caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 147 179
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań682 267

P.C Cast i Kristin Cast - Klątwa Neferet

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :803.6 KB
Rozszerzenie:pdf

P.C Cast i Kristin Cast - Klątwa Neferet.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 103 osób, 68 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Cast P. C., Cast Kristin Dom nocy Klątwa Neferet

PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojej wspaniałej, utalentowanej przyjaciółce i ilustratorce, Kim Doner, która ze względu na niezwykle napięte terminy wydania tej książki musiała wniknąć w mój (szalony) umysł i pracować na podstawie moich (zwykle chaotycznych) przemyśleń i bezkształtnych jeszcze koncepcji. Nie tylko wykonała fantastyczną pracę, ale z na- szych spotkań wyniknęły niektóre z najlepszych pomysłów w historii głównej bohaterki. Uwielbiam cię, Kim! Mojej rodzinie z wydawnictwa St. Martin's Press, a zwłaszcza utrudzonej ekipie z działu produkcji, jestem winna skrzynkę szampana. I to dobrego. Wyrazy wdzięczności kieruję do Robin Green Tilly, która pomogła mi w opracowaniu posłowia do tej książki. Jak zwykle chciałabym podziękować mojej agentce i przyjaciółce, Meredith Bernstein, bez której Dom Nocy nigdy by nie powstał.

To nie jest pamiętnik. Moją odrazę budzi świadomość, że miałabym zebrać wszystkie swoje myśli i czyny w zamkniętej księdze i ukryć je tak, jak gdyby stanowiły cenne klejnoty. Wiem, że moje myśli nie są cennymi klejnotami. Zaczęłam podejrzewać, że noszą znamiona szaleństwa. To dlatego czuję się zmuszona, by je notować. Być może za jakiś czas przeczytam to ponownie i odkryję, dlaczego spotkały mnie te wszystkie okropieństwa. Bądź też uznam, iż rzeczywiście postradałam zmysły. Jeśli tak się stanie, te zapiski posłużą jako świadectwo początków mojej paranoi i szaleństwa, dzięki czemu możliwe będzie znalezienie stosownego leku. Tylko czy chcę zostać wyleczona? Być może to pytanie należy na razie odłożyć na bok. Zacznijmy od momentu, w którym wszystko się zmieniło. Nie wydarzyło się to wtedy, gdy napisałam pierwszą notkę tego dziennika, ale dwa i pół miesiąca wcześniej, pierwszego listopada roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego. Rankiem tamtego dnia, gdy zmarła moja matka. Nawet tutaj, na milczących stronicach tego dziennika, niechętnie wspominam tamten straszny dzień. Matka zmarła w kałuży krwi, która płynęła z niej nieprzerwanym

strumieniem po tym, jak wydała na świat maleńkie, nieruchome ciało mojego brata, nazwanego po ojcu Barrettem. Miałam wtedy wrażenie, i do dzisiaj tak sądzę, że matka poddała się, widząc, iż Barrett nigdy nie wyda z siebie tchnienia. Zupełnie jakby strata ukochanego dziecka odebrała jej resztkę sił. A może nie była w stanie stawić czoła ojcu, który stracił swego jedynego syna? To pytanie nie zaprzątało mi jednak głowy tamtego ranka. Przed śmiercią matki zajmowałam się głównie tym, jak ją przekonać, by pozwoliła mi nabyć jeden z tych najnowszych i najmodniejszych kostiumów do jazdy rowerowej, oraz co zrobić, żeby moje włosy wyglądały tak samo jak fryzura dziewczyny Gibsona*. Jeśli przed śmiercią matki myślałam o ojcu, widziałam raczej typowo dziewczęcy obraz odległego i nieco onieśmielającego patriarchy. Ojciec chwalił mnie wyłącznie za pośrednictwem matki. W gruncie rzeczy niespecjalnie mnie zauważał, zanim odeszła. Nie było go przy jej śmierci. Lekarz stwierdził, że akt narodzin jest zbyt wulgarny dla oczu mężczyzny, zwłaszcza tak ważnego jak Barrett H. Wheiler, prezes Pierwszego Narodowego Banku Chicago. A ja? Córka Barretta i Alice Wheilerów? Słowem mi nie wspomniał o wulgarności porodu, ba, zauważył mnie dopiero, gdy matka już nie żyła. — Emily, nie opuszczaj mnie. Zostaniesz tutaj, dopóki lekarz się nie pojawi, a potem usiądziesz tam, pod oknem. Powinnaś wiedzieć, jak to jest być żoną i matką, żebyś nie pakowała się ślepo w małżeństwo, tak jak ja to zrobiłam — zakomenderowała matka tym swoim cichym głosem, przez * Stworzony przez rysownika Charlesa Dana Gibsona ideał urody kobiecej z przełomu XIX i XX wieku, inspirowany postaciami żony ar- tysty i jej sióstr (przyp. tłum.).

który ci, którzy jej nie znali, sądzili, że jest przygłupia i stanowi zaledwie urodziwy i posłuszny dodatek do ojca. — Tak, matko. — Skinęłam głową i zrobiłam, co mi poleciła. Pamiętam, że siedziałam nieruchomo, niczym cień w mrocznej wnęce okiennej po drugiej stronie luksusowej komnaty sypialnej matki. Widziałam wszystko. Umarła bardzo szybko. Było tyle krwi. Barrett urodził się mały, bezwładny, pokryty śluzem. Wyglądał groteskowo, niczym pęknięta lalka. Po skurczu, który wydalił go spomiędzy nóg matki, krew nadal płynęła równym strumieniem. Matka płakała, cicha jak jej martwy synek. Widziałam, że płacze, ponieważ odwróciła głowę od lekarza, który owijał zwłoki w płótno, a jej wzrok napotkał mój. Nie byłam w stanie dłużej tkwić pod oknem. Podbiegłam do łóżka, podczas gdy lekarz i pielęgniarka bezskutecznie próbowali zatamować krwawienie. Chwyciłam matkę za rękę i odgarnęłam jej z czoła wilgotne włosy. Przez łzy, pokonując własny strach, próbowałam szeptać słowa pocieszenia, wmówić jej, że wszystko będzie dobrze, kiedy tylko odpocznie. Ścisnęła moją dłoń i wyszeptała: — Cieszę się, że jesteś tu ze mną w tych ostatnich chwilach. — Nie! Wyzdrowiejesz, matko! — zaprotestowałam. — Ciii — powiedziała. — Potrzymaj mnie tylko za rękę. — Głos miała coraz słabszy, ale jej szmaragdowe oczy, zdaniem innych tak bardzo podobne do moich, cały czas się we mnie wpatrywały. Jej zaczerwieniona twarz przybrała szokujący odcień bieli, oddech słabł z każdą chwilą. Nagle zamarł, zakończony westchnieniem, po czym ucichł na dobre. Pocałowałam ją w rękę i odeszłam chwiejnie do mojego miejsca pod oknem, gdzie siedziałam i płakałam, niezauważona przez nikogo, podczas gdy pielęgniarka zajęła się przerażającym zadaniem posprzątania zakrwawionej

pościeli i przygotowania matki, by ojciec mógł ją zobaczyć. Ale. on wcale na to nie czekał. Wbiegł do sypialni, ignorując protesty lekarza. — A więc mówi pan, że syn? — Nie spojrzawszy nawet na łóżko, od razu podszedł do kołyski, w której leżało zawinięte ciałko Barretta. — W rzeczy samej, to był syn — odparł ponuro doktor. — Jak mówiłem, przyszedł na świat zbyt wcześnie. Nic nie mogłem zrobić, miał zbyt słabe płuca. Nie złapał ani jednego oddechu, nie wydał z siebie ani pisku. — Martwy... milczący. — Ojciec przesunął ręką po twarzy znużonym gestem. — A wie pan, że kiedy Emily się urodziła, krzyczała tak donośnie, iż słyszałem jej głos w salonie na dole i sądziłem, że to syn? — Panie Wheiler, wiem, że to marna pociecha po stracie syna i żony, ale ma pan jeszcze córkę, a wraz z nią obietnicę dziedzica. — O n a obiecała mi dziedzica! — krzyknął ojciec i wreszcie odwrócił się w stronę matki. Musiałam wydać z siebie jakiś zraniony dźwięk, bo jego wzrok natychmiast powędrował w kierunku okna. Zmrużył oczy i przez moment sprawiał wrażenie, jakby mnie nie poznawał. A potem wzdrygnął się, jak gdyby chciał strącić z siebie coś nieprzyjemnego. — Emily, dlaczego tu siedzisz? — Wydawał się tak zły, jakby chciał zapytać o coś więcej niż tylko o to, dlaczego znajduję się w tym pokoju. — M-matka kazała mi z-zostać — wydusiłam. — Twoja matka nie żyje — odparł z brutalną szczerością. — A to nie jest miejsce dla młodej damy. — Doktor poczerwieniał na twarzy. — Proszę o wybaczenie, panie Wheiler. Byłem zbyt zajęty porodem, żeby zwrócić uwagę na dziewczynkę. — To nie pańska wina, doktorze Fisher. Moja żona często robiła i mówiła zdumiewające rzeczy. To ostatnia z nich.

_Ojciec wykonał lekceważący gest, wskazujący lekarza, służące oraz mnie. — A teraz zostawcie mnie sam na sam z panią Wheiler. Chciałam wybiec z komnaty, uciec stamtąd jak najszybciej, ale nogi mi ścierpły i zmarzły od siedzenia bez ruchu przez tak długi czas, więc mijając ojca, potknęłam się. Chwycił mnie za łokieć. Przestraszona podniosłam głowę. Popatrzył na mnie i nagle wzrok mu złagodniał. — Masz oczy twojej matki. — Tak. — Tylko tyle byłam w stanie wyjąkać, pozbawiona tchu i zamroczona. — I tak powinno być. Teraz ty jesteś panią tego domu. To powiedziawszy, ojciec puścił mnie i powolnym, ciężkim krokiem podszedł do zakrwawionego łóżka. Gdy zamykałam za sobą drzwi, słyszałam, jak płacze. Tak właśnie zaczęła się moja dziwna i samotna żałoba. Przetrwałam w odrętwieniu pogrzeb, a po uroczystości ległam jak nieżywa, zupełnie jakbym wpadła w sidła snu. Nie byłam w stanie się uwolnić. Przez dwa pełne miesiące prawie nie wychodziłam z łóżka. Nie obchodziło mnie, że chudnę i blednę. Nie interesowało mnie, że nie przyjmuję wizyt składanych przez przyjaciółki matki oraz ich córki. Nie zauważyłam, jak nadeszły i minęły najpierw święta Bożego Narodzenia, a potem Nowy Rok. Zupełnie nie przejmowałam się Mary, służącą, którą odziedziczyłam po matce i na przemian to rugałam, to przepraszałam, to zaś błagałam. Piątego dnia stycznia ojciec wyrwał mnie z objęć snu. W mojej komnacie zrobiło się tak zimno, że obudziło mnie drżenie własnego ciała. Ogień w kominku zgasł, a nikt nie rozpalił go ponownie, więc pociągnęłam za wstążkę przymocowaną do dzwonka, który zadźwięczał w czeluściach domu, w pokojach służby. Nikt nie odpowiedział na moje wezwanie. Pamiętam, że założyłam szlafrok, myśląc przelotnie, iż wydaje się taki wielki i tak mnie pochłania, że cała w nim ginę. W poszukiwaniu Mary powoli zeszłam

z usytuowanej na drugim piętrze sypialni po szerokich drewnianych schodach. Cala się trzęsłam. Kiedy dotarłam na parter, ojciec właśnie wynurzył się ze swojego gabinetu. Spojrzał na mnie bez wyrazu, po czym przybrał zaskoczoną minę. A po zaskoczeniu na jego obliczu pojawiło się coś, co moim zdaniem wyglądało jak obrzydzenie. — Emily! Wyglądasz okropnie! Taka chuda i blada! Jesteś chora? Zanim zdołałam odpowiedzieć, przez korytarz przybiegła do nas Mary. — Mówiłam panu, panie Wheiler, że ona nic nie je. Mówiłam, że całe dnie przesypia. Marnuje czas i tyle. — Mary wypowiadała słowa szybko, a jej irlandzki akcent był jeszcze bardziej wyraźny niż zwykle. — Takie zachowanie należy natychmiast ukrócić — odparł ojciec surowo. — Emily, proszę wstać z łóżka. Zaczniesz jeść. Będziesz codziennie spacerowała po ogrodzie. Absolutnie nie dopuszczam, żebyś wyglądała na wychudzoną żebraczkę. Jesteś w końcu panią tego domu i dlatego nie możesz przypominać zagłodzonej, bezpańskiej sieroty. Patrzył na mnie srogo. Jego gniew mnie paraliżował, zwłaszcza kiedy zdałam sobie sprawę, że matka nie wyłoni się ze swojego saloniku, pełna energii, i nie odpędzi mnie, jednocześnie starając się ugłaskać męża uśmiechem i dotykiem. Odruchowo zrobiłam krok do tyłu, a wtedy ojciec pociemniał na twarzy. — Jesteś podobna do swojej matki, ale nie masz jej ikry. Chociaż bywała irytująca, podziwiałem tę jej energię. Brakuje mi tego. — Ja też tęsknię za matką! — wyrzuciłam z siebie. — Oczywiście, że tak, gołąbeczko — powiedziała Mary. — Ledwo minęły dwa miesiące. — W takim razie mamy ze sobą coś wspólnego. — Ojciec zupełnie zignorował służącą. Odezwał się tak, jakby jej tu wcale nie było, jakby nie gładziła mnie nerwowo

po włosach, nie poprawiała mi szlafroka. — Utrata Alice Wheiler zbliżyła nas do siebie. — Odwrócił się i zaczął mi się przyglądać. — Przypominasz ją. — Potarł brodę, a jego spojrzenie straciło groźny wyraz. — Wiesz, będziemy musieli jakoś sobie radzić bez niej. — Tak, ojcze. — Czułam ulgę, gdy jego głos złagodniał. — To dobrze. Oczekuję, że co wieczór będziesz mi towarzyszyć w kolacji, jak to robiłyście z matką. Koniec chowania się po kątach i głodzenia. Uśmiechnęłam się. Naprawdę się uśmiechnęłam. — Chętnie — odparłam. Mruknął coś, uderzył w gazetę, którą trzymał w ręku, i skinął głową. — W takim razie, do zobaczenia podczas kolacji — powiedział, po czym wyminął mnie i zniknął w zachodnim skrzydle domu. — Może nawet będę dziś odrobinę głodna — odezwałam się do Mary, która cmokała, pomagając mi wejść po schodach. — Dobrze, że wreszcie się tobą zainteresował — szepnęła radośnie. Prawie nie zwracałam na nią uwagi. Myślałam wyłącznie o tym, że po raz pierwszy od miesiąca czeka mnie coś więcej niż tylko sen i smutek. Nawiązałam nić porozumienia z ojcem! Wieczorem ubrałam się bardzo starannie i dopiero wtedy dotarło do mnie, jak bardzo schudłam, ponieważ moja żałobna sukienka musiała zostać spięta szpilkami, żeby nie wisiała na mnie jak na strachu na wróble. Mary mnie uczesała, splatając włosy w gruby kok, przez co moja piętnastoletnia twarz wydawała się znacznie starsza niż w rze- czywistości. Nigdy nie zapomnę, jaki przeżyłam wstrząs, gdy weszłam do jadalni i ujrzałam dwa nakrycia: dla ojca, u szczytu stołu, gdzie zawsze zasiadał, oraz dla mnie, umieszczone na miejscu matki, po jego prawicy.

Wstał i przysunął mi krzesło matki. Kiedy usiadłam, byłam pewna, że czuję jeszcze zapach jej wody różanej doprawiony nutą cytrynowej płukanki, której używała, by pogłębić kasztanowy kolor swych włosów. Nasz czarnoskóry służący George zaczął nalewać zupę z wazy. Obawiałam się, że zapadnie okropna cisza, ale gdy tylko zaczęliśmy jeść, popłynęły znajome słowa. — Komitet Wystawy Światowej opowiedział się całkowicie po stronie Burnhama. Początkowo miałem wątpliwości, czy ten człowiek nie jest odrobinę szalony, myślałem, że może porywa się na coś nieosiągalnego, jednak jego wizja przyćmienia Paryża wystawą w Chicago wydaje się całkiem możliwa do zrealizowania, a przynajmniej te projekty brzmią rozsądnie. Są nieco ekstrawaganckie, lecz przemy- ślane. — Ojciec zamilkł na moment, żeby nabrać sporą porcję steku i ziemniaków z talerza, który zajął miejsce pustej miski po zupie. W ciszy wydawało mi się, że słyszę głos matki. — Czy wszyscy nie oczekują właśnie ekstrawagancji? — Dopiero gdy ojciec podniósł głowę, zdałam sobie sprawę, że te słowa wypowiedziałam ja, a nie jej duch. Zamarłam pod jego badawczym spojrzeniem, żałując, że się odezwałam. Mogłam przecież myśleć o niebieskich migdałach, jak to często bywało w przeszłości. — A skąd wiesz, czego wszyscy oczekują? — Nie spuszczał ze mnie wzroku. Kąciki jego ust uniosły się lekko, niemal tak samo jak niegdyś w rozmowie z matką. Pamiętam, że poczułam wtedy ulgę i w odpowiedzi uśmiechnęłam się szczerze. Tyle razy słyszałam, jak zadaje to samo pytanie matce. Pozwoliłam, by jej słowa odpowiedziały za mnie. — Wiem, że twoim zdaniem kobiety potrafią tylko mówić, ale wiedz, że także słuchają. — Odezwałam się szybciej i ciszej niż matka, on jednak zmrużył oczy, okazując aprobatę i rozbawienie.

— W rzeczy samej... — Zaśmiał się, po czym odciął wielki kawał czerwonego mięsa i pochłonął go, jakby konał z głodu, popijając kolejnym kielichem wina, równie ciemnego i czerwonego jak ów ociekający krwią stek. — Jednakże nie wolno mi spuszczać Burnhama z oka. Ani tych jego architektów. Już znacznie przekroczyli budżet, a ci robotnicy... wiecznie tylko problemy... same problemy. .. — mówił ojciec, przeżuwając, a drobiny mięsa i wina spadały mu na brodę. Wiedziałam, że matka tego nienawidziła i strofowała go za każdym razem, ale ja nie wytknęłam tego ojcu, nie skrytykowałam go za ten zakorzeniony mocno zwyczaj. Zmusiłam się, by jeść, i tylko od czasu do czasu przytakiwałam, podczas gdy on opowiadał o tym, jak ważna jest odpowiedzialność fiskalna, oraz o niepokoju, jaki budzi w całym zarządzie kwestia słabego zdrowia jednego z wiodących architektów. Zwłaszcza po tym, jak zapalenie płuc zabrało pana Roota. Zdaniem wielu był on prawdziwym ojcem projektu, jednak wszystkie pochwały zebrał pan Burnham. Kolacja przebiegała szybko, aż w końcu ojciec najadł się i podziękował. Wstał od stołu i powiedział to, co niezliczone razy mówił do mojej matki: — Udam się teraz do biblioteki na cygaro i szklaneczkę whisky. Miłego wieczoru, moja droga. Do zobaczenia wkrótce. Pamiętam, że ogarnęła mnie wtedy wielka radość. Pomyślałam, iż traktuje mnie jak dorosłą kobietę — prawdziwą panią tego domu! — Emily — ciągnął, chociaż język już mu się plątał od nadmiaru spożytego trunku. — Ustalmy, że oto zaczęliśmy nowy rok, który dla nas obojga będzie nowym początkiem. Czy spróbujemy pójść razem do przodu, moja droga? Łzy nabiegły mi do oczu i obdarzyłam go drżącym uśmiechem. — Tak, ojcze. Bardzo bym tego pragnęła.

Zupełnie niespodziewanie ojciec chwycił moją dłoń swoją wielką ręką i pocałował — dokładnie tak jak kiedyś, gdy żegnał się z matką. I chociaż usta i brodę miał wilgotne od jadła i napitku, nie przestawałam się uśmiechać. Trzymając mnie za rękę, spojrzał mi w oczy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam to, co później zaczęłam nazywać palącym spojrzeniem. Jego oczy wpatrywały się w moje tak intensywnie, że ogarnął mnie strach, iż pod ich wpływem zupełnie się roztopię. — Masz oczy swojej matki — powiedział. Bełkotał już, a jego oddech cuchnął winem. Nie byłam w stanie powiedzieć ani słowa. Tylko zadrżałam i skinęłam głową. Opuścił moją rękę i ruszył chwiejnie do drzwi. Zanim George zaczął sprzątać ze stołu, chwyciłam lnianą serwetkę i wytarłam nią wierzch dłoni, ścierając wilgotny ślad pocałunku i zastanawiając się, dlaczego czuję taki dziwny niepokój w głębi serca. Dwa dni później odwiedziły nas Madeleine Elcott oraz jej córka Camille. Pan Elcott wchodził w skład zarządu banku ojca, zaś jego żona była serdeczną przyjaciółką mojej matki, chociaż nigdy nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Matka była piękną, pełną wdzięku kobietą i uznaną gospodynią, podczas gdy pani Elcott wydawała się wiecznie naburmuszona, była skąpa, a do tego lubiła plotkować. Kiedy siedziały razem z matką przy stole, wyglądała jak gdakające kurczę w obecności gołębicy. Potrafiła jednak rozśmieszyć

moja matkę, a śmiech Alice Wheiler brzmiał tak magicznie, że jego przyczyna stawała się nieistotna. Kiedyś usłyszałam, jak ojciec mówi matce, że powinna bardziej zabawiać towarzystwo, ponieważ kolacje u Elcottów składają się z ubogich dań i napitków oraz przydługich rozmów. Gdyby ktokolwiek pytał mnie o zdanie, a rzecz jasna, nikomu nie przyszło to do głowy, zgodziłabym się z ojcem całkowicie. Posiadłość państwa Elcott znajdowała się niecałe półtora kilometra od naszego domu i chociaż z zewnątrz sprawiała wrażenie okazałej i bogatej, w środku była urządzona po spartańsku i prezentowała się raczej posępnie. Nic dziwnego, że Camille wprost uwielbiała przyjeżdżać do mnie! Camille, która urodziła się zaledwie pół roku przede mną, była moją najlepszą przyjaciółką. Sporo mówiła, ale nie rozpowszechniała okrutnych plotek jak jej matka. Ze względu na przyjaźń naszych rodziców dorastałyśmy razem, w związku z czym byłyśmy bardziej siostrami niż koleżankami. — Och, moja biedna Emily! Jaka ty jesteś wychudzona i mizerna — powiedziała, wbiegając do salonu matki i tuląc mnie do siebie. — Oczywiście, że wygląda na wychudzoną i mizerną. — Pani Elcott odsunęła córkę na bok i chwyciła mnie sztywno za rękę, nie zdejmując nawet rękawiczek z białej skóry. Kiedy wracam pamięcią do jej dotyku, myślę, że miał w sobie coś gadziego. — Emily straciła matkę. Pomyśl, jak straszne byłoby twoje życie, gdybym ja odeszła. Zapewne wyglądałabyś równie okropnie jak to dziewczę. Jestem pewna, że kochana Alice patrzy na nią z góry ze zrozumieniem i miłością. Byłam nieco wstrząśnięta jej słowami. Nie spodziewałam się, że będzie tak otwarcie mówić o śmierci mojej matki. Gdy zajmowałyśmy miejsca na kanapie oraz fotelach, szukałam wzroku Camille. Chciałam wymienić to nasze porozumiewawcze spojrzenie, świadczące, że obie dobrze

wiemy, iż nasze matki mówią niekiedy zawstydzające rzeczy, jednak przyjaciółka wyraźnie unikała mego wzroku. — Tak, matko. Oczywiście. Przepraszam — wymamrotała. Próbując odnaleźć się w tym świecie nowych stosunków to- warzyskich, poczułam się dziwnie obca. Odetchnęłam z ulgą, gdy pokojówka wniosła herbatę i ciastka. Rozlałam napój do filiżanek. Pani Elcott i Camille bacznie mi się przyglądały. — Rzeczywiście jesteś chuda — odezwała się w końcu Camille. — Wkrótce wydobrzeję — zapewniłam ją z uśmiechem. — Początkowo trudno mi było zmusić się do czegokolwiek innego niż sen, ale ojciec nalegał, żebym ozdrowiała. Przypomniał mi, że teraz to ja jestem panią tego domu. Camille natychmiast spojrzała na matkę. Nie potrafiłam odczytać wyrazu oczu pani Elcott. Było w nich jednak coś, co uciszyło moją przyjaciółkę. — Jesteś bardzo dzielna, Emily. — Pani Elcott przerwała ciszę. — Z pewnością stanowisz wielką pociechę dla twojego ojca. — Już od dwóch miesięcy próbowałyśmy cię odwiedzić, ale nie chciałaś nas przyjąć, nawet w święta. Zupełnie jakbyś zniknęła! — wyrzuciła z siebie Camille, kiedy nalewałam herbatę. — Myślałam, że i ty umarłaś. — Przepraszam. — Jej słowa napełniły mnie skruchą. — Nie chciałam sprawić ci przykrości. — Oczywiście, że nie chciałaś. — Pani Elcott skrzywiła się, patrząc na córkę. — Camille, Emily nie zniknęła, ona była pogrążona w żałobie. — Nadal jestem — odparłam cicho. Camille usłyszała moją odpowiedź, skinęła głową i przetarła oczy, ale jej matka była zbyt zajęta nakładaniem sobie lukrowanych ciastek, żeby zwrócić na nas uwagę. Zapadła cisza, która wydawała się trwać i trwać. Sączyłyśmy herbatę, a ja przesuwałam po talerzu małe, białe

ciasteczko, kiedy nagle pani Elcott zapytała wysokim, pod- ekscytowanym głosem: — Emily, naprawdę tam byłaś? Byłaś przy śmierci Alice? Popatrzyłam na Camille, marząc, by uciszyła matkę, ale oczywiście było to głupie i daremne życzenie. Na twarzy mojej przyjaciółki malowało się takie samo zakłopotanie jak na mojej, chociaż nie wydawała się wstrząśnięta tym, jak jej matka lekceważy zasady dobrego wychowania oraz poszanowanie prywatności. Zrozumiałam, że Camille spodziewała się takiego pytania. Wzięłam długi oddech i odparłam szczerze, chociaż z pewnym wahaniem: — Tak, byłam. — To musiało być przerażające — wtrąciła Camille. — Tak. — Odstawiłam ostrożnie filiżankę na spodek, żeby nie dostrzegły, jak trzęsie mi się ręka. — Rozumiem, że polało się mnóstwo krwi. — Pani Elcott pokiwała powoli głową, jakby już z góry zgadzała się z moją odpowiedzią. — Tak. — Zacisnęłam mocno trzymane na kolanach dłonie. — Kiedy usłyszałyśmy, że byłaś w jej sypialni, gdy umierała, zrobiło nam się ciebie bardzo żal — odezwała się nieśmiało Camille. Szok odebrał mi mowę, ale w głowie słyszałam wypowiadane ostrym tonem słowa matki: „Służba i te jej plotki!". Byłam przerażona, że jej śmierć stała się przedmiotem szeptów w domu, a jednocześnie tak bardzo pragnęłam porozmawiać z Camille, powiedzieć jej, jak okropnie się wtedy bałam. Zanim zdołałam zebrać myśli, żeby się odezwać, rozległ się głos pani Elcott: — W rzeczy samej, nikt o niczym innym nie mówił przez długie tygodnie. Twoja biedna matka byłaby wzburzona. Niedobrze, że opuściłaś bal bożonarodzeniowy, ale i tak przez cały wieczór nikt nie poruszał innego tematu niż

to, że byłaś świadkiem jej makabrycznej śmierci... — Pani Elcott zadrżała. — Alice uznałaby to za okropność. Policzki nabiegły mi gorącą krwią. Zupełnie zapomniałam o balu oraz o moich szesnastych urodzinach. I jedno, i drugie przypadało w grudniu, kiedy spoczywałam w objęciach snu. — Wszyscy na balu o mnie mówili? — Miałam ochotę uciec do swojego pokoju i nigdy z niego nie wyjść. Camille zaczęła szybko mówić, unosząc przy tym rękę, jakby rozumiała, że ta rozmowa stała się dla mnie bardzo trudna, i chciała odsunąć temat. — Nancy, Evelyn i Elizabeth się o ciebie martwiły. Wszyscy się martwiliśmy. Wciąż się martwimy. — Pominęłaś jedną szczególnie zatroskaną osobę, Arthura Simptona. Przecież wspominałaś, że ciągle powtarzał, jakie to musiało być straszne dla Emily, nawet kiedy tańczył z tobą walca. — Pani Elcott wcale nie wydawała się zaniepokojona. Była raczej zła. Zamrugałam, wydawało mi się, jakbym płynęła przez głęboką, ciemną wodę. — Arthur Simpton? Mówił o mnie? — Tak, podczas tańca z Camille — odparła gniewnie. Nagle zrozumiałam, skąd ta reakcja. Arthur Simpton był najstarszym synem w bogatej rodzinie właścicieli kolei. Niedawno przeprowadzili się z Nowego Jorku do Chicago ze względu na interesy prowadzone z panem Pullmanem. Stanowił doskonałą partię — zamożny kawaler o odpowiednim pochodzeniu, a do tego niezwykle przystojny. Szeptałyśmy o nim z Camille, kiedy wprowadzili się do posesji przy South Prairie Avenue. Obserwowałyśmy, jak jeździ rowerem po ulicy. Wyłącznie z jego powodu zapragnęłyśmy posiadać własne rowery i wstąpić do klubu rowerowego Hermes. Głównie z jego powodu nasze matki wymogły na ojcach, by nam na to pozwolili, chociaż Camille nie omieszkała mi przekazać przypadkiem usłyszanych słów

ojca, który twierdził, że rowerowe pantalony mogą doprowadzić młodą damę do „życia w zgubnej rozwiązłości". Pamiętam dokładnie, że się roześmiałam, gdyż Camille udało się doskonale naśladować ton ojca. Powiedziała także, że chętnie wkroczy do życia w zgubnej rozwiązłości, o ile zrobi to razem z Arthurem Simptonem. Nic wtedy nie powiedziałam. Nie wydawało mi się to konieczne. Arthur często spoglądał w naszą stronę, ale obie wiedziałybyśmy, że to mnie patrzył prosto w oczy, gdy uchylał kapelusza, i to do mnie wołał: „Miłego dnia, panno Emily". Pokręciłam głową, otumaniona i apatyczna. — Arthur Simpton? — zwróciłam się do Camille. — Tańczył z tobą? — Przez większość wieczoru — odezwała się pani Elcott w imieniu córki i pokiwała głową tak szybko, że pióra na kapeluszu zatrzepotały gwałtownie, nadając jej wygląd kury. — Uważamy z Camille, że Arthur Simpton zwróci się niebawem do pana Elcotta z prośbą o pozwolenie na oficjalne zaręczyny. Poczułam bolesną pustkę w sercu. Jak on może spotykać się z Camille? Jeszcze dwa miesiące temu najwyżej mówił jej „dzień dobry". Czyżby zmienił się aż tak bardzo w tak krótkim czasie? Tak, uznałam w milczeniu. Człowiek może się dramatycznie zmienić w bardzo krótkim czasie. Ja z pewnością się zmieniłam. Otworzyłam usta, chociaż nie byłam pewna, co chcę powiedzieć, i wtedy do salonu wparował nagle ojciec — zmęczony, bez marynarki. — Ach, Emily! Tutaj jesteś. — Skinął z roztargnieniem głową w kierunku pani Elcott oraz Camille. — Dzień dobry, moje panie. — Po czym całkowicie skupił uwagę na mnie. — Emily, którą kamizelkę powinienem dzisiaj założyć? Tę czarną czy w kolorze burgunda? Mamy spotkanie zarządu z tymi przeklętymi architektami i muszę zadzia-

łać stanowczo. Trzeba sprowadzić rozmowy na właściwy tor. Budżet wymyka się spod kontroli, a czasu mamy coraz mniej. Wystawę należy otworzyć pierwszego maja, a oni są jeszcze niegotowi. Ci ludzie igrają z ogniem! Zamrugałam, próbując skupić wzrok na tej dziwacznej scenie. W powietrzu nadal wisiało nazwisko Arthura Simptona w połączeniu z Camille, a ojciec stał z wyłożoną na wierzch spodni, jedynie częściowo zapiętą koszulą, trzymając w każdej ręce po kamizelce i machając nimi niczym nierozwiniętymi sztandarami. Pani Elcott i Camille wpa- trywały się w niego, jak gdyby postradał zmysły. Nagle owładnął mną gniew i mechanicznie stanęłam w obronie ojca. — Matka zawsze powtarzała, że czarny to bardziej oficjalny kolor, ale burgund jest głębszy i bogatszy. Włóż kamizelkę w kolorze burgunda, ojcze. Architekci powinni widzieć w tobie człowieka bogatego, który dzierży w ręku finanse będące kluczem do ich przyszłości — powiedziałam, starając się naśladować kojący głos matki. — Tak, tak. — Ojciec pokiwał głową. — Powinno być tak, jak mówiła twoja matka. Bogatszy kolor będzie lepszy. Tak, doskonale. — Ukłonił się gościom, życzył im miłego dnia i opuścił salon. Zanim zamknęły się drzwi, zauważyłam jeszcze, jak lokaj, Carson, podchodzi do ojca w korytarzu i zabiera rzuconą w jego stronę kamizelkę. Odwróciłam się do obu pań, unosząc dumnie podbródek. — Jak widzicie, ojciec polega na mojej opinii. — A tak, widzę. — Pani Elcott zmarszczyła czoło i pociągnęła nosem. — Twój ojciec ma doprawdy niezwykłe szczęście, a mężczyzna, który w końcu się z tobą ożeni, będzie błogosławił los za to, że ma tak doskonale wyszkoloną żonę. — Wzrok kobiety powędrował w stronę córki. Uśmiechnęła się jedwabiście i ciągnęła: — Chociaż, jak mniemam, ojciec nie będzie chciał rozstawać się z tobą przez najbliższe lata, więc chwilowo małżeństwo jest wykluczone.

— Małżeństwo? — Na sam dźwięk tego słowa moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Rozmawiałyśmy o tym z Camille, to oczywiste, ale głównie szeptałyśmy o spotkaniach, narzeczeństwie, fantastycznym weselu... a nie o samym związku. Nagle przypomniałam sobie słowa matki: „Emily, nie opuszczaj mnie... Powinnaś wiedzieć, jak to jest być żoną i matką, żebyś nie pakowała się ślepo w małżeństwo tak jak ja". — Ogarnęła mnie panika. — Och, w tej chwili nie jestem w stanie myśleć o małżeństwie! — dodałam. — Oczywiście, że nie jesteś w stanie! I żadna z nas nie powinna o tym myśleć, absolutnie nie. Mamy dopiero szesnaście lat, jesteśmy zdecydowanie za młode. Czy nie tak zawsze mówiłaś, matko? — Camille wydawała się spięta, niemal przestraszona. — Myślenie o czymś a planowanie to dwie różne sprawy, Camille. Nie wolno lekceważyć okazji. To właśnie zawsze powtarzałam. — Pani Elcott spojrzała na mnie znad długiego nosa, a w jej tonie wyczuwałam jawną pogardę. — W takim razie dobrze się składa, że jestem oddana ojcu — odparłam. Czułam się wybitnie niezręcznie i nie miałam pojęcia, co powinnam mówić. — Och, co do tego wszyscy się zgadzamy! — wykrzyknęła pani Elcott. Nie zostały długo po wyjściu ojca. Pani Elcott popędziła Camille do drzwi, nie dając nam najmniejszej szansy na rozmowę w cztery oczy. Zupełnie jakby dostała to, po co przyszła, i wychodziła usatysfakcjonowana. A ja? Co z tego miałam? Liczyłam na uzyskanie akceptacji. Chociaż przystojny, młody Arthur Simpton przerzucił swoje uczucia na moją przyjaciółkę, wychodziłam z założenia, że mam obowiązek zajmować się ojcem. Czułam, iż Camille i jej matka zrozumieją, że jak najlepiej wykonuję rolę powierzoną mi przez matkę; że w ciągu dwóch miesięcy z dziewczęcia przero-

dziłam się w kobietę. Jakimś cudem wierzyłam, że dzięki temu utrata matki stanie się łatwiejsza do zniesienia. Podczas długich, milczących godzin po tej wizycie zaczęłam odtwarzać w umyśle wydarzenia i spoglądać na nie pod zupełnie innym kątem. Z perspektywy czasu widzę, że te kolejne opinie były prawdziwsze aniżeli pierwsze wrażenie. Pani Elcott przyszła, żeby uzyskać potwierdzenie plotek. Jej życzenie zostało spełnione. Pragnęła także dać mi jasno do zrozumienia, że Arthur Simpton nie będzie częścią mojego życia i że w najbliższej przyszłości rola ta nie przypadnie żadnemu mężczyźnie, nie licząc ojca. Udało jej się wykonać oba zadania. Tej nocy siedziałam do późna, czekając na powrót ojca. Nawet teraz, kiedy wiem, co się później wydarzyło, nie winię siebie za to postanowienie. Byłam panią domu, do moich obowiązków należało zatroszczenie się o ojca, czekanie na niego z herbatą albo kieliszkiem brandy, jak to z pewnością robiła matka, gdy wracał późno z pracy. Spodziewałam się, że przyjdzie zmęczony. Podejrzewałam, że będzie taki jak zawsze: powściągliwy, szorstki i apodyktyczny, ale przy tym uprzejmy i wdzięczny za moją wierność. Nie oczekiwałam, że wróci pijany. Widziałam już ojca pod wpływem wina. Mignął mi niekiedy przed oczami jego czerwony nos, docierały do mnie komplementy pod adresem matki, gdy wychodzili wieczorami elegancko ubrani, pachnący lawendą, cytryną i cabernetem. Nigdy jednak nie byłam świadkiem ich powrotów. Jeśli nie spałam, to z pewnością czesałam włosy albo wyszywałam delikatne fiołki na staniku najnowszej sukni. Zdaję sobie teraz sprawę, że ojciec i matka byli dla mnie jak odległe księżyce krążące wokół mojego wyłącznego zainteresowania własną młodością. Tego wieczoru ojciec z księżyca przeobraził się w palące słońce.

Wparował do domu, głośno wzywając swojego lokaja, Carsona. Siedziałam w saloniku matki, próbując walczyć ze snem poprzez ponowną lekturę Wichrowych Wzgórz, gotyckiej powieści Emily Bronte, lecz na dźwięk ojcowskiego głosu odłożyłam książkę i pospieszyłam na korytarz. Najpierw poczułam jego zapach, dopiero później go ujrzałam. Pamiętam, że przycisnęłam dłoń do nosa, zaskoczona cuchnącą mieszanką brandy, potu i cygar. Pisząc to, czuję, że te trzy zapachy już zawsze będą mi się kojarzyły z mężczyzną, już na zawsze staną się symbolem koszmaru. Podbiegłam do ojca, zaciskając usta, gdy dotarł do mnie jego śmierdzący oddech, pewna, że coś z nim nie tak. — Jesteś chory, ojcze? Mam wezwać medyka? — Medyka? Nie, nie! Zdrów jak ryba. Absolutnie. Tylko musisz mi pomóc dotrzeć do pokoju Alice. Już nie jestem taki młody jak kiedyś, o nie. Ale nadal potrafię wypełnić swój małżeński obowiązek. Wkrótce dam jej syna! — W pewnym momencie zataczający się ojciec położył ciężką dłoń na moim ramieniu, żeby zachować równowagę. Zachwiałam się pod tym ciężarem, lecz poprowadziłam go ku szerokim schodom, tak zamartwiając się stanem jego zdrowia, że nie bardzo rozumiałam, co mówi. — Jestem tu. Pomogę — powtarzałam nieustannie. Wsparł się na mnie jeszcze mocniej i zaczęliśmy wchodzić niezdarnie na piętro. W końcu zatrzymaliśmy się przed jego sypialnią. — To nie jest jej pokój — wymamrotał, kręcąc głową. — To twoja sypialnia — odparłam, marząc, by pojawił się lokaj albo ktokolwiek inny. Popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek, jakby miał trudności ze skupieniem wzroku. A potem jego pijana, leniwa mina uległa nagłej zmianie. — Alice? A więc zamierzasz złamać tę swoją rygorystyczną zasadę i wejść do mojego łóżka?

Jego dłoń na mojej cienkiej lnianej koszuli nocnej wydawała się taka gorąca i wilgotna. — To ja, ojcze. Emily. — Ojcze? — Zamrugał gwałtownie i przysunął twarz do mojej. Jego oddech tak cuchnął, że omal nie zwymiotowałam. — Emily, w rzeczy samej. To ty. Tak, to ty. Teraz już wiem, nie możesz być Alice. Ona nie żyje. — Nie odsuwając się ode mnie, dodał: — Jesteś zbyt chuda, ale masz jej oczy. — Wyciągnął rękę i uniósł kosmyk kasztanowych włosów, który wymknął mi się spod szlafmycy. — I jej włosy. Masz jej włosy. — Potarł kosmyk palcami i wybełkotał: — Musisz więcej jeść, nie powinnaś być taka chuda. — Skinął na Carsona, puścił moje włosy i wtoczył się do swojej sypialni. Powinnam była wrócić do łóżka, ale ogarnął mnie potworny niepokój i pobiegłam, pozwalając, by nogi niosły mnie, gdzie popadnie. Kiedy w końcu się zatrzymałam, z trudem łapiąc oddech, okazało się, że ślepy bieg zaprowadził mnie do ogrodu rozciągającego się za domem na ponad pięć akrów. Opadłam na kamienną ławkę ukrytą pod zasłoną potężnej wierzby, ukryłam twarz w dłoniach i rozpłakałam się. Wtedy wydarzyło się coś magicznego. Ciepły nocny wiatr uniósł gałęzie wierzby, a chmury rozproszyły się i odsłoniły cieniutki rogalik księżyca. Świecił wyjątkowo jasno, rzucając na ogród metaliczną poświatę i rozświetlając umieszczoną pośrodku fontannę z wypluwającym wodę posągiem greckiego boga Zeusa jako byka, który podstępem uprowadził pannę o imieniu Europa. Całość stanowiła prezent ślubny od ojca dla mojej matki i odkąd sięgałam pamięcią, stała w samym sercu jej przepastnego ogrodu. Być może dlatego, że należała do matki, a może z zazdrości wobec melodyjnego szmeru wody, moje łzy ustały, a potem serce zwolniło bieg i oddech się unormował. Chociaż chmury znów przesłoniły księżyc, siedziałam pod

drzewem wsłuchana w plusk fontanny, pozwalając wodzie i cieniom wierzby koić moje nerwy. Dopiero gdy poczułam, że sen jest bliski, wróciłam powoli do mojego pokoju na drugim piętrze. Tej nocy śniło mi się, że jestem Europą, a biały byk unosi mnie daleko, ku przepięknej łące, na której nikt nigdy nie umiera, ja zaś zachowuję wieczną mło- dość i beztroskę.

Powinnam była wcześniej uzupełnić notatki w tym dzienniku, jednakże ostatnie miesiące okazały się tak dezorientujące oraz skomplikowane, że nie byłam sobą. W jakiś dziecinny sposób wydawało mi się, że jeśli nie opiszę pewnych wydarzeń, sprawią wrażenie, jakby się nie rozegrały — i nie będą się dalej rozgrywać. Och, jakże się myliłam. Wszystko się zmieniło, a ten dziennik posłuży mi do rejestrowania dowodów. A jeśli to tylko ja tracę powoli zmysły, te zapiski staną się świadectwem mojego rosnącego szaleństwa i, miejmy nadzieję, pomogą w znalezieniu właściwego sposobu leczenia. Jeżeli jednak, co podejrzewam coraz silniej, nie zwariowałam, konieczne jest spisanie wydarzeń, co może okazać się przydatne, jeśli będę musiała wybrać nowe życie. Zacznijmy od początku. Po tamtej zimnej styczniowej nocy, gdy ojciec wrócił do domu pijany, już nigdy więcej na niego nie czekałam. Starałam się nie myśleć o tym zbyt często, próbowałam nie pamiętać jego oddechu, ciężkiego, gorącego dotyku, wypowiedzianych słów. Codziennie po kolacji życzyłam mu przyjemnego wieczoru i powtarzałam, że Carson z pewnością się nim zajmie, gdy wróci do domu.

Jego spojrzenia na pewien czas ustały. Byłam tak zajęta prowadzeniem domu, że nie licząc wspólnych kolacji, rzadko go widywałam. W ciągu ostatnich miesięcy zachowanie ojca podczas tych kolacji uległo jednak zmianie. Wypijał coraz więcej wina, a im bardziej był pijany, tym intensywniej wbijał we mnie wzrok, gdy mówił dobranoc. Zaczęłam ostrożnie rozcieńczać mu wino. Do dziś tego nie zauważył. Całą swoją uwagę skupiłam na przejęciu odpowiedzialności za prowadzenie domu. Oczywiście Mary i Carson mi pomagali, doradzali... Kucharka sporządzała listę zakupów, ale to ja zatwierdzałam jadłospis. Jak to kiedyś zauważyła Mary, zachowywałam się zupełnie jakby opanował mnie duch matki. Przestałam być dzieckiem. Próbowałam sobie wmawiać, że to dobrze, że to cudowny komplement. Prawda była jednak inna. Wypełniałam i nadał wypełniam obowiązki, ale nie jestem pewna, czy jest w tym cokolwiek pozytywnego. Nie tylko prowadzenie domu tak mnie zmieniło. Chodzi o to, że ludzie zaczęli mnie inaczej traktować. Owszem, początkowo przytłoczył mnie nawał obowiązków matki. Nie miałam pojęcia, że nie tylko zajmowała się domostwem, wydawała polecenia służbie, pilnowała zajęć ojca i sprawowała pieczę nade mną, ale dwa razy w tygodniu zgłaszała się na ochotnika do Rady Ogólnej Klubów Ko- biecych i pomagała karmić oraz troszczyć się o bezdomne kobiety i dzieci z ulic Chicago. Zmarła pięć miesięcy temu, a ja od tamtej pory całkowicie poświęciłam się powinnościom pani domu. Któregoś ranka na początku zeszłego miesiąca wpadły do mnie Evelyn Field oraz Camille, pytając, czy pojadę z nimi rowerem na brzeg jeziora, gdzie zrobimy sobie piknik. Przystałam ochoczo, uradowana nagłym poczuciem wolności. Zwłaszcza że, jak sądziłam, ojciec udał się już do banku.