PODZIĘKOWANIA
Jestem szczęściarzem, mogąc dziękować tym samym osobom co zawsze:
Elizabeth Beier, Marii Massie, Dori Weintraub i Sylvie Rabineau – za
towarzyszenie mi podczas tego nagłego odejścia oraz za okazaną po drodze
pomoc. Dziękuję także Mary, Ninie i Luke’owi – za każdy dzień.
PROLOG
LAURIE GARVEY NIE ZOSTAŁA WYCHOWANA w wierze
w porwanie Kościoła. Właściwie to nie została wychowana w wierze w nic
poza tym, że niemądrze jest w cokolwiek wierzyć.
„Jesteśmy agnostykami – mówiła swoim dzieciom, kiedy były małe
i musiały się jakoś określić w rozmowach z katolickimi,
żydowskimi i unitariańskimi przyjaciółmi. – Nie wiemy, czy istnieje Bóg,
i inni też tego nie wiedzą. Mogą twierdzić, że wiedzą, ale to nieprawda”.
Po raz pierwszy usłyszała o porwaniu Kościoła na pierwszym roku
studiów, na zajęciach o nazwie „Wprowadzenie do religii świata”. Zjawisko
opisane przez profesora wydało jej się śmieszne: tabuny chrześcijan
wyfruwających z ubrań i wznoszących się przez dachy domów
i samochodów na spotkanie z Jezusem w niebie, podczas gdy inni stoją
z rozdziawionymi ustami, zastanawiając się, dokąd odeszli wszyscy dobrzy
ludzie. Teologia wydawała jej się niejasna, nawet gdy przeczytała fragment
podręcznika poświęcony dyspensacjonalistycznemu premillenaryzmowi, te
dyrdymały o Armagedonie, Antychryście i Czterech Jeźdźcach Apokalipsy.
To wszystko sprawiało wrażenie religijnego kiczu, równie tandetnego jak
obraz na czarnym aksamicie, wymysłu przemawiającego do ludzi, którzy
jedzą za dużo smażonego, dają dzieciom klapsy i nie widzą niczego
dziwnego w teorii, zgodnie z którą ich ukochany Bóg wynalazł AIDS, żeby
pokarać gejów. W późniejszych latach czasami widywała na lotnisku albo
w pociągu kogoś czytającego jedną z powieści o czasach ostatecznych i czuła
lekkie politowanie, a nawet rozczulenie, patrząc na frajera, który nie miał
niczego lepszego do czytania i niczego innego do roboty, niż siedzieć
i marzyć o końcu świata.
Wtedy to się stało. Spełniło się biblijne proroctwo, przynajmniej
częściowo. Ludzie poznikali, miliony osób w tym samym czasie i na całym
świecie. To nie była żadna stara plotka – o zmarłym, który wrócił do życia
w czasach imperium rzymskiego – ani zakurzona lokalna legenda o tym, jak
Joseph Smith wykopał złote tablice na północy stanu Nowy Jork,
rozmawiając z aniołem. To się działo naprawdę. Porwanie Kościoła nastąpiło
w jej rodzinnym mieście, przydarzyło się między innymi córce jej najlepszej
przyjaciółki, kiedy Laurie była u nich w domu. Boża ingerencja w jej życie
nie byłaby wyraźniejsza, nawet gdyby zwrócił się do niej z płonącej azalii.
Tak przynajmniej mogłoby się wydawać. Tygodniami i miesiącami
zaprzeczała jednak temu, co oczywiste, uczepiła się wątpliwości jak koła
ratunkowego, rozpaczliwie powtarzała słowa naukowców, panditów
i polityków, którzy uparcie twierdzili, że przyczyna czegoś, co nazwali
nagłym odejściem, pozostaje nieznana, i przestrzegali społeczeństwo przed
wyciąganiem pochopnych wniosków do chwili opublikowania raportu
ponadpartyjnej grupy parlamentarnej badającej tę sprawę.
„Wydarzyła się tragedia – powtarzali bez końca eksperci. – Owszem, to
zjawisko przypominało porwanie Kościoła, ale nie wygląda na to, by
porwanie Kościoła rzeczywiście miało miejsce”.
Co ciekawe, najgłośniej powtarzali ten argument sami chrześcijanie,
którzy, chcąc nie chcąc, musieli zauważyć, że wiele osób, które zniknęły
14 października – hinduistów, buddystów, muzułmanów, żydów, ateistów,
animistów, homoseksualistów, Eskimosów, mormonów, zaratusztrian czy
kogo tam jeszcze – nie akceptowało Jezusa Chrystusa w roli swojego
osobistego zbawiciela. Wszystko wskazywało na przypadkowość tych żniw,
a jedyną cechą, która nie powinna była charakteryzować porwania Kościoła,
była właśnie przypadkowość. Cały jego sens polegał na oddzieleniu ziarna od
plew, na nagrodzeniu prawdziwych wyznawców i pogrożeniu reszcie świata.
Masowe porwanie Kościoła nie było żadnym porwaniem.
Z łatwością mogli zatem popaść w dezorientację, wyrzucić ręce w górę
i oznajmić, że zwyczajnie nie wiadomo, co się dzieje. Ale Laurie wiedziała.
Głęboko w swoim sercu, gdy tylko to się stało, wiedziała. Pominięto
ją. Pominięto ich wszystkich. Nie miało znaczenia, że Bóg nie uwzględnił
religii, kiedy podejmował decyzję – jeśli już, to tylko pogarszało sprawę,
nadając odrzuceniu osobisty wydźwięk. A jednak postanowiła zignorować tę
świadomość, zepchnąć ją w mgliste czeluście umysłu – do piwnicznej
przechowalni rzeczy, o których nie sposób myśleć – w to samo miejsce,
gdzie chowa się świadomość nieuchronnej śmierci, by móc żyć, nie
popadając w przygnębienie w każdej minucie każdego dnia.
Zresztą przez tych kilka miesięcy po porwaniu Kościoła dużo się działo:
w szkole w Mapleton odwołano lekcje, jej córka spędzała całe dnie w domu,
syn przyjechał z college’u. Trzeba było robić zakupy i pranie, tak samo jak
przedtem, trzeba było gotować i zmywać naczynia. Poza tym chodziło się na
nabożeństwa ku pamięci, robiło pokazy slajdów, ocierało łzy i prowadziło
wiele wyczerpujących rozmów. Laurie spędziła mnóstwo czasu z nieszczęsną
Rosalie Sussman, odwiedzała ją prawie codziennie rano i próbowała pomóc
przezwyciężyć niewyobrażalny smutek. Czasem rozmawiały o jej utraconej
córce Jen – o tym, jaka była urocza, zawsze uśmiechnięta i tak dalej – ale
przeważnie tylko siedziały w milczeniu. Cisza wydawała się głęboka
i słuszna, jakby żadna z nich nie była w stanie powiedzieć niczego na tyle
ważnego, żeby ją przełamać.
ZACZĘLI SIĘ pojawiać w mieście jesienią – ludzie ubrani na biało,
chodzący w parach tej samej płci, zawsze z papierosami. Laurie znała kilkoro
z nich – Barbarę Santangelo, której syn chodził do klasy razem z jej córką,
Marty’ego Powersa, który kiedyś grywał w softball z jej mężem i w porwaniu
Kościoła – czy cokolwiek to było – stracił żonę. Przeważnie ignorowali
innych, ale czasami chodzili za kimś jak prywatni detektywi, wynajęci, żeby
śledzić jego poczynania. Na powitanie odpowiadali pustym spojrzeniem, a na
pytania reagowali podaniem wizytówki z wydrukowaną po jednej stronie
informacją:
JESTEŚMY CZŁONKAMI WINNYCH POZOSTAŁYCH.
ZŁOŻYLIŚMY PRZYSIĘGĘ MILCZENIA. STOIMY PRZED
TOBĄ JAKO ŻYWE ŚWIADECTWO ZATRWAŻAJĄCEJ
MOCY BOGA. ON NAS OSĄDZI.
Na odwrocie widniał wydrukowany mniejszą czcionką adres internetowy,
pod którym można było znaleźć więcej informacji: www.guiltyremnant.com.
To była dziwna jesień. Od katastrofy upłynął rok. Ci, którzy zostali,
przyjęli cios i ku swojemu zdumieniu odkryli, że nadal stoją, choć niektórzy
z nich chwiali się trochę bardziej niż inni. Wszystko nieśmiało, delikatnie
zaczynało wracać do normalności. Znów otwarto szkoły i większość ludzi
wróciła do pracy. W weekendy dzieci grały w parku w piłkę. W Halloween
pojawiła się nawet garstka przebierańców. Czuło się, że wracają dawne
zwyczaje, że życie odzyskuje poprzedni kształt.
Laurie nie potrafiła jednak działać zgodnie z tym planem. Troszczyła się
o Rosalie, a w dodatku zamartwiała się o własne dzieci. Tom pojechał do
college’u na letni semestr, ale znalazł się pod wpływem podejrzanego
samozwańczego „proroka uzdrowiciela” nazywanego Świętym Wayne’em,
oblał wszystkie egzaminy i odmówił powrotu do domu. Dzwonił parę razy
w czasie wakacji, żeby powiedzieć, że wszystko u niego w porządku, ale nie
chciał zdradzić, gdzie jest ani co robi. Jill zmagała się z depresją i stresem
pourazowym – to oczywiste, Jen Sussman była jej najlepszą przyjaciółką od
czasów przedszkola – ale Jill nie chciała o tym rozmawiać ani iść do
psychologa. Tymczasem mąż Laurie wydawał się dziwnie pogodny, ciągle
miał w zanadrzu dobre wieści. Interesy kwitły, była piękna pogoda, właśnie
przebiegł dziesięć kilometrów w niecałą godzinę – dasz wiarę?
– A ty? – spytał Kevin w spodniach ze spandexu, ani trochę
nieskrępowany takim strojem, promieniejąc zdrowiem pod cienką warstewką
potu. – Co robiłaś przez cały dzień?
– Ja? Pomagałam Rosalie wklejać wycinki do albumu.
Skrzywił się, dezaprobata na jego twarzy mieszała się jednak
z wyrozumiałością.
– Dalej to robi?
– Nie ma zamiaru przestać. Dziś zajmowałyśmy się historią kariery
pływackiej Jen. Każde kolejne zdjęcie ukazywało coraz większą
dziewczynkę, jej ciało zmieniające się w niebieskim kostiumie. Serce się
kraje.
– Uhm.
Kevin napełnił szklankę lodowatą wodą z automatu wbudowanego
w lodówkę. Laurie czuła, że mąż jej nie słucha, wiedziała, że już wiele
miesięcy temu stracił zainteresowanie historią Jen Sussman.
– Co jest na kolację?
LAURIE NIE była wstrząśnięta, kiedy Rosalie oznajmiła, że zamierza się
przyłączyć do Winnych Pozostałych. Ludzie w bieli fascynowali Rosalie,
odkąd po raz pierwszy ich zobaczyła, często zastanawiała się głośno, czy
trudno byłoby dotrzymać przysięgi milczenia, zwłaszcza gdyby przypadkiem
spotkało się starego, długo niewidzianego przyjaciela.
– Pewnie dają trochę swobody na wypadek takich sytuacji. Jak myślisz?
– Nie wiem – powiedziała Laurie. – Raczej wątpię. To fanatycy. Nie lubią
robić wyjątków.
– Nawet gdyby to był twój własny brat, którego nie widziałaś od
dwudziestu lat? Nie mogłabyś się z nim przywitać?
– Skąd mam wiedzieć? Ich zapytaj.
– Jak mam ich zapytać? Przecież nie wolno im mówić.
– Nie wiem. Zajrzyj na ich stronę.
Tej zimy Rosalie bardzo często zaglądała na ich stronę. Korzystając
z komunikatora internetowego, zaprzyjaźniła się z dyrektorką do spraw
pomocy potrzebującym, miłą kobietą, która odpowiadała na wszystkie
pytania, pomagała pozbyć się wątpliwości i zastrzeżeń – najwidoczniej
przysięga milczenia nie obejmowała kanałów elektronicznych.
– Ma na imię Connie. Dawniej była dermatologiem.
– Naprawdę?
– Sprzedała gabinet i przekazała zysk organizacji. Mnóstwo ludzi tak robi.
Prowadzenie takiej działalności kosztuje.
Laurie przeczytała artykuł o Winnych Pozostałych w lokalnej gazecie,
więc wiedziała, że co najmniej sześćdziesiąt osób mieszka w „kompleksie”
przy Ginkgo Street na osiedlu złożonym z ośmiu budynków podarowanych
organizacji przez dewelopera, bogatego Troya Vincenta, który teraz był tam
zwykłym członkiem i nie korzystał z żadnych specjalnych przywilejów.
– A ty? – spytała Laurie. – Zamierzasz sprzedać dom?
– Nie od razu. Najpierw czeka mnie półroczny okres próbny. W tym czasie
nie muszę podejmować żadnych decyzji.
– Mądrze.
Rosalie pokręciła głową, jakby zadziwiała ją własna odwaga. Laurie
widziała, jaką radość wzbudziło u przyjaciółki podjęcie decyzji o zmianie
życia.
– Dziwnie będzie ciągle chodzić w białych ciuchach. Trochę żałuję, że nie
są niebieskie, szare albo jakieś inne. W bieli nie wyglądam najlepiej.
– Nie mogę uwierzyć, że zaczniesz palić.
– Fuj. – Rosalie się skrzywiła. Należała do zagorzałych przeciwników
palenia, którzy gorączkowo wymachują ręką przed nosem, jeśli od
zapalonego papierosa nie dzieli ich co najmniej pięć metrów. – Będę się
musiała długo przyzwyczajać. Ale to jak sakrament, wiesz? Musisz to zrobić.
Nie masz innego wyjścia.
– Szkoda mi twoich płuc.
– Nie pożyjemy wystarczająco długo, żeby dostać raka. Według Biblii
ucisk po porwaniu Kościoła potrwa tylko siedem lat.
– Tylko że to nie było porwanie Kościoła – powiedziała Laurie w równym
stopniu do siebie, jak do przyjaciółki. – Nie do końca.
– Powinnaś pójść ze mną. – Głos Rosalie zabrzmiał miękko i poważnie. –
Może zostałybyśmy współlokatorkami albo coś.
– Nie mogę – odrzekła Laurie. – Nie mogę zostawić rodziny.
Rodzina: czuła się źle, nawet gdy wymawiała to słowo. Rosalie nie miała
już rodziny. Rozwiodła się wiele lat temu i Jen była jej jedynym dzieckiem.
Rosalie miała w Michigan matkę i ojczyma oraz siostrę w Minneapolis, ale
rzadko się z nimi kontaktowała.
– Tak myślałam. – Zrezygnowana Rosalie lekko wzruszyła ramionami. –
Chciałam po prostu spróbować.
TYDZIEŃ PÓŹNIEJ Laurie zawiozła Rosalie na Ginkgo Street. Był
piękny dzień, wypełniony słońcem i ptasim śpiewem. Domy wyglądały
imponująco: rozłożyste trzypiętrowe budynki w stylu kolonialnym na
półakrowych działkach, za które można by wziąć co najmniej milion
dolarów.
– Kurczę – powiedziała. – Całkiem nieźle.
– Wiem. – Rosalie nerwowo się uśmiechnęła. Była ubrana na biało i miała
ze sobą małą walizkę wypełnioną przede wszystkim bielizną i przyborami
toaletowymi oraz albumy z wycinkami, którym poświęciła mnóstwo czasu. –
Nie mogę uwierzyć, że to robię.
– Jeśli ci się nie spodoba, po prostu do mnie zadzwoń. Przyjdę po ciebie.
– Chyba będzie w porządku.
Weszły po schodach białego domu. Na drzwiach namalowano napis:
„KIEROWNICTWO”. Laurie nie mogła wejść, więc na ganku uścisnęła
przyjaciółkę na pożegnanie, a potem patrzyła, jak jakaś kobieta o bladej,
miłej twarzy – może dermatolożka Connie, a może nie – zaprasza Rosalie do
środka.
Minął prawie rok, zanim Laurie znów przyszła na Ginkgo Street. Też był
wiosenny dzień, trochę chłodniejszy i nie aż tak słoneczny. Tym razem to
ona miała na sobie białe ubranie i niosła małą walizkę. Walizka nie była
ciężka, spakowała do niej tylko bieliznę, szczoteczkę do zębów i album ze
starannie wybranymi zdjęciami rodziny, krótką wizualną historię ludzi,
których kochała i których właśnie opuściła.
CZĘŚĆ PIERWSZA
TRZECIA ROCZNICA
DZIEŃ PAMIĘCI BOHATERÓW
TO BYŁ DOBRY DZIEŃ NA PARADĘ, SŁONECZNY i zaskakująco
ciepły, niebo przypominało to oglądane na obrazkach w szkółce niedzielnej.
Jeszcze nie tak dawno temu ludzie czuliby potrzebę nerwowego żartowania
z takiej pogody – „Hej – mówiliby – może ten efekt cieplarniany nie jest
jednak aż taki zły!” – ale dziś nikt za bardzo nie przejmował się dziurą
w warstwie ozonowej ani tragizmem świata pozbawionego niedźwiedzi
polarnych. Prawie chciało się śmiać na wspomnienie energii zmarnowanej na
zamartwianie się czymś tak odległym i niepewnym, katastrofą ekologiczną,
która mogła, ale wcale nie musiała nastąpić gdzieś w dalekiej przyszłości,
długo po tym, jak ty, twoje dzieci i dzieci twoich dzieci spędzicie już czas
przydzielony wam na ziemi i przeniesiecie się tam, gdzie przenoszą się
ludzie, kiedy jest już po wszystkim.
Mimo niepokoju, który nękał go przez cały ranek, burmistrz Kevin Garvey
poczuł niespodziewaną nostalgię, idąc wzdłuż Washington Boulevard
w stronę parkingu przy liceum, gdzie mieli się zgromadzić uczestnicy
marszu. Do wyznaczonej pory zostało pół godziny, platformy ustawiły się
w kolejce, gotowe do drogi, orkiestra szykowała się do bitwy, szpikując
powietrze fałszywą uwerturą pobekiwań instrumentów dętych, i niemrawego
bębnienia werbli. Kevin urodził się i wychował w Mapleton, i teraz, chcąc
nie chcąc, pomyślał o paradach 4 Lipca organizowanych w czasach, kiedy
wszystko miało jeszcze sens, a pół miasteczka zbierało się wzdłuż Main
Street, podczas gdy druga połowa – zawodnicy z małej ligi, skauci obu płci,
utykający weterani z VFW i idące za nimi kobiety z oddziałów
pomocniczych – kroczyli środkiem ulicy, machając do gapiów, trochę
zdziwieni ich widokiem, jakby to był raczej zwariowany zbieg okoliczności,
a nie święto narodowe. Wszystko – przynajmniej we wspomnieniach
Kevina – wydawało się niesamowicie głośne, gorączkowe i niewinne: wozy
strażackie, instrumenty dęte, stepujące Irlandki, dziewczyny w kostiumach
z cekinami wywijające pałkami tamburmajorów, a pewnego roku nawet
szwadron facetów w fezach pędzący przezabawnymi maleńkimi
samochodzikami. Potem były mecze softballu i grillowanie, seria krzepiących
rytuałów zakończonych wielkim pokazem fajerwerków nad jeziorem
Fielding, setki urzeczonych twarzy zwracały się w górę, wzdychając i głośno
podziwiając syczące koła ogniste i powoli rozkwitające gwiazdy, które
rozświetlały ciemność, przypominając każdemu, kim jest, gdzie jego miejsce
i dlaczego właśnie tak jest dobrze.
Kevin obawiał się, że dzisiejsze święto – a konkretnie pierwszy Dzień
Pamięci i Zadumy nad Utraconymi Bohaterami – będzie wyglądało zupełnie
inaczej. Wyczuł ponurą atmosferę, gdy tylko dotarł do liceum: niewidzialna
mgiełka stęchłego smutku i chronicznego zdumienia zagęszczała powietrze,
zmuszając ludzi do mówienia ciszej i poruszania się z większą nieśmiałością
niż na zwyczajnej dużej imprezie na świeżym powietrzu. Z drugiej strony
frekwencja go zaskoczyła i jednocześnie ucieszyła, zwłaszcza jeśli wziąć pod
uwagę chłodne przyjęcie, z jakim spotkała się propozycja zorganizowania
parady. Niektórzy przeciwnicy uważali, że to nieodpowiednia pora („Zbyt
szybko!” – powtarzali uparcie), a inni sugerowali, że świecki sposób
upamiętnienia 14 października jest niewłaściwy i najpewniej bluźnierczy.
Z czasem obiekcje ucichły – albo dlatego, że organizatorzy odwalili kawał
dobrej roboty i przekonali sceptyków, albo dlatego, że ludzie po prostu lubią
parady, bez względu na okazję. W każdym razie do udziału w marszu
zgłosiło się tylu mieszkańców Mapleton, że Kevin zastanawiał się, czy
ktokolwiek zostanie, żeby ich oklaskiwać na chodnikach, gdy będą zmierzali
po Main Street w stronę Greenway Park.
Wahał się przez chwilę, stojąc tuż za policyjnymi barykadami i zbierając
siły na dzień, który – wiedział o tym – okaże się długi i męczący.
Gdziekolwiek spojrzał, widział załamanych ludzi i wciąż świeże oznaki
cierpienia. Pomachał do Marthy Reeder, niegdyś gadatliwej damy, która
pracowała w okienku na poczcie. Uśmiechnęła się smutno i odwróciła, żeby
mógł zobaczyć jej własnoręcznie zrobiony transparent. Przykleiła do niego
duże zdjęcie swojej trzyletniej wnuczki, poważnego dziecka z kręconymi
włosami i w lekko przekrzywionych okularach. „ASHLEY – głosił napis
poniżej – MÓJ ANIOŁEK”. Obok Marthy stał Stan Washburn –
emerytowany gliniarz i były trener Kevina – przysadzisty facet bez szyi,
ubrany w opiętą na imponującym brzuchu piwnym koszulkę z napisem
zachęcającym: „Spytaj mnie o brata”. Nagle Kevin poczuł, że najchętniej by
stamtąd uciekł, pobiegł do domu i spędził popołudnie, podnosząc ciężary
albo grabiąc liście – zadowoliłoby go każde samotne zajęcie niewymagające
myślenia – ale szybko mu przeszło, jak czkawka albo żenująca fantazja
erotyczna.
Wydając z siebie ciche westchnienie sumiennego człowieka, zaczął brnąć
przez tłum, ściskając ludziom dłonie i głośno witając się ze znajomymi, jak
najlepiej odgrywając rolę małomiasteczkowego polityka. Kevin, była
gwiazda drużyny futbolowej liceum w Mapleton i prominentny lokalny
biznesmen, odziedziczył i rozwinął rodzinną sieć supermarketów
z alkoholem, trzykrotnie powiększając dochód w ciągu piętnastu lat – był
w mieście osobą popularną i bardzo znaną, ale nigdy nie przyszło mu do
głowy startować w wyborach. Rok temu zupełnie niespodziewanie pokazano
mu jednak petycję, podpisaną przez dwustu mieszkańców miasta, z których
wielu doskonale znał: „My, niżej podpisani, rozpaczliwie potrzebujemy
przywódcy w tych trudnych czasach. Czy pomożesz nam odzyskać nasze
miasto?”. Wzruszony tym apelem – i ponieważ sam czuł się trochę
zagubiony: kilka miesięcy wcześniej sprzedał firmę za małą fortunę i jeszcze
nie wymyślił, co robić dalej – przyjął nominację na stanowisko burmistrza
z ramienia nowego ugrupowania o nazwie Partia Nadziei.
Kevin zwyciężył przytłaczającą większością głosów, pozbawiając
stanowiska Ricka Malverna (piastującego urząd od trzech kadencji), który
stracił zaufanie wyborców, gdy usiłował spalić własny dom, nazywając to
aktem „rytualnego oczyszczenia”. Nie udało mu się – mimo jego gorzkich
protestów straż pożarna uparła się, żeby dogasić ogień – i teraz mieszkał
w namiocie na własnym podwórku na tle zwęglonych ruin pięciopokojowego
wiktoriańskiego kolosa. Co jakiś czas, kiedy Kevin szedł wcześnie rano
pobiegać, natykał się na wychodzącego z namiotu byłego rywala – raz nawet
gołego do pasa, w samych bokserkach – i speszeni mężczyźni wymieniali
pozdrowienie, które pobrzmiewało w ulicznej ciszy: „Hej”, „Cześć” albo
„Jak leci?”. Po prostu chcieli pokazać, że nie chowają do siebie urazy.
Kevin nie lubił uścisków dłoni i poklepywania po plecach, nieodłącznych
elementów swojej nowej pracy, ale czuł się w obowiązku podtrzymywać
kontakt z wyborcami, nawet ze zrzędami i malkontentami, którzy
nieuchronnie pojawiali się na publicznych spotkaniach. Pierwszy zaczepił go
na parkingu Ralph Sorrento, opryskliwy hydraulik z Sycamore Road, który
brutalnie przecisnął się przez gromadkę smutnych kobiet w identycznych
różowych koszulkach i stanął Kevinowi na drodze.
– Pan burmistrz – powiedział, przeciągając samogłoski i uśmiechając się
szyderczo, jakby z nazwą tej funkcji nieodłącznie wiązał się jakiś absurd. –
Miałem nadzieję, że cię tu spotkam. Nie odpowiadasz na moje mejle.
– Dzień dobry, Ralph.
Sorrento splótł ręce na piersi i przyglądał się Kevinowi z rozbawieniem,
spod którego niepokojąco przebijała pogarda. Był dużym, masywnym,
obciętym na jeża mężczyzną ze szczeciniastą bródką, ubranym w poplamione
tłuszczem spodnie z obniżonym krokiem i ocieplaną bluzę z kapturem.
Nawet o tej porze – nie minęła jeszcze jedenasta – Kevin wyczuwał piwo
w wydychanym przez niego powietrzu i widział, że facet szuka kłopotów.
– Żeby nie było wątpliwości – oznajmił Sorrento podniesionym głosem. –
Nie zamierzam wykładać tej pieprzonej forsy.
Miał na myśli studolarowy mandat wlepiony za strzelanie do sfory
bezpańskich psów, które zapuściły się na jego podwórko. Beagle zginął na
miejscu, ale mieszaniec owczarka z labradorem pokuśtykał z kulą w tylnej
łapie i zostawiwszy krwawy ślad ciągnący się przez trzy przecznice, padł na
chodniku niedaleko Akademii Małych Latorośli przy Oak Street. Normalnie
policja niezbyt się przejmowała zastrzelonymi psami – zabijano je
z przygnębiającą regularnością – ale świadkiem agonii zwierzęcia była
grupka latorośli. Skargi rodziców i opiekunów doprowadziły do wszczęcia
sprawy sądowej przeciwko Sorrentowi.
– Uważaj, co mówisz – ostrzegł go Kevin, mając nieprzyjemną
świadomość, że ludzie zaczynają im się przyglądać.
Sorrento dźgnął go w żebra palcem wskazującym.
– Mam dość kundli srających mi na trawnik.
– Nikt nie lubi bezpańskich psów – przyznał Kevin. – Ale następnym
razem wezwij rakarzy, dobrze?
– Rakarze – Sorrento powtórzył te słowa z pogardliwym śmiechem.
Jeszcze raz dźgnął Kevina, tym razem w mostek, wbijając koniuszek palca
w kość. – Gówno by zdziałali.
– Mają za mało ludzi. – Kevin zmusił się do uprzejmego uśmiechu. –
Robią, co mogą. Jak my wszyscy. Na pewno to rozumiesz.
Sorrento zmniejszył nacisk na mostek Kevina, jakby chciał pokazać, że
rzeczywiście rozumie. Pochylił się w jego stronę. Oddech miał kwaśny,
a głos niski i poufały.
– Wyświadcz mi przysługę, dobra? Powiedz gliniarzom, że jeśli chcą
pieniędzy, będą musieli sami po nie przyjść. Będę na nich czekał z obrzynem.
Szeroko się uśmiechnął, starając się wyglądać jak bandzior, ale Kevin
zauważył ból w jego oczach, szkliste, błagalne spojrzenie ukryte za
przechwałkami. O ile dobrze pamiętał, Sorrento stracił córkę, pucołowatą
dziewięcio- albo dziesięcioletnią dziewczynkę. Miała na imię Tiffany,
Britney albo jakoś tak.
– Przekażę. – Kevin delikatnie poklepał go po ramieniu. – A teraz może
pójdziesz do domu i trochę odpoczniesz.
Sorrento strącił jego rękę.
– Nie dotykaj mnie, kurwa.
– Przepraszam.
– Po prostu im powiedz, co mówiłem, dobra?
Kevin obiecał powiedzieć, a potem pospiesznie odszedł, starając się nie
zwracać uwagi na grudę strachu, która nagle powstała w jego żołądku.
W przeciwieństwie do niektórych sąsiednich miast w Mapleton nigdy nie
zabito gliniarza, ale Kevin czuł, że Ralph Sorrento co najmniej o tym
fantazjuje. Jego plan nie wydawał się szczególnie oryginalny – policjanci
mieli większe zmartwienia niż niezapłacona grzywna za okrucieństwo wobec
zwierząt – ale gdyby gość naprawdę chciał się przyłożyć, istniało wiele
sposobów na sprowokowanie konfrontacji. Kevin pomyślał, że musi o tym
powiedzieć komendantowi, dopilnować, żeby funkcjonariusze wiedzieli,
z czym mają do czynienia.
Pochłonięty tymi myślami Kevin nie zauważył, że idzie prosto na
wielebnego Matta Jamisona, dawniej z kościoła Biblii Syjonu. Spostrzegł to
dopiero wtedy, gdy już było za późno na unik. Pozostało mu jedynie unieść
obie ręce w daremnej próbie odepchnięcia plotkarskiego szmatławca, którego
wielebny podsunął mu pod nos.
– Weź – powiedział wielebny. – Jak przeczytasz, szczęka ci opadnie.
Nie widząc taktownego wyjścia z sytuacji, Kevin z ociąganiem przyjął
biuletyn opatrzony empatycznym, lecz niezgrabnym tytułem: „14
PAŹDZIERNIKA NIE BYŁO PORWANIA KOŚCIOŁA!!!”. Na pierwszej
stronie zobaczył zdjęcie doktor Hillary Edgers, uwielbianej lekarki, która
zniknęła przed trzema laty razem z osiemdziesięcioma siedmioma
mieszkańcami miasta i milionami ludzi na całym świecie. „PRAWDA
O LATACH NAUKI BISEKSUALNEJ LEKARKI W COLLEGE’U!” –
zapowiadał nagłówek. Fragment wyróżniony w artykule poniżej brzmiał
następująco: „Była współlokatorka wyznaje: »Nikt nie miał wątpliwości, że
ona jest lesbijką«”.
Kevin znał i podziwiał doktor Edgers, jej synowie bliźniacy byli
rówieśnikami jego córki. Pani doktor przez dwa wieczory w tygodniu
pracowała jako wolontariuszka w darmowej klinice dla ubogich dzieci
z miasta i dawała wykłady w PTA poświęcone takim sprawom jak
„długofalowe skutki wstrząśnienia mózgu u młodych sportowców” czy
„rozpoznawanie zaburzeń odżywiania”. Ludzie bez przerwy zagadywali ją na
boisku albo w supermarkecie, licząc na bezpłatną poradę lekarską, ale ona
chyba nigdy nie miała im tego za złe i ani trochę jej to nie drażniło.
– Jezu, Matt. Czy to konieczne?
Wielebny Jamison wydał się zdumiony pytaniem. Był zadbanym
jasnowłosym mężczyzną koło czterdziestki, ale w ciągu dwóch ostatnich lat
jego twarz zwiotczała i napuchła, jakby starzał się w przyspieszonym tempie.
– Ci ludzie nie byli bohaterami. Musimy przestać traktować ich tak, jakby
nimi byli. Ta cała parada...
– Ona miała dzieci. Nie muszą czytać o tym, z kim sypiała na studiach.
– Ale to prawda. Nie możemy się ukrywać przed prawdą.
Kevin wiedział, że spór nie ma sensu. Matt Jamison był bez wątpienia
porządnym facetem, tyle że się pogubił. Podobnie jak wielu żarliwych
chrześcijan przeżył głęboki wstrząs w związku z nagłym odejściem, nękał go
strach, że dzień sądu ostatecznego przyszedł i minął, a on został uznany za
niegodnego. Niektórzy w takiej sytuacji reagowali zdwojoną pobożnością,
lecz wielebny podążył w przeciwnym kierunku, z zapałem poświęcając się
sprawie zaprzeczenia porwaniu Kościoła, dowodzeniu, że ci, którzy
14 października zrzucili ziemskie okowy, nie byli ani dobrymi
chrześcijanami, ani nawet szczególnie cnotliwymi ludźmi. W rezultacie stał
się zawziętym dziennikarzem śledczym i potwornie upierdliwym facetem.
– W porządku – mruknął Kevin, składając biuletyn i wpychając go do
tylnej kieszeni spodni. – Rzucę okiem.
RUSZYLI KILKA minut po jedenastej. Na czele jechała kawalkada
policji, a za nią mała kolumna platform reprezentujących różne obywatelskie
i handlowe organizacje, głównie stałych bywalców, takich jak Regionalna
Izba Handlowa Mapleton, lokalny oddział D.A.R.E. i klub seniora. Kilka
z nich przygotowało program artystyczny: uczniowie Instytutu Tańca Alice
Herlihy zaprezentowali ostrożnego jitterbuga na prowizorycznej scenie,
a grupa małych karateków ze Szkoły Sztuk Walki Braci Devlin wymierzała
powietrzu serie ciosów i kopniaków, wtórując sobie chóralnymi
wojowniczymi okrzykami. Przypadkowemu przechodniowi to wszystko
wydałoby się znajome, podobne do innych parad, które pełzły przez miasto
w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Zastanowienie wzbudziłby tylko ostatni
pojazd: obwieszona sznurami czarnych chorągiewek ciężarówka z platformą,
na której nie było żywej duszy. Panująca na niej pustka kłuła w oczy, ale nie
wymagała wyjaśnienia.
Jako burmistrz Kevin dostał miejsce w jednym z dwóch honorowych
kabrioletów jadących za platformą pamięci, w małej mazdzie prowadzonej
przez Pete’a Thorne’a, jego przyjaciela i byłego sąsiada. Jechali na drugiej
pozycji, dziesięć metrów za fiatem spiderem wiozącym gościa honorowego,
ładną, lecz marnie wyglądającą Norę Durst, która 14 października straciła
całą rodzinę – męża i dwoje małych dzieci – na skutek wydarzenia
powszechnie uważanego za najgorszą tragedię, jaka kiedykolwiek spotkała
Mapleton. Podobno przed paradą Nora miała mały atak paniki, twierdziła, że
kręci jej się w głowie, czuje mdłości i musi wracać do domu, ale
przezwyciężyła kryzys dzięki pomocy siostry i psychologa, który zgłosił się
na ochotnika, by być pod ręką na wypadek takich właśnie sytuacji. Teraz
wyglądała już normalnie, siedziała na tylnym siedzeniu spidera prawie jak
królowa, spoglądała w prawo i w lewo i apatycznie podnosiła rękę, dziękując
zebranym na trasie przejazdu gapiom za sporadyczne oklaski.
– Niezła frekwencja! – zawołał Kevin. – Nie spodziewałem się aż tylu
ludzi!
– Co!? – krzyknął Pete przez ramię.
– Nieważne! – odpowiedział Kevin, uświadamiając sobie, że próby
przekrzyczenia orkiestry nie mają sensu.
Sekcja waltornistów szła przyklejona do jego zderzaka i grała żywiołową
wersję Hawaii Five-0, która ciągnęła się tak długo, że zaczynał się
zastanawiać, czy to przypadkiem nie jedyny utwór w repertuarze. Muzycy,
zniecierpliwieni pogrzebowym tempem, ciągle przyspieszali, na chwilę
wyprzedzali jego samochód, a potem gwałtownie się cofali, bez wątpienia
siejąc zamęt w ponurej procesji z tyłu. Kevin odwrócił się na siedzeniu,
próbując dojrzeć ludzi maszerujących za muzykami, ale widok zasłaniał mu
gąszcz rdzawoczerwonych mundurów, poważnych młodych twarzy
o nadętych policzkach i mosiężnych instrumentów połyskujących w słońcu
jak stopione złoto.
„Tam, z tyłu – pomyślał – jest prawdziwa parada, parada, jakiej nikt
wcześniej nie widział, setki zwykłych ludzi idących w grupkach, niektórzy
z transparentami, inni w koszulkach z podobizną utraconego przyjaciela albo
członka rodziny”. Widział tych ludzi na parkingu, na chwilę zanim utworzyli
swoje zastępy, i ten widok – niepojęta suma ich smutku – na długo nim
wstrząsnął, mocno utrudniając czytanie napisów na transparentach: „Sieroty
14 Października”, „Koalicja Małżonków w Żałobie”, „Matki i Ojcowie
Utraconych Dzieci”, „Stowarzyszenie Osób Pozbawionych Rodzeństwa”,
„Mapleton Pamięta Swoich Przyjaciół i Sąsiadów”, „Ocalali z Myrtle
Avenue”, „Uczniowie Shirley De Santos”, „Tęsknimy za Budem Phippsem”
i tak dalej, i tak dalej. Zjawiło się także kilka większych organizacji
religijnych – swoją reprezentację przysłali wyznawcy Matki Boskiej
Bolesnej, wierni ze Świątyni Betel i Prezbiterianie Świętego Jakuba – ale one
utknęły daleko z tyłu, jakby dołączyły dopiero po namyśle, wciskając się tuż
przed pojazdami służb porządkowych.
W CENTRUM MAPLETON roiło się od mieszkańców, na ulicach leżały
kwiaty, wiele z nich już rozgniotły koła ciężarówek i wkrótce miały zostać
rozdeptane. Sporą część widzów tworzyły dzieciaki z liceum, ale nie było
wśród nich córki Kevina Jill i jej najlepszej przyjaciółki Aimee. Kiedy Kevin
wychodził z domu, dziewczyny twardo spały – jak zwykle wróciły do domu
stanowczo za późno – i Kevin nie miał serca ich budzić ani siły, by stawić
czoła Aimee, która upierała się przy spaniu w majtkach i skąpych cienkich
koszulkach na ramiączkach, przez co nie wiedział, gdzie ma podziać oczy.
W ciągu ostatniej półgodziny dzwonił do domu dwa razy, z nadzieją że
dźwięk telefonu wyciągnie je z łóżek, ale żadna z dziewczyn nie podniosła
słuchawki.
Od tygodni kłócili się z Jill o tę paradę poirytowanym, nie do końca
poważnym tonem, którym załatwiali wszystkie istotne sprawy w swoim
życiu. Zachęcał ją, żeby uczciła marszem pamięć swojej utraconej
przyjaciółki Jen, ale pozostała niewzruszona.
– Tato, wyobraź sobie, że Jen jest wszystko jedno, czy pójdę na tę paradę,
czy nie.
– Skąd wiesz?
– Bo zniknęła. Gówno ją to obchodzi.
– Może i tak – odparł. – Ale co jeśli jednak tu jest, tylko po prostu jej nie
widzimy?
Jill wydawała się rozbawiona takim pomysłem.
– Ma przewalone. Pewnie przez cały dzień wymachuje rękami, próbując
zwrócić na siebie uwagę. – Jill rozejrzała się po kuchni, jakby szukała
przyjaciółki. Potem zaczęła mówić podniesionym głosem nadającym się do
rozmowy z przygłuchym dziadkiem. – Jen, jeśli tutaj jesteś, przepraszam, że
cię ignoruję. Byłoby łatwiej, gdybyś odchrząknęła albo coś w tym rodzaju.
Kevin chciał zaprotestować, ale się powstrzymał. Jill wiedziała, że jej
ojciec nie lubi żartów o utraconych, lecz mówiąc jej o tym po raz setny,
niczego by nie wskórał.
– Skarbie – powiedział cicho – ta parada jest dla nas, nie dla nich.
Zmierzyła go spojrzeniem, które ostatnio opanowała do perfekcji –
z zupełnym brakiem zrozumienia złagodzonym leciutką domieszką kobiecej
pobłażliwości. Wyglądałoby to jeszcze ładniej, gdyby nadal miała włosy i nie
przesadzała z eyelinerem.
– Powiedz mi – odezwała się – czemu tak bardzo ci na tym zależy?
Gdyby Kevin znał odpowiedź na to pytanie, z radością by jej udzielił.
Prawda wyglądała jednak tak, że naprawdę nie wiedział, dlaczego to takie
ważne, dlaczego po prostu nie odpuścił sobie parady, tak jak odpuszczał
wszystkie pozostałe sprawy, o które się kłócili w ostatnim roku: niewracanie
do domu o wyznaczonej porze, ogolenie głowy, spędzanie tak dużej ilości
czasu z Aimee, imprezy w ciągu tygodnia. Jill miała siedemnaście lat.
Rozumiał, że w pewien nieodwracalny sposób oddalała się od jego orbity,
chciała robić to, na co miała ochotę i kiedy miała ochotę, bez względu na
jego życzenia.
Mimo to Kevin naprawdę chciał, żeby wzięła udział w paradzie, żeby
w jakiś sposób pokazała, że wciąż uznaje prawa rodziny i społeczności,
wciąż kocha i szanuje ojca, i że zrobi, co w jej mocy, by go uszczęśliwić.
Doskonale rozumiała sytuację – nie miał co do tego wątpliwości – ale
z jakiegoś powodu nie potrafiła się zmusić do współpracy. Oczywiście
sprawiało mu to przykrość, lecz wszelkiej złości skierowanej na córkę
zawsze towarzyszyły odruchowe przeprosiny, cicha świadomość tego, przez
co przeszła, i jak niewiele zdołał jej pomóc.
Jill była naocznym świadkiem i nie potrzebował psychologa, by wiedzieć,
że będzie się z tym zmagała przez resztę życia. 14 października wpadła do
Jen, dwie rozchichotane dziewczyny siedziały obok siebie na kanapie,
chrupały precle i oglądały na laptopie filmiki na YouTubie. Wtedy, w chwili
tak krótkiej, jakiej potrzeba, by kliknąć myszką, jedna z nich zniknęła,
a druga zaczęła krzyczeć. W następnych miesiącach i latach z życia Jill
znikali kolejni ludzie, nawet jeśli nie wyglądało to aż tak dramatycznie. Jej
starszy brat wyjeżdża na studia i nie wraca do domu. Jej matka wyprowadza
się i składa przysięgę milczenia. Zostaje tylko ojciec, oszołomiony
mężczyzna, który próbuje pomóc, ale nigdy nie udaje mu się powiedzieć
tego, co należy. Jak mogłoby mu się udać, skoro jest równie zagubiony
i zdezorientowany jak ona?
Kevina nie dziwiło, że Jill jest zła, zbuntowana czy przygnębiona. Miała aż
nadto powodów. Dziwiło go tylko to, że wciąż przy nim była, wciąż
mieszkali w jednym domu, choć mogła bez trudu uciec z bosonogimi albo
wskoczyć do autobusu i ruszyć w nieznane. Mnóstwo dzieciaków tak zrobiło.
Oczywiście wyglądała inaczej niż kiedyś, była łysa i miała udręczoną minę,
Dla Niny i Luke’a
PODZIĘKOWANIA Jestem szczęściarzem, mogąc dziękować tym samym osobom co zawsze: Elizabeth Beier, Marii Massie, Dori Weintraub i Sylvie Rabineau – za towarzyszenie mi podczas tego nagłego odejścia oraz za okazaną po drodze pomoc. Dziękuję także Mary, Ninie i Luke’owi – za każdy dzień.
PROLOG LAURIE GARVEY NIE ZOSTAŁA WYCHOWANA w wierze w porwanie Kościoła. Właściwie to nie została wychowana w wierze w nic poza tym, że niemądrze jest w cokolwiek wierzyć. „Jesteśmy agnostykami – mówiła swoim dzieciom, kiedy były małe i musiały się jakoś określić w rozmowach z katolickimi, żydowskimi i unitariańskimi przyjaciółmi. – Nie wiemy, czy istnieje Bóg, i inni też tego nie wiedzą. Mogą twierdzić, że wiedzą, ale to nieprawda”. Po raz pierwszy usłyszała o porwaniu Kościoła na pierwszym roku studiów, na zajęciach o nazwie „Wprowadzenie do religii świata”. Zjawisko opisane przez profesora wydało jej się śmieszne: tabuny chrześcijan wyfruwających z ubrań i wznoszących się przez dachy domów i samochodów na spotkanie z Jezusem w niebie, podczas gdy inni stoją z rozdziawionymi ustami, zastanawiając się, dokąd odeszli wszyscy dobrzy ludzie. Teologia wydawała jej się niejasna, nawet gdy przeczytała fragment podręcznika poświęcony dyspensacjonalistycznemu premillenaryzmowi, te dyrdymały o Armagedonie, Antychryście i Czterech Jeźdźcach Apokalipsy. To wszystko sprawiało wrażenie religijnego kiczu, równie tandetnego jak obraz na czarnym aksamicie, wymysłu przemawiającego do ludzi, którzy jedzą za dużo smażonego, dają dzieciom klapsy i nie widzą niczego dziwnego w teorii, zgodnie z którą ich ukochany Bóg wynalazł AIDS, żeby pokarać gejów. W późniejszych latach czasami widywała na lotnisku albo w pociągu kogoś czytającego jedną z powieści o czasach ostatecznych i czuła lekkie politowanie, a nawet rozczulenie, patrząc na frajera, który nie miał niczego lepszego do czytania i niczego innego do roboty, niż siedzieć
i marzyć o końcu świata. Wtedy to się stało. Spełniło się biblijne proroctwo, przynajmniej częściowo. Ludzie poznikali, miliony osób w tym samym czasie i na całym świecie. To nie była żadna stara plotka – o zmarłym, który wrócił do życia w czasach imperium rzymskiego – ani zakurzona lokalna legenda o tym, jak Joseph Smith wykopał złote tablice na północy stanu Nowy Jork, rozmawiając z aniołem. To się działo naprawdę. Porwanie Kościoła nastąpiło w jej rodzinnym mieście, przydarzyło się między innymi córce jej najlepszej przyjaciółki, kiedy Laurie była u nich w domu. Boża ingerencja w jej życie nie byłaby wyraźniejsza, nawet gdyby zwrócił się do niej z płonącej azalii. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać. Tygodniami i miesiącami zaprzeczała jednak temu, co oczywiste, uczepiła się wątpliwości jak koła ratunkowego, rozpaczliwie powtarzała słowa naukowców, panditów i polityków, którzy uparcie twierdzili, że przyczyna czegoś, co nazwali nagłym odejściem, pozostaje nieznana, i przestrzegali społeczeństwo przed wyciąganiem pochopnych wniosków do chwili opublikowania raportu ponadpartyjnej grupy parlamentarnej badającej tę sprawę. „Wydarzyła się tragedia – powtarzali bez końca eksperci. – Owszem, to zjawisko przypominało porwanie Kościoła, ale nie wygląda na to, by porwanie Kościoła rzeczywiście miało miejsce”. Co ciekawe, najgłośniej powtarzali ten argument sami chrześcijanie, którzy, chcąc nie chcąc, musieli zauważyć, że wiele osób, które zniknęły 14 października – hinduistów, buddystów, muzułmanów, żydów, ateistów, animistów, homoseksualistów, Eskimosów, mormonów, zaratusztrian czy kogo tam jeszcze – nie akceptowało Jezusa Chrystusa w roli swojego osobistego zbawiciela. Wszystko wskazywało na przypadkowość tych żniw, a jedyną cechą, która nie powinna była charakteryzować porwania Kościoła, była właśnie przypadkowość. Cały jego sens polegał na oddzieleniu ziarna od
plew, na nagrodzeniu prawdziwych wyznawców i pogrożeniu reszcie świata. Masowe porwanie Kościoła nie było żadnym porwaniem. Z łatwością mogli zatem popaść w dezorientację, wyrzucić ręce w górę i oznajmić, że zwyczajnie nie wiadomo, co się dzieje. Ale Laurie wiedziała. Głęboko w swoim sercu, gdy tylko to się stało, wiedziała. Pominięto ją. Pominięto ich wszystkich. Nie miało znaczenia, że Bóg nie uwzględnił religii, kiedy podejmował decyzję – jeśli już, to tylko pogarszało sprawę, nadając odrzuceniu osobisty wydźwięk. A jednak postanowiła zignorować tę świadomość, zepchnąć ją w mgliste czeluście umysłu – do piwnicznej przechowalni rzeczy, o których nie sposób myśleć – w to samo miejsce, gdzie chowa się świadomość nieuchronnej śmierci, by móc żyć, nie popadając w przygnębienie w każdej minucie każdego dnia. Zresztą przez tych kilka miesięcy po porwaniu Kościoła dużo się działo: w szkole w Mapleton odwołano lekcje, jej córka spędzała całe dnie w domu, syn przyjechał z college’u. Trzeba było robić zakupy i pranie, tak samo jak przedtem, trzeba było gotować i zmywać naczynia. Poza tym chodziło się na nabożeństwa ku pamięci, robiło pokazy slajdów, ocierało łzy i prowadziło wiele wyczerpujących rozmów. Laurie spędziła mnóstwo czasu z nieszczęsną Rosalie Sussman, odwiedzała ją prawie codziennie rano i próbowała pomóc przezwyciężyć niewyobrażalny smutek. Czasem rozmawiały o jej utraconej córce Jen – o tym, jaka była urocza, zawsze uśmiechnięta i tak dalej – ale przeważnie tylko siedziały w milczeniu. Cisza wydawała się głęboka i słuszna, jakby żadna z nich nie była w stanie powiedzieć niczego na tyle ważnego, żeby ją przełamać. ZACZĘLI SIĘ pojawiać w mieście jesienią – ludzie ubrani na biało, chodzący w parach tej samej płci, zawsze z papierosami. Laurie znała kilkoro z nich – Barbarę Santangelo, której syn chodził do klasy razem z jej córką, Marty’ego Powersa, który kiedyś grywał w softball z jej mężem i w porwaniu
Kościoła – czy cokolwiek to było – stracił żonę. Przeważnie ignorowali innych, ale czasami chodzili za kimś jak prywatni detektywi, wynajęci, żeby śledzić jego poczynania. Na powitanie odpowiadali pustym spojrzeniem, a na pytania reagowali podaniem wizytówki z wydrukowaną po jednej stronie informacją: JESTEŚMY CZŁONKAMI WINNYCH POZOSTAŁYCH. ZŁOŻYLIŚMY PRZYSIĘGĘ MILCZENIA. STOIMY PRZED TOBĄ JAKO ŻYWE ŚWIADECTWO ZATRWAŻAJĄCEJ MOCY BOGA. ON NAS OSĄDZI. Na odwrocie widniał wydrukowany mniejszą czcionką adres internetowy, pod którym można było znaleźć więcej informacji: www.guiltyremnant.com. To była dziwna jesień. Od katastrofy upłynął rok. Ci, którzy zostali, przyjęli cios i ku swojemu zdumieniu odkryli, że nadal stoją, choć niektórzy z nich chwiali się trochę bardziej niż inni. Wszystko nieśmiało, delikatnie zaczynało wracać do normalności. Znów otwarto szkoły i większość ludzi wróciła do pracy. W weekendy dzieci grały w parku w piłkę. W Halloween pojawiła się nawet garstka przebierańców. Czuło się, że wracają dawne zwyczaje, że życie odzyskuje poprzedni kształt. Laurie nie potrafiła jednak działać zgodnie z tym planem. Troszczyła się o Rosalie, a w dodatku zamartwiała się o własne dzieci. Tom pojechał do college’u na letni semestr, ale znalazł się pod wpływem podejrzanego samozwańczego „proroka uzdrowiciela” nazywanego Świętym Wayne’em, oblał wszystkie egzaminy i odmówił powrotu do domu. Dzwonił parę razy w czasie wakacji, żeby powiedzieć, że wszystko u niego w porządku, ale nie chciał zdradzić, gdzie jest ani co robi. Jill zmagała się z depresją i stresem pourazowym – to oczywiste, Jen Sussman była jej najlepszą przyjaciółką od czasów przedszkola – ale Jill nie chciała o tym rozmawiać ani iść do psychologa. Tymczasem mąż Laurie wydawał się dziwnie pogodny, ciągle
miał w zanadrzu dobre wieści. Interesy kwitły, była piękna pogoda, właśnie przebiegł dziesięć kilometrów w niecałą godzinę – dasz wiarę? – A ty? – spytał Kevin w spodniach ze spandexu, ani trochę nieskrępowany takim strojem, promieniejąc zdrowiem pod cienką warstewką potu. – Co robiłaś przez cały dzień? – Ja? Pomagałam Rosalie wklejać wycinki do albumu. Skrzywił się, dezaprobata na jego twarzy mieszała się jednak z wyrozumiałością. – Dalej to robi? – Nie ma zamiaru przestać. Dziś zajmowałyśmy się historią kariery pływackiej Jen. Każde kolejne zdjęcie ukazywało coraz większą dziewczynkę, jej ciało zmieniające się w niebieskim kostiumie. Serce się kraje. – Uhm. Kevin napełnił szklankę lodowatą wodą z automatu wbudowanego w lodówkę. Laurie czuła, że mąż jej nie słucha, wiedziała, że już wiele miesięcy temu stracił zainteresowanie historią Jen Sussman. – Co jest na kolację? LAURIE NIE była wstrząśnięta, kiedy Rosalie oznajmiła, że zamierza się przyłączyć do Winnych Pozostałych. Ludzie w bieli fascynowali Rosalie, odkąd po raz pierwszy ich zobaczyła, często zastanawiała się głośno, czy trudno byłoby dotrzymać przysięgi milczenia, zwłaszcza gdyby przypadkiem spotkało się starego, długo niewidzianego przyjaciela. – Pewnie dają trochę swobody na wypadek takich sytuacji. Jak myślisz? – Nie wiem – powiedziała Laurie. – Raczej wątpię. To fanatycy. Nie lubią robić wyjątków. – Nawet gdyby to był twój własny brat, którego nie widziałaś od dwudziestu lat? Nie mogłabyś się z nim przywitać?
– Skąd mam wiedzieć? Ich zapytaj. – Jak mam ich zapytać? Przecież nie wolno im mówić. – Nie wiem. Zajrzyj na ich stronę. Tej zimy Rosalie bardzo często zaglądała na ich stronę. Korzystając z komunikatora internetowego, zaprzyjaźniła się z dyrektorką do spraw pomocy potrzebującym, miłą kobietą, która odpowiadała na wszystkie pytania, pomagała pozbyć się wątpliwości i zastrzeżeń – najwidoczniej przysięga milczenia nie obejmowała kanałów elektronicznych. – Ma na imię Connie. Dawniej była dermatologiem. – Naprawdę? – Sprzedała gabinet i przekazała zysk organizacji. Mnóstwo ludzi tak robi. Prowadzenie takiej działalności kosztuje. Laurie przeczytała artykuł o Winnych Pozostałych w lokalnej gazecie, więc wiedziała, że co najmniej sześćdziesiąt osób mieszka w „kompleksie” przy Ginkgo Street na osiedlu złożonym z ośmiu budynków podarowanych organizacji przez dewelopera, bogatego Troya Vincenta, który teraz był tam zwykłym członkiem i nie korzystał z żadnych specjalnych przywilejów. – A ty? – spytała Laurie. – Zamierzasz sprzedać dom? – Nie od razu. Najpierw czeka mnie półroczny okres próbny. W tym czasie nie muszę podejmować żadnych decyzji. – Mądrze. Rosalie pokręciła głową, jakby zadziwiała ją własna odwaga. Laurie widziała, jaką radość wzbudziło u przyjaciółki podjęcie decyzji o zmianie życia. – Dziwnie będzie ciągle chodzić w białych ciuchach. Trochę żałuję, że nie są niebieskie, szare albo jakieś inne. W bieli nie wyglądam najlepiej. – Nie mogę uwierzyć, że zaczniesz palić. – Fuj. – Rosalie się skrzywiła. Należała do zagorzałych przeciwników
palenia, którzy gorączkowo wymachują ręką przed nosem, jeśli od zapalonego papierosa nie dzieli ich co najmniej pięć metrów. – Będę się musiała długo przyzwyczajać. Ale to jak sakrament, wiesz? Musisz to zrobić. Nie masz innego wyjścia. – Szkoda mi twoich płuc. – Nie pożyjemy wystarczająco długo, żeby dostać raka. Według Biblii ucisk po porwaniu Kościoła potrwa tylko siedem lat. – Tylko że to nie było porwanie Kościoła – powiedziała Laurie w równym stopniu do siebie, jak do przyjaciółki. – Nie do końca. – Powinnaś pójść ze mną. – Głos Rosalie zabrzmiał miękko i poważnie. – Może zostałybyśmy współlokatorkami albo coś. – Nie mogę – odrzekła Laurie. – Nie mogę zostawić rodziny. Rodzina: czuła się źle, nawet gdy wymawiała to słowo. Rosalie nie miała już rodziny. Rozwiodła się wiele lat temu i Jen była jej jedynym dzieckiem. Rosalie miała w Michigan matkę i ojczyma oraz siostrę w Minneapolis, ale rzadko się z nimi kontaktowała. – Tak myślałam. – Zrezygnowana Rosalie lekko wzruszyła ramionami. – Chciałam po prostu spróbować. TYDZIEŃ PÓŹNIEJ Laurie zawiozła Rosalie na Ginkgo Street. Był piękny dzień, wypełniony słońcem i ptasim śpiewem. Domy wyglądały imponująco: rozłożyste trzypiętrowe budynki w stylu kolonialnym na półakrowych działkach, za które można by wziąć co najmniej milion dolarów. – Kurczę – powiedziała. – Całkiem nieźle. – Wiem. – Rosalie nerwowo się uśmiechnęła. Była ubrana na biało i miała ze sobą małą walizkę wypełnioną przede wszystkim bielizną i przyborami toaletowymi oraz albumy z wycinkami, którym poświęciła mnóstwo czasu. – Nie mogę uwierzyć, że to robię.
– Jeśli ci się nie spodoba, po prostu do mnie zadzwoń. Przyjdę po ciebie. – Chyba będzie w porządku. Weszły po schodach białego domu. Na drzwiach namalowano napis: „KIEROWNICTWO”. Laurie nie mogła wejść, więc na ganku uścisnęła przyjaciółkę na pożegnanie, a potem patrzyła, jak jakaś kobieta o bladej, miłej twarzy – może dermatolożka Connie, a może nie – zaprasza Rosalie do środka. Minął prawie rok, zanim Laurie znów przyszła na Ginkgo Street. Też był wiosenny dzień, trochę chłodniejszy i nie aż tak słoneczny. Tym razem to ona miała na sobie białe ubranie i niosła małą walizkę. Walizka nie była ciężka, spakowała do niej tylko bieliznę, szczoteczkę do zębów i album ze starannie wybranymi zdjęciami rodziny, krótką wizualną historię ludzi, których kochała i których właśnie opuściła.
CZĘŚĆ PIERWSZA TRZECIA ROCZNICA
DZIEŃ PAMIĘCI BOHATERÓW TO BYŁ DOBRY DZIEŃ NA PARADĘ, SŁONECZNY i zaskakująco ciepły, niebo przypominało to oglądane na obrazkach w szkółce niedzielnej. Jeszcze nie tak dawno temu ludzie czuliby potrzebę nerwowego żartowania z takiej pogody – „Hej – mówiliby – może ten efekt cieplarniany nie jest jednak aż taki zły!” – ale dziś nikt za bardzo nie przejmował się dziurą w warstwie ozonowej ani tragizmem świata pozbawionego niedźwiedzi polarnych. Prawie chciało się śmiać na wspomnienie energii zmarnowanej na zamartwianie się czymś tak odległym i niepewnym, katastrofą ekologiczną, która mogła, ale wcale nie musiała nastąpić gdzieś w dalekiej przyszłości, długo po tym, jak ty, twoje dzieci i dzieci twoich dzieci spędzicie już czas przydzielony wam na ziemi i przeniesiecie się tam, gdzie przenoszą się ludzie, kiedy jest już po wszystkim. Mimo niepokoju, który nękał go przez cały ranek, burmistrz Kevin Garvey poczuł niespodziewaną nostalgię, idąc wzdłuż Washington Boulevard w stronę parkingu przy liceum, gdzie mieli się zgromadzić uczestnicy marszu. Do wyznaczonej pory zostało pół godziny, platformy ustawiły się w kolejce, gotowe do drogi, orkiestra szykowała się do bitwy, szpikując powietrze fałszywą uwerturą pobekiwań instrumentów dętych, i niemrawego bębnienia werbli. Kevin urodził się i wychował w Mapleton, i teraz, chcąc nie chcąc, pomyślał o paradach 4 Lipca organizowanych w czasach, kiedy wszystko miało jeszcze sens, a pół miasteczka zbierało się wzdłuż Main Street, podczas gdy druga połowa – zawodnicy z małej ligi, skauci obu płci, utykający weterani z VFW i idące za nimi kobiety z oddziałów pomocniczych – kroczyli środkiem ulicy, machając do gapiów, trochę
zdziwieni ich widokiem, jakby to był raczej zwariowany zbieg okoliczności, a nie święto narodowe. Wszystko – przynajmniej we wspomnieniach Kevina – wydawało się niesamowicie głośne, gorączkowe i niewinne: wozy strażackie, instrumenty dęte, stepujące Irlandki, dziewczyny w kostiumach z cekinami wywijające pałkami tamburmajorów, a pewnego roku nawet szwadron facetów w fezach pędzący przezabawnymi maleńkimi samochodzikami. Potem były mecze softballu i grillowanie, seria krzepiących rytuałów zakończonych wielkim pokazem fajerwerków nad jeziorem Fielding, setki urzeczonych twarzy zwracały się w górę, wzdychając i głośno podziwiając syczące koła ogniste i powoli rozkwitające gwiazdy, które rozświetlały ciemność, przypominając każdemu, kim jest, gdzie jego miejsce i dlaczego właśnie tak jest dobrze. Kevin obawiał się, że dzisiejsze święto – a konkretnie pierwszy Dzień Pamięci i Zadumy nad Utraconymi Bohaterami – będzie wyglądało zupełnie inaczej. Wyczuł ponurą atmosferę, gdy tylko dotarł do liceum: niewidzialna mgiełka stęchłego smutku i chronicznego zdumienia zagęszczała powietrze, zmuszając ludzi do mówienia ciszej i poruszania się z większą nieśmiałością niż na zwyczajnej dużej imprezie na świeżym powietrzu. Z drugiej strony frekwencja go zaskoczyła i jednocześnie ucieszyła, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę chłodne przyjęcie, z jakim spotkała się propozycja zorganizowania parady. Niektórzy przeciwnicy uważali, że to nieodpowiednia pora („Zbyt szybko!” – powtarzali uparcie), a inni sugerowali, że świecki sposób upamiętnienia 14 października jest niewłaściwy i najpewniej bluźnierczy. Z czasem obiekcje ucichły – albo dlatego, że organizatorzy odwalili kawał dobrej roboty i przekonali sceptyków, albo dlatego, że ludzie po prostu lubią parady, bez względu na okazję. W każdym razie do udziału w marszu zgłosiło się tylu mieszkańców Mapleton, że Kevin zastanawiał się, czy ktokolwiek zostanie, żeby ich oklaskiwać na chodnikach, gdy będą zmierzali
po Main Street w stronę Greenway Park. Wahał się przez chwilę, stojąc tuż za policyjnymi barykadami i zbierając siły na dzień, który – wiedział o tym – okaże się długi i męczący. Gdziekolwiek spojrzał, widział załamanych ludzi i wciąż świeże oznaki cierpienia. Pomachał do Marthy Reeder, niegdyś gadatliwej damy, która pracowała w okienku na poczcie. Uśmiechnęła się smutno i odwróciła, żeby mógł zobaczyć jej własnoręcznie zrobiony transparent. Przykleiła do niego duże zdjęcie swojej trzyletniej wnuczki, poważnego dziecka z kręconymi włosami i w lekko przekrzywionych okularach. „ASHLEY – głosił napis poniżej – MÓJ ANIOŁEK”. Obok Marthy stał Stan Washburn – emerytowany gliniarz i były trener Kevina – przysadzisty facet bez szyi, ubrany w opiętą na imponującym brzuchu piwnym koszulkę z napisem zachęcającym: „Spytaj mnie o brata”. Nagle Kevin poczuł, że najchętniej by stamtąd uciekł, pobiegł do domu i spędził popołudnie, podnosząc ciężary albo grabiąc liście – zadowoliłoby go każde samotne zajęcie niewymagające myślenia – ale szybko mu przeszło, jak czkawka albo żenująca fantazja erotyczna. Wydając z siebie ciche westchnienie sumiennego człowieka, zaczął brnąć przez tłum, ściskając ludziom dłonie i głośno witając się ze znajomymi, jak najlepiej odgrywając rolę małomiasteczkowego polityka. Kevin, była gwiazda drużyny futbolowej liceum w Mapleton i prominentny lokalny biznesmen, odziedziczył i rozwinął rodzinną sieć supermarketów z alkoholem, trzykrotnie powiększając dochód w ciągu piętnastu lat – był w mieście osobą popularną i bardzo znaną, ale nigdy nie przyszło mu do głowy startować w wyborach. Rok temu zupełnie niespodziewanie pokazano mu jednak petycję, podpisaną przez dwustu mieszkańców miasta, z których wielu doskonale znał: „My, niżej podpisani, rozpaczliwie potrzebujemy przywódcy w tych trudnych czasach. Czy pomożesz nam odzyskać nasze
miasto?”. Wzruszony tym apelem – i ponieważ sam czuł się trochę zagubiony: kilka miesięcy wcześniej sprzedał firmę za małą fortunę i jeszcze nie wymyślił, co robić dalej – przyjął nominację na stanowisko burmistrza z ramienia nowego ugrupowania o nazwie Partia Nadziei. Kevin zwyciężył przytłaczającą większością głosów, pozbawiając stanowiska Ricka Malverna (piastującego urząd od trzech kadencji), który stracił zaufanie wyborców, gdy usiłował spalić własny dom, nazywając to aktem „rytualnego oczyszczenia”. Nie udało mu się – mimo jego gorzkich protestów straż pożarna uparła się, żeby dogasić ogień – i teraz mieszkał w namiocie na własnym podwórku na tle zwęglonych ruin pięciopokojowego wiktoriańskiego kolosa. Co jakiś czas, kiedy Kevin szedł wcześnie rano pobiegać, natykał się na wychodzącego z namiotu byłego rywala – raz nawet gołego do pasa, w samych bokserkach – i speszeni mężczyźni wymieniali pozdrowienie, które pobrzmiewało w ulicznej ciszy: „Hej”, „Cześć” albo „Jak leci?”. Po prostu chcieli pokazać, że nie chowają do siebie urazy. Kevin nie lubił uścisków dłoni i poklepywania po plecach, nieodłącznych elementów swojej nowej pracy, ale czuł się w obowiązku podtrzymywać kontakt z wyborcami, nawet ze zrzędami i malkontentami, którzy nieuchronnie pojawiali się na publicznych spotkaniach. Pierwszy zaczepił go na parkingu Ralph Sorrento, opryskliwy hydraulik z Sycamore Road, który brutalnie przecisnął się przez gromadkę smutnych kobiet w identycznych różowych koszulkach i stanął Kevinowi na drodze. – Pan burmistrz – powiedział, przeciągając samogłoski i uśmiechając się szyderczo, jakby z nazwą tej funkcji nieodłącznie wiązał się jakiś absurd. – Miałem nadzieję, że cię tu spotkam. Nie odpowiadasz na moje mejle. – Dzień dobry, Ralph. Sorrento splótł ręce na piersi i przyglądał się Kevinowi z rozbawieniem, spod którego niepokojąco przebijała pogarda. Był dużym, masywnym,
obciętym na jeża mężczyzną ze szczeciniastą bródką, ubranym w poplamione tłuszczem spodnie z obniżonym krokiem i ocieplaną bluzę z kapturem. Nawet o tej porze – nie minęła jeszcze jedenasta – Kevin wyczuwał piwo w wydychanym przez niego powietrzu i widział, że facet szuka kłopotów. – Żeby nie było wątpliwości – oznajmił Sorrento podniesionym głosem. – Nie zamierzam wykładać tej pieprzonej forsy. Miał na myśli studolarowy mandat wlepiony za strzelanie do sfory bezpańskich psów, które zapuściły się na jego podwórko. Beagle zginął na miejscu, ale mieszaniec owczarka z labradorem pokuśtykał z kulą w tylnej łapie i zostawiwszy krwawy ślad ciągnący się przez trzy przecznice, padł na chodniku niedaleko Akademii Małych Latorośli przy Oak Street. Normalnie policja niezbyt się przejmowała zastrzelonymi psami – zabijano je z przygnębiającą regularnością – ale świadkiem agonii zwierzęcia była grupka latorośli. Skargi rodziców i opiekunów doprowadziły do wszczęcia sprawy sądowej przeciwko Sorrentowi. – Uważaj, co mówisz – ostrzegł go Kevin, mając nieprzyjemną świadomość, że ludzie zaczynają im się przyglądać. Sorrento dźgnął go w żebra palcem wskazującym. – Mam dość kundli srających mi na trawnik. – Nikt nie lubi bezpańskich psów – przyznał Kevin. – Ale następnym razem wezwij rakarzy, dobrze? – Rakarze – Sorrento powtórzył te słowa z pogardliwym śmiechem. Jeszcze raz dźgnął Kevina, tym razem w mostek, wbijając koniuszek palca w kość. – Gówno by zdziałali. – Mają za mało ludzi. – Kevin zmusił się do uprzejmego uśmiechu. – Robią, co mogą. Jak my wszyscy. Na pewno to rozumiesz. Sorrento zmniejszył nacisk na mostek Kevina, jakby chciał pokazać, że rzeczywiście rozumie. Pochylił się w jego stronę. Oddech miał kwaśny,
a głos niski i poufały. – Wyświadcz mi przysługę, dobra? Powiedz gliniarzom, że jeśli chcą pieniędzy, będą musieli sami po nie przyjść. Będę na nich czekał z obrzynem. Szeroko się uśmiechnął, starając się wyglądać jak bandzior, ale Kevin zauważył ból w jego oczach, szkliste, błagalne spojrzenie ukryte za przechwałkami. O ile dobrze pamiętał, Sorrento stracił córkę, pucołowatą dziewięcio- albo dziesięcioletnią dziewczynkę. Miała na imię Tiffany, Britney albo jakoś tak. – Przekażę. – Kevin delikatnie poklepał go po ramieniu. – A teraz może pójdziesz do domu i trochę odpoczniesz. Sorrento strącił jego rękę. – Nie dotykaj mnie, kurwa. – Przepraszam. – Po prostu im powiedz, co mówiłem, dobra? Kevin obiecał powiedzieć, a potem pospiesznie odszedł, starając się nie zwracać uwagi na grudę strachu, która nagle powstała w jego żołądku. W przeciwieństwie do niektórych sąsiednich miast w Mapleton nigdy nie zabito gliniarza, ale Kevin czuł, że Ralph Sorrento co najmniej o tym fantazjuje. Jego plan nie wydawał się szczególnie oryginalny – policjanci mieli większe zmartwienia niż niezapłacona grzywna za okrucieństwo wobec zwierząt – ale gdyby gość naprawdę chciał się przyłożyć, istniało wiele sposobów na sprowokowanie konfrontacji. Kevin pomyślał, że musi o tym powiedzieć komendantowi, dopilnować, żeby funkcjonariusze wiedzieli, z czym mają do czynienia. Pochłonięty tymi myślami Kevin nie zauważył, że idzie prosto na wielebnego Matta Jamisona, dawniej z kościoła Biblii Syjonu. Spostrzegł to dopiero wtedy, gdy już było za późno na unik. Pozostało mu jedynie unieść obie ręce w daremnej próbie odepchnięcia plotkarskiego szmatławca, którego
wielebny podsunął mu pod nos. – Weź – powiedział wielebny. – Jak przeczytasz, szczęka ci opadnie. Nie widząc taktownego wyjścia z sytuacji, Kevin z ociąganiem przyjął biuletyn opatrzony empatycznym, lecz niezgrabnym tytułem: „14 PAŹDZIERNIKA NIE BYŁO PORWANIA KOŚCIOŁA!!!”. Na pierwszej stronie zobaczył zdjęcie doktor Hillary Edgers, uwielbianej lekarki, która zniknęła przed trzema laty razem z osiemdziesięcioma siedmioma mieszkańcami miasta i milionami ludzi na całym świecie. „PRAWDA O LATACH NAUKI BISEKSUALNEJ LEKARKI W COLLEGE’U!” – zapowiadał nagłówek. Fragment wyróżniony w artykule poniżej brzmiał następująco: „Była współlokatorka wyznaje: »Nikt nie miał wątpliwości, że ona jest lesbijką«”. Kevin znał i podziwiał doktor Edgers, jej synowie bliźniacy byli rówieśnikami jego córki. Pani doktor przez dwa wieczory w tygodniu pracowała jako wolontariuszka w darmowej klinice dla ubogich dzieci z miasta i dawała wykłady w PTA poświęcone takim sprawom jak „długofalowe skutki wstrząśnienia mózgu u młodych sportowców” czy „rozpoznawanie zaburzeń odżywiania”. Ludzie bez przerwy zagadywali ją na boisku albo w supermarkecie, licząc na bezpłatną poradę lekarską, ale ona chyba nigdy nie miała im tego za złe i ani trochę jej to nie drażniło. – Jezu, Matt. Czy to konieczne? Wielebny Jamison wydał się zdumiony pytaniem. Był zadbanym jasnowłosym mężczyzną koło czterdziestki, ale w ciągu dwóch ostatnich lat jego twarz zwiotczała i napuchła, jakby starzał się w przyspieszonym tempie. – Ci ludzie nie byli bohaterami. Musimy przestać traktować ich tak, jakby nimi byli. Ta cała parada... – Ona miała dzieci. Nie muszą czytać o tym, z kim sypiała na studiach. – Ale to prawda. Nie możemy się ukrywać przed prawdą.
Kevin wiedział, że spór nie ma sensu. Matt Jamison był bez wątpienia porządnym facetem, tyle że się pogubił. Podobnie jak wielu żarliwych chrześcijan przeżył głęboki wstrząs w związku z nagłym odejściem, nękał go strach, że dzień sądu ostatecznego przyszedł i minął, a on został uznany za niegodnego. Niektórzy w takiej sytuacji reagowali zdwojoną pobożnością, lecz wielebny podążył w przeciwnym kierunku, z zapałem poświęcając się sprawie zaprzeczenia porwaniu Kościoła, dowodzeniu, że ci, którzy 14 października zrzucili ziemskie okowy, nie byli ani dobrymi chrześcijanami, ani nawet szczególnie cnotliwymi ludźmi. W rezultacie stał się zawziętym dziennikarzem śledczym i potwornie upierdliwym facetem. – W porządku – mruknął Kevin, składając biuletyn i wpychając go do tylnej kieszeni spodni. – Rzucę okiem. RUSZYLI KILKA minut po jedenastej. Na czele jechała kawalkada policji, a za nią mała kolumna platform reprezentujących różne obywatelskie i handlowe organizacje, głównie stałych bywalców, takich jak Regionalna Izba Handlowa Mapleton, lokalny oddział D.A.R.E. i klub seniora. Kilka z nich przygotowało program artystyczny: uczniowie Instytutu Tańca Alice Herlihy zaprezentowali ostrożnego jitterbuga na prowizorycznej scenie, a grupa małych karateków ze Szkoły Sztuk Walki Braci Devlin wymierzała powietrzu serie ciosów i kopniaków, wtórując sobie chóralnymi wojowniczymi okrzykami. Przypadkowemu przechodniowi to wszystko wydałoby się znajome, podobne do innych parad, które pełzły przez miasto w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Zastanowienie wzbudziłby tylko ostatni pojazd: obwieszona sznurami czarnych chorągiewek ciężarówka z platformą, na której nie było żywej duszy. Panująca na niej pustka kłuła w oczy, ale nie wymagała wyjaśnienia. Jako burmistrz Kevin dostał miejsce w jednym z dwóch honorowych kabrioletów jadących za platformą pamięci, w małej mazdzie prowadzonej
przez Pete’a Thorne’a, jego przyjaciela i byłego sąsiada. Jechali na drugiej pozycji, dziesięć metrów za fiatem spiderem wiozącym gościa honorowego, ładną, lecz marnie wyglądającą Norę Durst, która 14 października straciła całą rodzinę – męża i dwoje małych dzieci – na skutek wydarzenia powszechnie uważanego za najgorszą tragedię, jaka kiedykolwiek spotkała Mapleton. Podobno przed paradą Nora miała mały atak paniki, twierdziła, że kręci jej się w głowie, czuje mdłości i musi wracać do domu, ale przezwyciężyła kryzys dzięki pomocy siostry i psychologa, który zgłosił się na ochotnika, by być pod ręką na wypadek takich właśnie sytuacji. Teraz wyglądała już normalnie, siedziała na tylnym siedzeniu spidera prawie jak królowa, spoglądała w prawo i w lewo i apatycznie podnosiła rękę, dziękując zebranym na trasie przejazdu gapiom za sporadyczne oklaski. – Niezła frekwencja! – zawołał Kevin. – Nie spodziewałem się aż tylu ludzi! – Co!? – krzyknął Pete przez ramię. – Nieważne! – odpowiedział Kevin, uświadamiając sobie, że próby przekrzyczenia orkiestry nie mają sensu. Sekcja waltornistów szła przyklejona do jego zderzaka i grała żywiołową wersję Hawaii Five-0, która ciągnęła się tak długo, że zaczynał się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jedyny utwór w repertuarze. Muzycy, zniecierpliwieni pogrzebowym tempem, ciągle przyspieszali, na chwilę wyprzedzali jego samochód, a potem gwałtownie się cofali, bez wątpienia siejąc zamęt w ponurej procesji z tyłu. Kevin odwrócił się na siedzeniu, próbując dojrzeć ludzi maszerujących za muzykami, ale widok zasłaniał mu gąszcz rdzawoczerwonych mundurów, poważnych młodych twarzy o nadętych policzkach i mosiężnych instrumentów połyskujących w słońcu jak stopione złoto. „Tam, z tyłu – pomyślał – jest prawdziwa parada, parada, jakiej nikt
wcześniej nie widział, setki zwykłych ludzi idących w grupkach, niektórzy z transparentami, inni w koszulkach z podobizną utraconego przyjaciela albo członka rodziny”. Widział tych ludzi na parkingu, na chwilę zanim utworzyli swoje zastępy, i ten widok – niepojęta suma ich smutku – na długo nim wstrząsnął, mocno utrudniając czytanie napisów na transparentach: „Sieroty 14 Października”, „Koalicja Małżonków w Żałobie”, „Matki i Ojcowie Utraconych Dzieci”, „Stowarzyszenie Osób Pozbawionych Rodzeństwa”, „Mapleton Pamięta Swoich Przyjaciół i Sąsiadów”, „Ocalali z Myrtle Avenue”, „Uczniowie Shirley De Santos”, „Tęsknimy za Budem Phippsem” i tak dalej, i tak dalej. Zjawiło się także kilka większych organizacji religijnych – swoją reprezentację przysłali wyznawcy Matki Boskiej Bolesnej, wierni ze Świątyni Betel i Prezbiterianie Świętego Jakuba – ale one utknęły daleko z tyłu, jakby dołączyły dopiero po namyśle, wciskając się tuż przed pojazdami służb porządkowych. W CENTRUM MAPLETON roiło się od mieszkańców, na ulicach leżały kwiaty, wiele z nich już rozgniotły koła ciężarówek i wkrótce miały zostać rozdeptane. Sporą część widzów tworzyły dzieciaki z liceum, ale nie było wśród nich córki Kevina Jill i jej najlepszej przyjaciółki Aimee. Kiedy Kevin wychodził z domu, dziewczyny twardo spały – jak zwykle wróciły do domu stanowczo za późno – i Kevin nie miał serca ich budzić ani siły, by stawić czoła Aimee, która upierała się przy spaniu w majtkach i skąpych cienkich koszulkach na ramiączkach, przez co nie wiedział, gdzie ma podziać oczy. W ciągu ostatniej półgodziny dzwonił do domu dwa razy, z nadzieją że dźwięk telefonu wyciągnie je z łóżek, ale żadna z dziewczyn nie podniosła słuchawki. Od tygodni kłócili się z Jill o tę paradę poirytowanym, nie do końca poważnym tonem, którym załatwiali wszystkie istotne sprawy w swoim życiu. Zachęcał ją, żeby uczciła marszem pamięć swojej utraconej
przyjaciółki Jen, ale pozostała niewzruszona. – Tato, wyobraź sobie, że Jen jest wszystko jedno, czy pójdę na tę paradę, czy nie. – Skąd wiesz? – Bo zniknęła. Gówno ją to obchodzi. – Może i tak – odparł. – Ale co jeśli jednak tu jest, tylko po prostu jej nie widzimy? Jill wydawała się rozbawiona takim pomysłem. – Ma przewalone. Pewnie przez cały dzień wymachuje rękami, próbując zwrócić na siebie uwagę. – Jill rozejrzała się po kuchni, jakby szukała przyjaciółki. Potem zaczęła mówić podniesionym głosem nadającym się do rozmowy z przygłuchym dziadkiem. – Jen, jeśli tutaj jesteś, przepraszam, że cię ignoruję. Byłoby łatwiej, gdybyś odchrząknęła albo coś w tym rodzaju. Kevin chciał zaprotestować, ale się powstrzymał. Jill wiedziała, że jej ojciec nie lubi żartów o utraconych, lecz mówiąc jej o tym po raz setny, niczego by nie wskórał. – Skarbie – powiedział cicho – ta parada jest dla nas, nie dla nich. Zmierzyła go spojrzeniem, które ostatnio opanowała do perfekcji – z zupełnym brakiem zrozumienia złagodzonym leciutką domieszką kobiecej pobłażliwości. Wyglądałoby to jeszcze ładniej, gdyby nadal miała włosy i nie przesadzała z eyelinerem. – Powiedz mi – odezwała się – czemu tak bardzo ci na tym zależy? Gdyby Kevin znał odpowiedź na to pytanie, z radością by jej udzielił. Prawda wyglądała jednak tak, że naprawdę nie wiedział, dlaczego to takie ważne, dlaczego po prostu nie odpuścił sobie parady, tak jak odpuszczał wszystkie pozostałe sprawy, o które się kłócili w ostatnim roku: niewracanie do domu o wyznaczonej porze, ogolenie głowy, spędzanie tak dużej ilości czasu z Aimee, imprezy w ciągu tygodnia. Jill miała siedemnaście lat.
Rozumiał, że w pewien nieodwracalny sposób oddalała się od jego orbity, chciała robić to, na co miała ochotę i kiedy miała ochotę, bez względu na jego życzenia. Mimo to Kevin naprawdę chciał, żeby wzięła udział w paradzie, żeby w jakiś sposób pokazała, że wciąż uznaje prawa rodziny i społeczności, wciąż kocha i szanuje ojca, i że zrobi, co w jej mocy, by go uszczęśliwić. Doskonale rozumiała sytuację – nie miał co do tego wątpliwości – ale z jakiegoś powodu nie potrafiła się zmusić do współpracy. Oczywiście sprawiało mu to przykrość, lecz wszelkiej złości skierowanej na córkę zawsze towarzyszyły odruchowe przeprosiny, cicha świadomość tego, przez co przeszła, i jak niewiele zdołał jej pomóc. Jill była naocznym świadkiem i nie potrzebował psychologa, by wiedzieć, że będzie się z tym zmagała przez resztę życia. 14 października wpadła do Jen, dwie rozchichotane dziewczyny siedziały obok siebie na kanapie, chrupały precle i oglądały na laptopie filmiki na YouTubie. Wtedy, w chwili tak krótkiej, jakiej potrzeba, by kliknąć myszką, jedna z nich zniknęła, a druga zaczęła krzyczeć. W następnych miesiącach i latach z życia Jill znikali kolejni ludzie, nawet jeśli nie wyglądało to aż tak dramatycznie. Jej starszy brat wyjeżdża na studia i nie wraca do domu. Jej matka wyprowadza się i składa przysięgę milczenia. Zostaje tylko ojciec, oszołomiony mężczyzna, który próbuje pomóc, ale nigdy nie udaje mu się powiedzieć tego, co należy. Jak mogłoby mu się udać, skoro jest równie zagubiony i zdezorientowany jak ona? Kevina nie dziwiło, że Jill jest zła, zbuntowana czy przygnębiona. Miała aż nadto powodów. Dziwiło go tylko to, że wciąż przy nim była, wciąż mieszkali w jednym domu, choć mogła bez trudu uciec z bosonogimi albo wskoczyć do autobusu i ruszyć w nieznane. Mnóstwo dzieciaków tak zrobiło. Oczywiście wyglądała inaczej niż kiedyś, była łysa i miała udręczoną minę,