Boże, pociągającego wnuka. Jednego jest pewna: za żadne skarby świata nie
pozwoli, by to słodkie dziewczątko poślubiło kogoś, kto choćby w najmniejszym stopniu
przypomina jej nic niewartego wnuka.
Clifford Clifford - tak, nie mylicie się, Daphne wykazała swego czasu aż tak wielki brak wyob-
raźni - lepiej znany jako Cliff, jest młodszy od siostry. Od osiągnięcia pełnoletniości dzielą go dwa
lata, niemniej dorósł na tyle, na ile potrzeba, by umocnić się w przekonaniu, że ze swą
nietuzinkową osobowością zrobi w stolicy furorę i oszołomi tamtejszą socjetę.
To zaś w jego mniemaniu oznacza włóczenie się po zakazanych miejscach, zakłady na wyścigach,
walki kogutów oraz wizyty w rozlicznych szulerniach. Słowem, jak każdy wiejski gamoń, młody
Clifford wyobraża sobie, że bez wysiłku opróżni do cna niejedną kieszeń należącą do
przedstawiciela stołecznej elity.
Zwięźle rzecz ujmując, młodzieńcy pokroju Cliffa należą do wieloosobowego grona zakutych
łbów, których Morgan Drummond chronicznie nie cierpi i których towarzystwo przysparza mu
nie wysłowionej męki.
Do Londynu podąża również pewien podstarzały oszust i awanturnik o nazwisku Edgar Marmon.
Prawdę mówiąc, pan Marmon dawno porzucił szachrajski proceder, choć w słusznym wieku
siedemdziesięciu lat nadal lubi o sobie myśleć jak
0 artyście w złodziejskim fachu. Żyje i ma się dobrze dzięki własnemu sprytowi oraz bezbrzeżnej
głupocie swych ofiar. Dokonał wielu wyłudzeń
i dorobił się licznych wrogów, którzy, jak mniema, zestarzeli się na tyle, by już mu nie zagrażać.
Edgar przybywa do stolicy z „Genialnym Pomysłem". Tak, znów mamy do czynienia z osobą,
która lubi ubierać myśli w wielkie litery. Ów błyskotliwy plan zakłada, iż jego autor,
wzbogaciwszy się po raz ostatni, osiądzie na stałe w Brighton lub innym dogodnym miejscu, w
którym będzie rozkoszował się zasłużoną emeryturą i oddawał do woli polowaniom na ciepłe
wdówki.
Tymczasem nasz stary wyga podszywa się pod sir Edgara Marmingtona, dżentelmena i wynalazcę,
człowieka, który uczciwie i ze szczerym przekonaniem odradza potencjalnym inwestorom
wspomaganie realizacji swego najnowszego, a zarazem najambitniejszego przedsięwzięcia, a
mianowicie... produkcji złota z ołowiu. Owo usilne zniechęcanie przynosi, rzecz jasna, pożądany
skutek w postaci lawinowego napływu gotówki od zachłannych bogaczy, którym niestraszne
ryzyko.
Pani Olive Norbert jest wprawdzie mieszkanką Londynu, lecz marzy o zmianie adresu. Rzeczona
pięćdziesięciodwuletnia, emerytowana szwaczka weszła ostatnio w posiadanie sporej fortuny, a to
za sprawą spadku odziedziczonego po ostatniej klientce, mocno postrzelonej leciwej damie, która
pałała bezprzykładną miłością do wytwornych strojów i takąż samą nienawiścią do krewnych.
Olive nie zamierza wychodzić za mąż, nawet gdyby ktoś przypadkiem poprosił ją o rękę. Pragnie
jedynie spoglądać na miasto przez inne okno niż do tej pory. Ciasny pokoik nad sklepem, który
najmuje od byłej chlebodawczyni, zwyczajnie jej zbrzydł. Być może dlatego, że znajdował się w
mało eleganckiej dzielnicy nieopodal Mayfair.
Krótko mówiąc, bogata od niedawna pani Norbert chce sprawić sobie wakacje i wmieszać się w
kręgi londyńskiej śmietanki. Jest święcie przekonana, że czeka ją przednia zabawa i wiele
niezapomnianych chwil. Ma podstawy, by tak sądzić. W końcu jest medium i potrafi przepo-
wiadać przyszłość. Skąd inaczej wiedziałaby zawczasu, że pani Hartford padnie ofiarą tragicznego
w skutkach upadku ze schodów i że zapisze jej w testamencie pięć tysięcy funtów?
Jak by powiedziała Daphne, pani Norbert to „Osoba Zwiastująca Kłopoty".
Z kolei Peny Shepherd, hrabia Brentwood, co najmniej raz sprawił nielichy kłopot Morganowi
Drummondowi. W czasach szkolnych, a także później podczas pobytu w Londynie hrabia i markiz
Westham byli w najlepszej komitywie aż do chwili, gdy ten ostatni wyzwał hrabiego
Shepher-da na nieszczęsny pojedynek, o którym wspominaliśmy wcześniej. Poszło o pewną
urodziwą tancerkę z Covent Garden. Jakże jej było na imię?
Pomimo owego przykrego zajścia Peny nadal darzy niedoszłego zabójcę szczerą sympatią. Nie ma
w tym ani odrobiny przesady. Zwłaszcza że blizna na policzku okazała się prawdziwym darem od
losu. Kobiety za nią przepadają, hrabia zaś przepada za kobietami. Pamiątka po szpadzie starego
druha daje się we znaki jedynie kamerdynerowi lorda Shepherda. Biedak złorzeczy na nią przy
okazji każdego golenia.
Hrabia Brentwood chętnie odnowi przyjaźń z Morganem. Rad będzie pomóc byłemu kompanowi
powrócić na łono londyńskiej soq'ety. Prawdę mówiąc, miasto bez Drummonda jest przeraźliwie
bezbarwne. Brakuje mu ciętego języka West-hama i czasów, gdy wspólnie wyszydzali głupotę
oraz przywary wyższych sfer. Sam markiz nie jest wprawdzie pozbawiony wad, lecz w jego
towarzystwie z pewnością nie można narzekać na nudę.
Zatem sprawa jest przesądzona. Perry odwiedzi dawnego przyjaciela, gdy tylko ten zje-
dzie do swej rezydencji przy Grosvenor Square w Mayfair, której stale dogląda służba.
Pani Hazel Timon pełni zaszczytną funkcję gospodyni. Wkrótce jednak zamierza wyfrunąć z
domostwa chlebodawcy i uwić własne gniazdko. Uskładała już na ten cel okrągłą sumkę, która
spoczywa teraz bezpiecznie na dnie kufra z ubraniami.
Pani Timon otacza matczyną opieką Claramae, młodą i ładną, lecz głupiutką służącą. Gdy w domu
goszczą damy, młódka odgrywa między innymi rolę pokojówki. Poza tym każdą wolną chwilę
spędza na flirtowaniu z niecnotą Rileyem.
Wspomniany Riley bywa odźwiernym, lokajem, stajennym oraz woźnicą, słowem pełni różne
funkcje w zależności od potrzeb i sytuacji. Jako nad wyraz uczynny młodzieniec, chętnie spieszy z
pomocą. „Zawsze do usług" - mawia, równie chętnie wyciągając rękę po zapłatę.
Na deser zostawiliśmy sobie wielce szacownego i nie mniej pomysłowego Aloysiusa Thorn-leya,
który od lat służy w rodzinie Drummon-dów. Jest lojalny, dystyngowany i układny na tyle, na ile
to możliwe. Ponadto wyróżnia się ambicją, pragmatyzmem oraz nietolerancją dla
niegospodarności i marnotrawstwa.
Jako majordomus zarządza służbą oraz całą posiadłością. Robił to z powodzeniem także przez pięć
lat nieobecności chlebodawcy. Uznał
jednak, że administrowanie kilkorgiem podwładnych, którzy poza okazjonalnym czyszczeniem sreber,
tudzież odkurzaniem pajęczyn, zajmują się wyłącznie zbijaniem bąków, jest stanowczo za
mało satysfakcjonujące.
Przez pierwsze dwa sezony, kiedy w marcu do miasta zaczynali napływać przybysze z głębi kraju,
rezydencja przy Grosvenor Square świeciła pustkami. Potem nasz zaradny majordomus znalazł
sposób na to, by zapewnić służbie godziwe zajęcie. Przez kolejne trzy lata z własnej inicjatywy
podnajmował pokoje podróżnym przyjeżdżającym do Londynu na doroczne bale i uroczystości.
Żywił bowiem głębokie przekonanie, że każdy dom powinien tętnić życiem, do tego zaś potrzebni
są mieszkańcy. Jeśli można zbić przy tym nie byle jaki majątek, tym lepiej.
A zatem, ile osób przyjechało do Dijon, a raczej, kim jest garstka ludzi, która spotka się niebawem w
londyńskiej posiadłości Drummondów?
Możemy bez trudu wyliczyć główne postaci naszej opowieści. Otóż będą to: nieco ekscentryczna
rodzina, leciwy awanturnik na bakier z prawem, potencjalna zabójczyni, stary przyjaciel, grupka
pełnych inwencji służących oraz spóźniony i przybywający bez uprzedzenia markiz Westham w
swoim nowym, lepszym wcieleniu.
Może jednak powinien był się zapowiedzieć?
Pod jednym dachem
Jeśli się da uczciwie, jeśli nie, jakkolwiek zbijajmy fortuny.
Horacy
Gdy markiz Westham zbliżał się do Londynu na grzebiecie ulubionego wierzchowca, ulice były
niemal całkiem nieprzejezdne z powodu wzmożonego ruchu.
Posuwali się bardzo powoli, a Sampson rzucał się i wierzgał na widok każdego mijanego pojazdu.
Morgan robił, co mógł, by utrzymać ogiera w ryzach. Gdyby koń zerwał się do galopu, niechybnie
doszłoby do katastrofy. Tak w każdym razie twierdził Wycliff, lokaj markiza, który jechał tuż za
panem, zasłaniając go swoim cieniem jak ciemne chmury zasłaniają przed burzą błękit nieba.
W istocie było pochmurno, lecz nawet gdyby świeciło słońce, służący postarałby się znaleźć w
tym jakiś szkopuł. Jako chroniczny malkon-
tent miał wrodzony talent do narzekania i szukania dziury w całym.
- O, i znowu się narowi, jaśnie panie! - wykrzyknął z przestrachem, zbliżając się do Sampso-na na
wiekowym wałachu. Właśnie przetoczył się obok nich jakiś obładowany pustymi skrzyniami
wóz. - Proszę go mocno trzymać! Bardzo mocno!
Wychowany na wsi markiz, który bez kłopotu poradziłby sobie z sześcioma rozochoconymi
ogierami, nawet gdyby musiał przeprowadzić je przez pastwisko pełne zalotnych klaczy, puścił tę
uwagę mimo uszu.
- Przypomnij mi z łaski swojej - rzekł, cedząc słowa - dlaczego właściwie przystałeś na tó, by mi
towarzyszyć?
- Jaśnie pan wyraził życzenie, by ruszyć konno przodem. Nie mogłem z czystym sumieniem
pozostać w powozie. Nie darowałbym sobie, gdyby padł pan ofiarą rabunku. Na drodze łatwo
spotkać złoczyńców.
- W rzeczy samej. Zdradź mi, co zamierzasz uczynić, gdyby mnie napadnięto? Chcesz omdleć i
paść przed zbójcami bez przytomności? - Morgan spojrzał z ukosa na lokaja. Biedaczysko
wyróżniał się spośród tłumu dość haniebną posturą. Był wysoki, chudy jak tyczka, a w dodatku
nie całkiem proporcjonalny. Łysa czaszka wyzierała spod kapelusza, który prawdopodobnie
utrzymywał się na swoim miejscu wyłącznie
dzięki niewiarygodnie odstającym uszom. Wąskie usta w pociągłej, ziemistej twarzy sprawiały, że
służący wyglądał na wiecznie niezadowolonego. - Zważywszy na twoje szczere i niespotykane
oddanie mojej osobie, przypuszczam, że nie będziesz miał nic przeciw temu, bym rzucił cię na
pożarcie pierwszym napotkanym opryszkom, nieprawdaż?
Wycliff wybuchnął śmiechem, a właściwie nerwowym rechotem. Zareagował w ten sposób po
części z powodu neurotycznej natury, głównie zaś dlatego, że należał do rzeszy nieszczęśników,
którym pojęcie sarkazmu jest całkowicie obce. Tylko od czasu do czasu miewał przebłyski
zrozumienia i chichotał we właściwych momentach.
- Ależ przedni z jaśnie pana żartowniś. Zawsze to powtarzam. Cóż za dowcip! Genialne wręcz
poczucie humoru, doprawdy. Jestem dumny z tego, że zechciał mnie pan u siebie zatrudnić. Praca
dla pana to dla mnie zaszczyt i przyjemność. Prawdę mówiąc, wraz z początkiem służby u pana
moje życie nabrało nowego sensu.
- Coś podobnego. - Drummond uśmiechnął się krzywo. - Powinienem co dzień dziękować Bogu,
że trafił mi się taki wspaniały sługa jak ty. - Pognał Sampsona do galopu i rzucił przez ramię: -
Postaraj się nie zostawać w tyle.
- Tak jest, jaśnie panie. Naturalnie.
Markiz zatrudnił Wycliffa na próbę trzy miesiące temu. O dziwo, zrobił to z powodu, a nie pomimo
jego wyjątkowo drażniącego sposobu bycia. Nie chodziło o niezbyt urodziwe oblicze
nowego lokaja. Nie był aż tak bezduszny i płytki, by uprzedzać się do kogoś z powodu jego
powierzchowności. Za to niestosowny chichot i wieczne czarnowidztwo sługi w najlepszym razie
przyprawiały go o zgrzytanie zębów. Najbardziej zaś działała mu na nerwy przesadna służalczość,
z którą ów się do niego odnosił.
Po niejakim namyśle uznał, że jeśli w drodze do Londynu nie spierze nieznośnego sługi na kwaśne
jabłko i nie zapakuje jego chudych goleni do jednego z kufrów, będzie to oznaczało, że zdołał
uodpornić się na głupotę, a w związku z tym ścierpi ze spokojem każdą irytującą sytuację, z którą
niewątpliwie przyjdzie mu się zmierzyć podczas pobytu w stolicy. Czeka go prawdziwa
przeprawa. Już wkrótce rozniesie się wieść o jego powrocie i niestety zostanie obwołany najlepszą
partią sezonu.
Wiedział, że na grzbiecie gniadego ogiera prezentuje się znakomicie. Miał na sobie najlepszy strój
jeździecki, wypolerowane na wysoki połysk wysokie buty oraz elegancki szary płaszcz, którego
poły opadały zgrabnie wzdłuż boków konia.
W specjalnie do tego celu przygotowanych kaburach w siodle spoczywały naładowane i go-
towe do wystrzału pistolety. Na wypadek gdyby zaatakowali ich zbóje, których tak obawiał się
Wycliff, markiz zabrał zdobioną złotem laskę z wysuwanym sztyletem.
Na palec włożył szmaragdowy sygnet należący niegdyś do ojca, a wokół szyi obwiązał
wydziergany przez matkę wełniany szal. Rodzicielka wręczyła mu go przed wyjazdem ze
stanowczym nakazem, by go nosił, jeśli nie chce się „zaziębić i umrzeć na suchoty". Wielka
szkoda, że podupadły stan zdrowia nie pozwolił lady Westham na pobyt w Londynie. Znalazłaby
tu wiele pokrewnych dusz.
Morgan niewątpliwie mógł się poszczycić nietuzinkową urodą. Miał niesamowicie błękitne oczy,
bujną czarną czuprynę, idealny nos, wyraziście zarysowaną szczękę i posągową posturę: szerokie
barki, wąskie biodra i długie muskularne nogi.
Nie trzeba dodawać, że był w pełni świadom swego uroku. Kobiety zawsze go uwielbiały. Niemal
od kołyski potrafił zawrócić w głowie właściwie każdej. Tytuł przed nazwiskiem oraz pokaźny
dochód dodatkowo podnosiły jego atrakcyjność w oczach dam. Przysparzały mu także popu-
larności wśród mężczyzn. Dość powiedzieć, że podczas pierwszego i jedynego dotąd sezonu w
stolicy cieszył się ogromnym i niesłabnącym wzięciem.
Znaleźli się nawet i tacy, którzy gratulowali mu zwycięstwa w niechlubnym pojedynku z hrabią
Perrym Shepherdem. Bezmyślni głupcy i pochlebcy. Nie rozumieli, że przez własną pychę i
lekkomyślność stracił jedynego prawdziwego przyjaciela. Nie miał ochoty odnawiać owych
starych znajomości ani tym bardziej powielać własnych błędów.
Postanowił unikać szulerni i gier hazardowych. Jeżeli już będzie grywał w karty, to wyłącznie o
niskie stawki. Obiecał też sobie nie nadużywać alkoholu oraz stronić od innych grzesznych
rozrywek. Zamiast tego będzie bywalcem balów, proszonych śniadań oraz wieczorków
towarzyskich, a nawet - o zgrozo - zmusi się do tego, by przekroczyć próg Almacka. Krótko
mówiąc, podda się serii niedorzecznych ceremoniałów, przez które musi przejść każdy kawaler
szukający żony.
Zdawał sobie sprawę z tego, że jego plany to idealny przepis na nudę, ale o to mu przecież
chodziło. Żadnych pokus, żadnej rywalizacji o względy ślicznotek z Covent Garden, żadnych
wyzwań dla jego wybuchowego temperamentu może z wyjątkiem utyskiwań Wycliffa, który
nieustannie załamywał ręce i biadolił nad tym, że chlebodawca samodzielnie się goli.
Pewny siebie i pełen wiary w przyszłość
markiz Westham wjechał do spowitego mgłą Londynu.
Mniej więcej w tym samym czasie Emma Clifford i jej matka stanęły w foyer rezydencji markiza
przy Grosvenor Square. Tuż za nimi dreptała zapłakana Claramae, dla której zalewanie się łzami
było czynnością równie naturalną jak oddychanie.
- Dzień dobry paniom - powitał je Thornley.
Jak przystało na szanującego się kamerdynera oczekiwał na nie w holu. Szczycił się tym, że
zawsze zjawia się na czas tam, gdzie jest potrzebny. Niektórzy, włącznie ze służącymi, sądzili, że
udaje mu się to wyłącznie dlatego, że jest jednym z trojaczków i wysługuje się braćmi. To by
tłumaczyło, że zdarza mu się bywać w kilku miejscach jednocześnie lub robić kilka rzecży naraz.
Wyprostował się jak struna i uniósłszy podbródek, omiótł taksującym spojrzeniem swoje
lokatorki. Gwoli ścisłości lokatorki lorda Drum-monda, ale nie bądźmy drobiazgowi. Już w
chwili, gdy poznał pannę Clifford, nabrał przekonania, że bez trudu złowi ona w miarę majętnego
męża. Gdyby nie przeszkoda w postaci braku posagu, z pewnością owinęłaby sobie wokół małego
palca najbardziej znamienitego kawalera. Jej olśniewająca uroda zapierała
30
dech w piersiach. Emma była drobna, poruszała się z wrodzonym wdziękiem, miała ciemne włosy
i bystre, szare oczy. Ponadto, w przeciwieństwie do wielu ckliwych i mdłych dziewczą-tek w
podobnym wieku, roztaczała wokół siebie aurę niezależności i nieposkromionej żywotności. Co
najważniejsze, nieobce jej były poczucie humoru oraz sztuka konwersacji. Niewątpliwie miała
także anielską cierpliwość. Bez niej osiwiałaby przedwcześnie z powodu osobliwej menażerii,
która przyplątała się za nią do Londynu.
Najstarsza pani Clifford - na szczęście chwilowo nieobecna - okazała się chodzącym nie-
szczęściem, które zawisło nad głowami mieszkańców rezydencji niczym nieuchronna plaga.
Pozostawało jedynie kwestią czasu, kiedy niepoprawna staruszka spowoduje katastrofę. Thornley
należał do osób z mocno rozwiniętym instynktem samozachowawczym, postanowił więc nie
zwracać uwagi na to, co mówiła i wyczyniała Fanny. O pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć.
Co do pana Clifforda, cóż, w ciągu zaledwie kilku sekund dla Aloysiusa stało się jasne, że młodzian
jest kompletnie do niczego, a zatem nie warto poświęcać mu uwagi.
Za to wdowa Clifford niewątpliwie roztaczała wokół sobie wiele niepokojącego uroku. Od razu
wpadła mu w oko, tym bardziej że przepa-
dał za pulchnymi niewiastami, a Daphne idealnie pasowała do tego opisu. Miała dołeczki nie tylko w
policzkach, lecz także w łokciach, kto wie, może nawet w kolanach... Tak czy owak, określiłby
ją jako odrobinę przygasłą piękność. Była wprawdzie dość filigranowej postury, a jej rude niegdyś
włosy tu i ówdzie przyprószyła siwizna, ale i tak bardzo mu się spodobała. Jaka szkoda, że nie
może uderzyć do niej w konkury. Trzymał się z daleka od dam z wyższych sfer. Była to jedna z
jego żelaznych zasad. Już dawno się z tym pogodził i bez żalu pozostał przy stanie kawalerskim.
Nie zamierzał nawet snuć marzeń o tym, jak cudownie byłoby się ogrzać przy tak bajecznie
puszystym ciele w mroźne zimowe wieczory.
- Dzień dobry, Thornley - odezwała się Emma, ściągając rękawiczki. - Bardzo cię proszę, zechciej
wyłączyć tę fontannę, która chlipie za moimi plecami. Zarządziłam jedynie mały spacer po
skwerze, a można by pomyśleć, że kazałam jej obiec całe Hampstead Heath *. Mamo - dorzuciła,
zwróciwszy głowę w stronę rodzicielki - pozwól, że Riley zabierze twoje rzeczy...
Daphne, zajęta wpatrywaniem się w Thorn-
*Największy park w Londynie (powierzchnia: 320 hektarów) położony w jednym z najwyższych
miejsc w mieście na obrzeżach London Clay (przyp. tłum.).
leya, uśmiechnęła się z rozmarzeniem, po czym pospiesznie zdjęła kapelusz.
- Naturalnie, moja droga, właśnie zamierzałam mu je wręczyć...
- Już się robi, panienko - rzekł tymczasem kamerdyner, a następnie rzucił Claramae przenikliwe
spojrzenie, które natychmiast ją uciszyło. - Proszę jej wybaczyć. Biedaczka nie lubi mgły.
Pewnego razu zgubiła się i nie mogła trafić do domu przez blisko dwie godziny, choć krążyła
zaledwie kilka jardów od kuchennego wejścia. - Był lojalnym szefem, więc powstrzymał się od
dodania, że jego roztrzepana podwładna traci orientację nawet w dobrze oświetlonej spiżarni.
Wdowa Clifford oddała młodszemu służącemu okrycie i położyła mu na dłoni monetę. Potem
zwróciła się szeptem do Aloysiusa:
- Moja córka upiera się, że musimy codziennie zażywać świeżego powietrza, i to przez godzinę.
Nawet jeśli to powietrze wygląda i pachnie jak dym. Jaki sens ma spacer, kiedy nie widzi się
własnych butów? Moja Emma bywa czasem taka nierozsądna, doprawdy...
- Cóż, nie mnie to oceniać, pani Clifford -skwitował uprzejmie kamerdyner, choć w duchu zżymał
się na rozmówczynię. Nie powinna tak się z nim spoufalać. I bez tego jest nią skrycie oczarowany.
Czy musi utrudniać mu życie zalotnymi uśmiechami?
- Doszły mnie słuchy, że z powodu aury odłożono na później bale, przyjęcia i inne spotkania
towarzyskie.
Gotów był uczynić i powiedzieć wszystko, byle tylko pozbyć się dam z holu i wyekspediować je
na górę, gdzie czekał na nie podwieczorek. Jeśli riie zrobi tego odpowiednio prędko, jedzenie
wystygnie, a jego umysłem zawładną nieprzystojne myśli. Thornley wielbił porządek i zarządzał
posiadłością w taki sposób, by wszystko działało w niej jak w szwajcarskim zegarku. Codzienne
wycieczki dam, które wychodziły punktualnie o trzeciej po południu, wybijały go z rytmu i
zakłócały starannie opracowany harmonogram.
Rzuciwszy ponaglające spojrzenie Rileyowi, podszedł do drzwi i uszczelnił je grubym dywanem,
by ziąb i mgła nie przedostały się do środka. Mimo tych środków ostrożności pani Timon zdążyła
nabawić się uciążliwego kaszlu i od wczoraj nie wstawała z łóżka.
- Znajdzie się może coś gorącego do... - zaczęła Daphne.
- Naturalnie, pani Clifford - wszedł jej w słowo. - Herbata i bułeczki czekają na panie w bawialni.
Jest także konfitura z borówek. Pani ulubiona.
Jeszcze nim skończył mówić, pojął swój błąd. Niepotrzebnie wspomniał o konfiturze. Zacho-
wał się jak zadurzony sztubak, który na siłę próbuje przypodobać się wybrance.
Wdowa doceniła jego wysiłki. Bez namysłu ujęła go pod ramię, jakby byli mężem i żoną, a nie
lokajem i dobrze urodzoną damą. Ktoś naiwniejszy na jego miejscu z pewnością zacząłby robić
sobie nadzieje, ale Aloysius nie był naiwny. Znał swoje możliwości.
- Rozpieszczasz nas, Thornley - zaszczebio-tała Daphne, trzepocząc rzęsami. - Założę się, że
jesteśmy dla ciebie nie lada ciężarem. Nie znamy przecież miasta...
- Ależ nic podobnego - zaprotestował z zapałem, przysłuchując się ukradkiem wymianie zdań
między panną Clifford a Claramae. Emma wyciągnęła rękę i poklepała służącą po dłoni.
- Nie będziemy więcej spacerować, dopóki pogoda się nie poprawi - powiedziała łagodnym tonem.
- Obiecuję. Nie powinnam była nalegać na wyjście z domu, ale nie cierpię siedzieć zbyt długo w
zamknięciu, nawet kiedy kwateruję w tak okazałej rezydencji. Naprawdę bardzo mi przykro, że
się przestraszyłaś.
Emma była zaiste wyjątkowa. Obcowanie z nią w jednym pomieszczeniu było miłe dla oka, ucha,
a nawet dla umysłu, pod warunkiem, że nie odczuwało się lęku przed inteligentnymi niewiastami.
Jednak mimo całej swej doskonałości Emma nie odziedziczyła po matce ponętnych
dołeczków. Thornley uznał to za wielkie niedopatrzenie ze strony stwórcy.
- Już mi lepiej, panienko. - Młoda służąca dygnęła grzecznie, wciskając chusteczkę do kieszeni
fartucha. - Tyle że... we mgle czyhają na ludzi rabusie i mordercy. Wszyscy wiedzą, jacy są
niebezpieczni.
- Być może, moja droga, ale zapewniam cię, że te rzezimieszki, jeżeli w ogóle tam były, widziały
równie mało jak my. Przypuszczam, że do tej pory krążą po omacku po ulicach lub podrzynają
sobie nawzajem gardła.
- Skoro panienka tak mówi... Zabiorę płaszcz panienki. Trzeba go będzie porządnie wyczyścić.
Emma oddała okrycie i ruszyła na górę za matką, która paplała jak najęta wprost do ucha
kamerdynera. Będzie musiała jej wytłumaczyć, że Thornley, niewątpliwe dżentelmen w każdym
calu, jest jednak służącym, a nie gospodarzem.
Jej wysiłki zapewne pójdą na marne, uzmysłowiła sobie z westchnieniem. Daphne nigdy
wcześniej nie próbowała tak jawnie kogoś kokietować. Nie robiła słodkich oczu, nie mizdrzyła się
i nie chichotała. W domu zajmowała się niemal wyłącznie robótkami i z czułością wspominała
zmarłego przed trzema laty męża. Innymi słowy, prowadziła się bez zarzutu i była wzorem
wszelkich cnót.
W Londynie najwyraźniej coś ją opętało. Odkąd pięć dni temu ujrzała po raz pierwszy Thornleya,
kompletnie zmąciło jej rozum. Uwierzyła, że znów ma dwadzieścia lat, i zaczęła zachowywać się
jak panienka na wydaniu. Doprawdy żenujące. Co gorsza jej „droga" przyjaciółka ze stolicy,
zamiast przywieść wdowę do rozsądku, dodatkowo podsycała jej zapał. Za coś takiego powinno się
wtrącać do kryminału, uznała Emma. Panna Clifford miała pełną świadomość tego, że znajoma
naśmiewa się z Daphne za jej plecami. Ponieważ jednak to właśnie ona załatwiła im karnety do
Almacka, postanowiła chwilowo przymknąć oko na niewybredne poczucie humoru lady
SallyJersey. Nie na długo, ma się rozumieć. Kiedy znajdzie odpowiedniego kandydata na męża,
zerwie z tą okropną kobietą wszelkie kontakty, i to bez względu na sprzeciwy matki, która
najwyraźniej uważa ją za wyrocznię.
Weszła do pokoju w samą porę, by zapobiec katastrofie. Daphne prosiła właśnie Thornleya, żeby
„był tak dobry i nalał im herbaty". Gdyby nie widok córki, który nieco ją zmitygował,
niezawodnie zaproponowałaby mu wspólny posiłek. Kamerdyner spąsowiał po same uszy i
wymówiwszy się niecierpiącymi zwłoki obowiązkami, oddalił się niemal pędem, unikając
wzroku,młodszej damy.
- Opamiętaj się, mamo. Nie możesz tak postępować!
- Jak postępować, kochanie? - zapytała z miną niewiniątka Daphne. - Nie pojmuję, co masz na
myśli. - Pomocowała się chwilę z imbrykiem, po czym westchnęła i usiadła. - Jest stanowczo zbyt
ciężki. To miejsce bardzo przypadło mi do gustu, przyznam jednak, że nie pochwalam przepychu,
kiedy staje się niepraktyczny. Na cóż komu srebrny dzbanek, skoro nie sposób go unieść?
Emma podstawiła filiżankę do dziobka, przechyliła czajniczek wraz z ruchomym stojakiem, na
którym był umocowany.
- Proszę. - Podała matce naczynie. - Na pewno jesteś zziębnięta.
- Coś takiego! - wykrzyknęła Daphne, wpatrując się z niedowierzaniem w imbryk. - Czego to
ludzie nie wymyślą!
- Bóg raczy wiedzieć - odparła z udawaną powagą panna Clifford i zerknęła na babkę, która
właśnie weszła do bawialni.
Nie pociągnęła nosem, ponieważ była dobrze wychowana, poza tym wiedziała, że jeśli to zrobi, z
miejsca zwietrzy kłopoty, a wolała jak najdłużej pozostać w błogiej nieświadomości. Co nie
znaczy, że nie zauważyła chytrej miny staruszki. Życie z Fanny Clifford było niczym
biwakowanie w środku nocy w ciemnym lesie.
Trzeba było stale pilnować, by ognisko nie zgasło i nie zleciały się wygłodniałe wilki. Nie można
było sobie pozwolić na choćby odrobinę wytchnienia.
- Już po drzemce, babciu? - zapytała uprzejmie, acz bez większego zainteresowania.
Najstarsza pani Clifford nigdy nie zażywała drzemki, a jej wnuczka doskonale o tym wiedziała.
Nie miała za to najmniejszej ochoty dowiedzieć się, ani gdzie babka się podziewała, ani tym
bardziej co robiła przez minioną godzinę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby poznać
odpowiedzi na te pytania. Prawda mogła okazać się zbyt niewygodna. Lepiej było udawać, że daje
się wiarę wymyślnym kłamstwom seniorki. Emmie dawno już skończyły się pomysły na to, jak
tłumaczyć matce szalone wybryki teściowej.
- I owszem, moja duszko - zełgała gładko Fanny. - Nie ma to jak sen na stare, zmurszałe kości. A
wy, jak sądzę, znowu błąkałyście się we mgle? Daphne, do tej pory masz na nosie czarny pyłek.
Wdowa podskoczyła i zakryła twarz serwetką.
- Nic dziwnego, że tak dziwnie. na mnie spoglądał! Chyba zapadnę się pod ziemię!
- Głupia gęś - mruknęła staruszka, mrugając porozumiewawczo do wnuczki. - Nie martw się, moja
droga, nie jesteś brudna. Chciałam tylko sprawdzić, czy wciąż masz bzika na punkcie Thornleya.
Okazuje się, że tak. Nadal robisz z siebie pośmiewisko, to pewne jak amen w pacierzu. Mój syn
darmozjad, Panie świeć nad jego duszą, jak nic przewraca się w grobie. Nie dziwota, w końcu
chcesz zastąpić go służącym. Jedyna pociecha to, że twój kochaś służy u markiza i pełni obowiązki
majordomusa. Mój Samuel zawsze miał słabość do tytułów. Dzięki temu nie poobija się za bardzo
w trumnie.
- Nie zabiegam o względy Thornleya - zaprotestowała Daphne, pospiesznie odwracając wzrok. -
Podziwiam tylko jego idealną postawę. Nosi się tak prosto... Sam okropnie się garbił.
Emma wrzuciła do filiżanki dwie kostki cukru.
- Babciu, nie zapominaj, że pod żadnym pozorem nie wolno nam wspominać o markizie,
zwłaszcza w miejscach publicznych. Gdyby ktoś o niego pytał, trzeba mówić, że jest chwilowo
nieobecny. W tej kwestii Thornley pozostał nieugięty. Biedaczysko musi być bez grosza przy
duszy, skoro podnajmuje pokoje obcym ludziom. To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi
do głowy. Nawet kiedy odwiedziła nas lady Jersey, udzieliłyśmy jej wymijających odpowiedzi na
temat gospodarza. Na szczęście jest tak zaabsorbowana sobą, że rzadko zwraca uwagę na to, co
wokół niej się dzieje. Gdy zaczyna się rozwodzić nad tym, jaka jest wspaniała, zapomina o bożym
świecie. Tak czy
40
inaczej, powinnyśmy mieć na względzie reputację Thornleya.
- Też mi coś! Gdyby martwił się o reputację, zawczasu sprawdziłby dokładnie, kogo przyjmuje,
zamiast pozwalać, żeby podejrzane indywidua pałętały się po domu.
Panna Clifford odłożyła ostrożnie łyżeczkę. Próbowała zachować zimną krew. Mogła zignorować
słowa babki lub zapytać wprost, co staruszka ma na myśli. Widać mgła zmąciła jej umysł, bo bez
większego wahania wybrała tę drugą możliwość.
- Coś ty znowu zmalowała, babciu? Odczekałaś, aż pani Norbert i sir Edgar wyjdą, żeby móc
spokojnie splądrować ich pokoje?
- Co ty pleciesz? - skarciła ją matka. - Babcia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. To zwyczajna
podłość. Damie nie przystoi czynić takich okropności. Prawda, mamo Clifford? Nie zakradłabyś
się do cudzego lokum, żeby przeszukiwać szuflady i grzebać komuś w bieliźnie?
- Ha! Obie macie nauczkę. Trzeba było nie zadawać pytań, na które boicie się usłyszeć odpowiedź.
Babka zbyła Emmę machnięciem ręki, gdy ta podsunęła jej filiżankę z herbatą. Łudziła się, że
gorący napar choć na moment zamknie staruszce usta. Zawiodła się. Fanny podniosła się z miejsca
i podeszła do stolika. Uniósłszy karafkę z sherry, skrzywiła się, po czym napełniła szklaneczkę do
połowy.
Gdy Daphne spojrzała na córkę, w jej szeroko otwartych oczach malowała się autentyczna zgroza.
- Nie wierzę! To niemożliwe! Nic nie mów. Nie chcę wiedzieć. To jednak prawda?
- Niestety tak- przyznała panna Clifford, robiąc sobie w duchu wyrzuty. Co ją podkusiło, żeby
poruszać tak drażliwy temat w obecności matki. Mogła zaczekać, aż zostanie z seniorką sam na
sam. - Co gorsza - dodała szeptem -obawiam się, że myszkowaniem zajmowała się wczoraj. Bóg
jeden wie, co robiła dzisiaj. -Przyjrzała się podejrzliwie drobnej, lecz jak zwykle pełnej wigoru
postaci, która przycupnęła z powrotem na kanapie. - Jaką psotę obmyśliłaś na dzisiejsze
popołudnie? Zaczaiłaś się na nich, kiedy spali, i po kolei zaglądałaś im w zęby?
- To idealne miejsce, żeby coś ukryć, jeśli chcesz wiedzieć. Doprawdy uważam, że powinnaś była
dostać w dzieciństwie parę klapsów. Nie byłabyś teraz taka krnąbrna. Kto to słyszał, żeby tak
dręczyć starą, schorowaną kobietę? Jeśli przestaniesz mnie nękać i zaczniesz sprawować się jak
należy, zdradzę ci, że Pan Bóg dotkliwie pokarał mnie za wrodzoną dociekliwość. Czy ta wiedza
poprawiła ci nastrój?
- Innymi słowy twoje wścibstwo nie zostało
nagrodzone - podsumowała Emma. - Jeśli tak, to owszem, przyznam, że bardzo mnie to cieszy.
- Dalibóg, nie myliłam się, gdy mówiłam, że trzeba cię było częściej karcić. Pozwól, że wy-
prowadzę cię z błędu. Otóż natknęłam się na mnóstwo nowych rzeczy, tyle że większość z nich
jest wielce rozczarowująca. Możesz mi wierzyć, jestem srodze zawiedziona. Po długim i
mozolnym przetrząsaniu szpargałów pani Norbert odkryłam, że ich właścicielka - Daphne,
zamknij usta, jeśli nie chcesz, by wleciała w nie mucha - jest szwaczką.
Panna Clifford spojrzała na babkę jak na osobę niespełna rozumu.
- To już wiemy, babciu. Sama nam o tym powiedziała pierwszego dnia przy kolacji. Wyleciało ci z
głowy? Wspomniała, że jest krawcową i że odziedziczyła niewielki spadek. Twierdziła, że nie
zamierza pchać się na salony. Pragnie jedynie czuć się przez jakiś czas jak dama. Chce, by ją
obsługiwano i podawano jej wykwintne posiłki. Nie widzę w tym niczego niestosownego. Tym
bardziej że nie próbowała ukryć swej przeszłości.
- To szwaczka, powiadam raz jeszcze! Dobrze wiesz, co to oznacza, drogie dziecko. Choć z jej
pomarszczonym, jędzowatym obliczem nadaje się raczej do straszenia dziatek niż do kuszenia
mężczyzn. Mogłaby co najwyżej sprzedawać się za marne grosze w jakiejś podejrzanej okolicy.
Daphne odstawiła z brzękiem filiżankę i zasłoniła Emmie uszy.
- Mamo Clifford! Nie życzę sobie, abyś rozprawiała o takich bezeceństwach w obecności mojej
niewinnej córki. Sama również nie mam ochoty słuchać twoich wywodów. Samuel uważał, że
masz niewyparzony język.
Emma odsunęła dłonie matki w chwili, gdy babka wytoczyła ciężką artylerię, by uderzyć w czuły
punkt synowej.
- Myślałby kto, żeś taka święta! W lot pojęłaś, o czym mówię, więc nie udawaj cnotliwej damulki,
za jaką chciałabyś uchodzić. W końcu żyłaś u boku mego syna i znosiłaś jego ustawiczne wybryki.
Godziłaś się na przelotne miłostki, kochanki, a raz - kiedy poszczęściło mu się w karty - nawet na
stałą utrzymankę, którą zresztą później przegrał jak wszystko inne.
- Jak możesz tak o nim mówić? Nigdy nie lubiłaś własnego syna! Co z ciebie za matka?!
Jako że Emma wdała się częściowo w matkę, a częściowo w babkę, obserwując całą tę scenę,
poczuła się na poły oburzona i na poły ubawiona. Pani Norbert wydała jej się nagle najbez-
pieczniejszym tematem do rozmowy.
- Po czym wnosisz, babciu - zapytała po krótkim milczeniu - że nasza współlokatorka
istotnie jest szwaczką, a nie kobietą lekkich obyczajów?
- Na przykład po jej przyborniku - odparła staruszka. - Same w nim igły, szpilki, naparstki,
nożyczki i tym podobne. To oczywiste, że nie trzyma go wyłącznie na pokaz. Widać, że jest
mocno wysłużony. Poza tym jej praktyczna i połatana bielizna, wypisz wymaluj taka, jaką noszą
stare panny. Dam sobie palec odjąć, że nigdy nie oglądał jej żaden mężczyzna.
Kasey Michaels
Misterna intryga Anglia, XIX wiek On - Morgan Drummond, markiz Westham. Po pojedynku z przyjacielem zrywa z hulaszczym życiem. Zaszywa się w rodzinnym majątku i skazuje na samotność, żeby utemperować gwałtowne usposobienie. Gdy uznaje, że czas zrobił swoje, wyrusza do Londynu. Zamierza poszukać kandydatki na żonę, aby małżeństwem przypieczętować stabilizację. Ona – Emma Clifford, młoda piękność, znużona rolą opiekunki własnej rodziny: lekkomyślnego brata, nieporadnej matki i zwariowanej babki. Uważa, że jedynym wyjściem z tej niekomfortowej sytuacji jest znalezienie bogatego i utytułowanego kandydata na męża. Oboje – spotykają się w londyńskiej rezydencji markiza. Na widok Emmy Morgan nie potrafi opanować zdumienia. Skąd się wzięła w jego domu? Przecież nie zdążył nikogo zaprosić! Zaraz jednak zdumienie ustępuje miejsca zachwytowi. Młoda kobieta jest niezwykle piękna. Raz, dwa, trzy, początek gry... Gdy jechałem do Dijon, spotkałem męża, co miał siedem żon. Każda z żon wiozła siedem tobołków, a w każdym tobołku siedziało siedem koziołków i każdy koziołek miał własny tobołek. Ile tobołków, koziołków i żon przyjechało do Dijon?
Anonim Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... Hm... nie, bajkowy początek mógłby wydać się niektórym nazbyt niedorzeczny, może nawet zgoła śmieszny. Zacznijmy więc, jak nakazuje rozsądek, w miejscu, w którym nasza opowieść nabiera rumieńców i staje się frapująca. Wyobraźmy sobie Anglię w czasach regencji*, a były to czasy nader burzliwe i barwne, * Lata pomiędzy 1811, kiedy to król Jerzy III został uznany za szalonego i odsunięty od władzy, a 1820, gdy po jego śmierci na tronie zasiadł Jerzy IV. Okres przemian społecznych i kul- naznaczone wojnami, niepokojami społecznymi oraz nadmiernym zbytkiem. Owe lata przeszły do historii nie tylko jako era cennych wynalazków, wielkiej literatury i szlachetnych uczynków, lecz także jako okres pogardy, bezdusznego okrucieństwa i bezprzykładnej niesprawiedliwości. Uleganie własnym słabostkom było wtedy w modzie, a wielu możnych ówczesnego świata uczyniło zeń jedyną rozrywkę. Kim byli ci, którym przypadło w udziale szczęśliwe i dostatnie życie, pełne rozrywek i szaleń- czych wybryków? Nadeszła pora, byśmy poznali kilkoro z nich. Na początek przedstawmy Morgana Drummonda, markiza Westhama, dżentelmena, którego Bóg obdarował urodą, pokaźnym majątkiem oraz nieprzeciętnym intelektem. Dodajmy, że stwórca w swej niezmierzonej mądrości postanowił także obarczyć swe dziecię przekleństwem porywczego charakteru. To właśnie ów krewki temperament kazał naszemu bohaterowi stanąć przed pięcioma laty do pojedynku, który jego rywal niemal przypłacił życiem. Rzecz to haniebna i karygodna, powiecie nie bez racji. rurowych, zwany także okresem transformacji pomiędzy epoką georgiańską i wiktoriańską. Czasy rozpasania arystokracji oraz niepokojów związanych z częstymi zamieszkami, wojnami napoleońskimi oraz lękiem przed przeniesieniem na grunt rodzimy idei Wielkiej Rewolucji Francuskiej (przyp. tłum.).
Istotnie, Morgan szczerze żałował niechlubnego postępku. Co ja najlepszego wyprawiam? - zapytał samego siebie, ubolewając nad własną lekkomyślnością. Owszem, znieważono jego ówczesną kochankę (jak też ona miała na imię?), ale czy to doprawdy wystarczający powód, by dobywać szpady? Czyżby całkiem odjęło mu rozum? Czy śmierć ojca, który padł ofiarą podobnej „honorowej" walki, niczego go nie nauczyła? Nikt nie pamiętał, o co poszło, a skoro tak, powód musiał być dość błahy, w każdym razie niewspółmierny do tragicznego finału. Rodzic osierocił go we wczesnym dzieciństwie. Pozostawił po sobie zrozpaczoną wdowę i syna w powijakach. Jego doczesne szczątki złożono w rodzinnym mauzoleum w Westham, a w świadomości przyjaciół i krewnych na zawsze pozostał „Szalonym Harrym". Młody markiz nie chciał powielać błędów protoplasty. Przeraził się nie na żarty, gdy oczyma wyobraźni ujrzał napis na swym nagrobku: „Tu spoczywa Morgan, szaleniec i hulaka - młokos, którego zgubiła nieposkromiona zapalczywość". Skruszony i do głębi wstrząśnięty, obiecał sobie poprawę. Poprzysiągłszy, że porzuci niefra- sobliwy i birbancki żywot, uciekł z Londynu do rodzinnego majątku, by tam lizać rany i dokonać rachunku sumienia. Rychło jednak dopadła go nuda. Aby ją przezwyciężyć, z początku pił na umór, potem, zamiast zaglądać do kieliszka, rozmyślał długo, aż rozbolała go głowa. Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie jest w stanie zapanować nad gwałtownym usposobieniem. Przez pięć lat dobrowolnego odosobnienia za wszelką cenę próbował się zmienić. Nade wszystko zaś pragnął wyzbyć się wszelkich podobieństw do ojca. Niestety, metamorfoza nie do końca się powiodła. Mimo wysiłków nie przeobraził się raptem z szalonego w dobrodusznego młodzieńca. Nie zdołał zwalczyć wrodzonej arogancji, skłonności do sarkazmu oraz chorobliwej wręcz pogardy dla głupców. Na dodatek wciąż doskwierała mu bezczynność i wszechogarniająca monotonia. Ukończywszy zatem trzydziesty rok życia, znużony nijaką egzystencją odludka, uznał, że pora zakończyć
banicję i powrócić na łono cywilizacji. Pewny siebie i ufny w potęgę własnego rozumu, gotów był nawet przetrwać mękę londyńskiego sezonu. Stwierdził bowiem, iż wypada mu się ustatkować i powołać na świat potomka. Nie mógł przecież dopuścić do wygaśnięcia rodu. Rozważał kwestię ożenku nad wyraz długo i dogłębnie. Na koniec orzekł z całą stanowczością, że jego przyszła małżonka powinna odznaczać się spokojnym i uległym charakterem (dla dobra ich nienarodzonych dzieci, naturalnie). Rzecz jasna musi to być panna z dobrego domu, dziewczę rozumne (do pewnego stopnia) i słodkie niczym majowy poranek. Z taką oto wizją w głowie wyruszył na podbój stolicy. Kolejna intrygująca postać na naszej liście, panna Emma Clifford, podobnie jak lord Drum-mond, zmierza właśnie do Londynu. Droga, biedna Emma. Na całym globie próżno by szukać piękniejszego, a zarazem bardziej udrę- czonego od niej dziewczęcia. Dość powiedzieć, że jako najstarsze dziecko w rodzinie obarczono ją uciążliwą rolą strażniczki domowego ogniska. Rodzicielka Emmy jest wprawdzie urocza, lecz - ujmijmy rzecz delikatnie - szwankuje nieco na umyśle. Brat już we wczesnej młodości okazał się kompletnym nieporozumieniem. Wielce wybuchowa i porywcza babka żyje wyłącznie przeszłością nie zawsze godną wzmianki, za to obfitującą w nagłe zwroty akq'i. Nie trzeba dodawać, że cała familia cierpi na nieustanny brak środków do życia. Pannę Clifford trzyma przy zdrowych zmysłach jedynie nadzieja na korzystne zamążpójście. Świadoma swej niepośledniej urody, nasza bohaterka marzy o znalezieniu w stolicy zasobnego małżonka. Złowienie odpowiedniego kandydata byłoby wybawieniem dla rodziny i, co nie mniej istotne, końcem pasma jej osobistych utrapień. Bezpieczeństwo material- ne jest nie do przecenienia. Zapewnia godziwy byt, a ponadto wydaje się remedium na wszelkie problemy doczesnego świata. Babka wciąż jej powtarza, że mariaż z bogaczem może być skutecznym, lecz nie najrozsąd-
niejszym sposobem na zdobywanie pieniędzy. Po pierwsze, uciekanie się do takich metod jest niegodne, po drugie i najważniejsze, nie warto w zamian za majętność do końca życia cierpieć towarzystwa bekającego bufona, który jada na śniadanie kapustę. Pomimo przestróg seniorki rodu Emma jest zdecydowana zrealizować swój plan. W tym celu sprzedała brylanty matki, oddała w zastaw portrety przodków i zaoferowała usługi przedniego ogiera rozpłodowego w zamian za korzystanie z wysłużonego powozu i reprezentacyjnych, acz nie najmłodszych koni. Dzięki tym zabiegom Cliffordowie ruszyli w drogę do Londynu jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Wyjeżdżali z zamiarem pokazania się z jak najlepszej strony i utargowania korzystnej oferty małżeńskiej. Jak widać już na wstępie, pannie Emmie Clifford i Morganowi Drummondowi przyświeca ten sam cel, choć niewątpliwie kierują nimi zupełnie inne pobudki. Dla podupadłej finansowo rodziny przepustką na salony ma być sięgająca zamierzchłych czasów przyjaźń z lady Sally Jersey, która obiecała wprowa- dzić ich do Almacka * i przedstawić śmietance towarzyskiej stolicy. Matka Emmy, Daphne Clifford (pod żadnym pozorem nie wolno nazywać jej wdową Clifford), jest tak podekscytowana wyprawą, że z trudem panuje nad rozbuchanymi emocjami. Choć jej uroda nieco przyblakła, nadal uchodzi za atrakcyjną kobietę w kwiecie wieku. Z biegiem lat tu i ówdzie przybyło jej zmarszczek, zbędnych kilogramów i... ani odrobiny rozumu. Nie zmądrzała nawet na jotę od chwili, gdy ćwierć wieku temu padła w ramiona przystojnego lekkoducha i utracjusza, Samuela Clifforda. Teraz z zapałem popiera zakusy córki. Jest święcie przekonana, że ze swą olśniewającą urodą jej latorośl bez trudu dokona podboju najlepszej partii sezonu. Co więcej, nie ma najmniejszych wątpliwości, że sama również nareszcie odnajdzie „Prawdziwą Miłość". Daphne często używa w myślach wielkich liter. Wydaje jej się, że nadaje to słowom większego
znaczenia. Fanny Clifford przy każdej nadarzającej się sposobności wydrwiwa bezlitośnie mrzonki *Pełna nazwa: Almack's Assembly Rooms - miejski klub towarzyski dla przedstawicieli wyższych sfer z siedzibą w Londynie. Działał w latach 1765-1871. Jako jeden z pierwszych przyjmował także kobiety. Najpopularniejsze miejsce spotkań podczas londyńskiego sezonu (przyp. tłum.). wdowy po swym jedynaku. Ich spełnienie uważa za równie mało prawdopodobne jak jej własna przeprowadzka do Bath. Synowa namawia ją do niej od dłuższego czasu, ale harda seniorka ani myśli, ,zostawić wszystkich w spokoju'' i zamieszkać z podstarzałą i nudną kuzynką Maude. Starsza pani Clifford jest odrobinę niepokorną duszą, choć „odrobina" to chyba nie najtrafniejsze określenie stopnia jej niezależności. Nadmienimy tylko, że w porównaniu ze standardami panującymi w czasach regencji, lata jej młodości przypadły na okres znacznie większej swobody obyczajowej. Z tej właśnie przyczyny Fanny zawsze mówi to, co myśli, i robi to, na co przyjdzie jej ochota. Jej zdaniem pełne afektacji, pruderyjne panienki, a także fajtłapowatych dżentelmenów powinno się trzymać pod kluczem, tak by ludzie z krwi i kości nie musieli oglądać ich mizdrzenia się i krygowania. Fanny jedzie do Londynu po przygodę; nie po to, by zdobyć obrączkę. O, co to, to nie! Miała już wątpliwą przyjemność bycia zamężną i zdecydowanie nie uśmiecha jej się życie w okowach. A nuż trafiłby jej się jakiś rozpustny stary satyr? W tajemnicy przed wnuczką snuje również własne, jakby to ujęła Daphne, „Wielkie Plany". Przede wszystkim pragnie się zabawić. Być może ostatni raz, nim dopadnie ją demencja i nie będzie w stanie rozpoznać okazji do podokazywania nawet wtedy, gdy ta zaskoczy ją znienacka i kopnie w cztery litery. Ponadto umyśliła sobie namówić któregoś ze swych niegdysiejszych kochanków, aby zaoferował Emmie rękę wypłacalnego i, daj Boże, pociągającego wnuka. Jednego jest pewna: za żadne skarby świata nie pozwoli, by to słodkie dziewczątko poślubiło kogoś, kto choćby w najmniejszym stopniu
przypomina jej nic niewartego wnuka. Clifford Clifford - tak, nie mylicie się, Daphne wykazała swego czasu aż tak wielki brak wyob- raźni - lepiej znany jako Cliff, jest młodszy od siostry. Od osiągnięcia pełnoletniości dzielą go dwa lata, niemniej dorósł na tyle, na ile potrzeba, by umocnić się w przekonaniu, że ze swą nietuzinkową osobowością zrobi w stolicy furorę i oszołomi tamtejszą socjetę. To zaś w jego mniemaniu oznacza włóczenie się po zakazanych miejscach, zakłady na wyścigach, walki kogutów oraz wizyty w rozlicznych szulerniach. Słowem, jak każdy wiejski gamoń, młody Clifford wyobraża sobie, że bez wysiłku opróżni do cna niejedną kieszeń należącą do przedstawiciela stołecznej elity. Zwięźle rzecz ujmując, młodzieńcy pokroju Cliffa należą do wieloosobowego grona zakutych łbów, których Morgan Drummond chronicznie nie cierpi i których towarzystwo przysparza mu nie wysłowionej męki. Do Londynu podąża również pewien podstarzały oszust i awanturnik o nazwisku Edgar Marmon. Prawdę mówiąc, pan Marmon dawno porzucił szachrajski proceder, choć w słusznym wieku siedemdziesięciu lat nadal lubi o sobie myśleć jak 0 artyście w złodziejskim fachu. Żyje i ma się dobrze dzięki własnemu sprytowi oraz bezbrzeżnej głupocie swych ofiar. Dokonał wielu wyłudzeń i dorobił się licznych wrogów, którzy, jak mniema, zestarzeli się na tyle, by już mu nie zagrażać. Edgar przybywa do stolicy z „Genialnym Pomysłem". Tak, znów mamy do czynienia z osobą, która lubi ubierać myśli w wielkie litery. Ów błyskotliwy plan zakłada, iż jego autor, wzbogaciwszy się po raz ostatni, osiądzie na stałe w Brighton lub innym dogodnym miejscu, w którym będzie rozkoszował się zasłużoną emeryturą i oddawał do woli polowaniom na ciepłe wdówki. Tymczasem nasz stary wyga podszywa się pod sir Edgara Marmingtona, dżentelmena i wynalazcę, człowieka, który uczciwie i ze szczerym przekonaniem odradza potencjalnym inwestorom
wspomaganie realizacji swego najnowszego, a zarazem najambitniejszego przedsięwzięcia, a mianowicie... produkcji złota z ołowiu. Owo usilne zniechęcanie przynosi, rzecz jasna, pożądany skutek w postaci lawinowego napływu gotówki od zachłannych bogaczy, którym niestraszne ryzyko. Pani Olive Norbert jest wprawdzie mieszkanką Londynu, lecz marzy o zmianie adresu. Rzeczona pięćdziesięciodwuletnia, emerytowana szwaczka weszła ostatnio w posiadanie sporej fortuny, a to za sprawą spadku odziedziczonego po ostatniej klientce, mocno postrzelonej leciwej damie, która pałała bezprzykładną miłością do wytwornych strojów i takąż samą nienawiścią do krewnych. Olive nie zamierza wychodzić za mąż, nawet gdyby ktoś przypadkiem poprosił ją o rękę. Pragnie jedynie spoglądać na miasto przez inne okno niż do tej pory. Ciasny pokoik nad sklepem, który najmuje od byłej chlebodawczyni, zwyczajnie jej zbrzydł. Być może dlatego, że znajdował się w mało eleganckiej dzielnicy nieopodal Mayfair. Krótko mówiąc, bogata od niedawna pani Norbert chce sprawić sobie wakacje i wmieszać się w kręgi londyńskiej śmietanki. Jest święcie przekonana, że czeka ją przednia zabawa i wiele niezapomnianych chwil. Ma podstawy, by tak sądzić. W końcu jest medium i potrafi przepo- wiadać przyszłość. Skąd inaczej wiedziałaby zawczasu, że pani Hartford padnie ofiarą tragicznego w skutkach upadku ze schodów i że zapisze jej w testamencie pięć tysięcy funtów? Jak by powiedziała Daphne, pani Norbert to „Osoba Zwiastująca Kłopoty". Z kolei Peny Shepherd, hrabia Brentwood, co najmniej raz sprawił nielichy kłopot Morganowi Drummondowi. W czasach szkolnych, a także później podczas pobytu w Londynie hrabia i markiz Westham byli w najlepszej komitywie aż do chwili, gdy ten ostatni wyzwał hrabiego Shepher-da na nieszczęsny pojedynek, o którym wspominaliśmy wcześniej. Poszło o pewną urodziwą tancerkę z Covent Garden. Jakże jej było na imię? Pomimo owego przykrego zajścia Peny nadal darzy niedoszłego zabójcę szczerą sympatią. Nie ma w tym ani odrobiny przesady. Zwłaszcza że blizna na policzku okazała się prawdziwym darem od losu. Kobiety za nią przepadają, hrabia zaś przepada za kobietami. Pamiątka po szpadzie starego
druha daje się we znaki jedynie kamerdynerowi lorda Shepherda. Biedak złorzeczy na nią przy okazji każdego golenia. Hrabia Brentwood chętnie odnowi przyjaźń z Morganem. Rad będzie pomóc byłemu kompanowi powrócić na łono londyńskiej soq'ety. Prawdę mówiąc, miasto bez Drummonda jest przeraźliwie bezbarwne. Brakuje mu ciętego języka West-hama i czasów, gdy wspólnie wyszydzali głupotę oraz przywary wyższych sfer. Sam markiz nie jest wprawdzie pozbawiony wad, lecz w jego towarzystwie z pewnością nie można narzekać na nudę. Zatem sprawa jest przesądzona. Perry odwiedzi dawnego przyjaciela, gdy tylko ten zje- dzie do swej rezydencji przy Grosvenor Square w Mayfair, której stale dogląda służba. Pani Hazel Timon pełni zaszczytną funkcję gospodyni. Wkrótce jednak zamierza wyfrunąć z domostwa chlebodawcy i uwić własne gniazdko. Uskładała już na ten cel okrągłą sumkę, która spoczywa teraz bezpiecznie na dnie kufra z ubraniami. Pani Timon otacza matczyną opieką Claramae, młodą i ładną, lecz głupiutką służącą. Gdy w domu goszczą damy, młódka odgrywa między innymi rolę pokojówki. Poza tym każdą wolną chwilę spędza na flirtowaniu z niecnotą Rileyem. Wspomniany Riley bywa odźwiernym, lokajem, stajennym oraz woźnicą, słowem pełni różne funkcje w zależności od potrzeb i sytuacji. Jako nad wyraz uczynny młodzieniec, chętnie spieszy z pomocą. „Zawsze do usług" - mawia, równie chętnie wyciągając rękę po zapłatę. Na deser zostawiliśmy sobie wielce szacownego i nie mniej pomysłowego Aloysiusa Thorn-leya, który od lat służy w rodzinie Drummon-dów. Jest lojalny, dystyngowany i układny na tyle, na ile to możliwe. Ponadto wyróżnia się ambicją, pragmatyzmem oraz nietolerancją dla niegospodarności i marnotrawstwa. Jako majordomus zarządza służbą oraz całą posiadłością. Robił to z powodzeniem także przez pięć lat nieobecności chlebodawcy. Uznał
jednak, że administrowanie kilkorgiem podwładnych, którzy poza okazjonalnym czyszczeniem sreber, tudzież odkurzaniem pajęczyn, zajmują się wyłącznie zbijaniem bąków, jest stanowczo za mało satysfakcjonujące. Przez pierwsze dwa sezony, kiedy w marcu do miasta zaczynali napływać przybysze z głębi kraju, rezydencja przy Grosvenor Square świeciła pustkami. Potem nasz zaradny majordomus znalazł sposób na to, by zapewnić służbie godziwe zajęcie. Przez kolejne trzy lata z własnej inicjatywy podnajmował pokoje podróżnym przyjeżdżającym do Londynu na doroczne bale i uroczystości. Żywił bowiem głębokie przekonanie, że każdy dom powinien tętnić życiem, do tego zaś potrzebni są mieszkańcy. Jeśli można zbić przy tym nie byle jaki majątek, tym lepiej. A zatem, ile osób przyjechało do Dijon, a raczej, kim jest garstka ludzi, która spotka się niebawem w londyńskiej posiadłości Drummondów? Możemy bez trudu wyliczyć główne postaci naszej opowieści. Otóż będą to: nieco ekscentryczna rodzina, leciwy awanturnik na bakier z prawem, potencjalna zabójczyni, stary przyjaciel, grupka pełnych inwencji służących oraz spóźniony i przybywający bez uprzedzenia markiz Westham w swoim nowym, lepszym wcieleniu. Może jednak powinien był się zapowiedzieć? Pod jednym dachem Jeśli się da uczciwie, jeśli nie, jakkolwiek zbijajmy fortuny.
Horacy Gdy markiz Westham zbliżał się do Londynu na grzebiecie ulubionego wierzchowca, ulice były niemal całkiem nieprzejezdne z powodu wzmożonego ruchu. Posuwali się bardzo powoli, a Sampson rzucał się i wierzgał na widok każdego mijanego pojazdu. Morgan robił, co mógł, by utrzymać ogiera w ryzach. Gdyby koń zerwał się do galopu, niechybnie doszłoby do katastrofy. Tak w każdym razie twierdził Wycliff, lokaj markiza, który jechał tuż za panem, zasłaniając go swoim cieniem jak ciemne chmury zasłaniają przed burzą błękit nieba. W istocie było pochmurno, lecz nawet gdyby świeciło słońce, służący postarałby się znaleźć w tym jakiś szkopuł. Jako chroniczny malkon- tent miał wrodzony talent do narzekania i szukania dziury w całym. - O, i znowu się narowi, jaśnie panie! - wykrzyknął z przestrachem, zbliżając się do Sampso-na na wiekowym wałachu. Właśnie przetoczył się obok nich jakiś obładowany pustymi skrzyniami wóz. - Proszę go mocno trzymać! Bardzo mocno! Wychowany na wsi markiz, który bez kłopotu poradziłby sobie z sześcioma rozochoconymi ogierami, nawet gdyby musiał przeprowadzić je przez pastwisko pełne zalotnych klaczy, puścił tę uwagę mimo uszu. - Przypomnij mi z łaski swojej - rzekł, cedząc słowa - dlaczego właściwie przystałeś na tó, by mi towarzyszyć? - Jaśnie pan wyraził życzenie, by ruszyć konno przodem. Nie mogłem z czystym sumieniem pozostać w powozie. Nie darowałbym sobie, gdyby padł pan ofiarą rabunku. Na drodze łatwo spotkać złoczyńców. - W rzeczy samej. Zdradź mi, co zamierzasz uczynić, gdyby mnie napadnięto? Chcesz omdleć i paść przed zbójcami bez przytomności? - Morgan spojrzał z ukosa na lokaja. Biedaczysko wyróżniał się spośród tłumu dość haniebną posturą. Był wysoki, chudy jak tyczka, a w dodatku
nie całkiem proporcjonalny. Łysa czaszka wyzierała spod kapelusza, który prawdopodobnie utrzymywał się na swoim miejscu wyłącznie dzięki niewiarygodnie odstającym uszom. Wąskie usta w pociągłej, ziemistej twarzy sprawiały, że służący wyglądał na wiecznie niezadowolonego. - Zważywszy na twoje szczere i niespotykane oddanie mojej osobie, przypuszczam, że nie będziesz miał nic przeciw temu, bym rzucił cię na pożarcie pierwszym napotkanym opryszkom, nieprawdaż? Wycliff wybuchnął śmiechem, a właściwie nerwowym rechotem. Zareagował w ten sposób po części z powodu neurotycznej natury, głównie zaś dlatego, że należał do rzeszy nieszczęśników, którym pojęcie sarkazmu jest całkowicie obce. Tylko od czasu do czasu miewał przebłyski zrozumienia i chichotał we właściwych momentach. - Ależ przedni z jaśnie pana żartowniś. Zawsze to powtarzam. Cóż za dowcip! Genialne wręcz poczucie humoru, doprawdy. Jestem dumny z tego, że zechciał mnie pan u siebie zatrudnić. Praca dla pana to dla mnie zaszczyt i przyjemność. Prawdę mówiąc, wraz z początkiem służby u pana moje życie nabrało nowego sensu. - Coś podobnego. - Drummond uśmiechnął się krzywo. - Powinienem co dzień dziękować Bogu, że trafił mi się taki wspaniały sługa jak ty. - Pognał Sampsona do galopu i rzucił przez ramię: - Postaraj się nie zostawać w tyle. - Tak jest, jaśnie panie. Naturalnie. Markiz zatrudnił Wycliffa na próbę trzy miesiące temu. O dziwo, zrobił to z powodu, a nie pomimo jego wyjątkowo drażniącego sposobu bycia. Nie chodziło o niezbyt urodziwe oblicze nowego lokaja. Nie był aż tak bezduszny i płytki, by uprzedzać się do kogoś z powodu jego powierzchowności. Za to niestosowny chichot i wieczne czarnowidztwo sługi w najlepszym razie przyprawiały go o zgrzytanie zębów. Najbardziej zaś działała mu na nerwy przesadna służalczość, z którą ów się do niego odnosił. Po niejakim namyśle uznał, że jeśli w drodze do Londynu nie spierze nieznośnego sługi na kwaśne
jabłko i nie zapakuje jego chudych goleni do jednego z kufrów, będzie to oznaczało, że zdołał uodpornić się na głupotę, a w związku z tym ścierpi ze spokojem każdą irytującą sytuację, z którą niewątpliwie przyjdzie mu się zmierzyć podczas pobytu w stolicy. Czeka go prawdziwa przeprawa. Już wkrótce rozniesie się wieść o jego powrocie i niestety zostanie obwołany najlepszą partią sezonu. Wiedział, że na grzbiecie gniadego ogiera prezentuje się znakomicie. Miał na sobie najlepszy strój jeździecki, wypolerowane na wysoki połysk wysokie buty oraz elegancki szary płaszcz, którego poły opadały zgrabnie wzdłuż boków konia. W specjalnie do tego celu przygotowanych kaburach w siodle spoczywały naładowane i go- towe do wystrzału pistolety. Na wypadek gdyby zaatakowali ich zbóje, których tak obawiał się Wycliff, markiz zabrał zdobioną złotem laskę z wysuwanym sztyletem. Na palec włożył szmaragdowy sygnet należący niegdyś do ojca, a wokół szyi obwiązał wydziergany przez matkę wełniany szal. Rodzicielka wręczyła mu go przed wyjazdem ze stanowczym nakazem, by go nosił, jeśli nie chce się „zaziębić i umrzeć na suchoty". Wielka szkoda, że podupadły stan zdrowia nie pozwolił lady Westham na pobyt w Londynie. Znalazłaby tu wiele pokrewnych dusz. Morgan niewątpliwie mógł się poszczycić nietuzinkową urodą. Miał niesamowicie błękitne oczy, bujną czarną czuprynę, idealny nos, wyraziście zarysowaną szczękę i posągową posturę: szerokie barki, wąskie biodra i długie muskularne nogi. Nie trzeba dodawać, że był w pełni świadom swego uroku. Kobiety zawsze go uwielbiały. Niemal od kołyski potrafił zawrócić w głowie właściwie każdej. Tytuł przed nazwiskiem oraz pokaźny dochód dodatkowo podnosiły jego atrakcyjność w oczach dam. Przysparzały mu także popu- larności wśród mężczyzn. Dość powiedzieć, że podczas pierwszego i jedynego dotąd sezonu w stolicy cieszył się ogromnym i niesłabnącym wzięciem. Znaleźli się nawet i tacy, którzy gratulowali mu zwycięstwa w niechlubnym pojedynku z hrabią Perrym Shepherdem. Bezmyślni głupcy i pochlebcy. Nie rozumieli, że przez własną pychę i
lekkomyślność stracił jedynego prawdziwego przyjaciela. Nie miał ochoty odnawiać owych starych znajomości ani tym bardziej powielać własnych błędów. Postanowił unikać szulerni i gier hazardowych. Jeżeli już będzie grywał w karty, to wyłącznie o niskie stawki. Obiecał też sobie nie nadużywać alkoholu oraz stronić od innych grzesznych rozrywek. Zamiast tego będzie bywalcem balów, proszonych śniadań oraz wieczorków towarzyskich, a nawet - o zgrozo - zmusi się do tego, by przekroczyć próg Almacka. Krótko mówiąc, podda się serii niedorzecznych ceremoniałów, przez które musi przejść każdy kawaler szukający żony. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego plany to idealny przepis na nudę, ale o to mu przecież chodziło. Żadnych pokus, żadnej rywalizacji o względy ślicznotek z Covent Garden, żadnych wyzwań dla jego wybuchowego temperamentu może z wyjątkiem utyskiwań Wycliffa, który nieustannie załamywał ręce i biadolił nad tym, że chlebodawca samodzielnie się goli. Pewny siebie i pełen wiary w przyszłość markiz Westham wjechał do spowitego mgłą Londynu. Mniej więcej w tym samym czasie Emma Clifford i jej matka stanęły w foyer rezydencji markiza przy Grosvenor Square. Tuż za nimi dreptała zapłakana Claramae, dla której zalewanie się łzami było czynnością równie naturalną jak oddychanie. - Dzień dobry paniom - powitał je Thornley. Jak przystało na szanującego się kamerdynera oczekiwał na nie w holu. Szczycił się tym, że zawsze zjawia się na czas tam, gdzie jest potrzebny. Niektórzy, włącznie ze służącymi, sądzili, że udaje mu się to wyłącznie dlatego, że jest jednym z trojaczków i wysługuje się braćmi. To by tłumaczyło, że zdarza mu się bywać w kilku miejscach jednocześnie lub robić kilka rzecży naraz. Wyprostował się jak struna i uniósłszy podbródek, omiótł taksującym spojrzeniem swoje lokatorki. Gwoli ścisłości lokatorki lorda Drum-monda, ale nie bądźmy drobiazgowi. Już w chwili, gdy poznał pannę Clifford, nabrał przekonania, że bez trudu złowi ona w miarę majętnego
męża. Gdyby nie przeszkoda w postaci braku posagu, z pewnością owinęłaby sobie wokół małego palca najbardziej znamienitego kawalera. Jej olśniewająca uroda zapierała 30 dech w piersiach. Emma była drobna, poruszała się z wrodzonym wdziękiem, miała ciemne włosy i bystre, szare oczy. Ponadto, w przeciwieństwie do wielu ckliwych i mdłych dziewczą-tek w podobnym wieku, roztaczała wokół siebie aurę niezależności i nieposkromionej żywotności. Co najważniejsze, nieobce jej były poczucie humoru oraz sztuka konwersacji. Niewątpliwie miała także anielską cierpliwość. Bez niej osiwiałaby przedwcześnie z powodu osobliwej menażerii, która przyplątała się za nią do Londynu. Najstarsza pani Clifford - na szczęście chwilowo nieobecna - okazała się chodzącym nie- szczęściem, które zawisło nad głowami mieszkańców rezydencji niczym nieuchronna plaga. Pozostawało jedynie kwestią czasu, kiedy niepoprawna staruszka spowoduje katastrofę. Thornley należał do osób z mocno rozwiniętym instynktem samozachowawczym, postanowił więc nie zwracać uwagi na to, co mówiła i wyczyniała Fanny. O pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć. Co do pana Clifforda, cóż, w ciągu zaledwie kilku sekund dla Aloysiusa stało się jasne, że młodzian jest kompletnie do niczego, a zatem nie warto poświęcać mu uwagi. Za to wdowa Clifford niewątpliwie roztaczała wokół sobie wiele niepokojącego uroku. Od razu wpadła mu w oko, tym bardziej że przepa- dał za pulchnymi niewiastami, a Daphne idealnie pasowała do tego opisu. Miała dołeczki nie tylko w policzkach, lecz także w łokciach, kto wie, może nawet w kolanach... Tak czy owak, określiłby ją jako odrobinę przygasłą piękność. Była wprawdzie dość filigranowej postury, a jej rude niegdyś włosy tu i ówdzie przyprószyła siwizna, ale i tak bardzo mu się spodobała. Jaka szkoda, że nie może uderzyć do niej w konkury. Trzymał się z daleka od dam z wyższych sfer. Była to jedna z jego żelaznych zasad. Już dawno się z tym pogodził i bez żalu pozostał przy stanie kawalerskim. Nie zamierzał nawet snuć marzeń o tym, jak cudownie byłoby się ogrzać przy tak bajecznie
puszystym ciele w mroźne zimowe wieczory. - Dzień dobry, Thornley - odezwała się Emma, ściągając rękawiczki. - Bardzo cię proszę, zechciej wyłączyć tę fontannę, która chlipie za moimi plecami. Zarządziłam jedynie mały spacer po skwerze, a można by pomyśleć, że kazałam jej obiec całe Hampstead Heath *. Mamo - dorzuciła, zwróciwszy głowę w stronę rodzicielki - pozwól, że Riley zabierze twoje rzeczy... Daphne, zajęta wpatrywaniem się w Thorn- *Największy park w Londynie (powierzchnia: 320 hektarów) położony w jednym z najwyższych miejsc w mieście na obrzeżach London Clay (przyp. tłum.). leya, uśmiechnęła się z rozmarzeniem, po czym pospiesznie zdjęła kapelusz. - Naturalnie, moja droga, właśnie zamierzałam mu je wręczyć... - Już się robi, panienko - rzekł tymczasem kamerdyner, a następnie rzucił Claramae przenikliwe spojrzenie, które natychmiast ją uciszyło. - Proszę jej wybaczyć. Biedaczka nie lubi mgły. Pewnego razu zgubiła się i nie mogła trafić do domu przez blisko dwie godziny, choć krążyła zaledwie kilka jardów od kuchennego wejścia. - Był lojalnym szefem, więc powstrzymał się od dodania, że jego roztrzepana podwładna traci orientację nawet w dobrze oświetlonej spiżarni. Wdowa Clifford oddała młodszemu służącemu okrycie i położyła mu na dłoni monetę. Potem zwróciła się szeptem do Aloysiusa: - Moja córka upiera się, że musimy codziennie zażywać świeżego powietrza, i to przez godzinę. Nawet jeśli to powietrze wygląda i pachnie jak dym. Jaki sens ma spacer, kiedy nie widzi się własnych butów? Moja Emma bywa czasem taka nierozsądna, doprawdy... - Cóż, nie mnie to oceniać, pani Clifford -skwitował uprzejmie kamerdyner, choć w duchu zżymał się na rozmówczynię. Nie powinna tak się z nim spoufalać. I bez tego jest nią skrycie oczarowany. Czy musi utrudniać mu życie zalotnymi uśmiechami? - Doszły mnie słuchy, że z powodu aury odłożono na później bale, przyjęcia i inne spotkania towarzyskie.
Gotów był uczynić i powiedzieć wszystko, byle tylko pozbyć się dam z holu i wyekspediować je na górę, gdzie czekał na nie podwieczorek. Jeśli riie zrobi tego odpowiednio prędko, jedzenie wystygnie, a jego umysłem zawładną nieprzystojne myśli. Thornley wielbił porządek i zarządzał posiadłością w taki sposób, by wszystko działało w niej jak w szwajcarskim zegarku. Codzienne wycieczki dam, które wychodziły punktualnie o trzeciej po południu, wybijały go z rytmu i zakłócały starannie opracowany harmonogram. Rzuciwszy ponaglające spojrzenie Rileyowi, podszedł do drzwi i uszczelnił je grubym dywanem, by ziąb i mgła nie przedostały się do środka. Mimo tych środków ostrożności pani Timon zdążyła nabawić się uciążliwego kaszlu i od wczoraj nie wstawała z łóżka. - Znajdzie się może coś gorącego do... - zaczęła Daphne. - Naturalnie, pani Clifford - wszedł jej w słowo. - Herbata i bułeczki czekają na panie w bawialni. Jest także konfitura z borówek. Pani ulubiona. Jeszcze nim skończył mówić, pojął swój błąd. Niepotrzebnie wspomniał o konfiturze. Zacho- wał się jak zadurzony sztubak, który na siłę próbuje przypodobać się wybrance. Wdowa doceniła jego wysiłki. Bez namysłu ujęła go pod ramię, jakby byli mężem i żoną, a nie lokajem i dobrze urodzoną damą. Ktoś naiwniejszy na jego miejscu z pewnością zacząłby robić sobie nadzieje, ale Aloysius nie był naiwny. Znał swoje możliwości. - Rozpieszczasz nas, Thornley - zaszczebio-tała Daphne, trzepocząc rzęsami. - Założę się, że jesteśmy dla ciebie nie lada ciężarem. Nie znamy przecież miasta... - Ależ nic podobnego - zaprotestował z zapałem, przysłuchując się ukradkiem wymianie zdań między panną Clifford a Claramae. Emma wyciągnęła rękę i poklepała służącą po dłoni. - Nie będziemy więcej spacerować, dopóki pogoda się nie poprawi - powiedziała łagodnym tonem. - Obiecuję. Nie powinnam była nalegać na wyjście z domu, ale nie cierpię siedzieć zbyt długo w zamknięciu, nawet kiedy kwateruję w tak okazałej rezydencji. Naprawdę bardzo mi przykro, że
się przestraszyłaś. Emma była zaiste wyjątkowa. Obcowanie z nią w jednym pomieszczeniu było miłe dla oka, ucha, a nawet dla umysłu, pod warunkiem, że nie odczuwało się lęku przed inteligentnymi niewiastami. Jednak mimo całej swej doskonałości Emma nie odziedziczyła po matce ponętnych dołeczków. Thornley uznał to za wielkie niedopatrzenie ze strony stwórcy. - Już mi lepiej, panienko. - Młoda służąca dygnęła grzecznie, wciskając chusteczkę do kieszeni fartucha. - Tyle że... we mgle czyhają na ludzi rabusie i mordercy. Wszyscy wiedzą, jacy są niebezpieczni. - Być może, moja droga, ale zapewniam cię, że te rzezimieszki, jeżeli w ogóle tam były, widziały równie mało jak my. Przypuszczam, że do tej pory krążą po omacku po ulicach lub podrzynają sobie nawzajem gardła. - Skoro panienka tak mówi... Zabiorę płaszcz panienki. Trzeba go będzie porządnie wyczyścić. Emma oddała okrycie i ruszyła na górę za matką, która paplała jak najęta wprost do ucha kamerdynera. Będzie musiała jej wytłumaczyć, że Thornley, niewątpliwe dżentelmen w każdym calu, jest jednak służącym, a nie gospodarzem. Jej wysiłki zapewne pójdą na marne, uzmysłowiła sobie z westchnieniem. Daphne nigdy wcześniej nie próbowała tak jawnie kogoś kokietować. Nie robiła słodkich oczu, nie mizdrzyła się i nie chichotała. W domu zajmowała się niemal wyłącznie robótkami i z czułością wspominała zmarłego przed trzema laty męża. Innymi słowy, prowadziła się bez zarzutu i była wzorem wszelkich cnót. W Londynie najwyraźniej coś ją opętało. Odkąd pięć dni temu ujrzała po raz pierwszy Thornleya, kompletnie zmąciło jej rozum. Uwierzyła, że znów ma dwadzieścia lat, i zaczęła zachowywać się jak panienka na wydaniu. Doprawdy żenujące. Co gorsza jej „droga" przyjaciółka ze stolicy, zamiast przywieść wdowę do rozsądku, dodatkowo podsycała jej zapał. Za coś takiego powinno się wtrącać do kryminału, uznała Emma. Panna Clifford miała pełną świadomość tego, że znajoma
naśmiewa się z Daphne za jej plecami. Ponieważ jednak to właśnie ona załatwiła im karnety do Almacka, postanowiła chwilowo przymknąć oko na niewybredne poczucie humoru lady SallyJersey. Nie na długo, ma się rozumieć. Kiedy znajdzie odpowiedniego kandydata na męża, zerwie z tą okropną kobietą wszelkie kontakty, i to bez względu na sprzeciwy matki, która najwyraźniej uważa ją za wyrocznię. Weszła do pokoju w samą porę, by zapobiec katastrofie. Daphne prosiła właśnie Thornleya, żeby „był tak dobry i nalał im herbaty". Gdyby nie widok córki, który nieco ją zmitygował, niezawodnie zaproponowałaby mu wspólny posiłek. Kamerdyner spąsowiał po same uszy i wymówiwszy się niecierpiącymi zwłoki obowiązkami, oddalił się niemal pędem, unikając wzroku,młodszej damy. - Opamiętaj się, mamo. Nie możesz tak postępować! - Jak postępować, kochanie? - zapytała z miną niewiniątka Daphne. - Nie pojmuję, co masz na myśli. - Pomocowała się chwilę z imbrykiem, po czym westchnęła i usiadła. - Jest stanowczo zbyt ciężki. To miejsce bardzo przypadło mi do gustu, przyznam jednak, że nie pochwalam przepychu, kiedy staje się niepraktyczny. Na cóż komu srebrny dzbanek, skoro nie sposób go unieść? Emma podstawiła filiżankę do dziobka, przechyliła czajniczek wraz z ruchomym stojakiem, na którym był umocowany. - Proszę. - Podała matce naczynie. - Na pewno jesteś zziębnięta. - Coś takiego! - wykrzyknęła Daphne, wpatrując się z niedowierzaniem w imbryk. - Czego to ludzie nie wymyślą! - Bóg raczy wiedzieć - odparła z udawaną powagą panna Clifford i zerknęła na babkę, która właśnie weszła do bawialni. Nie pociągnęła nosem, ponieważ była dobrze wychowana, poza tym wiedziała, że jeśli to zrobi, z miejsca zwietrzy kłopoty, a wolała jak najdłużej pozostać w błogiej nieświadomości. Co nie
znaczy, że nie zauważyła chytrej miny staruszki. Życie z Fanny Clifford było niczym biwakowanie w środku nocy w ciemnym lesie. Trzeba było stale pilnować, by ognisko nie zgasło i nie zleciały się wygłodniałe wilki. Nie można było sobie pozwolić na choćby odrobinę wytchnienia. - Już po drzemce, babciu? - zapytała uprzejmie, acz bez większego zainteresowania. Najstarsza pani Clifford nigdy nie zażywała drzemki, a jej wnuczka doskonale o tym wiedziała. Nie miała za to najmniejszej ochoty dowiedzieć się, ani gdzie babka się podziewała, ani tym bardziej co robiła przez minioną godzinę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby poznać odpowiedzi na te pytania. Prawda mogła okazać się zbyt niewygodna. Lepiej było udawać, że daje się wiarę wymyślnym kłamstwom seniorki. Emmie dawno już skończyły się pomysły na to, jak tłumaczyć matce szalone wybryki teściowej. - I owszem, moja duszko - zełgała gładko Fanny. - Nie ma to jak sen na stare, zmurszałe kości. A wy, jak sądzę, znowu błąkałyście się we mgle? Daphne, do tej pory masz na nosie czarny pyłek. Wdowa podskoczyła i zakryła twarz serwetką. - Nic dziwnego, że tak dziwnie. na mnie spoglądał! Chyba zapadnę się pod ziemię! - Głupia gęś - mruknęła staruszka, mrugając porozumiewawczo do wnuczki. - Nie martw się, moja droga, nie jesteś brudna. Chciałam tylko sprawdzić, czy wciąż masz bzika na punkcie Thornleya. Okazuje się, że tak. Nadal robisz z siebie pośmiewisko, to pewne jak amen w pacierzu. Mój syn darmozjad, Panie świeć nad jego duszą, jak nic przewraca się w grobie. Nie dziwota, w końcu chcesz zastąpić go służącym. Jedyna pociecha to, że twój kochaś służy u markiza i pełni obowiązki majordomusa. Mój Samuel zawsze miał słabość do tytułów. Dzięki temu nie poobija się za bardzo w trumnie. - Nie zabiegam o względy Thornleya - zaprotestowała Daphne, pospiesznie odwracając wzrok. - Podziwiam tylko jego idealną postawę. Nosi się tak prosto... Sam okropnie się garbił. Emma wrzuciła do filiżanki dwie kostki cukru.
- Babciu, nie zapominaj, że pod żadnym pozorem nie wolno nam wspominać o markizie, zwłaszcza w miejscach publicznych. Gdyby ktoś o niego pytał, trzeba mówić, że jest chwilowo nieobecny. W tej kwestii Thornley pozostał nieugięty. Biedaczysko musi być bez grosza przy duszy, skoro podnajmuje pokoje obcym ludziom. To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy. Nawet kiedy odwiedziła nas lady Jersey, udzieliłyśmy jej wymijających odpowiedzi na temat gospodarza. Na szczęście jest tak zaabsorbowana sobą, że rzadko zwraca uwagę na to, co wokół niej się dzieje. Gdy zaczyna się rozwodzić nad tym, jaka jest wspaniała, zapomina o bożym świecie. Tak czy 40 inaczej, powinnyśmy mieć na względzie reputację Thornleya. - Też mi coś! Gdyby martwił się o reputację, zawczasu sprawdziłby dokładnie, kogo przyjmuje, zamiast pozwalać, żeby podejrzane indywidua pałętały się po domu. Panna Clifford odłożyła ostrożnie łyżeczkę. Próbowała zachować zimną krew. Mogła zignorować słowa babki lub zapytać wprost, co staruszka ma na myśli. Widać mgła zmąciła jej umysł, bo bez większego wahania wybrała tę drugą możliwość. - Coś ty znowu zmalowała, babciu? Odczekałaś, aż pani Norbert i sir Edgar wyjdą, żeby móc spokojnie splądrować ich pokoje? - Co ty pleciesz? - skarciła ją matka. - Babcia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. To zwyczajna podłość. Damie nie przystoi czynić takich okropności. Prawda, mamo Clifford? Nie zakradłabyś się do cudzego lokum, żeby przeszukiwać szuflady i grzebać komuś w bieliźnie? - Ha! Obie macie nauczkę. Trzeba było nie zadawać pytań, na które boicie się usłyszeć odpowiedź. Babka zbyła Emmę machnięciem ręki, gdy ta podsunęła jej filiżankę z herbatą. Łudziła się, że gorący napar choć na moment zamknie staruszce usta. Zawiodła się. Fanny podniosła się z miejsca i podeszła do stolika. Uniósłszy karafkę z sherry, skrzywiła się, po czym napełniła szklaneczkę do połowy.
Gdy Daphne spojrzała na córkę, w jej szeroko otwartych oczach malowała się autentyczna zgroza. - Nie wierzę! To niemożliwe! Nic nie mów. Nie chcę wiedzieć. To jednak prawda? - Niestety tak- przyznała panna Clifford, robiąc sobie w duchu wyrzuty. Co ją podkusiło, żeby poruszać tak drażliwy temat w obecności matki. Mogła zaczekać, aż zostanie z seniorką sam na sam. - Co gorsza - dodała szeptem -obawiam się, że myszkowaniem zajmowała się wczoraj. Bóg jeden wie, co robiła dzisiaj. -Przyjrzała się podejrzliwie drobnej, lecz jak zwykle pełnej wigoru postaci, która przycupnęła z powrotem na kanapie. - Jaką psotę obmyśliłaś na dzisiejsze popołudnie? Zaczaiłaś się na nich, kiedy spali, i po kolei zaglądałaś im w zęby? - To idealne miejsce, żeby coś ukryć, jeśli chcesz wiedzieć. Doprawdy uważam, że powinnaś była dostać w dzieciństwie parę klapsów. Nie byłabyś teraz taka krnąbrna. Kto to słyszał, żeby tak dręczyć starą, schorowaną kobietę? Jeśli przestaniesz mnie nękać i zaczniesz sprawować się jak należy, zdradzę ci, że Pan Bóg dotkliwie pokarał mnie za wrodzoną dociekliwość. Czy ta wiedza poprawiła ci nastrój? - Innymi słowy twoje wścibstwo nie zostało nagrodzone - podsumowała Emma. - Jeśli tak, to owszem, przyznam, że bardzo mnie to cieszy. - Dalibóg, nie myliłam się, gdy mówiłam, że trzeba cię było częściej karcić. Pozwól, że wy- prowadzę cię z błędu. Otóż natknęłam się na mnóstwo nowych rzeczy, tyle że większość z nich jest wielce rozczarowująca. Możesz mi wierzyć, jestem srodze zawiedziona. Po długim i mozolnym przetrząsaniu szpargałów pani Norbert odkryłam, że ich właścicielka - Daphne, zamknij usta, jeśli nie chcesz, by wleciała w nie mucha - jest szwaczką. Panna Clifford spojrzała na babkę jak na osobę niespełna rozumu. - To już wiemy, babciu. Sama nam o tym powiedziała pierwszego dnia przy kolacji. Wyleciało ci z głowy? Wspomniała, że jest krawcową i że odziedziczyła niewielki spadek. Twierdziła, że nie zamierza pchać się na salony. Pragnie jedynie czuć się przez jakiś czas jak dama. Chce, by ją
obsługiwano i podawano jej wykwintne posiłki. Nie widzę w tym niczego niestosownego. Tym bardziej że nie próbowała ukryć swej przeszłości. - To szwaczka, powiadam raz jeszcze! Dobrze wiesz, co to oznacza, drogie dziecko. Choć z jej pomarszczonym, jędzowatym obliczem nadaje się raczej do straszenia dziatek niż do kuszenia mężczyzn. Mogłaby co najwyżej sprzedawać się za marne grosze w jakiejś podejrzanej okolicy. Daphne odstawiła z brzękiem filiżankę i zasłoniła Emmie uszy. - Mamo Clifford! Nie życzę sobie, abyś rozprawiała o takich bezeceństwach w obecności mojej niewinnej córki. Sama również nie mam ochoty słuchać twoich wywodów. Samuel uważał, że masz niewyparzony język. Emma odsunęła dłonie matki w chwili, gdy babka wytoczyła ciężką artylerię, by uderzyć w czuły punkt synowej. - Myślałby kto, żeś taka święta! W lot pojęłaś, o czym mówię, więc nie udawaj cnotliwej damulki, za jaką chciałabyś uchodzić. W końcu żyłaś u boku mego syna i znosiłaś jego ustawiczne wybryki. Godziłaś się na przelotne miłostki, kochanki, a raz - kiedy poszczęściło mu się w karty - nawet na stałą utrzymankę, którą zresztą później przegrał jak wszystko inne. - Jak możesz tak o nim mówić? Nigdy nie lubiłaś własnego syna! Co z ciebie za matka?! Jako że Emma wdała się częściowo w matkę, a częściowo w babkę, obserwując całą tę scenę, poczuła się na poły oburzona i na poły ubawiona. Pani Norbert wydała jej się nagle najbez- pieczniejszym tematem do rozmowy. - Po czym wnosisz, babciu - zapytała po krótkim milczeniu - że nasza współlokatorka istotnie jest szwaczką, a nie kobietą lekkich obyczajów? - Na przykład po jej przyborniku - odparła staruszka. - Same w nim igły, szpilki, naparstki, nożyczki i tym podobne. To oczywiste, że nie trzyma go wyłącznie na pokaz. Widać, że jest mocno wysłużony. Poza tym jej praktyczna i połatana bielizna, wypisz wymaluj taka, jaką noszą stare panny. Dam sobie palec odjąć, że nigdy nie oglądał jej żaden mężczyzna.