***
Król mego królestwa
Chiński bambus
Lampa nieznajomego
Kiedy powieje mroźny wiatr
Pokrewieństwo dusz
9288 kilometrów
Oczy Hilal
Dom Ipatiewa
Alef
Marzyciele nie są domatorami
Ze łzami w deszczu
Syberyjskie Chicago
Droga Pokoju
Świetlisty pierścień
Nie stracę wiary
Liście herbaty
Piąta kobieta
Ad Extirpanda
Jak stawić czoło przemocy
Złota róża
Orzeł znad Bajkału
Strach przed strachem
Miasto
Telefon
Turecka dusza
Moskwa, 1 czerwca 2006 roku
Od Autora
Pewien człowiek szlachetnego rodu
udał się w kraj daleki, aby uzyskać dla
siebie godność królewską i wrócić.
ŚW. ŁUKASZ, 19:12
Dla J., dzięki któremu wciąż jestem w
drodze, Dla św. J, który za mną podąża i
mnie chroni, Dla Hilal, w podziękowaniu za
przebaczenie w kościele w Nowosybirsku.
Średnica Alefa wynosiła mniej więcej dwa,
trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna,
którą ogarniał, była naturalnej wielkości.
Każda rzecz (...) była nieskończonością
rzeczy, bowiem było ją widać zupełnie jasno
ze wszystkich punktów wszechświata.
JORGE LUIS BORGES,
ALEF,
TŁUM. ZOFIA CHĄDZYŃSKA
Nic nie widzę, ale ty widzisz wszystko. Ufam,
że nie żyję na próżno. Wiem, że się znów
spotkamy w jakiejś boskiej wieczności.
OSCAR WILDE, PRAWDZIWA WIEDZA
Nie!
Tylko nie kolejny rytuał! Znów mam wzywać niewidzialne moce
do zmaterializowania się w świecie realnym? Jak to się ma do
rzeczywistości, w której żyjemy? Młodzi ludzie kończą studia i nie
mogą znaleźć pracy. Starzy przechodzą na emeryturę, z której nie
są w stanie wyżyć. Dorośli nie mają czasu na marzenia, bo harują
od rana do wieczora, żeby zmagając się z tak zwaną „szarą
rzeczywistością” zapewnić rodzinie byt, opłacić dzieciom szkołę.
Na świecie nigdy dotąd nie było tak głębokich podziałów: wojny
religijne, ludobójstwo, brak poszanowania dla naszej planety,
kryzys ekonomiczny, depresja, bieda. Wszyscy czekają na
błyskawiczne rozwiązanie przynajmniej kilku problemów
gnębiących świat lub ich samych. Tymczasem przyszłość jawi się
w ciemnych barwach.
Jak mam się w tym odnaleźć? Ja, badacz tradycji duchowej,
sięgającej korzeniami dalekiej przeszłości, ale obcej wyzwaniom
współczesności?
Mimo że nazywam J. moim mistrzem, zaczynam wątpić, czy
naprawdę nim jest. Idziemy razem pod dąb, święte drzewo, od
pięciuset lat niemego świadka ludzkich smutków i radości, którego
jedynym zadaniem jest zrzucać liście na zimę i odradzać się
wiosną.
Nie chce mi się po raz kolejny pisać o relacjach z J., moim
przewodnikiem po świecie Tradycji. Notatkami z naszych rozmów
zapełniłem kilkadziesiąt zeszytów, ale potem ani razu do nich nie
zajrzałem. Poznaliśmy się w Amsterdamie w 1982 roku. Od tamtej
pory na nowo uczę się żyć, popełniając po drodze setki błędów. Za
każdym razem, kiedy J. mnie czegoś nowego nauczy, wydaje mi
się, że robię ostatni krok dzielący mnie od szczytu góry, i że
dodaję brakującą nutę wielkiej symfonii, że dopisuję słowo klucz
dopełniające dzieło. Jednak euforia szybko mija. Niektóre
przeżycia zostają we mnie na zawsze, ale większość duchowych
ćwiczeń i nauk ginie w czarnej otchłani – tak przynajmniej mi się
wydaje.
Jest mokro. Moje tenisówki, dokładnie uprane dwa dni temu,
zaraz będą w błocie. Uważnie stawiam kroki, ale to nic nie daje.
Szukając drogi do mądrości, duchowego ładu, wiedzy o świecie
widzialnym i niewidzialnym, popadłem w rutynę. Zgłębianiu
tajników magii poświęciłem się, kiedy miałem 22 lata. Pokonałem
długą drogę. Latami wędrowałem skrajem przepaści, potykałem
się i upadałem, poddawałem się i zaczynałem od nowa. Myślałem,
że w wieku 59 lat będę bliżej raju i osiągnę spokój, jaki bije z
uśmiechniętych twarzy buddyjskich mnichów.
Okazuje się, że jest odwrotnie – oddalam się od celu. Brak mi
wewnętrznej harmonii, czasem miesiącami dręczą mnie rozterki.
Kiedy już mi się uda zanurzyć w świecie rzeczywistości magicznej,
trwa to tylko kilka sekund – to wystarczy, żeby mieć pewność, że
ten świat istnieje, a za mało, żeby w pełni przeżyć to wszystko,
czego się uczę.
Dochodzimy do drzewa.
Po zakończeniu rytuału zamierzam poważnie rozmówić się z J.
Kładziemy ręce na pniu świętego dębu.
J. odmawia suficką modlitwę:
Boże, kiedy słucham mowy zwierząt, szumu drzew, szeptu wód,
śpiewu ptaków, szmeru wiatru i grzmotu piorunów, odnajduję w
nich potwierdzenie Twojej Boskiej jedności, czuję, że jesteś
najsilniejszy, wszechmocny, żeś wiedzą absolutną i samą
sprawiedliwością.
Boże, odnajduję Ciebie we wszystkich przeciwnościach losu.
Pozwól, bym miał udział w Twoim zadowoleniu. Pragnę być Twoją
radością, jaką jest syn dla Ojca. Spraw, bym pamiętał o Tobie
nawet w najgorszych chwilach, gdy trudno będzie mi przyznać, że
Cię kocham.
Kiedyś w takich momentach przez ułamek sekundy czułem
obecność Jedynej Siły, która porusza Słońce i Ziemię i
podtrzymuje gwiazdy na firmamencie. Dziś jednak nie mam ochoty
komunikować się ze Wszechświatem. Wystarczy, że odpowiedzi
na pytania udzieli mi człowiek, który stoi obok mnie.
J. uśmiecha się do mnie, ja do niego. W milczeniu, wolnym
krokiem wracamy do domu. Bez słowa siadamy na tarasie i pijemy
kawę.
Patrzę na wielkie drzewo rosnące na środku ogrodu, na wstążkę
okalającą jego pień. Kiedyś miałem dziwny sen i następnego dnia
obwiązałem dąb wstążką. Jestem w wiosce Saint-Martin, we
francuskich Pirenejach. Dom kupiłem parę lat temu, czego ostatnio
żałuję, ponieważ całkowicie mną zawładnął, wymaga mojej stałej
obecności. Trzeba się nim zajmować i podtrzymywać płomień jego
energii.
– Przestałem się rozwijać – jak zwykle nieroztropnie odzywam
się pierwszy. – Doszedłem do kresu swoich możliwości.
– To ciekawe – mówi J. – Przez całe życie usiłuję określić, gdzie
leży kres moich możliwości i do dziś nie potrafię. Otaczający mnie
wszechświat ciągle się rozrasta i nigdy nie udaje mi się go w pełni
poznać.
Wiem, że ze mnie drwi, ale brnę dalej.
– Po co przyjechałeś? Żeby jak zwykle mi udowodnić, że nie
mam racji? Mów, co chcesz, ale słowa niczego nie zmienią. Jest
mi źle.
– Właśnie dlatego przyjechałem. Od dawna to podejrzewałem,
ale czekałem na odpowiedni moment – przyznaje J. Bierze ze
stołu gruszkę i obraca ją w dłoniach. – Wcześniej nie byłeś na to
gotowy. Ale
gdybym za długo zwlekał, zgniłbyś od środka jak owoc –
mówi J. i ze smakiem zjada kawałek gruszki. – Doskonała!
– Mam pełno wątpliwości – wracam do tematu.
– To świetnie! Wątpliwości popychają człowieka do przodu.
Jak zwykle błyskotliwe riposty i świetne wyczucie, ale dziś to za
mało.
– Powiem ci, co czujesz – ciągnie J. – Boisz się, że cała twoja
wiedza jest nie dość ugruntowana. Potrafisz zanurzyć się w
świecie magii, ale nie umiesz w nim pozostać. Wydaje ci się, że to
wszystko są bajeczki wymyślone tylko po to, żeby zagłuszyć
strach przed śmiercią.
Moje wątpliwości sięgają o wiele głębiej, dotyczą wiary. Jednego
jestem pewien – że istnieje równoległy świat duchowy, który
przenika do świata realnego. Cała reszta – święte księgi,
objawienia, przewodnicy duchowi, obrzędy – to wszystko wydaje
mi się absurdalne. Co więcej, nie widzę żadnych trwałych efektów
takich działań.
– Coś ci opowiem – mówi J. – W młodości zachłysnąłem się
życiem. Wierzyłem, że osiągnę wszystko, czego tylko zapragnę.
Potem się ożeniłem, urodziły się dzieci i musiałem skupić się na
tym co najważniejsze: zapewnieniu godziwego bytu.
W wieku 45 lat byłem wysoko postawionym dyrektorem. Dzieci
dorosły i wyprowadziły się z domu, a ja zrozumiałem, że jeśli teraz
niczego nie zmienię, do końca życia będę powtarzał w kółko stare
schematy. Wtedy zacząłem szukać innej drogi duchowego
rozwoju. Jestem zdyscyplinowany, więc rozpocząłem naukę pełną
parą. Miałem chwile radości i zwątpienia, aż doszedłem do
momentu, w którym ty znajdujesz się teraz.
– Bardzo się staram, ale nie mogę powiedzieć, żebym był bliżej
Boga i bliżej siebie – wyznaję ze smutkiem.
– Bo jak wszyscy uwierzyłeś, że czas nauczy cię, jak zbliżyć się
do Boga. Czas niczego nie uczy, czas tylko przynosi zmęczenie i
dodaje nam lat.
Dąb w ogrodzie wydaje się mnie obserwować. Ma prawie pięćset
lat i jedyne, czego przez wieki się nauczył, to tkwić niezmiennie w
tym samym miejscu.
– Po co odprawiliśmy rytuał przy drzewie, jeżeli to nie pomoże mi
stać się lepszym człowiekiem?
– Nie pomaga, bo ludzie o nim zapomnieli. Odprawiając pozornie
absurdalne rytuały, masz szansę wejść w głąb siebie i dotknąć
tego, co pierwotne, co stanowi o istocie twojego życia.
J. ma rację. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Widzę, że
wciąż mogę się od niego wiele nauczyć.
– Pora się ruszyć – mówi nagle J.
Patrzę na zegarek. Lotnisko jest blisko i możemy jeszcze chwilę
porozmawiać.
– Nie mówię o sobie. Kiedy przeżywałem to, co ty teraz, ratunek
znalazłem w cofnięciu się do czasów sprzed moich narodzin.
Radzę ci to samo.
Reinkarnacja? Dotąd J. sceptycznie oceniał moje próby powrotu
do poprzednich wcieleń.
– Robiłem to, zanim cię poznałem – mówię. – Kiedyś ci o tym
opowiadałem. Odkryłem swoje dwa wcielenia, francuskiego
pisarza z dziewiętnastego wieku i...
– Pamiętam! – przerywa mi J.
– Popełniałem błędy, których nie mogę już naprawić. Zresztą jak
sam powiedziałeś, powrót do przeszłości tylko zwiększy moje
poczucie winy. Podróż w przeszłość jest jak wybicie dziury w
podłodze płonącego domu i pozwolenie szalejącym na dole
płomieniom rozprzestrzenić się na wyższych piętrach, w
teraźniejszości.
J. rzuca ptakom ogryzek gruszki i patrzy na mnie poirytowany.
– Nie pleć bzdur! Nie wmawiaj mi, że przez te dwadzieścia
cztery lata naszej znajomości niczego się nie nauczyłeś.
Domyślam się, o co mu chodzi. W magii i w życiu liczy się tylko
chwila obecna. Nie mierzy się czasu jak odległości między dwoma
punktami. „Czas” nie przemija. Największym problemem jest to, że
człowiek nie potrafi skoncentrować się na teraźniejszości.
Wiecznie roztrząsa, czy mógł coś zrobić lepiej, jakie będą
konsekwencje jego czynów, dlaczego nie zareagował tak, jak
powinien. Martwi się też o przyszłość: co będzie jutro, jakie należy
podjąć kroki, jakie czyhają na niego niebezpieczeństwa, jak
uniknąć zagrożeń i realizować marzenia.
– Zastanawiasz się, czy twoje podejście do życia jest błędne? –
pyta
J. – Owszem, jest. Ale jednocześnie masz świadomość, że
zmienisz swoją przyszłość tylko wtedy, gdy przeszłość
przeniesiesz w czas teraźniejszy. Przeszłość i przyszłość istnieją
tylko w naszych głowach, natomiast teraźniejszość jest poza
czasem. My nazywamy to Wiecznością, hindusi „karmą”, z braku
bardziej odpowiedniego słowa. Problem w tym, że jej istotę trudno
właściwie wyjaśnić. Twoje uczynki z przeszłości nie wpływają na
teraźniejszość. Jest odwrotnie. To, co robisz teraz, może ocalić
przeszłość i w konsekwencji zmienić przyszłość.
– To znaczy?
J. milknie. Jest zły, że go nie rozumiem.
– Nie warto siedzieć i gadać, bo to niczemu nie służy. Zacznij
działać. Najwyższa pora, żebyś się ruszył, odzyskał swoje
królestwo, które niszczy rutyna. Dosyć powtarzania w kółko tej
samej lekcji. W ten sposób niczego nowego się nie nauczysz.
– Nie chodzi o rutynę. Po prostu nie jestem szczęśliwy.
– To właśnie jest rutyna. Wydaje ci się, że istniejesz, bo cierpisz.
Człowiek odnajduje sens życia w swoich problemach. Ciągle tylko
o nich gada: o kryzysach małżeńskich, kłopotach z dziećmi,
narzeka na szkołę, pracę, na przyjaciół. Ani przez chwilę nie
pomyśli: „Jestem tu i teraz. Jestem wynikiem tego, co się zdarzyło
i co się wydarzy, ale w tej chwili jestem tutaj. Jeśli popełniłem błąd,
mogę go naprawić albo przynajmniej prosić o wybaczenie. Jeśli
zrobiłem coś dobrego, powinienem się cieszyć i bardziej
świadomie przeżywać teraźniejszość” – J. przerywa i bierze
głęboki oddech. – Nie żyjesz chwilą obecną. Musisz wyjechać,
żeby wrócić do teraźniejszości.
Tego się obawiałem. Od jakiegoś czasu J. napomykał, że pora
po raz trzeci wyruszyć w świętą podróż. Od pierwszej wyprawy w
1986 roku moje życie bardzo się zmieniło. Pielgrzymując Drogą
Jakuba do Composteli, stawiłem czoło przeznaczeniu i
zaakceptowałem „Boży plan”. Trzy lata później pokonałem Drogę
Rzymską i dotarłem do miejsca, gdzie dziś mieszkam. To była
trudna podróż. Przez 70 dni robiłem rzeczy, które przyśniły mi się
poprzedniej nocy (pamiętam, że kiedyś przesiedziałem cztery
godziny na przystanku autobusowym, czekając, aż coś się
wydarzy).
Od tamtej pory sumienniewykonywałemwszystkie obowiązki
związane z moją pracą. Pisanie to był mój własny wybór, a
jednocześnie wielki dar. Podróżowałem, nie mogłem usiedzieć
na miejscu. Najważniejszych rzeczy nauczyły mnie podróże.
Od wczesnej młodości dużo jeździłem po świecie, ale w
ostatnich latach praktycznie mieszkam na lotniskach i w hotelach.
To, co dawniej było przygodą, zaczęło tchnąć nudą. Na moje
skargi, że zbyt mało czasu spędzam w jednym miejscu, słyszałem
zdumione: „Jak to?! Podróże są cudowne! Szkoda, że mnie na to
nie stać”.
Do podróżowania nie potrzeba pieniędzy, lecz odwagi. W
czasach hipisowskich zwiedziłem wiele krajów, chociaż nie miałem
grosza przy duszy. Czasem ledwo starczało mi na bilet. Nie
dojadałem, spałem na dworcach, nie znałem języka, byłem
zależny od innych, a mimo to uważam, że były to moje
najszczęśliwsze lata.
W podróży słyszymy język, którego nie rozumiemy, używamy
pieniędzy, których wartości nie znamy, chodzimy obcymi ulicami.
W obliczu nowych wyzwań nasze „ja” i nasze dotychczasowe
doświadczenia okazują się bezużyteczne. Stopniowo odkrywamy
w sobie kogoś o wiele ciekawszego, żądnego przygód, otwartego
na świat i nowe doznania. A potem przychodzi dzień, kiedy
mówimy „dość!”.
– Dość! Podróżowanie stało się dla mnie rutyną.
– Wcale nie dość – mówi J. – Życie to nieustająca podróż, od
narodzin aż po śmierć. Zmienia się otoczenie, ludzie, nasze
potrzeby, a pociąg jedzie dalej. Bo życie jest jak pociąg, a nie
stacja kolejowa. Zresztą twoje zagraniczne wyjazdy to nie
podróże. Ty tylko przemieszczasz się z kraju do kraju. A to
zupełnie co innego.
– Podróż niczego nie zmieni – sceptycznie kręcę głową. – Jeśli
mam naprawić to, co zepsułem w poprzednim życiu, równie
dobrze mogę zostać w domu. Moją pokutą będzie słuchanie
twoich rozkazów. Podobno znasz boski plan. Poza tym spotkałem
już przynajmniej cztery osoby, które poprosiłem o wybaczenie.
– Ale nadal nie wiesz, jaka na tobie ciąży klątwa.
– Ty też popełniłeś parę błędów. Odkryłeś, za co na ciebie
spadła klątwa?
– Tak, i mogę cię zapewnić, że moje przewiny były znacznie
poważniejsze od twoich. Ty stchórzyłeś raz, a ja wyrządziłem
krzywdę innym wiele razy. Na szczęście odkrycie ich mnie
wyzwoliło.
– Skoro mam podróżować w czasie, to po co zmieniać miejsce?
J. wybucha śmiechem.
– Wszyscy mamy szansę odkupić własne winy, ale żeby to
zrobić, musimy spotkać ludzi, którym zrobiliśmy krzywdę i poprosić
ich
o wybaczenie.
– Dokąd mam jechać? Do Jerozolimy?
- Nie wiem. Sam musisz podjąć decyzję.
- Przypomnij sobie, co przerwałeś i dokończ to. Bóg cię
poprowadzi, ponieważ w teraźniejszości mieści się wszystko co
przeżyłeś ale i to co przed tobą. Twój świat buduje się na nowo.
Spotkasz kogoś, kto już raz pojawił się na twojej drodze i kogo
porzuciłeś. Nie sprzeniewierz się łasce, jakiej doznałeś. Spróbuj
zrozumieć, co dzieje się z tobą i otaczającym światem.
Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie
przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz.
Pada deszcz, czuję przenikliwy chłód. Na pewno się rozchoruję.
Pocieszam się, że według lekarzy grypę powoduje wirus, a nie
krople deszczu.
Nie potrafię skupić się na tym, co się wokół mnie dzieje. Mam
zamęt w głowie. Dokąd mam jechać? Jaki obrać cel? A jeśli nie
rozpoznam tych, których szukam? Pewnie nieraz mi się to
przydarzyło i nieraz się jeszcze przydarzy. Inaczej czułbym w
duszy spokój.
Żyję już 59 lat i mniej więcej znam siebie i swoje reakcje. Na
początku mojej znajomości z J. miałem wrażenie, że wypowiada
słowa, które pochodzą od jakiejś siły wyższej. Przyjmowałem
wszystko bez zastrzeżeń, odważnie szedłem naprzód i nie
oglądałem się wstecz. Zżyliśmy się, a wraz z zażyłością pojawiło
się przyzwyczajenie. J. nigdy mnie nie zawiódł, ale zacząłem go
inaczej postrzegać, spowszedniał mi. We wrześniu 1992 roku –
minęło wtedy dziesięć lat od naszego pierwszego spotkania – z
własnej woli poddałem się jego rozkazom. Robiłem wszystko, co
mi kazał, ale w zasadzie bez przekonania, głównie z poczucia
obowiązku.
Nieprawda. Przecież dobrowolnie wszedłem na ścieżkę Tradycji
Magicznej i nie ma co temu zaprzeczać. W każdej chwili mogę z
niej zrezygnować, ale coś mnie pcha do przodu. J. ma pewnie
rację, przywykłem do obecnego trybu życia. Nie potrzebuję
wyzwań, tylko spokoju.
Powinienem uważać się za człowieka szczęśliwego. Osiągnąłem
zawodowy sukces, od 27 lat jestem z tą samą kobietą, nie choruję,
otaczają mnie ludzie godni zaufania, na co dzień spotykam się z
życzliwością czytelników. Kiedyś mi to wystarczało, ale od dwóch
lat nic mnie już nie cieszy.
Czy to przejściowy kryzys? Nie wystarczy modlić się jak dotąd,
szanować przyrodę jako dzieło Pana Boga i cieszyć się pięknem,
które nas otacza? Jak mam iść naprzód, skoro jestem przekonany,
że doszedłem do kresu?
Dlaczego nie jestem taki jak moi przyjaciele?
Deszcz pada coraz mocniej, słyszę tylko odgłos spadających
kropel. Przemokłem do suchej nitki i nie mogę się ruszyć. Nie chcę
opuszczać tego miejsca, ponieważ nie wiem, dokąd iść. Zgubiłem
drogę. J. ma rację – gdybym faktycznie doszedł do kresu, nie
dręczyłoby mnie poczucie winy i nie byłym taki nieszczęśliwy. Boję
się. Jeśli to nie minie, to znaczy, że sprowadził je na mnie Bóg.
Widocznie chce, żebym ruszył przed siebie i wszystko zmienił.
Już nieraz to przeżyłem. Ilekroć buntowałem się, złościłem na
swój los, dotykało mnie jakieś nieszczęście. Tego się najbardziej
boję – że zdarzy się tragedia, która całkowicie zmienia życie i
zawsze łączy się ze stratą. Kiedy coś tracimy, nie warto starać się
to odzyskać. Lepiej wykorzystać powstałą przestrzeń i wypełnić ją
czymś nowym. Teoretycznie z każdej straty wynika coś dobrego,
ale w praktyce właśnie wtedy poddajemy w wątpliwość istnienie
Boga i zadajemy sobie pytanie: czym ja sobie na to zasłużyłem?
Panie, oszczędź mi nieszczęść, a pójdę drogą, którą mi
wskażesz.
Kiedy tak siedzę zatopiony w rozmyślaniach, nagle w pobliżu
uderza piorun, a niebo przeszywa błyskawica. Znów się boję. To
znak. Oto tłumaczę sobie, że zawsze daję z siebie wszystko, a
tymczasem matka natura podpowiada coś wręcz przeciwnego: kto
chce żyć pełnią życia, nigdy się nie zatrzymuje. Niebo i ziemia
zwarły się w uścisku. Po burzy oczyści się powietrze i zazielenią
pola, lecz teraz wicher zrywa dachy, powala stuletnie drzewa,
wezbrane rzeki zalewają okolicę.
W oddali widzę ubraną na żółto postać.
Znów błyska, ale moje przygnębienie znika. Czuję się tak, jakby
deszcz, niczym święcona woda, obmył moją duszę.
Błogosław i bądź błogosławiony.
Bezwiednie powtarzam te słowa. Nie wiem, skąd się wzięły, ale
jestem pewien, że nie ja je wymyśliłem. Ich mądrość spływa na
mnie niespodziewanie i utwierdza w przekonaniu, że wszystko,
czego się dotąd nauczyłem, ma sens.
Problem w tym, że pomimo takich błogosławionych chwil nadal
wątpię.
Żółta postać staje przede mną. To moja żona w jaskrawej
pelerynie. Zabieramy takie okrycia na wyprawy w góry, na
wypadek, gdybyśmy się zgubili.
– Zapomniałeś, że jesteśmy zaproszeni na kolację?
Nie zapomniałem. Opuszczam świat metafizyczny, gdzie pioruny
są głosem bogów i wracam na ziemię, do górskiej wioski, dobrego
wina, pieczonej jagnięciny, miłej pogawędki z przyjaciółmi, którzy
opowiedzą nam o swojej wyprawie motocyklowej. W drodze do
domu w kilku słowach streszczam żonie rozmowę z J.
– Powiedział, dokąd masz jechać?
– Sam mam wybrać miejsce.
– To takie trudne? Przestań marudzić. Zachowujesz się jak
starzec.
Oprócz nas Hervé i Weronika zaprosili na kolację francuskie
małżeństwo w średnim wieku. Poznali ich w Maroku. Mężczyzna
jest podobno jasnowidzem. Na pierwszy rzut oka ani miły, ani
antypatyczny, raczej sprawia wrażenie nieobecnego. Wygląda,
jakby był w transie.
– Uważaj na samochody – zwraca się nagle do Weroniki. –
Będziesz miała wypadek.
Traktuję to jako żart w złym guście. Jeśli Weronika potraktuje te
słowa poważnie, jej strach przyciągnie złą energię i naprawdę
wydarzy się coś złego.
– Zabawne! – reaguję pierwszy. – Potrafi pan przenosić się w
czasie? Rozmawiałem dziś o tym z moim przyjacielem.
– Mówię, co widzę, a widzę, kiedy Bóg mi pozwoli. Wiem, kim
była, jest i będzie każda z obecnych tu osób. Nie rozumiem tego
daru, ale go zaakceptowałem.
Nasi przyjaciele mieli nam opowiedzieć o podróży na Sycylię,
dokąd pojechali z grupą takich jak oni zapalonych harlejowców. A
tu nagle rozmowa zaczyna schodzić na tematy, o których wcale
nie mam ochoty słuchać.
– Zdaje pan sobie sprawę, że Bóg zsyła nam dar widzenia
przyszłości, kiedy chce, żeby coś się w naszym życiu zmieniło? –
pytam i zwracam się do Weroniki – Nie przejmuj się, ale bądź
ostrożna na drodze. Przeniesiona z poziomu astralnego na
ziemski, przepowiednia traci swoją sprawczą moc. Jestem pewien,
że nic ci nie grozi.
Weronika nalewa nam wino. Boi się, że dojdzie do kłótni z
jasnowidzem z Maroka. Nie ma obaw. Ten człowiek naprawdę
„widzi” przyszłość i to mnie przeraża. Po kolacji porozmawiam o
tym z Hervém.
Jasnowidz patrzy nieobecnym wzrokiem jak ktoś, kto wbrew
sobie znalazł się w innym wymiarze. Wyraźnie chce mi coś
powiedzieć, ale po chwili namysłu zwraca się do mojej żony.
– Turecka dusza obdarzy pani męża wielką miłością. Zanim
jednak wyjawi, czego szuka, poleje się jego krew.
„Kolejny znak, że nie powinienem nigdzie jechać”, myślę,
chociaż zdaję sobie sprawę, że interpretuję słowa mężczyzny
zgodnie z własnymi oczekiwaniami.
Z Paryża jadę pociągiem na targi książki do Londynu. Czuję
wzruszenie, bo za każdym razem, gdy odwiedzam Anglię,
przypomina mi się 1977 rok. Rzuciłem wtedy pracę w brazylijskiej
wytwórni fonograficznej i postanowiłem poświęcić się pisaniu.
Wynająłem mieszkanie przy Bassett Road, zaprzyjaźniłem się z
wieloma ludźmi, studiowałem wampirologię, poznałem miasto,
zakochałem się, namiętnie chodziłem do kina. Po roku wróciłem
do Rio de Janeiro, bo nie byłem w stanie napisać ani jednej linijki.
Tym razem spędzę w Londynie trzy dni. Spotkanie z
czytelnikami, kolacje w hinduskich i libańskich restauracjach, a w
holu hotelowym rozmowy o książkach, księgarniach i pisarzach.
Przed końcem roku nie wrócę do Saint-Martin. Z Londynu polecę
wprost do Rio de Janeiro, żeby posłuchać ojczystej mowy, a
wieczorami, popijając sok ze świeżych owoców açaí, chłonąć z
okna najpiękniejszy na świecie widok na Copacabanę.
Na krótko przed końcem podróży do wagonu wchodzi chłopak z
naręczem róż i zaczyna się rozglądać. Dziwne, myślę, nigdy
przedtem nie widziałem sprzedawców kwiatów w pociągu
Eurostar.
– Szukam dwunastu ochotników. Chcę, żeby każdy wręczył po
jednej róży dziewczynie, która czeka na mnie na peronie. Jest
miłością mojego życia i chcę się jej oświadczyć.
Zgłaszam się wraz z grupą kilkunastu osób, ale ostatecznie
chłopak wybiera kogoś innego. Mimo to, kiedy pociąg zatrzymuje
się na stacji, postanawiam pójść za ochotnikami. Chłopak
wskazuje im dyskretnie dziewczynę. Każdy po kolei wręcza jej
różę. Na koniec podchodzi młody człowiek i prosi ją o rękę.
Wszyscy klaszczą, a czerwona ze wstydu narzeczona spuszcza
głowę. Młodzi całują się i objęci opuszczają peron.
– Odkąd tu pracuję, nigdy nie widziałem tak romantycznej sceny
– wzrusza się konduktor.
Jedyne zaplanowane spotkanie z czytelnikami trwa pięć godzin i
daje mi dużo pozytywnej energii. Zastanawiam się, dlaczego
ostatnio czuję się tak rozdarty, dlaczego dopadło mnie tyle
wątpliwości, a w swoich poszukiwaniach duchowych napotykam
trudności nie do pokonania. Może powinienem uzbroić się w
cierpliwość i przeczekać?
Przed wyjazdem odwiedziłem kapliczkę w Barbazan-Debat.
Modliłem się do Madonny, żeby poprzez swoją miłość wskazała mi
właściwą drogę i pomogła mi zrozumieć siebie. Wiem, że jestem w
ludziach, którzy mnie otaczają, tak jak oni są we mnie. Wspólnie
piszemy Księgę Życia. Tworzymy ją każdym naszym spotkaniem,
które zawsze jest darem losu, a także wiarą, że razem możemy
zmienić świat. Każdy z nas dopisuje słowo, zdanie, dodaje
ilustrację, aż w końcu całość nabiera sensu. Radość jednego
człowieka staje się szczęściem ogółu.
Zawsze zadajemy te same pytania. Musimy mieć w sobie dość
pokory, aby zawierzyć sercu, które dokładnie wie, dlaczego
znaleźliśmy się tu i teraz. Trudno prowadzić dialog z własnymi
uczuciami, ale czy jest on w ogóle konieczny? Wystarczy zaufać,
nauczyć się rozpoznawać znaki i w pełni przeżywać swoją Własną
Legendę. Prędzej czy później zrozumiemy, że jesteśmy częścią
wielkiego planu, nawet jeśli nie będziemy w stanie ogarnąć go
rozumem. Podobno w sekundzie przed śmiercią każdy z nas
poznaje prawdziwy powód swojego istnienia. I wtedy rodzi się
Piekło albo Niebo.
Piekłem jest spojrzeć wstecz i zrozumieć, że minęliśmy się z
powołaniem, że zaprzepaściliśmy szansę na godne życie. Niebem
jest móc powiedzieć: „Popełniłem wiele błędów, ale nie
stchórzyłem. Żyłem najlepiej jak umiałem”.
Nie muszę zawczasu szukać swojego piekła i zadręczać się
myślą, że moje życie duchowe spełzło na niczym. Wystarczy, że
będę próbował. Nawet ci, którzy nie wykorzystali wszystkich
szans, uzyskują przebaczenie. Karę ponieśli już za życia, byli
nieszczęśliwi, martwili się na zapas, zamiast cieszyć się spokojem
i harmonią. Wszyscy jesteśmy zbawieni, wszyscy możemy
podążać ścieżką, która nie ma początku ani końca.
Nie zabrałem ze sobą żadnej książki. Czekając na kolację z
moimi rosyjskimi wydawcami, przeglądam jedno z pism, jakich
zwykle jest wiele w hotelowych pokojach. Bez większego
zainteresowania czytam artykuł o chińskim bambusie. Wsadzone
do ziemi ziarenko tej rośliny przez pięć lat nie daje znaku życia.
Nad ziemią pojawia się tylko nieduży pęd. Wszystko odbywa się
pod ziemią, powstaje skomplikowany system korzeniowy,
rozrastający się we wszystkie strony. Po pięciu latach bambusowy
pęd wystrzela w górę, w krótkim czasie osiągając wysokość 25
metrów.
Nudziarstwo. Postanawiam zejść na dół i zobaczyć, co dzieje się
w holu.
Czekając na wydawców, zamawiam kawę. Do holu schodzi
Mônica, moja agentka i najlepsza przyjaciółka. Przy stoliku
ucinamy sobie pogawędkę. Mônica jest wyraźnie zmęczona po
całodziennych rozmowach z ludzmi z branży wydawniczej i
konsultacjach z angielskim wydawcą, odpowiedzialnym za moje
spotkanie z czytelnikami.
Zaczęliśmy współpracę, kiedy Mônica miała 20 lat. Była
wielbicielką moich książek i głęboko wierzyła, że brazylijskiego
pisarza można z powodzeniem tłumaczyć i wydawać za granicą.
Rzuciła studia na wydziale chemii w Rio de Janeiro i wyjechała z
narzeczonym do Hiszpanii. Odwiedzała wydawnictwa, zasypywała
je listami, polecającymi ich uwadze moją twórczość.
Odwiedziłem ją kiedyś w katalońskim miasteczku, gdzie wtedy
mieszkała, i zaprosiłem na kawę. Jej wysiłki nie przynosiły
oczekiwanych rezultatów, dlatego radziłem jej to rzucić i pomyśleć
o własnej przyszłości. Żachnęła się, nie chciała wracać do Brazylii
pokonana. Tłumaczyłem, że przecież wcale nie poniosła klęski,
przecież udało jej się przetrwać (zarabiała na życie roznosząc
ulotki albo jako kelnerka), a poza tym przeżyła niezapomniane
chwile w obcym kraju. Wszystko na nic. Byłem pewien, że
dziewczyna marnuje sobie życie, ale wiedziałem, że nie zdołam jej
przekonać. Była zbyt uparta. Pół roku później sytuacja zmieniła się
diametralnie, a po roku Mônikę stać już było na własne
mieszkanie.
Uwierzyła w to, co wydawało się niemożliwe i dlatego
wygrała bitwę, którą inni – łącznie ze mną – uważali za przegraną.
Prawdziwy wojownik odróżnia odwagę od silnej woli. Z odwagą
wiążą się strach i oczekiwanie na podziw, natomiast silna wola
wymaga cierpliwości i zaangażowania. Obdarzeni silną wolą są
zwykle samotnikami, z pozoru chłodnymi w obejściu. Wielu uważa
Mônikę za osobę pozbawioną ciepła, ale to nieprawda. W jej sercu
płonie ten sam ogień, który zagrzewał ją do walki wiele lat temu w
katalońskiej kawiarence. Wiele osiągnęła i wciąż ma w sobie
dawny entuzjazm.
Zamierzałem jej opowiedzieć o mojej ostatniej rozmowie z J.,
kiedy do stolika podeszły dwie przedstawicielki bułgarskiego
wydawnictwa. Trwają targi i w naszym hotelu mieszka wiele osób z
branży wydawniczej.
– Kiedy nas pan odwiedzi? – zwraca się do mnie z
sakramentalnym pytaniem jedna z pań.
– Jeśli zorganizujecie mi podróż, mogę przyjechać w
przyszłym tygodniu. Mój jedyny warunek to przyjęcie po
spotkaniu z czytelnikami.
Patrzą na mnie z niedowierzaniem.
Chiński bambus!
Mônica jest
przerażona.
– Musimy sprawdzić w kalendarzu... – bąka
niepewnie.
- Mogę przyjechać do Sofii w przyszłym tygodni
– przerywam i dodaję po portugalsku, że
później jej to wyjaśnię.
Mônica widzi, że nie żartuję, ale Bułgarki są wyraźnie
skonfundowane. Proponują nieco późniejszy termin, żeby dać im
czas na nagłośnienie moje wizyty.
– W przyszłym tygodniu – powtarzam – albo przy następnej
okazji. Dopiero teraz do nich dociera, że mówię serio. Proszą
Mônikę
o szczegóły, ale zjawia się mój hiszpański wydawca. Przerywamy
rozmowę, następuje wzajemna prezentacja i znów pada pytanie:
– Kiedy będziemy mieli okazję ponownie gościć pana w
Hiszpanii?
– Zaraz po wizycie w Bułgarii.
– To znaczy?
– Za dwa tygodnie. Jedno spotkanie z czytelnikami w Santiago
de Compostela, a drugie w Kraju Basków. Po każdym spotkaniu
przyjęcie z udziałem wybranych czytelników.
Bułgarki znów zaczynają mieć wątpliwości, Mônica uśmiecha się
kwaśno.
„Weź sprawy w swoje ręce!”, mówił J.
W holu robi się tłoczno. Podczas każdych targów – czy to
przemysłu ciężkiego, czy książek – uczestnicy zatrzymują się w
dwóch, trzech hotelach. To tam w kuluarach i podczas przyjęć
dochodzi do sfinalizowania większości umów. Dziś wieczorem
jest podobnie. Witam kolejnych wydawców, przyjmuję
zaproszenia od wszystkich, którzy mnie zapraszają. Przez cały
czas unikam wzroku Môniki, która nadal nie rozumie, co się
dzieje, ale cierpliwie zaznacza w kalendarzu daty kolejnych
wyjazdów.
Przerywam rozmowę z arabskim wydawcą i pytam Mônikę, ile
mamy umówionych podróży.
– Stawiasz mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji – zdenerwowana
odpowiada po portugalsku.
– Ile?
– Sześć krajów w pięć tygodni. Nie rozumiesz, że to targi
wydawców, a nie pisarzy? Nie musisz przyjmować zaproszeń.
Tym zajmuję się...
Przerywa, bo podchodzi do nas wydawca z Portugalii. Ponieważ
nie pyta mnie o przyjazd, sam składam ofertę.
– Nie zaprosi mnie pan do Portugalii?
Miał taki zamiar, odpowiada, ale podsłuchał naszą wcześniejszą
rozmowę.
– Ja nie żartuję. Bardzo chciałbym spotkać się z czytelnikami w
Guimarăes i w Fátimie.
– Pod warunkiem, że nie odwoła pan spotkań na dzień przed
terminem.
– Obiecuję!
Mônica dopisuje do kalendarza Portugalię. Kolejne pięć dni w
podróży. W końcu zjawiają się moi wydawcy z Rosji, mężczyzna i
kobieta. Mônica oddycha z ulgą, nareszcie wyciągnie mnie z
hotelu.
– Czyś ty oszalał?! – szepce mi do ucha, kiedy czekamy na
taksówkę.
– Już dawno temu. Chyba zauważyłaś? Słyszałaś o chińskim
bambusie? Przez pięć lat po wsadzeniu do ziemi nie daje znaku
życia. A potem nagle wystrzela w górę i w krótkim czasie osiąga
25 metrów wysokości.
– A co to ma wspólnego z twoim szaleństwem? – pyta Mônica.
– Później opowiem ci o rozmowie z J., ale teraz to nieważne.
Chodzi o to, że ze mną jest tak jak z tym bambusem. Ciężko
pracowałem, nie szczędziłem trudu, żeby coś wyrosło. Cierpliwie
pielęgnowałem swoją roślinkę, a mimo to przez lata nic się nie
wydarzało.
– Jak to nic? Nie widzisz, ile osiągnąłeś?
Nadjeżdża taksówka. Rosyjski wydawca otwiera Mônice drzwi.
– Mówię o moim życiu duchowym. Jestem jak ten chiński
bambus. Minął mój piąty rok i przyszedł czas na zmiany. Spytałaś,
czy zwariowałem. Oczywiście żartowałem, ale w mojej odpowiedzi
jest ziarno prawdy. Zacząłem wariować. Prawie uwierzyłem, że
mimo tylu lat nauki nie zapuściłem korzeni.
Podczas rozmowy z Bułgarkami, poczułem obecność J.
Przypomniałem sobie przeczytany z nudów artykuł o bambusie i
zrozumiałem, co J. miał na myśli. Stan wewnętrznej emigracji z
jednej strony pozwolił mi odkryć wiele ważnych prawd o samym
sobie, ale z drugiej spowodował poważne efekty uboczne:
potrzeba samotności stała się nałogiem. Mój świat ograniczył się
do kilku przyjaciół, internetowej korespondencji i iluzji, że reszta
życia należy wyłącznie do mnie. Krótko mówiąc, w moim życiu
zabrakło codziennych problemów, które są wynikiem obcowania z
innymi ludźmi.
Czy tego mi właśnie potrzeba? Życia bez wyzwań? Gdzie szukać
Boga, jak nie w ludziach? Znam wielu, którzy poszli tą drogą.
Kiedyś odbyłem ciekawą, a zarazem zabawną rozmowę z
buddyjską mniszką, która na dwadzieścia lat zaszyła się
samotnie w jaskini w Himalajach. Spytałem ją, co dzięki temu
zyskała.
– Duchowy orgazm – odparła.
– Jest wiele prostszych sposobów osiągnięcia orgazmu –
zażartowałem.
Nie mogę dalej iść tą drogą. To nie w moim stylu. Nie poświęcę
Reszty życia na poszukiwanie „duchowego orgazmu”, na
kontemplowanie dębu w moim ogrodzie, biernie oczekując, aż
biernie spłynie na mnie mądrość.
J. dobrze o tym wie. Dlatego skłonił mnie do podróży, bo dzięki
temu zrozumiem, że moją drogę wytyczają oczy innych ludzi i jeśli
chcę odnaleźć siebie, muszę korzystać z tej mapy.
Przepraszam moich rosyjskich wydawców. Tłumaczę, że muszę
dokończyć rozmowę z Môniką po portugalsku.
– Opowiem ci historię. Pewien człowiek poślizgnął się i wpadł do
głębokiego dołu. Przechodził obok ksiądz i nieszczęśnik poprosił
go o pomoc. Ksiądz pobłogosławił go i poszedł dalej. Po kilku
godzinach zjawił się lekarz. Człowiek znów poprosił o pomoc, ale
lekarz tylko obejrzał z daleka jego rany, wypisał receptę i kazał ją
zrealizować w najbliższej aptece. Wreszcie pojawił się nieznajomy.
Kiedy człowiek poprosił go o pomoc, nieznajomy wskoczył do dołu.
„Po co to zrobiłeś?”, spytał człowiek. „Teraz obaj jesteśmy w
tarapatach!”.
„Nieprawda”, odparł nieznajomy. „Mieszkam w okolicy i wiem, jak
się stąd wydostać”.
– A jak to się ma do ciebie? – pyta Mônica.
– Muszę spotykać nieznajomych. Zapuściłem korzenie, ale bez
ludzkiej pomocy nie wystrzelę w górę. Nie chodzi o pomoc twoją,
J. ani mojej żony, ale kogoś obcego. Dlatego po spotkaniu zawsze
proszę o zorganizowanie przyjęcia.
*** Król mego królestwa Chiński bambus Lampa nieznajomego Kiedy powieje mroźny wiatr Pokrewieństwo dusz 9288 kilometrów Oczy Hilal Dom Ipatiewa Alef Marzyciele nie są domatorami Ze łzami w deszczu Syberyjskie Chicago Droga Pokoju Świetlisty pierścień Nie stracę wiary Liście herbaty Piąta kobieta Ad Extirpanda Jak stawić czoło przemocy Złota róża Orzeł znad Bajkału Strach przed strachem Miasto Telefon Turecka dusza Moskwa, 1 czerwca 2006 roku Od Autora
Pewien człowiek szlachetnego rodu udał się w kraj daleki, aby uzyskać dla siebie godność królewską i wrócić. ŚW. ŁUKASZ, 19:12
Dla J., dzięki któremu wciąż jestem w drodze, Dla św. J, który za mną podąża i mnie chroni, Dla Hilal, w podziękowaniu za przebaczenie w kościele w Nowosybirsku.
Średnica Alefa wynosiła mniej więcej dwa, trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna, którą ogarniał, była naturalnej wielkości. Każda rzecz (...) była nieskończonością rzeczy, bowiem było ją widać zupełnie jasno ze wszystkich punktów wszechświata. JORGE LUIS BORGES, ALEF, TŁUM. ZOFIA CHĄDZYŃSKA Nic nie widzę, ale ty widzisz wszystko. Ufam, że nie żyję na próżno. Wiem, że się znów spotkamy w jakiejś boskiej wieczności. OSCAR WILDE, PRAWDZIWA WIEDZA
Nie! Tylko nie kolejny rytuał! Znów mam wzywać niewidzialne moce do zmaterializowania się w świecie realnym? Jak to się ma do rzeczywistości, w której żyjemy? Młodzi ludzie kończą studia i nie mogą znaleźć pracy. Starzy przechodzą na emeryturę, z której nie są w stanie wyżyć. Dorośli nie mają czasu na marzenia, bo harują od rana do wieczora, żeby zmagając się z tak zwaną „szarą rzeczywistością” zapewnić rodzinie byt, opłacić dzieciom szkołę. Na świecie nigdy dotąd nie było tak głębokich podziałów: wojny religijne, ludobójstwo, brak poszanowania dla naszej planety, kryzys ekonomiczny, depresja, bieda. Wszyscy czekają na błyskawiczne rozwiązanie przynajmniej kilku problemów gnębiących świat lub ich samych. Tymczasem przyszłość jawi się w ciemnych barwach. Jak mam się w tym odnaleźć? Ja, badacz tradycji duchowej, sięgającej korzeniami dalekiej przeszłości, ale obcej wyzwaniom współczesności? Mimo że nazywam J. moim mistrzem, zaczynam wątpić, czy naprawdę nim jest. Idziemy razem pod dąb, święte drzewo, od pięciuset lat niemego świadka ludzkich smutków i radości, którego jedynym zadaniem jest zrzucać liście na zimę i odradzać się wiosną. Nie chce mi się po raz kolejny pisać o relacjach z J., moim przewodnikiem po świecie Tradycji. Notatkami z naszych rozmów zapełniłem kilkadziesiąt zeszytów, ale potem ani razu do nich nie zajrzałem. Poznaliśmy się w Amsterdamie w 1982 roku. Od tamtej pory na nowo uczę się żyć, popełniając po drodze setki błędów. Za każdym razem, kiedy J. mnie czegoś nowego nauczy, wydaje mi się, że robię ostatni krok dzielący mnie od szczytu góry, i że dodaję brakującą nutę wielkiej symfonii, że dopisuję słowo klucz dopełniające dzieło. Jednak euforia szybko mija. Niektóre przeżycia zostają we mnie na zawsze, ale większość duchowych
ćwiczeń i nauk ginie w czarnej otchłani – tak przynajmniej mi się wydaje. Jest mokro. Moje tenisówki, dokładnie uprane dwa dni temu, zaraz będą w błocie. Uważnie stawiam kroki, ale to nic nie daje. Szukając drogi do mądrości, duchowego ładu, wiedzy o świecie widzialnym i niewidzialnym, popadłem w rutynę. Zgłębianiu tajników magii poświęciłem się, kiedy miałem 22 lata. Pokonałem długą drogę. Latami wędrowałem skrajem przepaści, potykałem się i upadałem, poddawałem się i zaczynałem od nowa. Myślałem, że w wieku 59 lat będę bliżej raju i osiągnę spokój, jaki bije z uśmiechniętych twarzy buddyjskich mnichów. Okazuje się, że jest odwrotnie – oddalam się od celu. Brak mi wewnętrznej harmonii, czasem miesiącami dręczą mnie rozterki. Kiedy już mi się uda zanurzyć w świecie rzeczywistości magicznej, trwa to tylko kilka sekund – to wystarczy, żeby mieć pewność, że ten świat istnieje, a za mało, żeby w pełni przeżyć to wszystko, czego się uczę. Dochodzimy do drzewa. Po zakończeniu rytuału zamierzam poważnie rozmówić się z J. Kładziemy ręce na pniu świętego dębu. J. odmawia suficką modlitwę: Boże, kiedy słucham mowy zwierząt, szumu drzew, szeptu wód, śpiewu ptaków, szmeru wiatru i grzmotu piorunów, odnajduję w nich potwierdzenie Twojej Boskiej jedności, czuję, że jesteś najsilniejszy, wszechmocny, żeś wiedzą absolutną i samą sprawiedliwością. Boże, odnajduję Ciebie we wszystkich przeciwnościach losu. Pozwól, bym miał udział w Twoim zadowoleniu. Pragnę być Twoją radością, jaką jest syn dla Ojca. Spraw, bym pamiętał o Tobie nawet w najgorszych chwilach, gdy trudno będzie mi przyznać, że Cię kocham. Kiedyś w takich momentach przez ułamek sekundy czułem obecność Jedynej Siły, która porusza Słońce i Ziemię i podtrzymuje gwiazdy na firmamencie. Dziś jednak nie mam ochoty
komunikować się ze Wszechświatem. Wystarczy, że odpowiedzi na pytania udzieli mi człowiek, który stoi obok mnie. J. uśmiecha się do mnie, ja do niego. W milczeniu, wolnym krokiem wracamy do domu. Bez słowa siadamy na tarasie i pijemy kawę. Patrzę na wielkie drzewo rosnące na środku ogrodu, na wstążkę okalającą jego pień. Kiedyś miałem dziwny sen i następnego dnia obwiązałem dąb wstążką. Jestem w wiosce Saint-Martin, we francuskich Pirenejach. Dom kupiłem parę lat temu, czego ostatnio żałuję, ponieważ całkowicie mną zawładnął, wymaga mojej stałej obecności. Trzeba się nim zajmować i podtrzymywać płomień jego energii. – Przestałem się rozwijać – jak zwykle nieroztropnie odzywam się pierwszy. – Doszedłem do kresu swoich możliwości. – To ciekawe – mówi J. – Przez całe życie usiłuję określić, gdzie leży kres moich możliwości i do dziś nie potrafię. Otaczający mnie wszechświat ciągle się rozrasta i nigdy nie udaje mi się go w pełni poznać. Wiem, że ze mnie drwi, ale brnę dalej. – Po co przyjechałeś? Żeby jak zwykle mi udowodnić, że nie mam racji? Mów, co chcesz, ale słowa niczego nie zmienią. Jest mi źle. – Właśnie dlatego przyjechałem. Od dawna to podejrzewałem, ale czekałem na odpowiedni moment – przyznaje J. Bierze ze stołu gruszkę i obraca ją w dłoniach. – Wcześniej nie byłeś na to gotowy. Ale gdybym za długo zwlekał, zgniłbyś od środka jak owoc – mówi J. i ze smakiem zjada kawałek gruszki. – Doskonała! – Mam pełno wątpliwości – wracam do tematu. – To świetnie! Wątpliwości popychają człowieka do przodu. Jak zwykle błyskotliwe riposty i świetne wyczucie, ale dziś to za mało. – Powiem ci, co czujesz – ciągnie J. – Boisz się, że cała twoja wiedza jest nie dość ugruntowana. Potrafisz zanurzyć się w świecie magii, ale nie umiesz w nim pozostać. Wydaje ci się, że to
wszystko są bajeczki wymyślone tylko po to, żeby zagłuszyć strach przed śmiercią. Moje wątpliwości sięgają o wiele głębiej, dotyczą wiary. Jednego jestem pewien – że istnieje równoległy świat duchowy, który przenika do świata realnego. Cała reszta – święte księgi, objawienia, przewodnicy duchowi, obrzędy – to wszystko wydaje mi się absurdalne. Co więcej, nie widzę żadnych trwałych efektów takich działań. – Coś ci opowiem – mówi J. – W młodości zachłysnąłem się życiem. Wierzyłem, że osiągnę wszystko, czego tylko zapragnę. Potem się ożeniłem, urodziły się dzieci i musiałem skupić się na tym co najważniejsze: zapewnieniu godziwego bytu. W wieku 45 lat byłem wysoko postawionym dyrektorem. Dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, a ja zrozumiałem, że jeśli teraz niczego nie zmienię, do końca życia będę powtarzał w kółko stare schematy. Wtedy zacząłem szukać innej drogi duchowego rozwoju. Jestem zdyscyplinowany, więc rozpocząłem naukę pełną parą. Miałem chwile radości i zwątpienia, aż doszedłem do momentu, w którym ty znajdujesz się teraz. – Bardzo się staram, ale nie mogę powiedzieć, żebym był bliżej Boga i bliżej siebie – wyznaję ze smutkiem. – Bo jak wszyscy uwierzyłeś, że czas nauczy cię, jak zbliżyć się do Boga. Czas niczego nie uczy, czas tylko przynosi zmęczenie i dodaje nam lat. Dąb w ogrodzie wydaje się mnie obserwować. Ma prawie pięćset lat i jedyne, czego przez wieki się nauczył, to tkwić niezmiennie w tym samym miejscu. – Po co odprawiliśmy rytuał przy drzewie, jeżeli to nie pomoże mi stać się lepszym człowiekiem? – Nie pomaga, bo ludzie o nim zapomnieli. Odprawiając pozornie absurdalne rytuały, masz szansę wejść w głąb siebie i dotknąć tego, co pierwotne, co stanowi o istocie twojego życia. J. ma rację. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Widzę, że wciąż mogę się od niego wiele nauczyć. – Pora się ruszyć – mówi nagle J.
Patrzę na zegarek. Lotnisko jest blisko i możemy jeszcze chwilę porozmawiać. – Nie mówię o sobie. Kiedy przeżywałem to, co ty teraz, ratunek znalazłem w cofnięciu się do czasów sprzed moich narodzin. Radzę ci to samo. Reinkarnacja? Dotąd J. sceptycznie oceniał moje próby powrotu do poprzednich wcieleń. – Robiłem to, zanim cię poznałem – mówię. – Kiedyś ci o tym opowiadałem. Odkryłem swoje dwa wcielenia, francuskiego pisarza z dziewiętnastego wieku i... – Pamiętam! – przerywa mi J. – Popełniałem błędy, których nie mogę już naprawić. Zresztą jak sam powiedziałeś, powrót do przeszłości tylko zwiększy moje poczucie winy. Podróż w przeszłość jest jak wybicie dziury w podłodze płonącego domu i pozwolenie szalejącym na dole płomieniom rozprzestrzenić się na wyższych piętrach, w teraźniejszości. J. rzuca ptakom ogryzek gruszki i patrzy na mnie poirytowany. – Nie pleć bzdur! Nie wmawiaj mi, że przez te dwadzieścia cztery lata naszej znajomości niczego się nie nauczyłeś. Domyślam się, o co mu chodzi. W magii i w życiu liczy się tylko chwila obecna. Nie mierzy się czasu jak odległości między dwoma punktami. „Czas” nie przemija. Największym problemem jest to, że człowiek nie potrafi skoncentrować się na teraźniejszości. Wiecznie roztrząsa, czy mógł coś zrobić lepiej, jakie będą konsekwencje jego czynów, dlaczego nie zareagował tak, jak powinien. Martwi się też o przyszłość: co będzie jutro, jakie należy podjąć kroki, jakie czyhają na niego niebezpieczeństwa, jak uniknąć zagrożeń i realizować marzenia. – Zastanawiasz się, czy twoje podejście do życia jest błędne? – pyta J. – Owszem, jest. Ale jednocześnie masz świadomość, że zmienisz swoją przyszłość tylko wtedy, gdy przeszłość przeniesiesz w czas teraźniejszy. Przeszłość i przyszłość istnieją tylko w naszych głowach, natomiast teraźniejszość jest poza czasem. My nazywamy to Wiecznością, hindusi „karmą”, z braku
bardziej odpowiedniego słowa. Problem w tym, że jej istotę trudno właściwie wyjaśnić. Twoje uczynki z przeszłości nie wpływają na teraźniejszość. Jest odwrotnie. To, co robisz teraz, może ocalić przeszłość i w konsekwencji zmienić przyszłość. – To znaczy? J. milknie. Jest zły, że go nie rozumiem. – Nie warto siedzieć i gadać, bo to niczemu nie służy. Zacznij działać. Najwyższa pora, żebyś się ruszył, odzyskał swoje królestwo, które niszczy rutyna. Dosyć powtarzania w kółko tej samej lekcji. W ten sposób niczego nowego się nie nauczysz. – Nie chodzi o rutynę. Po prostu nie jestem szczęśliwy. – To właśnie jest rutyna. Wydaje ci się, że istniejesz, bo cierpisz. Człowiek odnajduje sens życia w swoich problemach. Ciągle tylko o nich gada: o kryzysach małżeńskich, kłopotach z dziećmi, narzeka na szkołę, pracę, na przyjaciół. Ani przez chwilę nie pomyśli: „Jestem tu i teraz. Jestem wynikiem tego, co się zdarzyło i co się wydarzy, ale w tej chwili jestem tutaj. Jeśli popełniłem błąd, mogę go naprawić albo przynajmniej prosić o wybaczenie. Jeśli zrobiłem coś dobrego, powinienem się cieszyć i bardziej świadomie przeżywać teraźniejszość” – J. przerywa i bierze głęboki oddech. – Nie żyjesz chwilą obecną. Musisz wyjechać, żeby wrócić do teraźniejszości. Tego się obawiałem. Od jakiegoś czasu J. napomykał, że pora po raz trzeci wyruszyć w świętą podróż. Od pierwszej wyprawy w 1986 roku moje życie bardzo się zmieniło. Pielgrzymując Drogą Jakuba do Composteli, stawiłem czoło przeznaczeniu i zaakceptowałem „Boży plan”. Trzy lata później pokonałem Drogę Rzymską i dotarłem do miejsca, gdzie dziś mieszkam. To była trudna podróż. Przez 70 dni robiłem rzeczy, które przyśniły mi się poprzedniej nocy (pamiętam, że kiedyś przesiedziałem cztery godziny na przystanku autobusowym, czekając, aż coś się wydarzy). Od tamtej pory sumienniewykonywałemwszystkie obowiązki związane z moją pracą. Pisanie to był mój własny wybór, a jednocześnie wielki dar. Podróżowałem, nie mogłem usiedzieć na miejscu. Najważniejszych rzeczy nauczyły mnie podróże.
Od wczesnej młodości dużo jeździłem po świecie, ale w ostatnich latach praktycznie mieszkam na lotniskach i w hotelach. To, co dawniej było przygodą, zaczęło tchnąć nudą. Na moje skargi, że zbyt mało czasu spędzam w jednym miejscu, słyszałem zdumione: „Jak to?! Podróże są cudowne! Szkoda, że mnie na to nie stać”. Do podróżowania nie potrzeba pieniędzy, lecz odwagi. W czasach hipisowskich zwiedziłem wiele krajów, chociaż nie miałem grosza przy duszy. Czasem ledwo starczało mi na bilet. Nie dojadałem, spałem na dworcach, nie znałem języka, byłem zależny od innych, a mimo to uważam, że były to moje najszczęśliwsze lata. W podróży słyszymy język, którego nie rozumiemy, używamy pieniędzy, których wartości nie znamy, chodzimy obcymi ulicami. W obliczu nowych wyzwań nasze „ja” i nasze dotychczasowe doświadczenia okazują się bezużyteczne. Stopniowo odkrywamy w sobie kogoś o wiele ciekawszego, żądnego przygód, otwartego na świat i nowe doznania. A potem przychodzi dzień, kiedy mówimy „dość!”. – Dość! Podróżowanie stało się dla mnie rutyną. – Wcale nie dość – mówi J. – Życie to nieustająca podróż, od narodzin aż po śmierć. Zmienia się otoczenie, ludzie, nasze potrzeby, a pociąg jedzie dalej. Bo życie jest jak pociąg, a nie stacja kolejowa. Zresztą twoje zagraniczne wyjazdy to nie podróże. Ty tylko przemieszczasz się z kraju do kraju. A to zupełnie co innego. – Podróż niczego nie zmieni – sceptycznie kręcę głową. – Jeśli mam naprawić to, co zepsułem w poprzednim życiu, równie dobrze mogę zostać w domu. Moją pokutą będzie słuchanie twoich rozkazów. Podobno znasz boski plan. Poza tym spotkałem już przynajmniej cztery osoby, które poprosiłem o wybaczenie. – Ale nadal nie wiesz, jaka na tobie ciąży klątwa. – Ty też popełniłeś parę błędów. Odkryłeś, za co na ciebie spadła klątwa?
– Tak, i mogę cię zapewnić, że moje przewiny były znacznie poważniejsze od twoich. Ty stchórzyłeś raz, a ja wyrządziłem krzywdę innym wiele razy. Na szczęście odkrycie ich mnie wyzwoliło. – Skoro mam podróżować w czasie, to po co zmieniać miejsce? J. wybucha śmiechem. – Wszyscy mamy szansę odkupić własne winy, ale żeby to zrobić, musimy spotkać ludzi, którym zrobiliśmy krzywdę i poprosić ich o wybaczenie. – Dokąd mam jechać? Do Jerozolimy? - Nie wiem. Sam musisz podjąć decyzję. - Przypomnij sobie, co przerwałeś i dokończ to. Bóg cię poprowadzi, ponieważ w teraźniejszości mieści się wszystko co przeżyłeś ale i to co przed tobą. Twój świat buduje się na nowo. Spotkasz kogoś, kto już raz pojawił się na twojej drodze i kogo porzuciłeś. Nie sprzeniewierz się łasce, jakiej doznałeś. Spróbuj zrozumieć, co dzieje się z tobą i otaczającym światem. Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Pada deszcz, czuję przenikliwy chłód. Na pewno się rozchoruję. Pocieszam się, że według lekarzy grypę powoduje wirus, a nie krople deszczu. Nie potrafię skupić się na tym, co się wokół mnie dzieje. Mam zamęt w głowie. Dokąd mam jechać? Jaki obrać cel? A jeśli nie rozpoznam tych, których szukam? Pewnie nieraz mi się to przydarzyło i nieraz się jeszcze przydarzy. Inaczej czułbym w duszy spokój. Żyję już 59 lat i mniej więcej znam siebie i swoje reakcje. Na początku mojej znajomości z J. miałem wrażenie, że wypowiada słowa, które pochodzą od jakiejś siły wyższej. Przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń, odważnie szedłem naprzód i nie oglądałem się wstecz. Zżyliśmy się, a wraz z zażyłością pojawiło się przyzwyczajenie. J. nigdy mnie nie zawiódł, ale zacząłem go inaczej postrzegać, spowszedniał mi. We wrześniu 1992 roku – minęło wtedy dziesięć lat od naszego pierwszego spotkania – z
własnej woli poddałem się jego rozkazom. Robiłem wszystko, co mi kazał, ale w zasadzie bez przekonania, głównie z poczucia obowiązku. Nieprawda. Przecież dobrowolnie wszedłem na ścieżkę Tradycji Magicznej i nie ma co temu zaprzeczać. W każdej chwili mogę z niej zrezygnować, ale coś mnie pcha do przodu. J. ma pewnie rację, przywykłem do obecnego trybu życia. Nie potrzebuję wyzwań, tylko spokoju. Powinienem uważać się za człowieka szczęśliwego. Osiągnąłem zawodowy sukces, od 27 lat jestem z tą samą kobietą, nie choruję, otaczają mnie ludzie godni zaufania, na co dzień spotykam się z życzliwością czytelników. Kiedyś mi to wystarczało, ale od dwóch lat nic mnie już nie cieszy. Czy to przejściowy kryzys? Nie wystarczy modlić się jak dotąd, szanować przyrodę jako dzieło Pana Boga i cieszyć się pięknem, które nas otacza? Jak mam iść naprzód, skoro jestem przekonany, że doszedłem do kresu? Dlaczego nie jestem taki jak moi przyjaciele? Deszcz pada coraz mocniej, słyszę tylko odgłos spadających kropel. Przemokłem do suchej nitki i nie mogę się ruszyć. Nie chcę opuszczać tego miejsca, ponieważ nie wiem, dokąd iść. Zgubiłem drogę. J. ma rację – gdybym faktycznie doszedł do kresu, nie dręczyłoby mnie poczucie winy i nie byłym taki nieszczęśliwy. Boję się. Jeśli to nie minie, to znaczy, że sprowadził je na mnie Bóg. Widocznie chce, żebym ruszył przed siebie i wszystko zmienił. Już nieraz to przeżyłem. Ilekroć buntowałem się, złościłem na swój los, dotykało mnie jakieś nieszczęście. Tego się najbardziej boję – że zdarzy się tragedia, która całkowicie zmienia życie i zawsze łączy się ze stratą. Kiedy coś tracimy, nie warto starać się to odzyskać. Lepiej wykorzystać powstałą przestrzeń i wypełnić ją czymś nowym. Teoretycznie z każdej straty wynika coś dobrego, ale w praktyce właśnie wtedy poddajemy w wątpliwość istnienie Boga i zadajemy sobie pytanie: czym ja sobie na to zasłużyłem? Panie, oszczędź mi nieszczęść, a pójdę drogą, którą mi wskażesz.
Kiedy tak siedzę zatopiony w rozmyślaniach, nagle w pobliżu uderza piorun, a niebo przeszywa błyskawica. Znów się boję. To znak. Oto tłumaczę sobie, że zawsze daję z siebie wszystko, a tymczasem matka natura podpowiada coś wręcz przeciwnego: kto chce żyć pełnią życia, nigdy się nie zatrzymuje. Niebo i ziemia zwarły się w uścisku. Po burzy oczyści się powietrze i zazielenią pola, lecz teraz wicher zrywa dachy, powala stuletnie drzewa, wezbrane rzeki zalewają okolicę. W oddali widzę ubraną na żółto postać. Znów błyska, ale moje przygnębienie znika. Czuję się tak, jakby deszcz, niczym święcona woda, obmył moją duszę. Błogosław i bądź błogosławiony. Bezwiednie powtarzam te słowa. Nie wiem, skąd się wzięły, ale jestem pewien, że nie ja je wymyśliłem. Ich mądrość spływa na mnie niespodziewanie i utwierdza w przekonaniu, że wszystko, czego się dotąd nauczyłem, ma sens. Problem w tym, że pomimo takich błogosławionych chwil nadal wątpię. Żółta postać staje przede mną. To moja żona w jaskrawej pelerynie. Zabieramy takie okrycia na wyprawy w góry, na wypadek, gdybyśmy się zgubili. – Zapomniałeś, że jesteśmy zaproszeni na kolację? Nie zapomniałem. Opuszczam świat metafizyczny, gdzie pioruny są głosem bogów i wracam na ziemię, do górskiej wioski, dobrego wina, pieczonej jagnięciny, miłej pogawędki z przyjaciółmi, którzy opowiedzą nam o swojej wyprawie motocyklowej. W drodze do domu w kilku słowach streszczam żonie rozmowę z J. – Powiedział, dokąd masz jechać? – Sam mam wybrać miejsce. – To takie trudne? Przestań marudzić. Zachowujesz się jak starzec. Oprócz nas Hervé i Weronika zaprosili na kolację francuskie małżeństwo w średnim wieku. Poznali ich w Maroku. Mężczyzna jest podobno jasnowidzem. Na pierwszy rzut oka ani miły, ani antypatyczny, raczej sprawia wrażenie nieobecnego. Wygląda, jakby był w transie.
– Uważaj na samochody – zwraca się nagle do Weroniki. – Będziesz miała wypadek. Traktuję to jako żart w złym guście. Jeśli Weronika potraktuje te słowa poważnie, jej strach przyciągnie złą energię i naprawdę wydarzy się coś złego. – Zabawne! – reaguję pierwszy. – Potrafi pan przenosić się w czasie? Rozmawiałem dziś o tym z moim przyjacielem. – Mówię, co widzę, a widzę, kiedy Bóg mi pozwoli. Wiem, kim była, jest i będzie każda z obecnych tu osób. Nie rozumiem tego daru, ale go zaakceptowałem. Nasi przyjaciele mieli nam opowiedzieć o podróży na Sycylię, dokąd pojechali z grupą takich jak oni zapalonych harlejowców. A tu nagle rozmowa zaczyna schodzić na tematy, o których wcale nie mam ochoty słuchać. – Zdaje pan sobie sprawę, że Bóg zsyła nam dar widzenia przyszłości, kiedy chce, żeby coś się w naszym życiu zmieniło? – pytam i zwracam się do Weroniki – Nie przejmuj się, ale bądź ostrożna na drodze. Przeniesiona z poziomu astralnego na ziemski, przepowiednia traci swoją sprawczą moc. Jestem pewien, że nic ci nie grozi. Weronika nalewa nam wino. Boi się, że dojdzie do kłótni z jasnowidzem z Maroka. Nie ma obaw. Ten człowiek naprawdę „widzi” przyszłość i to mnie przeraża. Po kolacji porozmawiam o tym z Hervém. Jasnowidz patrzy nieobecnym wzrokiem jak ktoś, kto wbrew sobie znalazł się w innym wymiarze. Wyraźnie chce mi coś powiedzieć, ale po chwili namysłu zwraca się do mojej żony. – Turecka dusza obdarzy pani męża wielką miłością. Zanim jednak wyjawi, czego szuka, poleje się jego krew. „Kolejny znak, że nie powinienem nigdzie jechać”, myślę, chociaż zdaję sobie sprawę, że interpretuję słowa mężczyzny zgodnie z własnymi oczekiwaniami.
Z Paryża jadę pociągiem na targi książki do Londynu. Czuję wzruszenie, bo za każdym razem, gdy odwiedzam Anglię, przypomina mi się 1977 rok. Rzuciłem wtedy pracę w brazylijskiej wytwórni fonograficznej i postanowiłem poświęcić się pisaniu. Wynająłem mieszkanie przy Bassett Road, zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi, studiowałem wampirologię, poznałem miasto, zakochałem się, namiętnie chodziłem do kina. Po roku wróciłem do Rio de Janeiro, bo nie byłem w stanie napisać ani jednej linijki. Tym razem spędzę w Londynie trzy dni. Spotkanie z czytelnikami, kolacje w hinduskich i libańskich restauracjach, a w holu hotelowym rozmowy o książkach, księgarniach i pisarzach. Przed końcem roku nie wrócę do Saint-Martin. Z Londynu polecę wprost do Rio de Janeiro, żeby posłuchać ojczystej mowy, a wieczorami, popijając sok ze świeżych owoców açaí, chłonąć z okna najpiękniejszy na świecie widok na Copacabanę. Na krótko przed końcem podróży do wagonu wchodzi chłopak z naręczem róż i zaczyna się rozglądać. Dziwne, myślę, nigdy przedtem nie widziałem sprzedawców kwiatów w pociągu Eurostar. – Szukam dwunastu ochotników. Chcę, żeby każdy wręczył po jednej róży dziewczynie, która czeka na mnie na peronie. Jest miłością mojego życia i chcę się jej oświadczyć. Zgłaszam się wraz z grupą kilkunastu osób, ale ostatecznie chłopak wybiera kogoś innego. Mimo to, kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji, postanawiam pójść za ochotnikami. Chłopak wskazuje im dyskretnie dziewczynę. Każdy po kolei wręcza jej różę. Na koniec podchodzi młody człowiek i prosi ją o rękę. Wszyscy klaszczą, a czerwona ze wstydu narzeczona spuszcza głowę. Młodzi całują się i objęci opuszczają peron. – Odkąd tu pracuję, nigdy nie widziałem tak romantycznej sceny – wzrusza się konduktor.
Jedyne zaplanowane spotkanie z czytelnikami trwa pięć godzin i daje mi dużo pozytywnej energii. Zastanawiam się, dlaczego ostatnio czuję się tak rozdarty, dlaczego dopadło mnie tyle wątpliwości, a w swoich poszukiwaniach duchowych napotykam trudności nie do pokonania. Może powinienem uzbroić się w cierpliwość i przeczekać? Przed wyjazdem odwiedziłem kapliczkę w Barbazan-Debat. Modliłem się do Madonny, żeby poprzez swoją miłość wskazała mi właściwą drogę i pomogła mi zrozumieć siebie. Wiem, że jestem w ludziach, którzy mnie otaczają, tak jak oni są we mnie. Wspólnie piszemy Księgę Życia. Tworzymy ją każdym naszym spotkaniem, które zawsze jest darem losu, a także wiarą, że razem możemy zmienić świat. Każdy z nas dopisuje słowo, zdanie, dodaje ilustrację, aż w końcu całość nabiera sensu. Radość jednego człowieka staje się szczęściem ogółu. Zawsze zadajemy te same pytania. Musimy mieć w sobie dość pokory, aby zawierzyć sercu, które dokładnie wie, dlaczego znaleźliśmy się tu i teraz. Trudno prowadzić dialog z własnymi uczuciami, ale czy jest on w ogóle konieczny? Wystarczy zaufać, nauczyć się rozpoznawać znaki i w pełni przeżywać swoją Własną Legendę. Prędzej czy później zrozumiemy, że jesteśmy częścią wielkiego planu, nawet jeśli nie będziemy w stanie ogarnąć go rozumem. Podobno w sekundzie przed śmiercią każdy z nas poznaje prawdziwy powód swojego istnienia. I wtedy rodzi się Piekło albo Niebo. Piekłem jest spojrzeć wstecz i zrozumieć, że minęliśmy się z powołaniem, że zaprzepaściliśmy szansę na godne życie. Niebem jest móc powiedzieć: „Popełniłem wiele błędów, ale nie stchórzyłem. Żyłem najlepiej jak umiałem”. Nie muszę zawczasu szukać swojego piekła i zadręczać się myślą, że moje życie duchowe spełzło na niczym. Wystarczy, że będę próbował. Nawet ci, którzy nie wykorzystali wszystkich szans, uzyskują przebaczenie. Karę ponieśli już za życia, byli nieszczęśliwi, martwili się na zapas, zamiast cieszyć się spokojem
i harmonią. Wszyscy jesteśmy zbawieni, wszyscy możemy podążać ścieżką, która nie ma początku ani końca. Nie zabrałem ze sobą żadnej książki. Czekając na kolację z moimi rosyjskimi wydawcami, przeglądam jedno z pism, jakich zwykle jest wiele w hotelowych pokojach. Bez większego zainteresowania czytam artykuł o chińskim bambusie. Wsadzone do ziemi ziarenko tej rośliny przez pięć lat nie daje znaku życia. Nad ziemią pojawia się tylko nieduży pęd. Wszystko odbywa się pod ziemią, powstaje skomplikowany system korzeniowy, rozrastający się we wszystkie strony. Po pięciu latach bambusowy pęd wystrzela w górę, w krótkim czasie osiągając wysokość 25 metrów. Nudziarstwo. Postanawiam zejść na dół i zobaczyć, co dzieje się w holu. Czekając na wydawców, zamawiam kawę. Do holu schodzi Mônica, moja agentka i najlepsza przyjaciółka. Przy stoliku ucinamy sobie pogawędkę. Mônica jest wyraźnie zmęczona po całodziennych rozmowach z ludzmi z branży wydawniczej i konsultacjach z angielskim wydawcą, odpowiedzialnym za moje spotkanie z czytelnikami. Zaczęliśmy współpracę, kiedy Mônica miała 20 lat. Była wielbicielką moich książek i głęboko wierzyła, że brazylijskiego pisarza można z powodzeniem tłumaczyć i wydawać za granicą. Rzuciła studia na wydziale chemii w Rio de Janeiro i wyjechała z narzeczonym do Hiszpanii. Odwiedzała wydawnictwa, zasypywała je listami, polecającymi ich uwadze moją twórczość. Odwiedziłem ją kiedyś w katalońskim miasteczku, gdzie wtedy mieszkała, i zaprosiłem na kawę. Jej wysiłki nie przynosiły oczekiwanych rezultatów, dlatego radziłem jej to rzucić i pomyśleć o własnej przyszłości. Żachnęła się, nie chciała wracać do Brazylii pokonana. Tłumaczyłem, że przecież wcale nie poniosła klęski, przecież udało jej się przetrwać (zarabiała na życie roznosząc ulotki albo jako kelnerka), a poza tym przeżyła niezapomniane chwile w obcym kraju. Wszystko na nic. Byłem pewien, że dziewczyna marnuje sobie życie, ale wiedziałem, że nie zdołam jej
przekonać. Była zbyt uparta. Pół roku później sytuacja zmieniła się diametralnie, a po roku Mônikę stać już było na własne mieszkanie. Uwierzyła w to, co wydawało się niemożliwe i dlatego wygrała bitwę, którą inni – łącznie ze mną – uważali za przegraną. Prawdziwy wojownik odróżnia odwagę od silnej woli. Z odwagą wiążą się strach i oczekiwanie na podziw, natomiast silna wola wymaga cierpliwości i zaangażowania. Obdarzeni silną wolą są zwykle samotnikami, z pozoru chłodnymi w obejściu. Wielu uważa Mônikę za osobę pozbawioną ciepła, ale to nieprawda. W jej sercu płonie ten sam ogień, który zagrzewał ją do walki wiele lat temu w katalońskiej kawiarence. Wiele osiągnęła i wciąż ma w sobie dawny entuzjazm. Zamierzałem jej opowiedzieć o mojej ostatniej rozmowie z J., kiedy do stolika podeszły dwie przedstawicielki bułgarskiego wydawnictwa. Trwają targi i w naszym hotelu mieszka wiele osób z branży wydawniczej. – Kiedy nas pan odwiedzi? – zwraca się do mnie z sakramentalnym pytaniem jedna z pań. – Jeśli zorganizujecie mi podróż, mogę przyjechać w przyszłym tygodniu. Mój jedyny warunek to przyjęcie po spotkaniu z czytelnikami. Patrzą na mnie z niedowierzaniem. Chiński bambus! Mônica jest przerażona. – Musimy sprawdzić w kalendarzu... – bąka niepewnie. - Mogę przyjechać do Sofii w przyszłym tygodni – przerywam i dodaję po portugalsku, że później jej to wyjaśnię. Mônica widzi, że nie żartuję, ale Bułgarki są wyraźnie skonfundowane. Proponują nieco późniejszy termin, żeby dać im czas na nagłośnienie moje wizyty. – W przyszłym tygodniu – powtarzam – albo przy następnej okazji. Dopiero teraz do nich dociera, że mówię serio. Proszą Mônikę
o szczegóły, ale zjawia się mój hiszpański wydawca. Przerywamy rozmowę, następuje wzajemna prezentacja i znów pada pytanie: – Kiedy będziemy mieli okazję ponownie gościć pana w Hiszpanii? – Zaraz po wizycie w Bułgarii. – To znaczy? – Za dwa tygodnie. Jedno spotkanie z czytelnikami w Santiago de Compostela, a drugie w Kraju Basków. Po każdym spotkaniu przyjęcie z udziałem wybranych czytelników. Bułgarki znów zaczynają mieć wątpliwości, Mônica uśmiecha się kwaśno. „Weź sprawy w swoje ręce!”, mówił J. W holu robi się tłoczno. Podczas każdych targów – czy to przemysłu ciężkiego, czy książek – uczestnicy zatrzymują się w dwóch, trzech hotelach. To tam w kuluarach i podczas przyjęć dochodzi do sfinalizowania większości umów. Dziś wieczorem jest podobnie. Witam kolejnych wydawców, przyjmuję zaproszenia od wszystkich, którzy mnie zapraszają. Przez cały czas unikam wzroku Môniki, która nadal nie rozumie, co się dzieje, ale cierpliwie zaznacza w kalendarzu daty kolejnych wyjazdów. Przerywam rozmowę z arabskim wydawcą i pytam Mônikę, ile mamy umówionych podróży. – Stawiasz mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji – zdenerwowana odpowiada po portugalsku. – Ile? – Sześć krajów w pięć tygodni. Nie rozumiesz, że to targi wydawców, a nie pisarzy? Nie musisz przyjmować zaproszeń. Tym zajmuję się... Przerywa, bo podchodzi do nas wydawca z Portugalii. Ponieważ nie pyta mnie o przyjazd, sam składam ofertę. – Nie zaprosi mnie pan do Portugalii? Miał taki zamiar, odpowiada, ale podsłuchał naszą wcześniejszą rozmowę. – Ja nie żartuję. Bardzo chciałbym spotkać się z czytelnikami w Guimarăes i w Fátimie.
– Pod warunkiem, że nie odwoła pan spotkań na dzień przed terminem. – Obiecuję! Mônica dopisuje do kalendarza Portugalię. Kolejne pięć dni w podróży. W końcu zjawiają się moi wydawcy z Rosji, mężczyzna i kobieta. Mônica oddycha z ulgą, nareszcie wyciągnie mnie z hotelu. – Czyś ty oszalał?! – szepce mi do ucha, kiedy czekamy na taksówkę. – Już dawno temu. Chyba zauważyłaś? Słyszałaś o chińskim bambusie? Przez pięć lat po wsadzeniu do ziemi nie daje znaku życia. A potem nagle wystrzela w górę i w krótkim czasie osiąga 25 metrów wysokości. – A co to ma wspólnego z twoim szaleństwem? – pyta Mônica. – Później opowiem ci o rozmowie z J., ale teraz to nieważne. Chodzi o to, że ze mną jest tak jak z tym bambusem. Ciężko pracowałem, nie szczędziłem trudu, żeby coś wyrosło. Cierpliwie pielęgnowałem swoją roślinkę, a mimo to przez lata nic się nie wydarzało. – Jak to nic? Nie widzisz, ile osiągnąłeś? Nadjeżdża taksówka. Rosyjski wydawca otwiera Mônice drzwi. – Mówię o moim życiu duchowym. Jestem jak ten chiński bambus. Minął mój piąty rok i przyszedł czas na zmiany. Spytałaś, czy zwariowałem. Oczywiście żartowałem, ale w mojej odpowiedzi jest ziarno prawdy. Zacząłem wariować. Prawie uwierzyłem, że mimo tylu lat nauki nie zapuściłem korzeni. Podczas rozmowy z Bułgarkami, poczułem obecność J. Przypomniałem sobie przeczytany z nudów artykuł o bambusie i zrozumiałem, co J. miał na myśli. Stan wewnętrznej emigracji z jednej strony pozwolił mi odkryć wiele ważnych prawd o samym sobie, ale z drugiej spowodował poważne efekty uboczne: potrzeba samotności stała się nałogiem. Mój świat ograniczył się do kilku przyjaciół, internetowej korespondencji i iluzji, że reszta życia należy wyłącznie do mnie. Krótko mówiąc, w moim życiu
zabrakło codziennych problemów, które są wynikiem obcowania z innymi ludźmi. Czy tego mi właśnie potrzeba? Życia bez wyzwań? Gdzie szukać Boga, jak nie w ludziach? Znam wielu, którzy poszli tą drogą. Kiedyś odbyłem ciekawą, a zarazem zabawną rozmowę z buddyjską mniszką, która na dwadzieścia lat zaszyła się samotnie w jaskini w Himalajach. Spytałem ją, co dzięki temu zyskała. – Duchowy orgazm – odparła. – Jest wiele prostszych sposobów osiągnięcia orgazmu – zażartowałem. Nie mogę dalej iść tą drogą. To nie w moim stylu. Nie poświęcę Reszty życia na poszukiwanie „duchowego orgazmu”, na kontemplowanie dębu w moim ogrodzie, biernie oczekując, aż biernie spłynie na mnie mądrość. J. dobrze o tym wie. Dlatego skłonił mnie do podróży, bo dzięki temu zrozumiem, że moją drogę wytyczają oczy innych ludzi i jeśli chcę odnaleźć siebie, muszę korzystać z tej mapy. Przepraszam moich rosyjskich wydawców. Tłumaczę, że muszę dokończyć rozmowę z Môniką po portugalsku. – Opowiem ci historię. Pewien człowiek poślizgnął się i wpadł do głębokiego dołu. Przechodził obok ksiądz i nieszczęśnik poprosił go o pomoc. Ksiądz pobłogosławił go i poszedł dalej. Po kilku godzinach zjawił się lekarz. Człowiek znów poprosił o pomoc, ale lekarz tylko obejrzał z daleka jego rany, wypisał receptę i kazał ją zrealizować w najbliższej aptece. Wreszcie pojawił się nieznajomy. Kiedy człowiek poprosił go o pomoc, nieznajomy wskoczył do dołu. „Po co to zrobiłeś?”, spytał człowiek. „Teraz obaj jesteśmy w tarapatach!”. „Nieprawda”, odparł nieznajomy. „Mieszkam w okolicy i wiem, jak się stąd wydostać”. – A jak to się ma do ciebie? – pyta Mônica. – Muszę spotykać nieznajomych. Zapuściłem korzenie, ale bez ludzkiej pomocy nie wystrzelę w górę. Nie chodzi o pomoc twoją, J. ani mojej żony, ale kogoś obcego. Dlatego po spotkaniu zawsze proszę o zorganizowanie przyjęcia.