caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 147 179
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań682 267

Paulina Klepacz - Daj mi wiecej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :970.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Paulina Klepacz - Daj mi wiecej.pdf

caysii Dokumenty Książki Reszta
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 121 osób, 60 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko Redakcja: Beata Słama Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Maria Śleszyńska Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe. © for the text by Paulina Klepacz. All rights reserved © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2015 ISBN 978-83-7758-905-2 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2015 Wydanie I ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Pisanie niszczy wszelki głos, wszelkie źródło i wszelki początek. Roland Barthes, Śmierć autora[1] ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Spis treści * * * Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Podziękowania Przypisy ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

* * * – Narzeczona… – cedzi Stary przez zaciśnięte zęby, prycha i drwiąco wydyma te swoje usta. Tylko jego tu brakowało! Jakbym zobaczyła ducha. Co on robi w klubie dla nastoletnich ciot?! Patrzę na Tomka. Jest zmieszany, ale uśmiecha się do Starego kącikiem ust. Głupio się uśmiecha. Bierze mnie za rękę i ciągnie do drugiego baru. – Nie wiedziałem, że tu będzie… – zaczyna. – Mhm. Nie chce mi się tego komentować. Żołądek mam ściśnięty, wszystkie okropne wspomnienia wróciły i zalały moją głowę falą nieprzyjemnego gorąca. I ta jego mina, te zmarszczki, przeszywające zimne spojrzenie, wydęte kpiąco wargi. „Narzeczona” huczy mi w głowie i nie może tego zagłuszyć tętniąca w klubie muzyka ani wypity alkohol. Mdłe światło, gęsty papierosowy dym, podeszwy butów kleją się do podłogi. Zaczynam mieć dość. Poza tym śmierdzi potem, cała się lepię, a na samą myśl o kolejnym drinku robi mi się niedobrze. Idę jednak razem z nim po następną whisky z colą, wódkę z red bullem. Jak tu teraz wyjść? Stary na pewno skorzysta z okazji. Przepychamy się przez tłum i czekamy w długiej kolejce, więc jednak zbieram się w sobie i postanawiam przerwać niezręczną ciszę. – Dlaczego nazwał mnie narzeczoną, dlaczego był taki drwiący? – wyrzucam z siebie na jednym oddechu i jestem wściekła, bo głos lekko mi drży. – Nie histeryzuj. Nie mam pojęcia. Przecież dobrze wiesz, że on nie jest normalny. To nie moja wina, że tu przyszedł. Sączę wystanego drinka, jednak wiem, że z zabawy nici, już nic nie poprawi mi humoru. Proponuję, żebyśmy poszli do domu, jednak Tomek nie chce o tym słyszeć. Przecież zawsze mogę iść sama. Kiedy znika w tłumie, wychodzę bez słowa. Jest mi już wszystko jedno. Na dworze zaczyna świtać, panuje przyjemny chłód, wreszcie można oddychać. Ciągle jakieś kłamstwa, ciągle jacyś chłopcy! Wszystko, wszystko opiszę, wszystko, myślę coraz bardziej wzburzona, idąc pustą ulicą obok pedalskiego parku za muzeum. Staram się iść szybko, ale cholerne szpilki cisną i hamują tempo. W dodatku czuję w kościach, że lada moment dostanę okresu… Opiszę wszystko. I o okresie też! Bo przecież zawsze jestem przed, w trakcie lub po. Zawsze ten cholerny okres, niesprawiedliwość dziejowa. I niech mi to powieścią menstruacyjną nazywają. Proszę bardzo! Każdy pieprzony facet bez względu na orientację powinien mieć choć raz

w życiu okres. Bolesny. Jeden ketonal, drugi ketonal, no-spa. Wreszcie docieram do domu. Zamykam drzwi, szpilki rzucam w kąt, idę siku i spać. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Rozdział I Stłumione jesienne słońce… Musi być epicko. Sienkiewicz, Orzeszkowa… Tak w szkole uczyli. Może najlepiej za siedmioma górami, lasami, morzami… Lub bardziej światowo: Once upon a time… Niestety jest mało poetyckie tu i teraz w brudnym przedziale pospiesznego pociągu Polskich Kolei Państwowych. W dodatku to słońce. Wysuwa się zza chmur coraz śmielej. W oczy razi. Policzki przypieka. Pociąg jedzie już niemiłosiernie długo, po prostu się wlecze. Przez brudne szyby można podziwiać łąki, majaczące w oddali miasta, góry śmieci, przewrócone betonowe słupy. Cuda natury. To tyle, jeśli chodzi o okoliczności. Teraz czas na bohaterów. W przedziale jest nas tylko dwoje, więc podróżujemy niemal luksusowo – zwykle kończy się przecież siedzeniem na walizce w ciasnym korytarzu, którym co pięć minut ktoś przechodzi do toalety. – Uwielbiam takie podróże – mówi Tomasz. Odkłada wczorajszą gazetę na stolik pod oknem i przeciąga się rozkosznie, leniwie. – Może bym się teraz przespał… – Nie śpij! Może zamiana? – Wyciągam do niego rękę z książką. Podaje mi gazetę. Otwieram z szelestem. – Ustawy aborcyjnej znowu nie będzie – oznajmia, zaglądając mi przez ramię. – My już chyba tego nie doczekamy – wzdycham. – Przeczytaj ten reportaż o podziemiu aborcyjnym na następnej stronie. Mocny. To jest świetny temat na telewizyjny dokument. Już to widzę: intymny półcień, jedna kamera… – Myślisz, że telewizja by to puściła? Po raz setny woleliby tłuc jakieś Moje wymarzone wesele, Mój orgazm na porodówce… – A! Zapomniałem ci powiedzieć! Spotkałem wczoraj na stacji benzynowej Olę i Maćka. – Też byli w Miasteczku? – Nie tylko byli, ale nawet wrócili! Mają ślub i wesele w przyszłym roku. Potańczymy! – Cieszy się, ręce zaciera, nogami w powietrzu wywija, już mnie niemal bierze w obroty. – Naprawdę?! – No, serio. Rozglądają się za mieszkaniem i organizują ślub. – Ze względów ekonomicznych może to jest niezłe posunięcie… – Wróciłabyś do Miasteczka? Pola!

– Sama nie wiem. Teraz to już chyba nie… – No właśnie. – Ale jak nam się nie uda? Jak po studiach nie znajdziemy pracy takiej, jakbyśmy chcieli? – To jeszcze nie jest powód, żeby wracać i dzieci na prowincji robić. Nikt nie mówił, że będzie lekko. Ale razem damy radę. Komu ma się udać, jeśli nie nam? – Uśmiecha się, a ja mu uśmiechem odpowiadam. – W Mieście jest tyle możliwości, mamy wiedzę, pierwsze doświadczenia, znajomości. Wystarczy to dobrze rozegrać. – Jednak jestem urodzoną pesymistką. A ty może i masz rację – mówię bez przekonania. – Na pewno mam! A teraz zmiana tematu. Byłem u babci i mam mnóstwo plotek! – No to opowiadaj! Tak sobie rozmawiamy, szczebioczemy o tym, o tamtym, o siamtym, plotki, ploteczki, całuski. Patrzę na niego, jak tak mi opowiada, jak gestykuluje, uśmiecha się… Ludzie całe życie szukają, zmieniają, a ja trafiłam od razu. Trafiony, zatopiony. Lubię te jego płowe włosy, zielone oczy, ciepłe ręce. I nawet szparę między zębami. Chociaż kiedyś mnie strasznie drażniła. Lubię, gdy czyta mi plotki z gazet i opowiada. O telewizji, życiu, marzeniach. Uśmiecham się do siebie, do swoich myśli się uśmiecham, a on do mnie. W usta mnie całuje. – A może bym się jednak przespał – mruczy mi do ucha. – No wiesz… Myślałam, że uda nam się wreszcie porozmawiać. – A o czym ty chcesz rozmawiać? Plotki opowiedziałem i idę spać. – O nas. O nas chcę rozmawiać. Tyle spraw się nazbierało, tak mało mamy teraz czasu dla siebie – mówię, oponuję, choć jednocześnie myślę, czy nie przesadzam, czy nie doszukuję się problemów, nie szukam dziury w całym, bo generalnie to przecież dobrze jest, choć nigdy tak, żeby nie mogło być lepiej. – Oj, Poleńko… – szepcze, pocałunkami próbuje mnie przekupić. – Obiecuję, że w domu porozmawiamy, na spokojnie, o czym tylko zechcesz. – Zawsze tak mówisz, a potem z rozmowy nici – dąsam się. – Nieprawda. Ale mam lepszy pomysł! Zabiorę cię jutro na kolację i wtedy pogadamy. Dwa w jednym! – A to już lepiej śpij. – Wyciągam zza głowy moją podróżną poduszkę i podaję mu, starając się ukryć niezadowolenie. Zaczynam wertować magazyny o gwiazdach, których stos Tomasz zakupił przed

podróżą. Z kolorowych okładek tytuły krzyczą: tydzień po porodzie, tydzień po rozwodzie, tylko u nas, hot, tylko u nas celebryci za złotówkę plus VAT. – O, jesteś w kronice towarzyskiej. – Szturcham go. Otwiera oczy. – Aaa, tak. Widziałem już w kiosku. To drugi raz w „Alei Gwiazd”. Jeśli zaczną mnie jeszcze w innych gazetach pokazywać, to już będzie z górki. – A to było na tym pokazie, na który poszedłeś z Emilianem? – Tak. A co? – Nie, nic. Tak tylko pytam. Ten cały Emilian… Wszystko zaczęło się psuć, od kiedy go poznaliśmy. A raczej, kiedy Tomasz go poznał i uznał za przepustkę do wielkomiejskiej kariery w mediach. Wystarczy, że zadzwoni, a Tomasz już posłusznie leci. Jego telefony odbiera zawsze. Poznali się na jakiejś imprezie, rozdanie nagród czy coś w tym stylu. Tomaszowi udało się tam dostać przez bliższe albo dalsze znajomości. Stroił się, szykował, bałaganu narobił i poszedł. Wrócił tuż przed świtem i nie zważając na to, że byłam zaspana, opowiadał mi zaaferowany, kto był, kto dostał nagrodę, kogo poznał. Na koniec dodał uradowany, że na afterparty podrywał go starszy facet podobny do jakiegoś znanego wokalisty, aktora, a może polityka. On sobie tańczył, a ten facet podszedł do niego, przedstawił się, coś zaczął opowiadać, komplementy prawić. Tomasz naturalnie na zaloty nie zareagował, ale co mu szkodziło pogadać. Najważniejsze w tej historii było jednak to, że facet okazał się producentem z telewizji. I że dał mu numer. Tomek temu facetowi. Skończył opowiadać i poszedł spać. Jak gdyby nigdy nic. A ja nie mogłam zasnąć, bo pewnie, dlaczego nie, skoro pracuje w telewizji, to nie mogło być inaczej, trzeba było mu dać swój numer telefonu. Bo on na pewno pomoże znaleźć wymarzoną pracę i nic nie będzie chciał w zamian. Zupełnie bezinteresownie. PCK, PAH i WOŚP razem wzięte! Przecież on pewnie co drugiego chłopaka spragnionego kariery na to podrywa. Może nawet w telewizji nie pracuje? Jednak pracował. Nie wiem, któremu z nich bardziej zależało, ale ta znajomość się rozwijała. Wkrótce i ja poznałam Emiliana Mościckiego i szybko porzuciłam wszelkie obawy pełna wiary, nadziei i miłości. Obaj utwierdzili mnie w przekonaniu, że to zwykła znajomość, przyjaźń, koleżeństwo. Chodzimy nawet razem na premiery, pokazy, wernisaże, a raczej Stary – bo tak go nazywam za jego plecami – wspaniałomyślnie nas ze sobą zabiera. Jednak przede wszystkim zabiera Tomka, uczy tajników produkcji, pokazuje świat telewizji od kuchni. Drzwi do naszego przedziału otwierają się z trzaskiem i do środka bezceremonialnie pakuje się starsza kobieta, obficie skropiona ciężkimi perfumami, od

których wierci w nosie. To chyba Pani Walewska, o ile je jeszcze produkują. Tomasz pomaga naszej nowej współpasażerce z bagażami i zaczynają się rozmowy o życiu. Jak to w podróży. – Studenci? – zagaja pani i uśmiecha się do nas porozumiewawczo. – Niezupełnie – odpowiada ochoczo Tomasz. – Studiujemy, pracujemy… Widzę, że jest w swoim żywiole. Zaraz zacznie pytać, opowiadać, z panią opinie wymieniać jak z najlepszą koleżanką. Zaraz mu ona cały swój życiorys na poczekaniu przedstawi. Co jej szkodzi. Już się do niego promiennie uśmiecha, już porozumienia nić nawiązana. Może on jednak reportaże powinien robić? Może jak ta Jaworowicz z interwencjami jeździć? O życiu i innych nieszczęściach opowiadać? Niczym spowiednik wysłuchiwać? – Tacy młodzi i już pracują?! Jak ta młodzież musi dzisiaj gonić. – Kobieta kręci głową. – Im wcześniej się zacznie, tym lepiej. Trzeba zdobywać doświadczenie – mówi Tomek. – A jesteście już małżeństwem? – dopytuje się i nas lustruje, jak tak siedzimy blisko siebie, w uściskach, w objęciach. On na to, że nie, nie, ale tak jakby. Że mieszkamy razem i tak dalej. Wszystko po kolei. Zaczęło się klasycznie – to samo liceum, małe miasto, wielkie nadzieje. Na kogoś takiego czekałam. Doskonale pamiętam, jak na jednej z pierwszych randek siedzieliśmy na nasypie kolejowym i patrzyliśmy na pociągi jadące w stronę Miasta. Siedzieliśmy i zwierzaliśmy się sobie naiwnie z naszych marzeń o karierze w Mieście, że ślub to może nie, ale wspólne mieszkanie i osobne konta, jedno dziecko, może pies. Podobne plany, marzenia i ambicje. Idealnie dobrana para. Młodzi, piękni, zdolni. Itepe, itede, itepe… Więc szkolna, licealna miłość. Tak, tak, słodko, romantycznie. Pani też tak męża poznała, jak się okazuje. W technikum ekonomicznym. Tak, tak, studiujemy, dziennie, humanistycznie. Może kierunki niezbyt przyszłościowe, z pracą różnie, ale próbujemy, nie poddajemy się, robimy, co się da. Generalnie w mediach. Trzeba się jakoś zaczepić, a potem już się samo kręci. No, w mediach owszem, łajdactwo, ale też sporo możliwości, elastyczne godziny, można łączyć ze studiami. A ślub kiedy, a dzieci? Nie spieszy nam się, co? No i jak my tak w tym grzechu żyjemy… – A twoi rodzice, córeczko? – Pani nie daje za wygraną, w głowie jej się nie mieszczą związki partnerskie i rodzicielska aprobata takich wybryków. – Nic przeciwko takiemu układowi nie mają? Bo chłopcom to się jednak na więcej pozwala, wiadomo.

Ona do córki właśnie jedzie, na Dworcu Wschodnim wysiada, po drugiej stronie rzeki sobie kupili, w nowym budownictwie, mieszkanie duże, rozkładowe, tam taniej, po tamtej stronie, a ona im przy dziecku w tygodniu pomaga, bo oni zajęci tacy, w marketingu pracują czy tam w bankowości. Finanse, strategie, tęgie głowy. Więc ona poleca po tamtej stronie, na tych nowych osiedlach – ładnie, bezpiecznie, domofon, furtka, brama. A z dzieckiem nie ma co czekać. Córka prawie do trzydziestki czekała i miała problemy. A co dopiero mają powiedzieć te pierworódki, co koło czterdziestki rodzą? Kochaneczki, jak się poczyta, jak to teraz wszystko wygląda, to włos się jeży, skóra cierpnie. Świat stanął na głowie, stanął, stoi i ani myśli się odwrócić. W okolicach Dworca Centralnego, gdy już zbieramy się do wyjścia, pani nam powodzenia jeszcze życzy, kariery, mieszkania i ślubu. No bo taka śliczna para, śliczna miłość, czego do szczęścia więcej potrzeba. Słodkiego, miłego życia… No tak, jesteśmy młodzi, piękni i świat stoi przed nami otworem, myślę z przekąsem. W głębi duszy staram się w to wierzyć. Niebo to my odarci z gwiazd – jak w tej piosence. Zabieramy bagaże i wytaczamy się na zalany jaskrawym światłem peron dworca. Oczywiście żadne schody ruchome nie działają. W domu jest jeszcze mniej poetycko. Już od progu czuję słodkawą woń rozkładającego się trupa. Rzucam klucze na komodę w przedpokoju. Dużą, toporną, pamiętającą głęboki PRL, pokrytą brzydką brązową politurą. Oczywiście – niewyrzucone śmieci, góra naczyń w zlewie, w kieliszkach na stole resztki alkoholu. – Chyba prosiłam cię, żebyś przed wyjazdem wyrzucił śmieci i posprzątał! Jak można narobić takiego bałaganu w jeden dzień?! – Był Emek. – Domyśliłam się, że ktoś ci musiał pomóc. – Macham mu przed oczami pustą butelką po whisky, o którą się prawie potknęłam. Zdejmuję płaszcz i od razu biorę się do naczyń. Szybciej i dokładniej posprzątam sama. Bez zbędnych próśb, gróźb i niespełnionych obietnic. Szumi lecąca z kranu woda, a w głośnikach śpiewa Alicja Majewska o odkrywaniu nieznanej miłości. Na przeboje w stylu retro mu się zebrało, myślę, szorując zawzięcie patelnię z resztek jajecznicy. Nagle czuję jego ręce na swoich biodrach, ciepły oddech na karku. Zaczyna mnie całować. Miejsce koło miejsca. Jego ręce wędrują powoli w dół. Coraz niżej. Wprost do moich majtek. Zaciąga mnie do łazienki i sadza na pralce. Opieram stopy o umywalkę naprzeciwko, zsuwam się na brzeg pralki i unoszę biodra, podpierając się rękami, żeby łatwiej mu było we mnie wejść. Wchodzi. Jest mokro, nawet za mokro. Nieposłuszny członek już chce się wyśliznąć, ale go nie puszczam. Tomek zaczyna uderzać nim coraz mocniej i mocniej. Po chwili dopasowuję się do tego rytmu i zapieram rękami i nogami, by nie spaść. Teraz trochę wolniej. Po chwili wysuwa się

ze mnie. Ale to chyba jeszcze nie koniec. Ujmuje mnie za biodra. Będzie numer popisowy. Powolutku sunie nosem po moim wzgórku łonowym. Dochodzi do warg. Najpierw bada wszystko językiem, wsuwa w głąb jego koniuszek, delikatnie liże. Po chwili już bez opamiętania dziko pieści i gryzie, nie zważając na moje jęki. Odpycham jego głowę, ale wcale nie chcę, żeby przestał. Nie przestaje. Tylko mocniej ściska moje biodra. Lądujemy w łóżku. Koce, pierzyny, poduszki. My w tym wszystkim, w tej całej pościeli z jedzeniem na wynos. Wystarczy do tego jeszcze jakiś serial włączyć. Choćby Matki, żony i kochanki. Jak za czasów podstawówki. Może i sentymenty się mnie trzymają. On się upiera przy tym swoim kinie. Tramwaj zwany pożądaniem po raz setny… Nie zniosę tego. Marszczę się, krzywię się. On oczami przewraca. To może Ostatnie tango w Paryżu? Pewnie! Idealne do kolacji! Czy sceny z masłem nie lubię, pyta i język mi pokazuje. Trzeba znaleźć jakiś kompromis. Na to wszystko jego telefon dzwoni. Bierze, patrzy, do łazienki leci. Pewnie Stary. Było miło, ale się skończyło. Wychodzi z Emilianem. Niechętnie się przyznaje. Ręcznika w szafie szuka, wyrzuca z tej szafy jeden po drugim. Ten za duży, ten za mały. Ten nie chłonie wody, tamten już tylko na szmatę do podłogi. Na pokaz jakiś idą. Projektant młody, lecz obiecujący. Emilian nie miał niestety więcej zaproszeń. Tomasz przepraszającą minę robi. Nic nie szkodzi. Mam co robić. No to dobrze, to idzie do kąpieli. Leje tę wodę i leje. Do tego pewnie robi sobie pianę, dużo piany. Ledwie wszedł do wody, a już mnie do łazienki woła. Jak zwykle. Już idę, idę. Siadam na pralce. On ciało dokładnie namydla. I mówi. Że ten film, to Blue Valentine, wciąż ma w głowie. Tak mu utkwił, tak mu zapadł w pamięć. Trzeba będzie kupić, gdy wyjdzie na DVD. I że to odważne tak nakręcić, taką scenę, jak on robi jej tę minetę. Że nareszcie nie nudy, nie misjonarz lub na jeźdźca, tylko właśnie oral. I że facet kobiecie, a nie na odwrót. Feminista się znalazł, śmieję się. I czy on dobrze robi, dopytuje się. Wiadomo. Najlepiej. No. Wyciera się, buziaka mi daje i goły taki, mokry jeszcze, do pokoju idzie. Wkłada czyste majtki. To teraz golenie, mycie zębów, a przede wszystkim tej przerwy, tej szpary między jedynkami – zawsze mu tam jakieś jedzenie zostanie, więc czyści ją natrętnie po kilka razy dziennie, a o aparacie nawet nie chce słyszeć, bo uważa, że z diastemą mu do twarzy. Na koniec najważniejsze – włosy! Pasta, lakier, wosk. No i jeszcze ubieranie się, strojenie, kompletowanie garderoby. Ten krawat czy ten, te spodnie czy tamte? A buty? Gotowy! To buziaczki. A kluczy nie bierze, bo przecież będę w domu. – Pokazuj pierścionek, pokazuj! – krzyczy Karolina i wszystkie trzy rzucamy się na

spóźnioną Sonię. – I naprawdę zabrał cię w nocy na dach? – docieka Karolina. – Owszem, romantycznie do bólu. – Sonia się krzywi. – W korpo wszyscy mieli z tego niezły ubaw, kiedy opowiadałam, jak szłam w wąskiej ołówkowej spódniczce, taka prosto z pracy, jak zawsze nadgodziny, jak szłam w lakierowanych szpileczkach po drabince, żeby wyleźć na ten cholerny dach. – Dobrze, że nie spadłaś z wrażenia – śmieje się Majka. – Ale ci zrobił niespodziankę – Karolina jest pod wrażeniem. – Jakby mi ktoś nagle kazał wyłazić na dach wieżowca, tobym domyśliła się od razu, co jest grane – mówię. – No raczej – dodaje Maja. – Taaak – Sonia wzdycha. – Nie dość, że z trudem się tam wspinałam, to byłam niemal pewna po co, więc szło mi podwójnie opornie. – Miało być romantycznie, a wyszło jak zawsze – podsumowuje Majka. – W końcu to tylko facet – dopowiada z uśmiechem Sonia. – Jednak się postarał, chociaż kolacja przy świecach w zupełności by wystarczyła. W domu. W restauracji umarłabym ze wstydu! – Nie potrafisz docenić – obrusza się Karolina. – Ja bym chciała takie piękne, niezapomniane zaręczyny, ślub na jakiejś łące… – W wianku z chwastów i na bosaka? – podpuszcza ją Maja. – Matka by mnie zabiła – odpowiada ze śmiechem Karolina. – Taki wstyd przed całą rodziną! Nie wybaczyłaby mi tego never! – No to w czym problem? – pytam. – Bierzcie ślub i tyle. Sama mu się oświadcz. – Ale on poza tym swoim programowaniem świata nie widzi! Ma się oświadczyć po bożemu! Ma się postarać. – To może mu chociaż zasugeruj? – radzi Sonia. – Może… – Karolina wzdycha. – A macie już datę? Kiedy ten ślub? – A musi być tak zaraz ślub? – Sonia marszczy czoło. – Ja nie mam na to czasu. Jeśli on wszystko zorganizuje, to ja się może łaskawie pobiorę. – Też nie potrzebuję ślubu do szczęścia – oznajmiam. – Ani ja – dorzuca Majka. – Nie ma sensu się ograniczać. Poza tym jestem zbyt mobilna, zbyt niestała, kochliwa, na kocią łapę to dla mnie w sam raz. Zresztą fashion people don’t get married. Kto by ze mną wytrzymał, z tymi moimi ciuchami? – Ty przede wszystkim miejsca w domu nie masz na faceta przez te stylizacje. To

nie dom, a skład ubrań. – Śmiejemy się. – Rekwizytornia. – Cóż, a ja się najwyżej rozwiodę – kwituje Sonia. – A ja jednak chciałabym, a on mi się nie oświadcza – Karolina dalej swoje. – Awansowałam w tej cholernej redakcji, wszystko mi się układa, zapisałam się na hiszpański, na jogę. Tylko ślubu mi jeszcze do szczęścia brakuje. – I romantycznych oświadczyn ci brakuje – przypomina jej Maja. – Nie można mieć wszystkiego – stwierdzam sentencjonalnie. – Czasem trzeba docenić to, co się ma. – Wiecie co? Nawet jeśli się rozwiedziemy, pozabijamy czy co, to chyba tego dachu nie zapomnę – tanie bo tanie, ale widok był niezły. Będzie co opowiadać wnukom – mówi Sonia. – A dzieci planujecie? – drążymy temat. – Na pewno nie przed trzydziestką. Na razie nie mam czasu! – O, akurat dziecko mogłabym mieć na stałe – oznajmia Maja. – Taką malutką, słodziutką córeczkę. Pięknie bym ją ubierała, czesała… – I podrzucała co chwila do jednej z nas lub do swojej matki, ha, ha. Albo mieszkałaby z tatusiem, a ty byś była mamą na weekendy – prorokuje Sonia. – No, jakbym miała dużo pracy, to pewnie tak… – Albo jakbyś, kochana, robiła kolejną imprezę – dodaję. – Ho, ho, ho. A ty nie planujesz dziecka z tym swoim Tomeczkiem? – Na razie niczego nie planuję! Jestem zdecydowanie zbyt młoda na takie ekscesy! – A zegar biologiczny przyspiesza! Tyka! Tik-tak, tik-tak! Nasze matki w tym wieku były już po ślubach i miały po dwójce dzieci. – Karola tupie. – Powinnyśmy do trzydziestki się z tymi dziećmi wyrobić. – Ale to już nie te czasy, bejbe – zauważa Sonia. – Dzieci nam nie w głowie. – Śmiejemy się i zamawiamy kolejne prosecco, gin z tonikiem, whisky na lodzie, czerwone wino… Świetlówki brzęczą. Klimatyzacja szumi złowrogo. Zamknięcie numeru się przedłuża. W nieskończoność. Wciąż jakieś poprawki, teksty na ostatnią chwilę. Ślęczę nad korektą, sprawdzam wszystko skrupulatnie, aż oczy mnie szczypią od wypatrywania błędów. Atmosfera napięta. Drukarnia czeka w gotowości. Co pięć minut ktoś od nich do nas wydzwania. Jakby to mogło coś przyspieszyć. Co najwyżej może spowolnić albo kogoś o zawał przyprawić. A tu jeszcze błąd na błędzie. A tu

jeszcze naczelny zmienia wszystkie zajawki na okładce. Sekretarz redakcji, Julka, spokojnie chodzi od biurka do biurka. Podchodzi do mnie, patrzy, jak na czerwono kreślę, znaki korektorskie stawiam. Wzdycha tylko i idzie dalej. – Pola, a może cię podwieźć? Czy umówiłaś się z tym swoim lowelasem? – pyta Julka, kiedy nareszcie zbieramy się do wyjścia. Grubo po północy. – Nie, nie umówiłam się – odpowiadam, pakując torebkę, udając, że tego o lowelasie nie usłyszałam, ale uśmiecham się pod nosem. – To dobrze, to cię podwiozę – postanawia. – Ale to w przeciwną stronę. Wezmę taksówkę. – Chodź, chodź. Może gdzieś jeszcze skoczymy. No, nie daj się prosić. Jeździmy po mieście bez celu. Julce nie chce się wracać do pustego mieszkania, mnie też się nie spieszy. Tym bardziej że mój „lowelas” bawi z Emilianem na jakiejś imprezie, którą organizuje „Aleja Gwiazd”. A tam jakiś znajomy czy też kolega Emiliana pracuje. I tak po nitce do kłębka. Raz nawet Emilian chciał mnie tam polecić. Akurat im się korektorka zwolniła. Jednak podziękowałam. Grzecznie odmówiłam. Tomasz oczywiście roztaczał przede mną wizje kolorowe – mniej pracy, teksty krótkie, lekkie, literówki wystarczy wyłapać. Ale owszem, brukowiec. A co brukowiec, to brukowiec. Trudno mu się było ze mną nie zgodzić. My jeździmy dalej. Przez otwarte okna i szyberdach wpada słodkie powietrze, które rozwiewa i plącze nasze włosy. Ludzie wracają z randek, na przystankach się całują. – O, jesteś już. – Uśmiecham się, widząc, jak czyta przy stole gazetę. Drzwi za sobą zamykam. Zamek przekręcam dwa razy. – Owszem. Za to tobie coś długo zeszło! Już prawie druga! – Patrzy na mnie dziwnie, podejrzliwie, spode łba, znad tej gazety, znad tego brukowca. Oczywiście „Aleja…”. Pewnie przy wyjściu gościom rozdawali. – Mieliśmy opóźnienie koszmarne! Drukarnia nieustannie dzwoniła, groziła karami i że zerwą z nami umowę – mówię, ziewam, siadam na krześle, buty zdejmuję. – A zerwą? – Takie gadanie. Podchodzi do mnie, przytula, wącha moje potargane włosy. – Pachniesz wiatrem – rzuca niezadowolony i wraca do gazety. – Pachnę. – Wącham końce włosów. – Wracałam na piechotę. Noc jest ciepła. – Mogłaś napisać, wyszedłbym. – Byłam przekonana, że jesteś jeszcze z Emilianem, więc nie chciałam przeszkadzać

– mówię cicho, rozczesując włosy przed lustrem. Tomek tylko wzrusza ramionami. – Dmuchawce, latawce, wiaaatr… – fałsz z łazienki miesza się z tym, co śpiewa puszczona na cały regulator Urszula. – …z betonu świaaat… Plusk wody, zbyt głośna muzyka i oczywiście energiczne walenie w drzwi. Wanda – bo któżby inny – wali, tłucze, dobija się. Tomunio wyskakuje z kąpieli, muzykę ścisza, ale ona dalej puka i stuka. Na to on do łazienki ucieka i mi każe otworzyć. Pewnie! Mnie prosto w paszczę lwa posyła. Świetnie! – Sam sobie idź – syczę. – No jak mam iść? Mokry? W ręczniku? – dobiega do mnie zza drzwi łazienki. – Idź, bo nie przestanie! Wanda wali i wali. Rada nierada idę, ręka na klamkę, drugą przekręcam z trudem stary, pordzewiały zamek firmy LOB. Na progu ona – czerwona, rozjuszona. Wie doskonale, kogo winić za te hałasy poranne. Nasza sąsiadka Wanda. Niska, krępa, włosy w kok, groszkowozielone szorty, bluzka w kwiaty. Tylko pereł brakuje i czerwonej szminki, bo policzki z nerwów już ma czerwone. – Schował się, co? Kuźwa! Gnojek jeden! – Żurawia nam do mieszkania zapuszcza, za Tomaszem patrzy, jej wzrok w końcu na nasze walizki pada. – Cóż… – Rozkładam bezradnie ręce, „przepraszam” jakieś dodaję, uśmiecham się porozumiewawczo. Minę pod tytułem „całe życie z wariatami” robię i w sumie się cieszę, że przylazła i on tę muzykę ściszył, wreszcie mogę własne myśli usłyszeć. Szału można dostać od tych decybeli, ale on tak właśnie słuchać lubi, i koniec. – A wybieracie się gdzieś? – Wanda pyta, dopytuje się, przez szparę w drzwiach nasze mieszkanie lustruje. – Tak – potwierdzam niechętnie. Że też ona musi zawsze wszystko wiedzieć. Nic się przed nią nie ukryje. – A dokąd, a na długo? Ile będę miała tej ciszy, tego spokoju, hę? – Tylko na weekend, nad morze, pani Wando. – Aha, to jedźcie, pewnie, pewnie. Skorzystajcie z resztek pogody. A z tym twoim Tomkiem to ja się w końcu policzę! – Przypomina sobie, po co przyszła, pięścią w powietrzu wygraża, a ja już oczami wyobraźni, oczami duszy mojej widzę, jak on tam w tym ręczniku albo goły nawet za drzwiami łazienki stoi, słucha, podsłuchuje i mało ze śmiechu powstrzymywanego nie pęknie, mało się nie posika, jaką to hecę zrobił, jakiego rabanu narobił, jak Wandzie ciśnienie podniósł. Wreszcie drzwi za nią zamykam, do pakowania wracam. Tomasz z łazienki

bezpiecznie wychodzi, opuszcza swoje schronienie zadowolony, a jakże! – Wścibskie babsko – mamroczę. – A ja tam ją lubię. Można z nią poplotkować na balkonie o sąsiadach, wszystko wie. – A pewnie, że wszystko wie, wszędzie swój ciekawski nos wsadzi. Łeba, a może Jastarnia. Spalone ryby, tłuste frytki. W dodatku przesolone. Smażone na starym oleju. Smak jedyny w swoim rodzaju. Znów czujemy się, jakbyśmy mieli po kilka lat, znów jesteśmy dzieciakami na wczasach z rodzicami, na koloniach, na obozie, z tą jednak różnicą, że teraz nie pijemy po kryjomu piwa w krzakach i nie palimy papierosów w toalecie. W smażalni leci W dzień gorącego lata. Jakby czas się tu zatrzymał. Na ścianach zaniedbanego lokalu zardzewiałe tabliczki z nazwami okolicznych miejscowości robią za cały wystrój. Na niebie ani jednej chmurki. Morska bryza. Zapach oliwki dla dzieci. Jakieś maluchy z piskiem wbiegają do lodowatej wody, przeskakują fale. Para staruszków spaceruje brzegiem morza, jakaś dziewczyna czyta książkę pod wydmą. Jak to po sezonie. Rozmyty makijaż. Piasek w potarganych włosach, piasek wszędzie. Miękki, puszysty jak mąka. Słony smak na wargach. Leżymy na plaży, na dmuchanym materacu, przytuleni. Jak jedyni ludzie na świecie pod niebem pełnym gwiazd. Wilgotna noc, alkohol we krwi, pierwsza miłość jak z reklamy Coca-Coli z lat dziewięćdziesiątych. Leżymy jak w czasach, kiedy wystarczyło tylko być obok siebie, patrzeć, niewinnie się dotykać, wąchać… Tomasz zrywa się z materaca. Idzie w stronę granatowego, szumiącego morza. Patrzę, jak się oddala, widzę coraz bardziej niewyraźny zarys jego pleców. Ściągam stanik spod bluzki, próbuję pozbyć się wszechobecnego piasku, kiedy czuję na sobie zimne krople. Wrócił. Nadal się otrzepuję, przy okazji wielkość piersi sonduję, że może chłopcem miałam być, skoro one takie małe. Tak sobie mówię, a on, że może, może, mruczy i mnie przyciąga i zimnym, wieczornym piaskiem znów naciera, po tych piersiach szoruje, materac cały tym piaskiem zasypuje. Dzień jak co dzień. Śniadanie, obiad i kolacja. Pomiędzy nimi słowa, studia, jakaś kawa, jakieś kino, praca, pocałunki w biegu. Byle do piątku. W piątek Emilian zabiera – tym razem nas oboje – na pokaz mody. Zapoznaje, z kim trzeba, tłumaczy co, kto i dlaczego. Tomasz się przedstawia, uściski dłoni wymienia. Tomasz, Tomasz Terpiłowski – uśmiecha się czarująco, w uśmiechu szparę między zębami prezentuje. Krawacik prostuje, poprawia, jakieś komplementy prawi, to żarcik

rzuci, to drinka, drineczka przyniesie, w rączki całuje panią z telewizji, panią z wymarzonego miejsca pracy. Oddycham głęboko, przyzwyczajona w sumie jestem, patrzę na to wszystko coraz bardziej obojętnie, patrzę i się uczę. I uśmiecham się czarująco, nowe imiona i nazwiska staram się zapamiętać, intrygujące rozmowy o niczym prowadzę. Alkohol szybko się kończy, goście sobie idą, więc i my się żegnamy, żegnamy z Emilianem i ruszamy jeszcze w miasto. Zaliczamy bary z tanią wódką i zakąskami, wędrujemy od jednego do drugiego, pijemy, poznajemy cudzoziemców, szlifujemy języki obce i mowę ciała. Kolejka za kolejką. W końcu buzuje w nas dość alkoholu, w końcu chce się tańczyć. Idziemy więc do Glow. Gdzieżby indziej. Najnowsze hity i remiksy starych przebojów – najlepsza do pijackiego tańca muzyka. Ulubione miejsce młodych wylaszczonych ciot. Bywają tu sklepowe z popularnych sieciówek, fryzjerki z modnych salonów, aspirujące projektantki, stylistki, makijażystki, wschodzące gwiazdy mody i urody. I już się wiją, wiją licznie wokół nas, a może wokół Tomasza tak się wiją. Cieszy się z tych umizgów, ale udaje, że ich nie zauważa, że nic go one nie obchodzą, nic a nic. Ciekawe, jakby się zachowywał, gdyby był tu sam. Tak mi tylko przechodzi przez głowę, ale nie mam zamiaru wcale nad odpowiedzią myśleć, tylko bawić się tak, jakby ta noc miała się nie powtórzyć. Idziemy do łazienki, idziemy razem, bo jest koedukacyjna. Stojąc w długiej kolejce, obserwujemy młodych gejów, którzy też czekają na wolne kabiny w obstawie swoich odstrojonych koleżanek. Nerwowo chichoczą, wszystko, ale to wszystko bardzo przeżywają, komentują, poprawiają się tu i tam wzajemnie. Koleżanki mówią do nich w rodzaju żeńskim, mówią per „kochana” i pożyczają swój błyszczyk do ust, swój puder do twarzy im dają z torebki, aby ci przegięci chłopcy byli tej nocy jeszcze piękniejsi. – Wyglądasz cudownie – Tomasz szepcze mi do ucha, gdy myjemy ręce. Spoglądam w lustro, uważnie badam swoje odbicie. Koronkowa sukienka vintage i motocyklowe botki, smugi tuszu i czarnej kredki do powiek pod oczami, spierzchnięte usta z resztkami marchewkowej szminki, potargane rude włosy. Nie wygląda to najlepiej, jednak kto by się przejmował takimi rzeczami w tym stanie i o tej porze. Przecież on mówi, że najpiękniej. Łapie mnie za nadgarstek, na którym pobrzękują cienkie złote bransoletki z india shopu. Uwielbia ten dźwięk, podobnie jak odgłos obcasów uderzających o chodnik. Mokrzy od tańca wychodzimy z Glow. Zaczyna świtać. Do domu mamy niedaleko. Nie bierzemy taksówki. Nie mówimy nic, idziemy, trzymając się za ręce. Wjeżdżamy na trzynaste piętro ogromnego mrówkowca starą rozklekotaną windą, która staje między piętrami, jeśli nie trzyma się mocno drzwi. Najlepiej zablokować je

nogą albo oprzeć się o nie plecami. Tak jak on w tej chwili – o drzwi się opiera, do siebie mnie przyciąga, przytula i tak jedziemy, co chwila podskakując razem z windą między piętrami. Rzeka z balkonu, gorąca herbata z cytryną i wschód słońca. Nie chce nam się kochać, to znaczy mnie się trochę chce, ale Tomasz się wykręca i po prostu idzie spać. Nie można mieć wszystkiego. Zwijam się w kłębek koło niego. A może właśnie tak wygląda szczęście? Dźwigam gruby plik korekty. Tym razem numer specjalny, podwójny, jubileuszowy. Czytania mam na cały wieczór, a może i pół nocy. Wąskim białym korytarzem idę, do wyjścia zmierzam, ciężarem obowiązku przygnieciona. – Zaczekaj! – woła za mną Julka. – A może pojechałabyś do mnie? Mogę zaraz wyjść. – Nie dziś! Powinnam przecież to na jutro zrobić… – Do jutra zdążysz. No chodź, nigdy u mnie nie byłaś – namawia, a ja walczę z cholernym poczuciem obowiązku. – No dobra, ale tylko na chwilę. – Palcami badam, ile mam stron do przeczytania, a w myślach przebiegam plany Tomasza, czy czasem nie miał dzisiaj wieczorem zostać w domu. Wchodzimy do starej kamienicy. Wspinamy się po drewnianych krętych schodach, które skrzypią pod naszym ciężarem. Wreszcie wyrastają przed nami wysokie dwuskrzydłowe drzwi. Piękne. Mosiężna klamka. Rzeźbiona. Obchodzę całe mieszkanie, gładzę ręką chropowate ściany. W sypialni małe papierowe lampiony zawieszone w oknie. Jedna ściana cała wyklejona czarno-białymi zdjęciami. Siedzimy na podłodze i palimy tytoń jabłkowy. Na górze sąsiad wolno szura butami po drewnianej podłodze. Noga za nogą. – Gorzej ode mnie jeździł samochodem i w ogóle był jakiś taki cały miękki, wiecznie niezdecydowany. Przestałam więc od niego odbierać. – Julka skręca kolejnego papierosa. – Ale chociaż po mnie wychodził, gdy było trzeba, w przeciwieństwie do tego twojego Tomasza. – No wiesz, jeśli tylko jest w domu, to wychodzi. Ale też często go nie ma… – To gdzie on tak lata wieczorami? – No, pracuje jak szalony i zawiera nowe znajomości. – Karierowicz – prycha Julka. – To źle?

– Co kto lubi. A co byś powiedziała na wypad nad morze w któryś weekend? – zmienia temat. – Przecież niedawno byłam. – Oj, ale ze mną nie byłaś! Taki dziewczyński wyjazd. Może być i w góry. – W sumie… – Trzeba się rozerwać! Ja już mam dość tej pracy, tych tekstów, tych cotygodniowych wysyłek do druku. Wszystko na mojej głowie! Rzygam już tym! A tobie się jeszcze ta korekta nie przejadła? – Póki studiuję, to jest w porządku. – A co chciałabyś robić po studiach? – No wiesz, może pisać… – Dziennikarstwo? – Mhm, coś w tym stylu. – To może u nas coś popiszesz? – Polityka mnie nie kręci. – A myślisz, że mnie kręci? Ale zaraz, mogłabym ci wymyślić jakąś rubrykę. Dedykowaną. O kulturze może? Pogadam jutro z naczelnym. – No nie wiem… – Daj spokój! Chociaż byś coś dorobiła do tych groszy z korekty. Powiem ci w tajemnicy, że zaczynam rozglądać się za czymś lepszym. Siedzimy blisko, ramię w ramię, oparte o łóżko. Czuję, jak na ramionach robi mi się gęsia skórka. Z trudem przełykam ślinę przez ściśnięte gardło. – Zawsze chciałam być taka ruda jak ty. – Julka nagle dotyka moich nastroszonych włosów, głaszcze je, ręce w nich zanurza. – Lubisz je? – Nawet bardzo. – I te piegi na nosie! Super są! A ja wyglądam okropnie, jak Żydówka jakaś, chociaż nie jestem. Chyba. – Przestań! Wyglądasz świetnie! – Jeden facet mówił, że mu Żydówkę przypominam. Szybko się go pozbyłam. Za to lubił moje piersi. Też je lubię. Chyba najbardziej ze wszystkiego – mówi i te swoje piersi w rękach waży, mierzy, unosi. – Ładne masz – wypalam. – Tak mi się przynajmniej wydaje. – Mogę ci pokazać, nie ma problemu. – I już bluzkę zdejmuje. I już jest tylko czarny

stanik. I te piersi. – Mogę zdjąć. – Nie musisz, już wszystko widzę. Naprawdę ładne. Mogłabym takie właśnie mieć – wzdycham. – A co, złe masz? – Trochę za małe. – Czyżby lowelasowi coś nie pasowało? – To mnie trochę nie pasuje. On raczej nie narzeka. – Małe muszą być wygodne. Naprawdę masz dobrze! – Mhm. Wchodzę do mieszkania pewnym krokiem. Korektę rzucam na stolik, torbę gdzie popadnie, i idę do niego, włażę na łóżko, gdzie siedzi z laptopem, z colą i chipsami. Idę i go całuję, całuję na powitanie. Całuję coraz bardziej i bardziej namiętnie, ręką szukam jego majtek, żeby sprawdzić, co się tam w nich dzieje, on jednak mnie odsuwa, bo colę mi wylejesz, bo laptop, bo to, bo tamto… – To go zabierz i mnie rozbierz – staram się zamruczeć. – Jestem zmęczony. – Ile ty masz lat? Dwadzieścia czy sześćdziesiąt? – Po prostu nie mam ochoty, dobra? – mówi wielce nieprzyjemnym tonem. – Dobra – rzucam, jak gdyby nigdy nic, ale oczywiście jestem wściekła. Idę wobec tego do łazienki i drzwi głośno za sobą zamykam. Odkręcam wodę, rozbieram się i siadam na pralce. Nie jest mi do szczęścia potrzebny. Następnym razem jak on do mnie przyjdzie, to pięknym za nadobne mu odpłacę. Tymczasem mam pięć palców bardzo zwinnych, bardzo sprawnych, i zaraz się pozbędę tych wszystkich napięć, tych wszystkich złych nastrojów. Wracam wcześniej z uczelni. Włączam płytę, która jest w odtwarzaczu. Słuchał przed wyjściem De Mono. To porównanie, ta metafora odzieżowo-romantyczna – twoje kapelusze jak statki na niebie… Jednak w latach dziewięćdziesiątych była inna stylistyka, myślę, zbierając jego rozrzucone po podłodze brudne majtki i skarpetki. Zresztą czyste też tu leżą. Gdy rozważam, czy to segregować, czy wszystko razem wrzucić do pralki jak leci, wpada podekscytowany do mieszkania. – Będę pracował przy produkcji nowego programu! W telewizji! – krzyczy od progu tak głośno, że na pewno nasza wścibska Wanda wszystko przez ścianę słyszy. A on krzyczy i krzyczy, skacze, ściska mnie.

– Jeju, to świetnie! – cieszę się razem z nim. Wreszcie coś ruszyło. I to w tę właściwą stronę. Od kiedy go poznałam, wierzyłam, że mu się uda. Miał wszystko, czego do takiej pracy potrzeba. Upór, ambicję, talent. Zanim poznał Starego, zdobywał wiedzę i kontakty na własną rękę, czytał, co się da, szukał, szperał, pytał, słuchał. – Nareszcie! Na taką szansę czekałem! – powtarza, po pokoju jak oszalały lata, ręce z radości zaciera. – Wiem, że nie zmarnujesz tej szansy – mówię z przekonaniem. – Wykorzystam ją do cna! Nauczę się wszystkiego, czego tam tylko można, i zrobię karierę! Zrobię! Pokażę, wszystkim udowodnię, na co mnie stać. – To opowiadaj po kolei, co i jak! – Poszliśmy z Emilianem na obiad do tej nowej restauracji, o której ci ostatnio wspominałem. I akurat podszedł do nas taki inny producent, Darek. Znamy się z widzenia. Opowiadał o nowym programie, który właśnie dostał do zrobienia, i rzucił, że potrzebuje asystenta. Młodego, zdolnego, obrotnego. – Wypisz, wymaluj ty. – I zapytał Emka, czy by mu nie odstąpił tego swojego chłopca, czyli mnie… – No wiesz, mówiłam ci, że ludzie biorą cię za jego chłopca, jak to się mówi, przydupasa. – Mój żartobliwy ton nie ratuje sytuacji. Trafiłam kulą w płot. Tomasz w jednej chwili robi się czerwony na twarzy. – Zawsze potrafisz wszystko zepsuć – rzuca przez zaciśnięte zęby i wychodzi, trzaskając drzwiami. Raz-dwa i go nie ma. Tylko huk pozostaje, w uszach dzwoni. Siadam na podłodze. Wdech, wydech, wdech… Wcale nie chciałam tego powiedzieć. Wyrwało mi się po prostu, musiało mi się w końcu wyrwać, wcześniej czy później. Za każdym razem, gdy wychodzi z Emilianem, zastanawiam się, co muszą sobie o mnie ludzie myśleć. Bo mimo wszystko to wygląda dość ewidentnie, jednoznacznie. Ta cała ich znajomość. Ciągle gdzieś się pojawiają razem. Emilian wszędzie go ze sobą zabiera i na pewno nie ma nic przeciwko temu, żeby inni myśleli, że Tomasz jest jego chłopcem. Ma wszystko – dobrą pracę, pieniądze, mieszkanie, samochód, kota. Zadbany facet w sile wieku. Tylko chłopca mu do szczęścia brakuje. Takiego właśnie jak Tomasz. W końcu wstaję, zostawiając jego bieliznę w nieładzie. Sięgam po telefon. Napiszę coś na zgodę. A jednak mnie ubiegł. Już czeka na mnie wiadomość. Nie omieszkał skomentować, dołożyć łyżki dziegciu, zagrać na moim sumieniu! Zamierzał zabrać mnie dziś na kolację, najdroższą, najlepszą. Wspólnie chciał ze mną świętować ten sukces, ostatnio tak mało czasu spędzamy razem, tylko we dwoje, on chciał, a ja… Doskonale pamiętam, że od paru dni opowiadał podniecony, że wybiera się dziś na jakąś głośną premierę do teatru. Ze Starym rzecz jasna. Cóż,

drobna niekonsekwencja. Jednak chowam dumę do kieszeni i piszę mu, że przepraszam, że w ogóle och i ach, że naprawdę się cieszę. Dzisiaj w sumie ich wieczór, mają co świętować. Udało się. Wyciągam z torebki papierosy i idę zapalić na balkon. Po drugiej stronie rzeki rozbłyskują pierwsze światła, ludzie pewnie jedzą wspólnie kolację, potem się kochają, coś sobie oglądają. A ja znowu sama. Cieszę się, że Tomasz ma wreszcie tę pracę w telewizji, bo jakby inaczej. A może wcale nie? Teraz to już w ogóle czasu dla mnie pewnie nie znajdzie, trafię na boczny tor, na cholerną bocznicę. A może w tej telewizji pozna jakąś ładniejszą, mądrzejszą, sławną? Od zawsze wierzyłam, że on może wszystko, a tymczasem w swojej głowie włączyłam przycisk z napisem „dziewczyna z prowincji – nic jej się nie uda”. – Nie pal, dziewczyno, szkoda zdrowia. – Na balkonie obok pojawia się Wanda. Też zapala papierosa. – A temu swojemu Tomkowi powiedz, że jak tak będzie trzaskał drzwiami, to nie tylko wypadną wam z futryny, ale mnie szyby w oknach popękają! I nie pal, nie pal, szkoda zdrowia dla niego. Jak masz ten tego nerwa, to wpadnij lepiej do mnie na naleweczkę. – Uśmiecha się i głęboko zaciąga papierosem. Wracamy za rękę. Pachniemy podpałką do grilla i sosną. Tomek ciągnie mnie do pobliskiego parku, gdzie wokół wysokich latarni krążą jak obłąkane wielkie chrabąszcze i włochate brunatne ćmy. Wzdrygam się, a on tylko mocniej ściska moją rękę i prowadzi w ciemny zaułek. Czuję, jak przez moje ciało przebiega znajomy, przyjemny dreszcz. Wiem, dokąd idziemy. Mogłabym iść niemal po omacku. Dąb. Wysoki, rozłożysty. Stoimy pod drzewem, tym samym, co na pierwszej randce. I na wielu kolejnych. Staliśmy speszeni i podnieceni. Blisko siebie. Tomasz miał miękki zielony sweter pachnący lawendowym płynem do płukania tkanin. Zaczął padać deszcz. Taki drobniutki. Kwestia małych piersi nie istniała. Do tamtej chwili. Że są małe, powiedział, gdy po raz pierwszy zdjął mi stanik. Właśnie wtedy, właśnie tu. Był miętowy jak dropsy, w szare groszki, ten stanik, pamiętam jak dziś, on pewnie nie, ale to przecież tylko facet, co on może pamiętać. A ja pamiętam, że drżałam ze strachu i z zimna. A on powiedział, że są małe. Ale zaraz dodał, że i tak mu się podobają. Moje piersi. Doskonale to wiedziałam. Że są małe, takie nieduże, ale nigdy jakoś specjalnie się tym nie przejmowałam. W końcu to tylko cycki. Jeśli się kogoś kocha, takie sprawy nie mają znaczenia, wierzyłam naiwnie, byłam święcie przekonana. A jednak wyczułam fałszywą nutę w jego głosie. Ziarnko niepokoju zostało zasiane. Całuje mnie mocno, ale ja znam te wszystkie pocałunki, nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Przyjemnie, ale nie tak jak kiedyś. Przesuwa ręce po moich piersiach, obejmuje w talii, łaskocze językiem moje podniebienie, przyciska swoje ciało do