e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl
ISBN 9788379438761
Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
W serii:
Ellen Berg Słodka zemsta
Leslie Daniels W łóżku z Nabokovem
Aleksandra Domańska Ulica Pogodna
Eileen Goudge Zastępcza żona
Linda Green I wtedy to się stało
Vanessa Greene Klub Porcelanowej Filiżanki
Katharina Hagena Smak pestek jabłek
Anka Kowalska Pestka
Alina Krzywiec Długa zima w N.
Caroline Leavitt Szczęście w twoich oczach
Mia March Klub Filmowy Meryl Streep
Karolina Monkiewicz-Święcicka Taniec z przeszłością
Jojo Moyes Zanim się pojawiłeś
Małgorzata Szyszko-Kondej Sześć córek
W przygotowaniu:
Trixi von Bülow Niech w końcu coś się zdarzy
Mojemu ukochanemu Maxowi, dzięki któremu stałam się prawdziwą matką
„Nie mogę określić ani godziny, ani miejsca, ani spojrzenia, ani słów, od
których się zaczęło. To stało się zbyt dawno. Byłem już w pół drogi, kiedy zdałem
sobie sprawę, że się w ogóle zaczęło”.
Fitzwilliam Darcy w powieści Duma i uprzedzenie[1]
„Wiem, że kiedy cię poznałem, byłem nieuprzejmy, a w dodatku ubrany
w sweter z reniferem – prezent od mamy. Ale... hm.. Próbuję ci teraz powiedzieć...
dość nieudolnie, że... hm... tak naprawdę... pomimo pozorów... lubię cię. Bardzo.
(...) Tak. Bardzo cię lubię. Taką, jaka jesteś”.
Mark Darcy w filmie Dziennik Bridget Jones[2]
„Jestem całkowicie przekonany, że gdybym jutro musiał zmienić zawód,
zostać astronautą i jako pierwszy człowiek postawić nogę na Marsie, wszystkie
nagłówki gazet krzyczałyby: Pan Darcy wylądował na Marsie!”.
Colin Firth
1 Jane Austen, Duma i uprzedzenie, tł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska,
Warszawa, 2014.
2 Film Dziennik Bridget Jones, rozpowszechniany przez „Kino Świat” Sp.
z o.o.
Rozdział 1
Bea Crane
List, który zmienił życie Bei, dostarczono jej, kiedy akurat pracowała
w kuchni bostońskiego baru Crazy Burger, przygotowując zamówienie dla czterech
osób: tutejszy specjał, burgera „Wezuwiusz”, składający się z trzech kawałków
bułki, przekładanych karmelizowaną cebulką, bekonem, plastrami szwajcarskiego
sera, sałatą, plasterkami pomidorów i piklami, doprawionymi pikantnym sosem,
tworzący górę wysokości dokładnie trzydziestu centymetrów i czterdziestu ośmiu
milimetrów. Jedna z jej nowych współlokatorek, Nina, podnajmująca tylko na lato
pokój w trzypokojowym obskurnym mieszkaniu, które Bea dzieliła z jeszcze
dwiema obcymi dziewczynami, wetknęła głowę przez drzwi kuchni
i poinformowała ją, że właśnie pokwitowała za nią odbiór listu poleconego,
a ponieważ i tak wybierała się do Crazy Burgera na lunch, wzięła go ze sobą.
– Polecony? Od kogo? – zainteresowała się Bea, rzucając w przelocie okiem
na kopertę i jednocześnie zgarniając z patelni karmelizowaną cebulkę. Mniam.
Dusiła ją od trzech godzin – pachniała świetnie.
Nina popatrzyła na lewy górny róg koperty.
– Adres zwrotny to Baker Klein, State Street numer dwanaście w Bostonie.
Bea wzruszyła ramionami.
– Czy mogłabyś ją otworzyć i przeczytać kilka pierwszych linijek?
Potrzebne mi są obie ręce, żeby dokończyć burgera.
Barbara, szefowa knajpy, dostałaby szału, gdyby zobaczyła w kuchni kogoś
oprócz pracowników baru, ale Bea była bardzo ciekawa, co zawiera list, a Crazy
Barbara – jak nazywał ją cały personel za jej plecami – robiła akurat
inwentaryzację i siedziała zamknięta w biurze.
– Jasne. – Nina rozerwała kopertę, wyciągnęła list i zaczęła czytać. – Moja
najdroższa Beo…
– Cooo?!! – Bea zamarła z liściem sałaty w dłoni. Tak zaczynała listy do niej
tylko matka, kiedy Bea wyjechała na studia i mieszkała w akademiku. – Zobacz na
końcu, kto się pod nim podpisał.
– Napisane jest „Mama”.
– Dziwne. – Bea zmarszczyła czoło. – Moja matka zmarła ponad rok temu,
więc to niemożliwe, żeby list był od niej.
– List jest pisany odręcznie. – Nina przyjrzała się uważnie kartce papieru. –
Pismo jest bardzo wyraźne i bez żadnych wątpliwości widnieje pod nim podpis:
„Mama”.
Bea nic z tego nie rozumiała, ale jej matka zawsze tak podpisywała listy.
– Połóż, proszę, list na tamtym krześle, Nino. Jak skończę przygotowywać
ostatniego burgera, przeczytam go w czasie przerwy. Dzięki za podrzucenie listu
do baru.
Za chwilę zaczynała się piętnastominutowa przerwa w pracy, tak potrzebna
Bei. Była na swojej zmianie w Crazy Burgerze od jedenastej, a już zbliżała się
druga. Bardzo lubiła pracować w Boston’s Back Bay, popularnej sieci barów
z burgerami, mimo że była to jedynie praca tymczasowa od skończenia rok temu
studiów (bo wciąż jeszcze nie znalazła pracy jako nauczycielka na pełny etat), ale
szefowa doprowadzała ją do szału. Jeśli Bea przedłużyła sobie przerwę do
szesnastu minut, Barbara naliczała jej karę. Ta kobieta żyła tylko po to, żeby
obcinać wynagrodzenia pracownikom. W zeszłym tygodniu zupełnie
nieoczekiwanie szefowej zachciało się zmierzyć wysokość jednego z burgerów
„Wezuwiusz” przygotowanych przez Beę i stwierdziła, że ma on tylko dwadzieścia
osiem centymetrów, co automatycznie zmniejszyło wypłatę o pięć dolarów.
Na każdej z trzech części burgera Bea ułożyła wszystkie składniki i polała je
dodatkowo pikantnym sosem, potem nałożyła wierzchnią część bułki i zmierzyła
całość. Do idealnej wysokości odrobinę brakowało, co oznaczało, że musi dodać
więcej sałaty. Kiedy w końcu burger był gotowy, położyła go na tacy obok
pozostałych trzech, dodała koszyczek z cebulowymi kółeczkami oraz koszyczek
frytek i nacisnęła dzwonek informujący kelnerkę, że zamówienie jest gotowe.
Zawołała Manny’ego, drugiego kucharza, który właśnie kończył przerwę, zabrała
szarą kopertę i wyszła na uliczkę na tyłach baru. Wystawiła na chwilę twarz na
ciepłe promienie czerwcowego słońca. Lekki wiaterek muskał delikatnie jej skórę
i włosy. Poczuła się cudownie po kilku godzinach spędzonych w ciasnej, dusznej
kuchni.
Wyjęła zawartość koperty i nagle zamarła. List był od matki; nie miała co do
tego najmniejszych wątpliwości, znała bowiem doskonale charakter pisma Cory
Crane. W nagłówku widniała data sprzed ponad roku. Spięty był spinaczem
z kilkoma innymi kartkami, które wyglądały na jakieś urzędowe druki.
Moja najdroższa Beo!
Gdy czytasz te słowa, mnie już nie ma od roku. Trzymałam przed Tobą
pewną sprawę w tajemnicy przez całe Twoje życie, a powinnaś była o tym wiedzieć
już w momencie, kiedy znalazłaś się w moich ramionach jako jednodniowy
noworodek: to nie ja dałam Ci życie, Beo. Twój ojciec i ja adoptowaliśmy Cię.
Nie wiem właściwie dlaczego, ale wstydziłam się, że nie mogę zajść w ciążę
i mieć dzieci. Pragnęliśmy tego tak bardzo z Twoim ojcem! W chwili kiedy
pracownica agencji adopcyjnej włożyła Cię w moje ramiona, stałaś się moim
dzieckiem. Poczułam się tak, jakbym to ja dała Ci życie, i sądzę, że bardzo
chciałam w to uwierzyć. Chcieliśmy wierzyć oboje: i ja, i Twój ojciec – Panie,
świeć nad jego duszą – i tak też się stało. Nigdy nie zdradziliśmy się przed Tobą
nawet słówkiem i nigdy nie poruszaliśmy tego tematu.
Teraz, kiedy wiem, że wkrótce odejdę, czuję, że nie mogę zabrać tej
tajemnicy do grobu. Nie odważyłam się jej ujawnić, kiedy się żegnałyśmy. Nie
mogłam Ci tego zrobić, więc postanowiłam poczekać z tym dla dobra nas obu. Ale
powinnaś znać prawdę, i taka właśnie jest prawda.
Bardzo żałuję, że nie znalazłam w sobie dość siły i nie miałam tyle odwagi,
by Ci o wszystkim powiedzieć dawno temu, powinnam była powiedzieć, jak bardzo
byłam wdzięczna losowi, jak bardzo byłaś moja, zanim Cię jeszcze zobaczyłam.
Byłaś moja już od chwili, kiedy zadzwoniono do mnie z agencji adopcyjnej
z informacją o Tobie.
Mam nadzieję, że mi wybaczysz, moja najdroższa. Jesteś moją córką
i kocham Cię całym sercem.
Mama
Bea ściągnęła spinacz z pliku kartek i popatrzyła na druki. Papiery z agencji
adopcyjnej „Pomocna Dłoń” z Brunswicku w stanie Maine sprzed dwudziestu
dwóch lat.
Trzęsącą się ręką Bea wsunęła z powrotem plik kartek do koperty i zaczęła
spacerować w tę i z powrotem, po chwili zatrzymała się, wyjęła list i przeczytała
go ponownie. Słowa napisane czarnym atramentem zaczęły się zlewać: „Powinnam
była powiedzieć”, „Pracownica agencji adopcyjnej”, „Wybaczysz”, „Taka właśnie
jest prawda”. Gdyby nie znała tak dobrze charakteru pisma matki i nie
rozpoznawała dobrej jakości papieru listowego, którego zawsze używała do
prowadzenia korespondencji, pomyślałaby, że ktoś stroi sobie z niej żarty.
Adoptowana?! – pomyślała. Jak to możliwe?!
List i papiery zostały przesłane przez firmę adwokacką, o której istnieniu
Bea nigdy wcześniej nie słyszała; matka bardzo długo była wdową i nie posiadała
zbyt dużego majątku. Kiedy zmarła w zeszłym roku, został po niej tylko
całoroczny drewniany domek na przylądku Cape Cod, położony daleko od morza,
który ostatnio wynajmowała, a który Bea musiała opróżnić. Dom był raczej skąpo
umeblowany, więc bardzo dokładnie przejrzała każdą szufladę i każdy kąt,
poszukując najdrobniejszych pamiątek po matce, więc gdyby ten list wówczas się
tam znajdował, na pewno by go znalazła. Cora Crane zaaranżowała wszystko tak,
żeby Bea otrzymała tę wiadomość na tyle długo po jej śmierci, by smutek i żal
zdążyły już nieco przygasnąć.
Spróbowała wyobrazić sobie matkę, najukochańszą istotę, jaką kiedykolwiek
znała, ułożoną wysoko na poduszce łóżka w hospicjum, piszącą ten list
najprawdopodobniej w wielkiej udręce. Po chwili przed oczami Bei pojawił się
następny obraz: matka i ojciec dwadzieścia dwa lata temu, patrzący po raz
pierwszy na nią – jednodniowe niemowlę. „A oto i państwa córka” – tak zapewne
musiała powiedzieć osoba z agencji adopcyjnej. A może coś innego w tym stylu.
Kim, u licha, jestem? – zaczęła się zastanawiać. Pomyślała o fotografii
w ramce stojącej przy jej łóżku. Było to ulubione rodzinne zdjęcie Bei, zrobione,
kiedy miała cztery latka. Uwielbiała patrzeć na nie co wieczór tuż przed zaśnięciem
i każdego ranka, kiedy się budziła. Przedstawiało Beę noszoną przez ojca na
barana. Matka stała obok, patrząc w górę na córkę i uśmiechając się radośnie. W tle
rosło drzewo, całe w pomarańczowych i czerwonych liściach. Bea miała na sobie
pelerynkę Batmana, o której posiadanie walczyła codziennie od kilku miesięcy,
i czerwony kapelusik, który własnoręcznie zrobiła dla niej matka. Cora
przechowała te dwa ulubione elementy ubioru małej Bei i teraz dorosła już Bea
przechowywała je w szafie, w specjalnym pudle przeznaczonym na pamiątki.
Przypomniała sobie kolejne zdjęcie stojące na biurku, przedstawiające ją i matkę na
rozdaniu dyplomów w maju zeszłego roku, ponad rok temu i zaledwie kilka
tygodni przed tym, kiedy matka nagle poczuła się bardzo źle i zdiagnozowano
u niej raka jajników, tak jakby chciała poczekać, żeby zobaczyć córkę z dyplomem
w ręku. Dwa miesiące później nie żyła.
Cora Crane, nauczycielka gry na pianinie obdarzona iście anielską
cierpliwością, ciemnowłosa, błękitnooka, zawsze uśmiechnięta, była jej matką.
Ojciec, Keith Crane, przystojny pracownik budowlany, który śpiewał córce do snu
irlandzkie ballady każdego wieczoru aż do swojej śmierci, zmarł, kiedy Bea miała
dziewięć lat. Crane’owie byli cudownymi, czułymi rodzicami sprawiającymi, że
Bea czuła się kochana każdego dnia swojego życia. Jeśli faktycznie tak się
zdarzyło, że ktoś inny powołał ją na świat, niczego to nie mogło zmienić.
Ale fakt faktem, że życie dał jej ktoś inny. Tylko kto?
Bea czuła w sobie coraz bardziej dojmującą pustkę.
– Bea! – Jej szefowa, Crazy Barbara, wypadła z baru, wbijając w Beę groźne
spojrzenie. – Co ty, u diabła, wyprawiasz?! Wciąż jeszcze mamy pełno klientów,
którzy przyszli na lunch. Manny twierdzi, że wyszłaś przynajmniej dwadzieścia
minut temu.
– Otrzymałam przed chwilą bardzo dziwną wiadomość – odpowiedziała Bea,
odwracając głowę w jej stronę. – Potrzebuję kilku minut, żeby ochłonąć.
– No, cóż. O ile nikt nie umarł, masz wracać galopem do roboty. W tej
chwili! – Barbara zaczęła mamrotać pod nosem: – Wydłużać sobie samowolnie
przerwę w samym środku południowego rozgardiaszu! Co ona sobie wyobraża?!
– Właściwie… – powiedziała Bea, nie będąc w stanie zebrać myśli, a co
dopiero dokładnie wykonywać zamówienia w barze w szaleńczym tempie. –
Właściwie to muszę iść do domu, Barbaro. Dowiedziałam się właśnie o czymś
dziwnym i…
– Albo wracasz do pracy w tej chwili, albo jesteś zwolniona. Rzygać mi się
chce, kiedy słyszę te wasze wymówki: a to kogoś głowa boli, a to komuś
zachorowała babcia. Rób to, co masz robić, albo znajdę na twoje miejsce kogoś,
kto porządnie zapracuje na swoje wynagrodzenie.
Bea pracowała w Crazy Burgerze od trzech lat w pełnym wymiarze godzin
pracy od zeszłego lata i była tu najszybszą i najlepszą kucharką, ale dla Crazy
Barbary nic nigdy nie było wystarczająco dobre.
– Wiesz co, Barbaro? Odchodzę. – Zdjęła fartuch i podała go szefowej, która
zaniemówiła chyba po raz pierwszy w życiu, a potem weszła do środka tylko po to,
żeby zabrać z szafki swoją torebkę.
Wsunęła list do torebki i nieco oszołomiona powędrowała do domu prawie
kilometr na piechotę. Ledwie przekroczyła próg wynajętego na lato mieszkania
w trzypiętrowym budynku z cegły, potknęła się o czyjś plecak. Boże! Jak bardzo
nienawidziła konieczności mieszkania tu z całkiem sobie obcymi ludźmi. Przeszła
wzdłuż wąskiego przedpokoju, zaplątując się w porzucone na podłodze bokserki,
otworzyła kluczem drzwi swojego pokoju, a potem dokładnie zamknęła je za sobą.
Rzuciła torebkę na podłogę i usiadła na łóżku, przyciskając do piersi starą,
haftowaną krzyżykami poduszkę należącą kiedyś do matki. Nie ruszyła się
z miejsca przez kilka godzin.
*
– Rety, Beo! Całe twoje dotychczasowe życie było kłamstwem!
Bea zamarła z kawałkiem pizzy w drodze do ust, gapiąc się na Tommy’ego
Wonkowskiego, gwiazdora i najlepszego biegacza znanej drużyny futbolowej
Beardsley College. Jeszcze pół godziny temu leżała w swoim łóżku, wbijając
wzrok w sufit i przetrawiając wczorajszą rewelację, kiedy nagle zadzwoniła jej
komórka. To był Tommy, który siedział w pizzerii Poe’s i dopytywał się, czy
przypadkiem nie pomylił godziny ich randki. Zmusiła się, żeby wyjść z domu
i dojść do położonej dwie przecznice dalej restauracji. Nic nie jadła, odkąd dostała
list od matki, nie opuściła nawet pokoju. A teraz, siedząc naprzeciwko
Tommy’ego, zaczęła żałować, że mu nie odmówiła. Teraz, kiedy cały jej świat
przewrócił się do góry nogami, potrzebowała pociechy i ukojenia, a Tommy
Wonkowski był daleki od takich uczuć. Właściwie sama nie bardzo wiedziała,
dlaczego zgodziła się na tę pierwszą randkę, ale prawdę mówiąc, niecodziennie
bywała zapraszana przez takich atletycznie zbudowanych przystojniaków. Kiedy
po raz pierwszy spotkali się w zeszłym tygodniu w uniwersyteckim Centrum Nauki
Pisania, gdzie pracowała na pół etatu, prowadząc letnie zajęcia wyrównawcze dla
studentów (Bea pomagała Tommy’emu napisać pracę końcową z języka
angielskiego po pierwszym roku studiów, z którą miał nieco kłopotów), poczuła się
oczarowana jego fantastyczną sylwetką, całkowitą odmiennością zainteresowań
i faktem, że znacznie górował nad nią wzrostem. Bea miała sto siedemdziesiąt
osiem centymetrów wzrostu i przy wielkim Tommym po raz pierwszy w życiu
poczuła coś w rodzaju pożądania.
– Aż tak daleko posuniętych wniosków bym nie wyciągała – skomentowała
jego słowa, żałując, że w ogóle powiedziała mu o liście, ale czekali dosyć długo na
zamówioną dużą pizzę i w pewnym momencie wyczerpały im się tematy do
rozmowy. Kiedy kelnerka w końcu przyniosła pizzę, Bei posypującej swój kawałek
parmezanem niechcący wymsknęły się słowa, które dźwięczały jej w uszach bez
przerwy: – Wiesz, czego się wczoraj dowiedziałam? Wydało się, że rodzice mnie
adoptowali.
Taka była prawda. Miała poczucie, jakby całe jej dotychczasowe życie
okazało się swego rodzaju kłamstwem. I przyjaciele, i obcy – a nawet sama Bea –
przez całe lata dziwili się, jak to możliwe, że w ogóle nie przypominała wyglądem
żadnego z rodziców: ani Cory, ani Keitha Crane’ów. Oboje mieli ciemne włosy,
Bea – jasne. Oczy matki były zniewalająco błękitne, ojca – orzechowe, a Bei –
koloru ciemnego piwa. Rodzice raczej drobnego wzrostu, ona – rosła jak
wojownicza Amazonka. Nie odziedziczyła ani muzykalności matki, ani zdolności
matematycznych ojca. Oni – introwertycy, ona mogła gadać całymi godzinami
z każdym, kto znalazł się obok. Niejeden raz się zdarzyło – dobrze to pamiętała –
że i przyjaciele, i obcy spoglądali na nią ze zdziwieniem, pytając: „Skąd ty się,
u licha, wzięłaś?”.
Ojciec zawsze tak odpowiadał na te zarzuty: „Och! Mój tata był raczej
wysoki, mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt” i pokazywał zdjęcia dziadka (Bea
nigdy go nie spotkała), na których widać było postawnego mężczyznę. A matka
dodawała: „Moja mama – Boże świeć nad jej duszą – miała piwne oczy jak Bea, ja
odziedziczyłam niebieskie po ojcu”. To też była prawda. Widziała zdjęcia babci ze
strony matki, która zmarła, kiedy ona była jeszcze małą dziewczynką.
I rzeczywiście miała piwne oczy.
„Poczułam się tak, jakbym to ja dała Ci życie, i sądzę, że bardzo chciałam
w to uwierzyć. Chcieliśmy wierzyć oboje: i ja, i Twój ojciec” – przypomniała
sobie.
– Zawracanie głowy! Pewnie znienawidziłaś swoją matkę – stwierdził
Tommy z ustami wypchanymi pizzą. – Mam na myśli to, że okłamywała cię przez
całe życie w tej sprawie o znaczeniu eee… jak to się mówi?
– Fundamentalnym – podsunęła mu Bea przez zaciśnięte zęby. Jak śmiesz
choćby sugerować, że kiedykolwiek mogłabym znienawidzić swoją matkę, ty
przerośnięty tępaku – miała ochotę krzyknąć mu prosto w twarz, ale przypomniała
sobie umierającą Corę Crane leżącą na łóżku w hospicjum, resztkami sił
trzymającą Beę za rękę, i tylko na tym mogła się teraz skupić. Jej najukochańsza
mama. – Nie potrafiłabym jej znienawidzić. Nigdy. Przenigdy. – A jednak kiedy
znowu zaczęła o tym myśleć, tak jak robiła to niemal bez przerwy przez ostatnie
dwadzieścia cztery godziny, poczuła dziwną złość, która pojawiła się
niespodziewanie i sprawiła, że jej serce zabiło szybciej, a to otworzyło furtkę
zamętowi, który przyprawił ją o zawrót głowy i od którego rozbolało ją serce.
Odmówiono jej poznania fundamentalnej prawdy, ale nie mogła za to obwiniać
matki, tego by nie zniosła. Matka odeszła na zawsze. – Wytłumaczyła wszystko
w liście, a gdybyś tylko znał moją matkę…
– Przyszywaną matkę.
– Masz rację. – Popatrzyła na niego spode łba. – Może i nie jest moją
biologiczną matką, ale jest matką. Moją prawdziwą matką. To, że mnie
adoptowała, niczego nie zmienia, Tommy.
Wziął drugi kawałek pizzy i odgryzł kęs, ciągnąc zębami nitki stopionego
sera.
– A jednak zmienia, Beo. Bo przecież to inna kobieta dała ci życie.
Bea padła na oparcie krzesła całkowicie pokonana. Bo faktycznie to inna
kobieta dała jej życie. Wczoraj odkryła istnienie kogoś, kogo nie znała, kogoś,
czyjego obrazu nie mogła przywołać w pamięci. Nie wiedziała, jak wygląda ani
jaki kolor mają jej włosy, nie znała imienia. Wczoraj, kiedy leżała w łóżku, zanim
wreszcie zapadła w niespokojny sen około trzeciej nad ranem, wyobrażała sobie
biologiczną matkę wyglądającą identycznie jak ona, jedynie nieco… starszą. Ile
właściwie mogła mieć teraz lat? – zastanawiała się. Czy kiedy ją urodziła, była
nastolatką, czy może bardzo biedną starszą kobietą, której nie było stać na
wykarmienie kolejnego dziecka?
Dwunastego października, dwadzieścia dwa lata temu, jakaś kobieta wydała
ją na świat i od razu oddała do adopcji. Dlaczego? Co się stało? Kim właściwie
była?
– Zgadza się, Tommy. Jakaś inna kobieta mnie urodziła – powiedziała,
odkładając pizzę. Straciła apetyt. – Ale ten fakt czyni z niej jedynie moją
biologiczną matkę.
– Jedynie? Czy wyobrażasz sobie, że kobieta może być „jedynie”
biologiczną matką? – prychnął, wgryzając się w trzeci kawałek pizzy i spoglądając
przez okno na zatłoczoną ulicę Bostonu, tak jakby to Bea była kimś, kto
potrzebował dodatkowych lekcji dokształcających. Spojrzał na nią, mówiąc dalej: –
Wyobraź sobie na przykład taką sytuację: jesteś zamężna i masz dziecko, to
dziecko zachorowało na jakąś straszną śmiertelną chorobę i ani ty, ani twój mąż nie
możecie być dawcami, bo nawet grupa waszej krwi nie pasuje, i jedynie
biologiczna matka może je uratować. To by dopiero była historia! Powinnaś i to
wziąć pod uwagę.
Ale Bea nie chciała. Jej rodzicami byli Cora i Keith Crane – la, la, la – nie
dopuszczała do siebie słów Tommy’ego. Ale prawdę mówiąc, im dłużej go
słuchała, kiedy mówił, jaki powinien być jej stosunek do tego wszystkiego, tym
bardziej zaczynała sobie zdawać sprawę, że jednak miał rację.
*
Cały następny tydzień włóczyła się po mieście, wciąż nie mogąc pojąć tej
dziwnej prawdy. Jeszcze tydzień temu wiedziała dokładnie, kim była: córką Cory
i Keitha Crane’ów. Koniec i kropka. Teraz okazało się, że jest też kimś innym.
Została adoptowana. Jakby nagle zaczęła być częścią życia obcych sobie ludzi.
Może zakończeniem związku jakiejś pary. Jaka była ich historia? Nie mogła
przestać myśleć o swoich biologicznych rodzicach. Kim byli? Skąd pochodzili? Jak
wyglądali? I jeszcze – tu miałeś rację, Tommy – jakimi chorobami byli genetycznie
obciążeni?
Usiadła w końcu za biurkiem, otoczona swoimi ulubionymi powieściami,
książkami dla pedagogów z esejami, które potrzebne jej były w ciągu pierwszego
roku pracy w zawodzie nauczycielki, ze swoim laptopem – to wszystko czyniło ją
silniejszą, pozwalało poczuć, kim jest naprawdę. Poczuć się bardziej sobą. Wbiła
wzrok w szarą kopertę leżącą obok książki Zabić drozda, na której podstawie pisała
pracę dyplomową. Teraz – zgodnie z otrzymanym wykształceniem – powinna była
zostać nauczycielką w szkole średniej lub wyższej i uczyć nastolatków, jak pisać
doskonałe wypracowania, jak myśleć krytycznie o literaturze, i wpajać im miłość
do języka angielskiego. Ale kiedy jej matka zmarła ostatniego lata, Bea nie mogła
sobie znaleźć miejsca i przez kilka miesięcy nie zrobiła właściwie nic, żeby
poszukać sobie odpowiedniej pracy. Nie odbyła nawet ani jednej rozmowy
kwalifikacyjnej w prywatnych szkołach, w których chciała pracować, a wszystkie
publiczne żądały od niej przynajmniej rozpoczęcia studiów magisterskich
z literatury, co oznaczałoby konieczność brania kolejnych pożyczek na ich
opłacenie. Minął rok i co? Wciąż stała w miejscu, nie mając stałego zatrudnienia
i nadal mieszkając razem ze studentami. Jedyne, co się zmieniło: nie była tą Beą,
którą sądziła, że jest.
Zaczęła się przyglądać fotografii przedstawiającej ją i jej matkę na
uroczystym rozdaniu dyplomów, chcąc pamiętać, że wciąż była tą samą Beą Crane
co tydzień temu. Beą Crane z tymi samymi wspomnieniami, z tą samą głową, z tym
samym sercem, tą samą duszą i tymi samymi marzeniami.
Jednak mimo wszystko nie mogła się oprzeć uczuciu, że jest jakaś inna,
jakby każda komórka jej ciała uległa zmianie, poddana działaniu elektryzującej
prawdy. Została adoptowana. Inna kobieta i inny mężczyzna ją spłodzili.
Dlaczego ten fakt miałby cokolwiek zmienić? Dlaczego miał tak istotne
znaczenie? Dlaczego nie mogła przyjąć tego zwyczajnie do wiadomości,
zaakceptować prawdy o sobie i żyć dalej?
Na przykład dlatego, że zostałaś tu sama.
Jej dwie najlepsze przyjaciółki wyjechały po zrobieniu dyplomu, bo znalazły
pierwszą pracę poza Bostonem. Koledzy i koleżanki ze studiów rozjechali się po
całym kraju, kilkoro z nich było w Europie; wszyscy realizowali własne plany na
lato, tylko Bea nie wiedziała, gdzie się podzieje. Nie miała nawet rodzinnego
domu.
Czuła się jak w potrzasku i jednocześnie jakby była absolutnie wolna,
błądziła więc bez celu po ulicach Bostonu, rozmyślając: a to o swoich rodzicach,
a to o bezimiennej biologicznej matce bez twarzy. W końcu wróciła do swojego
pokoju i utkwiła wzrok w szarej kopercie, a potem jednym zdecydowanym ruchem
otworzyła ją i wyciągnęła papiery z agencji adopcyjnej. Przeczytała wszystko
dokładnie jeszcze raz, ale niczego nowego się nie dowiedziała.
Może gdyby zauważyła cokolwiek, choćby najmniejszy istotny drobiazg,
ledwo wyczuwalna więź ze słowami „biologiczna matka” stałaby się bardziej…
realna.
– Niech to szlag! – krzyknęła, złapała kopertę, wyciągnęła ponownie
dokumenty i zanim zdążyła pomyśleć, wybrała numer telefonu agencji adopcyjnej,
widoczny w nagłówku pisma.
– Agencja adopcyjna „Pomocna Dłoń”. W czym mogę pomóc?
Bea wzięła głęboki oddech, wyjaśniła, jak wygląda jej sytuacja osobista,
a następnie spytała, czy może są w archiwum jakieś nazwiska rodziców.
Najprawdopodobniej nie ma. Bea czytała trochę na ten temat w Internecie
i dowiedziała się, że większość adopcji to adopcje zamknięte, tak jak i jej – co
wynikało bezpośrednio z dokumentów – ale czasem zdarza się, że matki zostawiają
w agencjach swoje dane. Istnieją również rejestry, do których mogą sięgnąć rodzice
adopcyjni i przybrane dzieci po zarejestrowaniu się i złożeniu podania. Bea nie
miała zamiaru składać żadnych podań.
– Ach tak! Niech no zajrzę do pani akt – powiedziała kobieta. – Jedną
chwileczkę.
Bea wstrzymała oddech. To może być trudne – pomyślała. Tylko bez
nazwisk. Na to nie była gotowa.
Dlaczego właściwie zadzwoniła? – zastanawiała się. Kiedy kobieta wróci,
przeprosi ją za kłopot i powie, że zmieniła zdanie, bo jednak nie chce jeszcze
wiedzieć, kim byli jej biologiczni rodzice.
– Bingo! – usłyszała w słuchawce. – Twoja matka uaktualniła swoje dane.
Zmieniła adres ponad rok temu. Nazywa się Veronica Russo i mieszka w Boothbay
Harbor w stanie Maine.
Beę zatkało.
– Czy potrzebuje pani trochę czasu? – spytała z troską w głosie kobieta. –
Dam pani chwilkę, nie ma strachu. – I faktycznie odczekała minutę, a gdy Bea biła
się z myślami, kobieta powiedziała: – Kochanie, czy masz coś do pisania?
Bea potwierdziła. Wzięła do ręki srebrnego watermana, którego dostała od
swojej matki z okazji ukończenia studiów, i mechanicznie zapisała na kartce adres
i numery telefonów, które podała jej kobieta. Domowy i komórkowy.
– Dołączyła nawet adres swojego miejsca pracy i numer telefonu –
kontynuowała kobieta. – Restauracja The Best Little Diner w Boothbay.
Veronica Russo. Jej biologiczna matka miała imię i nazwisko. Była
całkowicie prawdziwą osobą, i w dodatku uaktualniła dane. Pozostawiła wszystkie
możliwe dane kontaktowe.
Jej biologiczna matka chciała zostać odnaleziona.
Bea podziękowała kobiecie i się rozłączyła. Dostała takich dreszczy, że
musiała włożyć sweter, który leżał pod ręką: jej ukochany sweter irlandzkich
rybaków w kolorze złamanej bieli, który matka kupiła ojcu, gdy byli w podróży
poślubnej w Irlandii, ten sam sweter, który miał na sobie ojciec na zdjęciu, noszący
ją na barana. Wciągnęła go przez głowę i objęła się ramionami, pragnąc ze
wszystkich sił poczuć zapach ojca, jego mydła Ivory i Old Spice’a, poczuć się
bezpiecznie jak kiedyś w jego ramionach. Niestety, ojciec zmarł, zanim Bea
skończyła dziewięć lat. Zbyt dawno temu. Przez następne jedenaście lat były tylko
one dwie: Bea i mama. Dziadkowie też już dawno nie żyli, a rodzice Bei byli
jedynakami.
A potem matka odeszła z tego świata i Bea została sama. Zupełnie sama.
Zbliżyła się do okna i popatrzyła na deszcz spływający po szybach. Mam
biologiczną matkę – myślała. Nazywa się Veronica Russo. Mieszka w osadzie
zwanej Boothbay Harbor gdzieś w stanie Maine. Pracuje w taniej restauracji The
Best Little Diner w Boothbay.
To nawet całkiem pomyślne wieści. Kobieta, która pracuje w „najlepszej
małej knajpce w Boothbay”, nie może być taka zła, prawda? Zapewne jest
kelnerką, jedną z tych niezwykle przyjacielskich, które zwracają się do swoich
stałych klientek: „Kochanieńka”. A może popadła w tarapaty i ciężko
doświadczona przez życie stała się zimnym, wrednym babskiem stawiającym
z łomotem na stole talerz z jajkiem sadzonym lub rybą z frytkami?
A może była kucharką przygotowującą szybkie zamówienia? To mogłoby
tłumaczyć kulinarne talenty Bei do robienia niesamowitych burgerów, bo w swoim
pokoiku bez kuchni raczej nie mogła się wykazywać żadną tego rodzaju inwencją.
W ciągu ostatniego roku, biegając pomiędzy Crazy Burgerem a Centrum Nauki
Pisania, udało jej się zarobić tyle, że stać ją było na opłacenie czynszu
w wynajmowanym mieszkaniu. W lipcu jednak zanosiło się na klęskę. Centrum
Nauki Pisania było otwarte krótko, tylko dla studentów biorących udział w letniej
sesji poprawkowej, a nędzna połowa tygodniówki z Crazy Burgera niewiele tu
pomoże.
Nie miała gdzie się podziać ani dokąd pójść, ale znała właściwe imię,
właściwe nazwisko i właściwy adres.
Mogłaby się wybrać do Maine, przejść się do The Best Little Diner, usiąść
przy barze, zamówić filiżankę kawy i odszukać to imię na identyfikatorach
przypiętych do fartuchów kelnerek. Mogłaby wtedy przyjrzeć się z bliska
biologicznej matce. Mogłaby tak zrobić.
Tak. Pojedzie tam i sprawdzi, jak wygląda Veronica Russo, i jeśli wyda jej
się sympatyczna, wtedy się ujawni. Nie oznaczało to bynajmniej, że ma jakiś
pomysł, jak to zrobić. Może zostawi list w skrzynce pocztowej, a może po prostu
zadzwoni. Potem umówią się gdzieś na spotkanie, na spacer albo na kawę. Bea
dowie się wszystkich szczegółów i wreszcie przestanie snuć domysły
i teoretyzować, co by było gdyby, doprowadzając się do obłędu. Potem grzecznie
podziękuje Veronice Russo za wszystkie otrzymane informacje i wyjedzie do
Bostonu. Poszuka sobie nowego miejsca zamieszkania i wróci do normalnego
życia. Poszuka też nowej pracy. Może będzie zmuszona rozstać się z marzeniami
o zawodzie nauczycielki angielskiego. A może zdecyduje się na powrót w rodzinne
strony, do domu, kiedy tylko wyjaśni wszystkie tajemnice swojego pochodzenia,
i może w końcu, do jasnej cholery, dotrze do niej, co powinna zrobić ze swoim
dalszym życiem.
Dom. Gdyby tylko jakiś miała. Ten pokój był niewiele większy od
garderoby, a drewniany domek na Cape Cod, który wynajmowała mama
i w którym mieszkały obie od śmierci taty, już dawno został sprzedany przez
właściciela. Tamten biały domeczek był jedynym miejscem na ziemi, w którym
faktycznie czuła się jak w domu we wszystkie Święta Dziękczynienia, Bożego
Narodzenia, w wakacje i zawsze wtedy, kiedy gnębił ją stres, kiedy miała złamane
serce albo po prostu potrzebowała mamy.
Teraz pozostały Bei tylko wspomnienia i stary sweter irlandzkich rybaków.
I jeszcze ta obca kobieta, Veronica Russo, gdzieś w Maine, czekająca od lat, aż Bea
ją odnajdzie.
Rozdział 2
Veronica Russo
Tylko jakaś bezmyślna istota mogła się zabrać do robienia ciasta – tarty
czekoladowo-karmelowej „Pokochaj”, w dodatku na specjalne zamówienie –
podczas oglądania Dumy i uprzedzenia. Czy dodała cukru wanilinowego? A co
z solą? Niech szlag trafi Colina Firtha razem z jego przemoczoną w stawie białą
koszulą. Veronica odłożyła miarki na oprószony mąką kuchenny blat i całą uwagę
skupiła na ekranie małego telewiza stojącego obok ekspresu do kawy. Boże!
Uwielbiała Colina Firtha i wcale nie dlatego, że był taki przystojny. Ten
telewizyjny miniserial będący adaptacją książki wyprodukowano chyba przed
piętnastu laty, a Colin Firth musiał mieć obecnie pod pięćdziesiątkę, lecz wciąż
zachwycał. Chodziło jednak o coś więcej: Colin Firth to prawie metr
dziewięćdziesiąt chodzącej nadziei, że tacy mężczyźni są jeszcze na świecie. Dla
Veroniki stanowił przykład, czego powinna szukać dla siebie. Szukała całe życie
i do tej pory nie znalazła – i pewnie już nie znajdzie. Veronica miała trzydzieści
osiem lat i wciąż nie była zamężna.
– Jeśli pragniesz miłości, jeśli naprawdę jej pragniesz, sama do ciebie
przyjdzie – przyjaciółki, a nawet przyjaciele powtarzali często przez lata.
– Chyba coś z tobą nie tak! – naskoczył na nią ostatni z wielu narzeczonych,
kiedy odrzuciła jego oświadczyny. – Masz coś nie tak z pracą serca.
Może to i prawda. Nie, to na pewno prawda i Veronica dobrze o tym
wiedziała. Wiedziała też, co było tego przyczyną. Teraz, kiedy stuknęło jej
trzydzieści osiem lat, przyjaciele na serio zaczęli się martwić, że w końcu zostanie
sama, więc poczęła im mówić – co brzmiało żartobliwie, choć całkiem wiarygodnie
– iż czeka na mężczyznę, do którego poczuje to samo, co do Colina Firtha.
Koleżanka z pracy, Shelley, doskonale ją rozumiała.
– Zdaję sobie sprawę, że to tylko aktor grający takie role, ale łapię, o co ci
chodzi – oświadczyła któregoś dnia. – Szczerość. Uczciwość. Pełne
zaangażowanie. Błyskotliwa inteligencja. Lojalność. Nie da się mu nie wierzyć,
kiedy mówi z tym swoim brytyjskim akcentem – trzeba mu zaufać.
No i stało się! Był tak piekielnie przystojny, że w końcu Veronica pogubiła
się, przygotowując ciasto, które potrafiła zrobić z zamkniętymi oczami, firmową
tartę „Pokochaj”. Odkąd wróciła do Boothbay Harbor, jej specjalne leczące duszę
wypieki były w cenie w całej okolicy. Od tego momentu upłynął ponad rok.
Wychowała się w Boothbay, ale po powrocie kupiła sobie dom daleko od miejsca,
w którym stał jej rodzinny dom. To była miłość od pierwszego wejrzenia:
cytrynowożółty parterowy budynek przy Sea Road. Już pierwszego wieczoru po
przeprowadzce, kiedy wieszała drewniane żaluzje na szerokich, przesuwnych
drzwiach balkonowych prowadzących na taras, usłyszała czyjś płacz. Uchyliła
drzwi, wystawiła głowę i zobaczyła sąsiadkę siedzącą na zadaszonym tarasie na
tyłach swojego domu, ubraną jedynie w czarną koronkową bieliznę i czarne szpilki.
Veronica wyszła do ogrodu i spytała, czy mogłaby jakoś pomóc, a wtedy kobieta
wyrzuciła z siebie przez łzy, że z jej małżeństwem koniec. Veronica usiadła
nieopodal, a wówczas sąsiadka, która miała na imię Frieda, opowiedziała całą
historię o kolejnych nieudanych próbach uwodzenia własnego męża, który
ostatnimi czasy ledwo ją dostrzegał. Potrafił wrócić do domu w porze obiadu,
przynosząc coś kupionego na mieście, zamiast zjeść takie samo danie
przygotowane przez nią w domu. Albo mówił, że mu zupełnie wystarczy to, co
zostało z wczorajszego dnia.
– Wolał kromkę chleba z kawałkiem starego, zimnego pulpeta niż mnie! –
załkała Frieda. – Od kilku miesięcy próbuję go z powrotem uwieść, ale na niego
nic już nie działa! – I znowu trysnęła z jej oczu fontanna łez.
Veronica powiedziała na to Friedzie, że pracowała kiedyś jako
piekarz-cukiernik i zrobi dla jej męża specjalne ciasto, które ona zaserwuje mu na
deser tego wieczoru. Kiedy będzie podawać przygotowany dla niego kawałek, musi
myśleć, jak bardzo go kocha, jak bardzo go pragnie. A w celu uzyskania jeszcze
lepszych rezultatów może mu zrobić delikatny masaż karku i szyi.
No i nikt właściwie nie wie, co tamtego wieczoru wstąpiło we Fredericka
Mulversona, ale zupełnie niespodziewanie Frieda odzyskała go i od tamtej pory
tarta „Pokochaj” stanowiła stałe piątkowe zamówienie Veroniki. Wystarczył jeden
telefon Friedy do przyjaciół i rodziny i telefon Veroniki zaczął dzwonić
bezustannie z wciąż nowymi zamówieniami, tak jak i wcześniej, gdy mieszkała
w Nowym Meksyku. Tarta „Pokochaj” stała się najbardziej pożądanym z jej
wypieków.
Liczba zamówień na specjalne wypieki Veroniki dochodziła do dwudziestu
na tydzień. Plus dwa codziennie dla klientów The Best Little Diner w Boothbay,
gdzie pracowała jako kelnerka, i dziewięć innych dla lokalnych restauracyjek – ale
dla nich piekła tylko zwykłe „ciasta szczęścia”, które smakowały jak letnie
wakacje. Specjalne ciasta „na leczących eliksirach” zachowywała dla
indywidualnych klientów z miasteczka. Ciasta były przeróżne: poczynając od
najprostszej tarty na kruchym spodzie, nazwanej przez nią „Poczuj się lepiej”, które
wykonywała we wszystkich możliwych zdrowotnych wersjach – od wersji
bezglutenowej, bezmlecznej, a nawet bezcukrowej dla diabetyków – aż po tartę
„Uwierz w siebie”, która wymagała dodania soku z żółtej limonki.
Wydawało się jednak, że nigdy nie zrobi ciasta Colina Firtha dla siebie, choć
upieczone przez nią tarty „Pokochaj” dla klientów, którzy czuli coś więcej do
siebie, można by pewnie liczyć na setki. No tak, prawda. Może to i była przede
wszystkim potęga sugestii, ale co z tego, skoro działało niezawodnie? „W co
wierzysz, to dostajesz” – tak mawiała babcia Veroniki. Na wspomnienie
najukochańszej babuni, Renaty Russo, która zmarła kilka miesięcy przed całym
zamieszaniem związanym z jej ciążą, Veronica zamknęła oczy i zaczęła sobie
przypominać, jak wspaniale było wtedy, kiedy jeszcze miała rodzinę. Siadywali
wszyscy razem: ona, rodzice i babcia, przy stole w ich domu, w którym dorastała –
położonym tylko kilka kilometrów stąd – i zajadali syte włoskie obiady. Klopsiki
albo równie pyszne linguine z domowej roboty sosem pomidorowym –
specjalnością babci, które to dania podawano w ogromnych talerzach zdających się
nie mieć dna.
Tak bardzo brakowało jej tamtych beztroskich dni, dni, które skończyły się
bezpowrotnie pewnego kwietniowego poranka, kiedy szesnastoletnia wówczas
Veronica ze wzrokiem wbitym w talerz z naleśnikiem wybąkała, że jest w ciąży.
W trakcie śniadania jeszcze miała rodzinę – oprócz zmarłej już ukochanej babci, po
– została wyrzucona z domu.
Dlaczego psujesz sobie humor, rozmyślając o tym nieomal bez przerwy? –
zadała sobie to pytanie, wracając do oglądania filmu z siostrami Bennet, Elizabeth
i Jane, w prześlicznych białych sukniach, zdradzających sobie nawzajem sekrety
swoich miłosnych przeżyć. Niestety, odkąd wróciła do Boothbay Harbor, nie mogła
myśleć o niczym innym. Przecież właśnie dlatego tutaj wróciła, na litość boską! Po
to żeby zmierzyć się z przeszłością. Żeby przestać ciągle… uciekać.
Pomyślała któregoś dnia, że jeśli stawi czoło przeszłości, być może jej serce
zacznie działać tak, jak powinno. I może, może, może… może córka, którą oddała
do adopcji, spróbuje się z nią skontaktować. Veronica mieszkała w Nowym
Meksyku, kiedy to maleństwo, które urodziła, skończyło osiemnaście lat. Wtedy
Veronica zadzwoniła do agencji adopcyjnej „Pomocna Dłoń” i zostawiła swoje
aktualne dane, a potem zaktualizowała również dane w archiwum urzędu stanu
cywilnego w Maine. Tamtego dnia czekała na telefon przez cały dzień. Tak samo
następnego dnia. Jednak nie zadzwoniła żadna młoda kobieta z pytaniem, czy jest
tą Veronicą Russo, która dwunastego października tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego pierwszego roku powiła noworodka płci żeńskiej w Boothbay
Harbor w stanie Maine. Jeszcze przez wiele tygodni Veronica nie rozstawała się ze
swoją komórką, oczekując w każdej chwili telefonu. Właściwie zupełnie nie
wiedziała, skąd jej przyszło do głowy, że biologiczna córka skontaktuje się z nią
w swoje osiemnaste urodziny, ale mocno w to wierzyła.
Potem, cztery lata temu, w Nowym Meksyku zaczęła piec ciasta, które
smakowały nadzieją. Nigdy wcześniej nie miała nic wspólnego z cukiernictwem,
ale namiętnie oglądała program telewizyjny o pieczeniu ciast. Szczególnie
zainteresowały ją polecane tam specjały na weekend, więc któregoś razu wyszła
z domu i kupiła składniki, żeby móc zrobić samodzielnie ciasto od początku do
końca. Uwielbiała mąkę przesypującą się między palcami, jasnożółte kawałki
zimnego masła, śnieżną biel cukru i soli, kryształową przejrzystość wody.
Najprostsze składniki na spód kruchego ciasta, choć nie było nic prostego w jego
przygotowaniu po raz pierwszy w życiu. Jednakże Veronica się uparła i dopóty
piekła kolejne placki, aż stały się perfekcyjne. Robiła różne spody w zależności od
rodzaju ciasta i w ten właśnie sposób odkryła to, co koiło jej nerwy, co pozwoliło
zamienić bezsenne, samotne noce na ulubione zajęcia w kuchni. Uwielbiała piec
ciasta. Wypieki stały się dla niej czymś tak ważnym, że kiedy zaczęła je robić
również dla swoich przyjaciół, każdemu z ciast nadawała nazwę w zależności od
tego, jaki był pierwotny powód jego powstania. Dla koleżanki ze złamanym sercem
zrobiła tartę „Ukojenie duszy”. Dla nieco obolałej – tartę „Poczuj się lepiej”. Dla
koleżanki w psychicznym dołku – „Ciasto szczęścia”, dla usychającej z miłości –
tartę „Pokochaj”, dla tej w rozterce – tartę „Uwierz w siebie”. Bardzo popularny
stał się też sernik „Spełnionych nadziei”. Jedna z koleżanek bardzo pragnęła, żeby
jej chłopakowi udało się wrócić z drugiej misji wojskowej w Afganistanie
w jednym kawałku i Veronica upiekła specjalnie dla niej sernik na słonym spodzie,
a podczas jego przygotowywania włożyła weń wszystkie swoje nadzieje, a potem
powiedziała koleżance, żeby zrobiła to samo, kiedy będzie odkrawać pierwszy
kawałek. Chłopak wrócił jedynie ze złamaną nogą. Ciasta Veroniki oddziaływały
pozytywnie słodką magią na tak wielu ludzi, że wypracowała sobie wierną
klientelę. „W jaki sposób to działa?” – próbowali się dowiedzieć. Albo Veronica
miała w sobie tę odrobinę magii, którą umiała w ten sposób przekazać, a może
tajemnica leżała w modlitwach o pomyślność. Może było w tym trochę szczęścia,
a może wszystkiego po trochu.
Przy tym wszystkim Veronica ani razu nie pomyślała o cieście Colina Firtha
dla siebie, mając wciąż nadzieję, że los postawi na drodze jej życia mężczyznę,
którego mogłaby w końcu pokochać. Wszystkie magiczne ciasta świata nie mogły
uleczyć zranionego serca Veroniki. Nie była w stanie pokochać nikogo w taki
sposób, w jaki ona była kochana. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Kochała
szalenie dawno temu i została boleśnie zraniona. Śmiercią ukochanej babci. Przez
szesnastoletniego chłopaka. Przez rodziców, którzy się od niej odwrócili.
Spróbowała pokochać tylko raz, tak żarliwie jak nikt nigdy przedtem. Potem miała
jeszcze wielu partnerów. Niektórzy byli z nią kilka lat, inni jedynie kilka miesięcy.
Mężczyzn poznawała przeróżnych: od milutkiego kuchcika w barze szybkiej
obsługi na Florydzie, dokąd trafiła jako szesnastolatka zaraz po urodzeniu dziecka,
zatrudniając się tam jako kelnerka, aż po dumnego żołnierza piechoty morskiej
w Nowym Meksyku, który pewnego dnia oświadczył, że ma już dość czekania, aby
wreszcie powiedziała „tak”, i zabrał ją na siłę na weekend do Las Vegas, żeby tam
wzięli ślub, czy jej się to podoba, czy nie. Próbowała mu raz jeszcze wytłumaczyć,
przekonywała, że mogliby po prostu spędzić cudowny, romantyczny weekend
w Vegas bez żadnych ślubów i wspominania o małżeństwie. Kiedy zatrzymali się
przed kaplicą ślubów, wyglądało na to, że w końcu się poddała, ale tak się nie stało.
Wściekł się i zaczął krzyczeć, że ma dość i jej samej, i jej niemożności oddania mu
się bez reszty. Zostawił ją przed wejściem do kaplicy i odjechał w siną dal. I tyle
go widziała. Zanim zdążyła wrócić następnego dnia do Nowego Meksyku, do
domu, w którym już zamieszkali razem, wszystkie jego rzeczy zniknęły. Serce
Veroniki nigdy nie otworzyło się w pełni dla niego. Nigdy nie otworzyło się dla
nikogo oprócz Timothy’ego Macintosha, chłopaka, o którym próbowała nie myśleć
przez ostatnie dwadzieścia dwa lata.
Właśnie wtedy, stojąc przed Little White Wedding Chapel, Veronica zdała
sobie sprawę, że musi wrócić do Boothbay Harbor. Jeśli chce uleczyć swoją duszę,
musi tam pojechać, wrócić do rodzinnego miasta, gdzie odstawiono ją na boczny
tor, gdzie rodzina się jej wyrzekła, gdzie dała życie malutkiej istotce, którą
trzymała w objęciach przez dwie minuty, a potem musiała oddać obcym ludziom.
Wierzyła, że jeśli wróci i stawi czoło wspomnieniom, być może sernik
„Spełnionych nadziei” podziała i na nią i jej serce nagle się otworzy, a tamta mała
dziewczynka w końcu nawiąże z nią kontakt.
Veronica chciała się dowiedzieć, czy córka, którą oddała do adopcji, jest
zdrowa, czy wszystko u niej w porządku. Czasami Veronice wydawało się, że
gdyby tylko mogła się tego w jakiś sposób dowiedzieć, życie odzyskałoby sens.
Boleśnie zranione serce zostałoby uleczone i wszystko by się zmieniło.
A przynajmniej mogłoby się zmienić.
Wróciła więc w rodzinne strony, choć nie czuła się tu najlepiej. Wróciła,
próbując z marszu stawić czoło demonom przeszłości. Zanim jeszcze zaczęła się
rozglądać za domem, który mogłaby kupić dla siebie, pojechała do miejsca, gdzie
się wychowała. Stał tu typowy dla wschodniego wybrzeża drewniany dom,
saltbox[3], kiedyś biały, przemalowany przez obecnych właścicieli na niebiesko.
Zatrzymała się przed nim, ale dostała takich mdłości, że czym prędzej stamtąd
uciekła. Przejeżdżała potem obok jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem słabiej
reagując na jego widok. To samo działo się w wypadku domu zamieszkiwanego
niegdyś przez rodzinę Macintoshów, murowanego parterowego z poddaszem i ze
spadzistym dachem, gdzie wiele czasu spędzała z Timothym. Odważyła się nawet
wybrać na spacer do lasu, do miejsca, gdzie kiedyś rozbili jej stary namiot z okresu,
kiedy była skautką, i tam spędzali całe godziny, snując marzenia o tym, że kiedy
tylko skończą liceum, opuszczą Maine, wsiądą w pospieszny autobus Greyhound
i udadzą się prosto na Florydę, gdzie zawsze jest ciepło i nigdy nie pada śnieg. To
w tym starym namiocie poczęli dziecko.
Starała się, jak mogła, walczyć z demonami przeszłości, ale najwyraźniej coś
robiła nie tak – być może próbując stawić czoło nie temu, co powinna – bo czuła
się w Boothbay Harbor tak samo obco i niepewnie jak pierwszego dnia, rok temu,
kiedy tu wróciła. Zupełnie nie rozumiała, w czym tkwi przyczyna tego stanu.
W zasadzie nikogo nie interesowało to, co wydarzyło się dwadzieścia dwa lata
temu, no może oprócz kilku bab pamiętających ją jeszcze ze szkoły średniej jako tę
nastolatkę, która zaszła w ciążę, a której rodzice tak się tego wstydzili, że się jej
wyrzekli, sprzedali dom i opuścili miasto, a nawet stan, porzucając córkę na pastwę
losu; musiała sobie radzić sama. Dwie paniusie z tych „pamiętających” zapisały się
właśnie niefortunnie na popołudniowy kurs pieczenia ciast, który zorganizowała
Veronica, a który miał się rozpocząć w poniedziałek. Były to Penelope Von Blun
i CeCe Allwood, chodziły razem z nią do szkoły, a teraz prowadziły perfekcyjne
domy swoim bogatym mężom. Kiedy wpadały na Veronicę na mieście, zawsze na
ich twarzach pojawiały się drwiące uśmieszki, a potem plotkowały za jej plecami.
Lekcje pieczenia ciast cieszyły się ogromnym zainteresowaniem w Boothbay. Do
tej pory zorganizowała już cztery kursy, ale ograniczyła liczbę uczestników do
pięciu, żeby móc poświęcić jak najwięcej czasu każdemu z uczniów. Co za ironia
losu, zważywszy, że przez miniony rok starała się w ogóle nie zwracać uwagi na
Penelope i CeCe.
Twarz Fitzwilliama Darcy’ego wypełniła cały ekran telewizora. „Jeśli
jednako twe uczucia się odmieniły, będę ci musiał to powiedzieć: całkowicie mnie
oczarowałaś, moje ciało i moją duszę, i teraz kocham cię, kocham, kocham!
I pragnę, żeby od tej chwili nikt już nigdy mnie z tobą nie rozdzielił” – mówił do
Elizabeth, a Veronica poczuła, jak coś poruszyło się w jej piersi jak zawsze, kiedy
oglądała tę scenę. Boże! Jakiż on był sugestywny! Opanowany niepohamowanym
uczuciem miłości.
Zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych i Veronica z trudem oderwała się
od kontemplowania sceny pocałunku, na którą czekała przez cały odcinek. Wytarła
oprószone mąką dłonie o fartuch, rzuciła po raz ostatni okiem na film i poszła
otworzyć.
Przed jej domem stał funkcjonariusz policji Nick DeMarco ze swoją córką,
którą Veronica oceniła na jakieś dziewięć, może dziesięć lat. Veronica zawsze
mówiła o nim: „funkcjonariusz DeMarco”, mimo że chodzili razem do szkoły całe
życie, a dokładniej rzecz biorąc, od pierwszej klasy podstawówki. Przyjaźnił się
z Timothym – chłopakiem, o którym każdy wiedział, że zrobił dziecko Veronice –
więc starała się trzymać od niego z daleka, a on też sprawiał wrażenie, iż wolałby
jej unikać. Był w cywilu, ubrany w dżinsy i w T-shirt drużyny bejsbolowej Boston
Red Soxów. Córka była bardzo do niego podobna. Miała jego bujne, ciemne włosy
przeplecione pasmami jaśniejszego brązu i ciemne piwne oczy okolone długimi
rzęsami, a podbródek spiczasty jak u elfa, choć Nick DeMarco nie miał w sobie nic
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Seria Leniwa Niedziela Rozdział 1. Bea Crane Rozdział 2. Veronica Russo Rozdział 3. Gemma Hendricks Rozdział 4. Bea Rozdział 5. Veronica Rozdział 6. Gemma Rozdział 7. Bea Rozdział 8. Veronica Rozdział 9. Gemma Rozdział 10. Bea Rozdział 11. Veronica Rozdział 12. Gemma Rozdział 13. Bea Rozdział 14. Veronica Rozdział 15. Gemma Rozdział 16. Bea Rozdział 17. Veronica Rozdział 18. Gemma Rozdział 19. Bea Rozdział 20. Veronica Rozdział 21. Gemma Rozdział 22. Bea Rozdział 23. Veronica Rozdział 24. Gemma Epilog O leczących duszę ciastach Veroniki Podziękowania
Tytuł oryginału FINDING COLIN FIRTH Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Krystyna Śliwa Korekta Halina Ruszkiewicz Marianna Filipkowska Copyright © 2013 by Mia March All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Hanna Kulczycka 2014 Wszystkie postaci w tej książce, wyjąwszy osoby publiczne, są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Świat Książki Warszawa 2014 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Łamanie Akces, Warszawa Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 9788379438761 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
W serii: Ellen Berg Słodka zemsta Leslie Daniels W łóżku z Nabokovem Aleksandra Domańska Ulica Pogodna Eileen Goudge Zastępcza żona Linda Green I wtedy to się stało Vanessa Greene Klub Porcelanowej Filiżanki Katharina Hagena Smak pestek jabłek Anka Kowalska Pestka Alina Krzywiec Długa zima w N. Caroline Leavitt Szczęście w twoich oczach Mia March Klub Filmowy Meryl Streep Karolina Monkiewicz-Święcicka Taniec z przeszłością Jojo Moyes Zanim się pojawiłeś Małgorzata Szyszko-Kondej Sześć córek W przygotowaniu: Trixi von Bülow Niech w końcu coś się zdarzy
Mojemu ukochanemu Maxowi, dzięki któremu stałam się prawdziwą matką
„Nie mogę określić ani godziny, ani miejsca, ani spojrzenia, ani słów, od których się zaczęło. To stało się zbyt dawno. Byłem już w pół drogi, kiedy zdałem sobie sprawę, że się w ogóle zaczęło”. Fitzwilliam Darcy w powieści Duma i uprzedzenie[1] „Wiem, że kiedy cię poznałem, byłem nieuprzejmy, a w dodatku ubrany w sweter z reniferem – prezent od mamy. Ale... hm.. Próbuję ci teraz powiedzieć... dość nieudolnie, że... hm... tak naprawdę... pomimo pozorów... lubię cię. Bardzo. (...) Tak. Bardzo cię lubię. Taką, jaka jesteś”. Mark Darcy w filmie Dziennik Bridget Jones[2] „Jestem całkowicie przekonany, że gdybym jutro musiał zmienić zawód, zostać astronautą i jako pierwszy człowiek postawić nogę na Marsie, wszystkie nagłówki gazet krzyczałyby: Pan Darcy wylądował na Marsie!”. Colin Firth 1 Jane Austen, Duma i uprzedzenie, tł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Warszawa, 2014. 2 Film Dziennik Bridget Jones, rozpowszechniany przez „Kino Świat” Sp. z o.o.
Rozdział 1 Bea Crane List, który zmienił życie Bei, dostarczono jej, kiedy akurat pracowała w kuchni bostońskiego baru Crazy Burger, przygotowując zamówienie dla czterech osób: tutejszy specjał, burgera „Wezuwiusz”, składający się z trzech kawałków bułki, przekładanych karmelizowaną cebulką, bekonem, plastrami szwajcarskiego sera, sałatą, plasterkami pomidorów i piklami, doprawionymi pikantnym sosem, tworzący górę wysokości dokładnie trzydziestu centymetrów i czterdziestu ośmiu milimetrów. Jedna z jej nowych współlokatorek, Nina, podnajmująca tylko na lato pokój w trzypokojowym obskurnym mieszkaniu, które Bea dzieliła z jeszcze dwiema obcymi dziewczynami, wetknęła głowę przez drzwi kuchni i poinformowała ją, że właśnie pokwitowała za nią odbiór listu poleconego, a ponieważ i tak wybierała się do Crazy Burgera na lunch, wzięła go ze sobą. – Polecony? Od kogo? – zainteresowała się Bea, rzucając w przelocie okiem na kopertę i jednocześnie zgarniając z patelni karmelizowaną cebulkę. Mniam. Dusiła ją od trzech godzin – pachniała świetnie. Nina popatrzyła na lewy górny róg koperty. – Adres zwrotny to Baker Klein, State Street numer dwanaście w Bostonie. Bea wzruszyła ramionami. – Czy mogłabyś ją otworzyć i przeczytać kilka pierwszych linijek? Potrzebne mi są obie ręce, żeby dokończyć burgera. Barbara, szefowa knajpy, dostałaby szału, gdyby zobaczyła w kuchni kogoś oprócz pracowników baru, ale Bea była bardzo ciekawa, co zawiera list, a Crazy Barbara – jak nazywał ją cały personel za jej plecami – robiła akurat inwentaryzację i siedziała zamknięta w biurze. – Jasne. – Nina rozerwała kopertę, wyciągnęła list i zaczęła czytać. – Moja najdroższa Beo… – Cooo?!! – Bea zamarła z liściem sałaty w dłoni. Tak zaczynała listy do niej tylko matka, kiedy Bea wyjechała na studia i mieszkała w akademiku. – Zobacz na końcu, kto się pod nim podpisał. – Napisane jest „Mama”. – Dziwne. – Bea zmarszczyła czoło. – Moja matka zmarła ponad rok temu, więc to niemożliwe, żeby list był od niej. – List jest pisany odręcznie. – Nina przyjrzała się uważnie kartce papieru. – Pismo jest bardzo wyraźne i bez żadnych wątpliwości widnieje pod nim podpis:
„Mama”. Bea nic z tego nie rozumiała, ale jej matka zawsze tak podpisywała listy. – Połóż, proszę, list na tamtym krześle, Nino. Jak skończę przygotowywać ostatniego burgera, przeczytam go w czasie przerwy. Dzięki za podrzucenie listu do baru. Za chwilę zaczynała się piętnastominutowa przerwa w pracy, tak potrzebna Bei. Była na swojej zmianie w Crazy Burgerze od jedenastej, a już zbliżała się druga. Bardzo lubiła pracować w Boston’s Back Bay, popularnej sieci barów z burgerami, mimo że była to jedynie praca tymczasowa od skończenia rok temu studiów (bo wciąż jeszcze nie znalazła pracy jako nauczycielka na pełny etat), ale szefowa doprowadzała ją do szału. Jeśli Bea przedłużyła sobie przerwę do szesnastu minut, Barbara naliczała jej karę. Ta kobieta żyła tylko po to, żeby obcinać wynagrodzenia pracownikom. W zeszłym tygodniu zupełnie nieoczekiwanie szefowej zachciało się zmierzyć wysokość jednego z burgerów „Wezuwiusz” przygotowanych przez Beę i stwierdziła, że ma on tylko dwadzieścia osiem centymetrów, co automatycznie zmniejszyło wypłatę o pięć dolarów. Na każdej z trzech części burgera Bea ułożyła wszystkie składniki i polała je dodatkowo pikantnym sosem, potem nałożyła wierzchnią część bułki i zmierzyła całość. Do idealnej wysokości odrobinę brakowało, co oznaczało, że musi dodać więcej sałaty. Kiedy w końcu burger był gotowy, położyła go na tacy obok pozostałych trzech, dodała koszyczek z cebulowymi kółeczkami oraz koszyczek frytek i nacisnęła dzwonek informujący kelnerkę, że zamówienie jest gotowe. Zawołała Manny’ego, drugiego kucharza, który właśnie kończył przerwę, zabrała szarą kopertę i wyszła na uliczkę na tyłach baru. Wystawiła na chwilę twarz na ciepłe promienie czerwcowego słońca. Lekki wiaterek muskał delikatnie jej skórę i włosy. Poczuła się cudownie po kilku godzinach spędzonych w ciasnej, dusznej kuchni. Wyjęła zawartość koperty i nagle zamarła. List był od matki; nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości, znała bowiem doskonale charakter pisma Cory Crane. W nagłówku widniała data sprzed ponad roku. Spięty był spinaczem z kilkoma innymi kartkami, które wyglądały na jakieś urzędowe druki. Moja najdroższa Beo! Gdy czytasz te słowa, mnie już nie ma od roku. Trzymałam przed Tobą pewną sprawę w tajemnicy przez całe Twoje życie, a powinnaś była o tym wiedzieć już w momencie, kiedy znalazłaś się w moich ramionach jako jednodniowy noworodek: to nie ja dałam Ci życie, Beo. Twój ojciec i ja adoptowaliśmy Cię. Nie wiem właściwie dlaczego, ale wstydziłam się, że nie mogę zajść w ciążę i mieć dzieci. Pragnęliśmy tego tak bardzo z Twoim ojcem! W chwili kiedy pracownica agencji adopcyjnej włożyła Cię w moje ramiona, stałaś się moim dzieckiem. Poczułam się tak, jakbym to ja dała Ci życie, i sądzę, że bardzo
chciałam w to uwierzyć. Chcieliśmy wierzyć oboje: i ja, i Twój ojciec – Panie, świeć nad jego duszą – i tak też się stało. Nigdy nie zdradziliśmy się przed Tobą nawet słówkiem i nigdy nie poruszaliśmy tego tematu. Teraz, kiedy wiem, że wkrótce odejdę, czuję, że nie mogę zabrać tej tajemnicy do grobu. Nie odważyłam się jej ujawnić, kiedy się żegnałyśmy. Nie mogłam Ci tego zrobić, więc postanowiłam poczekać z tym dla dobra nas obu. Ale powinnaś znać prawdę, i taka właśnie jest prawda. Bardzo żałuję, że nie znalazłam w sobie dość siły i nie miałam tyle odwagi, by Ci o wszystkim powiedzieć dawno temu, powinnam była powiedzieć, jak bardzo byłam wdzięczna losowi, jak bardzo byłaś moja, zanim Cię jeszcze zobaczyłam. Byłaś moja już od chwili, kiedy zadzwoniono do mnie z agencji adopcyjnej z informacją o Tobie. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, moja najdroższa. Jesteś moją córką i kocham Cię całym sercem. Mama Bea ściągnęła spinacz z pliku kartek i popatrzyła na druki. Papiery z agencji adopcyjnej „Pomocna Dłoń” z Brunswicku w stanie Maine sprzed dwudziestu dwóch lat. Trzęsącą się ręką Bea wsunęła z powrotem plik kartek do koperty i zaczęła spacerować w tę i z powrotem, po chwili zatrzymała się, wyjęła list i przeczytała go ponownie. Słowa napisane czarnym atramentem zaczęły się zlewać: „Powinnam była powiedzieć”, „Pracownica agencji adopcyjnej”, „Wybaczysz”, „Taka właśnie jest prawda”. Gdyby nie znała tak dobrze charakteru pisma matki i nie rozpoznawała dobrej jakości papieru listowego, którego zawsze używała do prowadzenia korespondencji, pomyślałaby, że ktoś stroi sobie z niej żarty. Adoptowana?! – pomyślała. Jak to możliwe?! List i papiery zostały przesłane przez firmę adwokacką, o której istnieniu Bea nigdy wcześniej nie słyszała; matka bardzo długo była wdową i nie posiadała zbyt dużego majątku. Kiedy zmarła w zeszłym roku, został po niej tylko całoroczny drewniany domek na przylądku Cape Cod, położony daleko od morza, który ostatnio wynajmowała, a który Bea musiała opróżnić. Dom był raczej skąpo umeblowany, więc bardzo dokładnie przejrzała każdą szufladę i każdy kąt, poszukując najdrobniejszych pamiątek po matce, więc gdyby ten list wówczas się tam znajdował, na pewno by go znalazła. Cora Crane zaaranżowała wszystko tak, żeby Bea otrzymała tę wiadomość na tyle długo po jej śmierci, by smutek i żal zdążyły już nieco przygasnąć. Spróbowała wyobrazić sobie matkę, najukochańszą istotę, jaką kiedykolwiek znała, ułożoną wysoko na poduszce łóżka w hospicjum, piszącą ten list najprawdopodobniej w wielkiej udręce. Po chwili przed oczami Bei pojawił się
następny obraz: matka i ojciec dwadzieścia dwa lata temu, patrzący po raz pierwszy na nią – jednodniowe niemowlę. „A oto i państwa córka” – tak zapewne musiała powiedzieć osoba z agencji adopcyjnej. A może coś innego w tym stylu. Kim, u licha, jestem? – zaczęła się zastanawiać. Pomyślała o fotografii w ramce stojącej przy jej łóżku. Było to ulubione rodzinne zdjęcie Bei, zrobione, kiedy miała cztery latka. Uwielbiała patrzeć na nie co wieczór tuż przed zaśnięciem i każdego ranka, kiedy się budziła. Przedstawiało Beę noszoną przez ojca na barana. Matka stała obok, patrząc w górę na córkę i uśmiechając się radośnie. W tle rosło drzewo, całe w pomarańczowych i czerwonych liściach. Bea miała na sobie pelerynkę Batmana, o której posiadanie walczyła codziennie od kilku miesięcy, i czerwony kapelusik, który własnoręcznie zrobiła dla niej matka. Cora przechowała te dwa ulubione elementy ubioru małej Bei i teraz dorosła już Bea przechowywała je w szafie, w specjalnym pudle przeznaczonym na pamiątki. Przypomniała sobie kolejne zdjęcie stojące na biurku, przedstawiające ją i matkę na rozdaniu dyplomów w maju zeszłego roku, ponad rok temu i zaledwie kilka tygodni przed tym, kiedy matka nagle poczuła się bardzo źle i zdiagnozowano u niej raka jajników, tak jakby chciała poczekać, żeby zobaczyć córkę z dyplomem w ręku. Dwa miesiące później nie żyła. Cora Crane, nauczycielka gry na pianinie obdarzona iście anielską cierpliwością, ciemnowłosa, błękitnooka, zawsze uśmiechnięta, była jej matką. Ojciec, Keith Crane, przystojny pracownik budowlany, który śpiewał córce do snu irlandzkie ballady każdego wieczoru aż do swojej śmierci, zmarł, kiedy Bea miała dziewięć lat. Crane’owie byli cudownymi, czułymi rodzicami sprawiającymi, że Bea czuła się kochana każdego dnia swojego życia. Jeśli faktycznie tak się zdarzyło, że ktoś inny powołał ją na świat, niczego to nie mogło zmienić. Ale fakt faktem, że życie dał jej ktoś inny. Tylko kto? Bea czuła w sobie coraz bardziej dojmującą pustkę. – Bea! – Jej szefowa, Crazy Barbara, wypadła z baru, wbijając w Beę groźne spojrzenie. – Co ty, u diabła, wyprawiasz?! Wciąż jeszcze mamy pełno klientów, którzy przyszli na lunch. Manny twierdzi, że wyszłaś przynajmniej dwadzieścia minut temu. – Otrzymałam przed chwilą bardzo dziwną wiadomość – odpowiedziała Bea, odwracając głowę w jej stronę. – Potrzebuję kilku minut, żeby ochłonąć. – No, cóż. O ile nikt nie umarł, masz wracać galopem do roboty. W tej chwili! – Barbara zaczęła mamrotać pod nosem: – Wydłużać sobie samowolnie przerwę w samym środku południowego rozgardiaszu! Co ona sobie wyobraża?! – Właściwie… – powiedziała Bea, nie będąc w stanie zebrać myśli, a co dopiero dokładnie wykonywać zamówienia w barze w szaleńczym tempie. – Właściwie to muszę iść do domu, Barbaro. Dowiedziałam się właśnie o czymś dziwnym i…
– Albo wracasz do pracy w tej chwili, albo jesteś zwolniona. Rzygać mi się chce, kiedy słyszę te wasze wymówki: a to kogoś głowa boli, a to komuś zachorowała babcia. Rób to, co masz robić, albo znajdę na twoje miejsce kogoś, kto porządnie zapracuje na swoje wynagrodzenie. Bea pracowała w Crazy Burgerze od trzech lat w pełnym wymiarze godzin pracy od zeszłego lata i była tu najszybszą i najlepszą kucharką, ale dla Crazy Barbary nic nigdy nie było wystarczająco dobre. – Wiesz co, Barbaro? Odchodzę. – Zdjęła fartuch i podała go szefowej, która zaniemówiła chyba po raz pierwszy w życiu, a potem weszła do środka tylko po to, żeby zabrać z szafki swoją torebkę. Wsunęła list do torebki i nieco oszołomiona powędrowała do domu prawie kilometr na piechotę. Ledwie przekroczyła próg wynajętego na lato mieszkania w trzypiętrowym budynku z cegły, potknęła się o czyjś plecak. Boże! Jak bardzo nienawidziła konieczności mieszkania tu z całkiem sobie obcymi ludźmi. Przeszła wzdłuż wąskiego przedpokoju, zaplątując się w porzucone na podłodze bokserki, otworzyła kluczem drzwi swojego pokoju, a potem dokładnie zamknęła je za sobą. Rzuciła torebkę na podłogę i usiadła na łóżku, przyciskając do piersi starą, haftowaną krzyżykami poduszkę należącą kiedyś do matki. Nie ruszyła się z miejsca przez kilka godzin. * – Rety, Beo! Całe twoje dotychczasowe życie było kłamstwem! Bea zamarła z kawałkiem pizzy w drodze do ust, gapiąc się na Tommy’ego Wonkowskiego, gwiazdora i najlepszego biegacza znanej drużyny futbolowej Beardsley College. Jeszcze pół godziny temu leżała w swoim łóżku, wbijając wzrok w sufit i przetrawiając wczorajszą rewelację, kiedy nagle zadzwoniła jej komórka. To był Tommy, który siedział w pizzerii Poe’s i dopytywał się, czy przypadkiem nie pomylił godziny ich randki. Zmusiła się, żeby wyjść z domu i dojść do położonej dwie przecznice dalej restauracji. Nic nie jadła, odkąd dostała list od matki, nie opuściła nawet pokoju. A teraz, siedząc naprzeciwko Tommy’ego, zaczęła żałować, że mu nie odmówiła. Teraz, kiedy cały jej świat przewrócił się do góry nogami, potrzebowała pociechy i ukojenia, a Tommy Wonkowski był daleki od takich uczuć. Właściwie sama nie bardzo wiedziała, dlaczego zgodziła się na tę pierwszą randkę, ale prawdę mówiąc, niecodziennie bywała zapraszana przez takich atletycznie zbudowanych przystojniaków. Kiedy po raz pierwszy spotkali się w zeszłym tygodniu w uniwersyteckim Centrum Nauki Pisania, gdzie pracowała na pół etatu, prowadząc letnie zajęcia wyrównawcze dla studentów (Bea pomagała Tommy’emu napisać pracę końcową z języka angielskiego po pierwszym roku studiów, z którą miał nieco kłopotów), poczuła się oczarowana jego fantastyczną sylwetką, całkowitą odmiennością zainteresowań
i faktem, że znacznie górował nad nią wzrostem. Bea miała sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i przy wielkim Tommym po raz pierwszy w życiu poczuła coś w rodzaju pożądania. – Aż tak daleko posuniętych wniosków bym nie wyciągała – skomentowała jego słowa, żałując, że w ogóle powiedziała mu o liście, ale czekali dosyć długo na zamówioną dużą pizzę i w pewnym momencie wyczerpały im się tematy do rozmowy. Kiedy kelnerka w końcu przyniosła pizzę, Bei posypującej swój kawałek parmezanem niechcący wymsknęły się słowa, które dźwięczały jej w uszach bez przerwy: – Wiesz, czego się wczoraj dowiedziałam? Wydało się, że rodzice mnie adoptowali. Taka była prawda. Miała poczucie, jakby całe jej dotychczasowe życie okazało się swego rodzaju kłamstwem. I przyjaciele, i obcy – a nawet sama Bea – przez całe lata dziwili się, jak to możliwe, że w ogóle nie przypominała wyglądem żadnego z rodziców: ani Cory, ani Keitha Crane’ów. Oboje mieli ciemne włosy, Bea – jasne. Oczy matki były zniewalająco błękitne, ojca – orzechowe, a Bei – koloru ciemnego piwa. Rodzice raczej drobnego wzrostu, ona – rosła jak wojownicza Amazonka. Nie odziedziczyła ani muzykalności matki, ani zdolności matematycznych ojca. Oni – introwertycy, ona mogła gadać całymi godzinami z każdym, kto znalazł się obok. Niejeden raz się zdarzyło – dobrze to pamiętała – że i przyjaciele, i obcy spoglądali na nią ze zdziwieniem, pytając: „Skąd ty się, u licha, wzięłaś?”. Ojciec zawsze tak odpowiadał na te zarzuty: „Och! Mój tata był raczej wysoki, mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt” i pokazywał zdjęcia dziadka (Bea nigdy go nie spotkała), na których widać było postawnego mężczyznę. A matka dodawała: „Moja mama – Boże świeć nad jej duszą – miała piwne oczy jak Bea, ja odziedziczyłam niebieskie po ojcu”. To też była prawda. Widziała zdjęcia babci ze strony matki, która zmarła, kiedy ona była jeszcze małą dziewczynką. I rzeczywiście miała piwne oczy. „Poczułam się tak, jakbym to ja dała Ci życie, i sądzę, że bardzo chciałam w to uwierzyć. Chcieliśmy wierzyć oboje: i ja, i Twój ojciec” – przypomniała sobie. – Zawracanie głowy! Pewnie znienawidziłaś swoją matkę – stwierdził Tommy z ustami wypchanymi pizzą. – Mam na myśli to, że okłamywała cię przez całe życie w tej sprawie o znaczeniu eee… jak to się mówi? – Fundamentalnym – podsunęła mu Bea przez zaciśnięte zęby. Jak śmiesz choćby sugerować, że kiedykolwiek mogłabym znienawidzić swoją matkę, ty przerośnięty tępaku – miała ochotę krzyknąć mu prosto w twarz, ale przypomniała sobie umierającą Corę Crane leżącą na łóżku w hospicjum, resztkami sił trzymającą Beę za rękę, i tylko na tym mogła się teraz skupić. Jej najukochańsza mama. – Nie potrafiłabym jej znienawidzić. Nigdy. Przenigdy. – A jednak kiedy
znowu zaczęła o tym myśleć, tak jak robiła to niemal bez przerwy przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, poczuła dziwną złość, która pojawiła się niespodziewanie i sprawiła, że jej serce zabiło szybciej, a to otworzyło furtkę zamętowi, który przyprawił ją o zawrót głowy i od którego rozbolało ją serce. Odmówiono jej poznania fundamentalnej prawdy, ale nie mogła za to obwiniać matki, tego by nie zniosła. Matka odeszła na zawsze. – Wytłumaczyła wszystko w liście, a gdybyś tylko znał moją matkę… – Przyszywaną matkę. – Masz rację. – Popatrzyła na niego spode łba. – Może i nie jest moją biologiczną matką, ale jest matką. Moją prawdziwą matką. To, że mnie adoptowała, niczego nie zmienia, Tommy. Wziął drugi kawałek pizzy i odgryzł kęs, ciągnąc zębami nitki stopionego sera. – A jednak zmienia, Beo. Bo przecież to inna kobieta dała ci życie. Bea padła na oparcie krzesła całkowicie pokonana. Bo faktycznie to inna kobieta dała jej życie. Wczoraj odkryła istnienie kogoś, kogo nie znała, kogoś, czyjego obrazu nie mogła przywołać w pamięci. Nie wiedziała, jak wygląda ani jaki kolor mają jej włosy, nie znała imienia. Wczoraj, kiedy leżała w łóżku, zanim wreszcie zapadła w niespokojny sen około trzeciej nad ranem, wyobrażała sobie biologiczną matkę wyglądającą identycznie jak ona, jedynie nieco… starszą. Ile właściwie mogła mieć teraz lat? – zastanawiała się. Czy kiedy ją urodziła, była nastolatką, czy może bardzo biedną starszą kobietą, której nie było stać na wykarmienie kolejnego dziecka? Dwunastego października, dwadzieścia dwa lata temu, jakaś kobieta wydała ją na świat i od razu oddała do adopcji. Dlaczego? Co się stało? Kim właściwie była? – Zgadza się, Tommy. Jakaś inna kobieta mnie urodziła – powiedziała, odkładając pizzę. Straciła apetyt. – Ale ten fakt czyni z niej jedynie moją biologiczną matkę. – Jedynie? Czy wyobrażasz sobie, że kobieta może być „jedynie” biologiczną matką? – prychnął, wgryzając się w trzeci kawałek pizzy i spoglądając przez okno na zatłoczoną ulicę Bostonu, tak jakby to Bea była kimś, kto potrzebował dodatkowych lekcji dokształcających. Spojrzał na nią, mówiąc dalej: – Wyobraź sobie na przykład taką sytuację: jesteś zamężna i masz dziecko, to dziecko zachorowało na jakąś straszną śmiertelną chorobę i ani ty, ani twój mąż nie możecie być dawcami, bo nawet grupa waszej krwi nie pasuje, i jedynie biologiczna matka może je uratować. To by dopiero była historia! Powinnaś i to wziąć pod uwagę. Ale Bea nie chciała. Jej rodzicami byli Cora i Keith Crane – la, la, la – nie dopuszczała do siebie słów Tommy’ego. Ale prawdę mówiąc, im dłużej go
słuchała, kiedy mówił, jaki powinien być jej stosunek do tego wszystkiego, tym bardziej zaczynała sobie zdawać sprawę, że jednak miał rację. * Cały następny tydzień włóczyła się po mieście, wciąż nie mogąc pojąć tej dziwnej prawdy. Jeszcze tydzień temu wiedziała dokładnie, kim była: córką Cory i Keitha Crane’ów. Koniec i kropka. Teraz okazało się, że jest też kimś innym. Została adoptowana. Jakby nagle zaczęła być częścią życia obcych sobie ludzi. Może zakończeniem związku jakiejś pary. Jaka była ich historia? Nie mogła przestać myśleć o swoich biologicznych rodzicach. Kim byli? Skąd pochodzili? Jak wyglądali? I jeszcze – tu miałeś rację, Tommy – jakimi chorobami byli genetycznie obciążeni? Usiadła w końcu za biurkiem, otoczona swoimi ulubionymi powieściami, książkami dla pedagogów z esejami, które potrzebne jej były w ciągu pierwszego roku pracy w zawodzie nauczycielki, ze swoim laptopem – to wszystko czyniło ją silniejszą, pozwalało poczuć, kim jest naprawdę. Poczuć się bardziej sobą. Wbiła wzrok w szarą kopertę leżącą obok książki Zabić drozda, na której podstawie pisała pracę dyplomową. Teraz – zgodnie z otrzymanym wykształceniem – powinna była zostać nauczycielką w szkole średniej lub wyższej i uczyć nastolatków, jak pisać doskonałe wypracowania, jak myśleć krytycznie o literaturze, i wpajać im miłość do języka angielskiego. Ale kiedy jej matka zmarła ostatniego lata, Bea nie mogła sobie znaleźć miejsca i przez kilka miesięcy nie zrobiła właściwie nic, żeby poszukać sobie odpowiedniej pracy. Nie odbyła nawet ani jednej rozmowy kwalifikacyjnej w prywatnych szkołach, w których chciała pracować, a wszystkie publiczne żądały od niej przynajmniej rozpoczęcia studiów magisterskich z literatury, co oznaczałoby konieczność brania kolejnych pożyczek na ich opłacenie. Minął rok i co? Wciąż stała w miejscu, nie mając stałego zatrudnienia i nadal mieszkając razem ze studentami. Jedyne, co się zmieniło: nie była tą Beą, którą sądziła, że jest. Zaczęła się przyglądać fotografii przedstawiającej ją i jej matkę na uroczystym rozdaniu dyplomów, chcąc pamiętać, że wciąż była tą samą Beą Crane co tydzień temu. Beą Crane z tymi samymi wspomnieniami, z tą samą głową, z tym samym sercem, tą samą duszą i tymi samymi marzeniami. Jednak mimo wszystko nie mogła się oprzeć uczuciu, że jest jakaś inna, jakby każda komórka jej ciała uległa zmianie, poddana działaniu elektryzującej prawdy. Została adoptowana. Inna kobieta i inny mężczyzna ją spłodzili. Dlaczego ten fakt miałby cokolwiek zmienić? Dlaczego miał tak istotne znaczenie? Dlaczego nie mogła przyjąć tego zwyczajnie do wiadomości, zaakceptować prawdy o sobie i żyć dalej? Na przykład dlatego, że zostałaś tu sama.
Jej dwie najlepsze przyjaciółki wyjechały po zrobieniu dyplomu, bo znalazły pierwszą pracę poza Bostonem. Koledzy i koleżanki ze studiów rozjechali się po całym kraju, kilkoro z nich było w Europie; wszyscy realizowali własne plany na lato, tylko Bea nie wiedziała, gdzie się podzieje. Nie miała nawet rodzinnego domu. Czuła się jak w potrzasku i jednocześnie jakby była absolutnie wolna, błądziła więc bez celu po ulicach Bostonu, rozmyślając: a to o swoich rodzicach, a to o bezimiennej biologicznej matce bez twarzy. W końcu wróciła do swojego pokoju i utkwiła wzrok w szarej kopercie, a potem jednym zdecydowanym ruchem otworzyła ją i wyciągnęła papiery z agencji adopcyjnej. Przeczytała wszystko dokładnie jeszcze raz, ale niczego nowego się nie dowiedziała. Może gdyby zauważyła cokolwiek, choćby najmniejszy istotny drobiazg, ledwo wyczuwalna więź ze słowami „biologiczna matka” stałaby się bardziej… realna. – Niech to szlag! – krzyknęła, złapała kopertę, wyciągnęła ponownie dokumenty i zanim zdążyła pomyśleć, wybrała numer telefonu agencji adopcyjnej, widoczny w nagłówku pisma. – Agencja adopcyjna „Pomocna Dłoń”. W czym mogę pomóc? Bea wzięła głęboki oddech, wyjaśniła, jak wygląda jej sytuacja osobista, a następnie spytała, czy może są w archiwum jakieś nazwiska rodziców. Najprawdopodobniej nie ma. Bea czytała trochę na ten temat w Internecie i dowiedziała się, że większość adopcji to adopcje zamknięte, tak jak i jej – co wynikało bezpośrednio z dokumentów – ale czasem zdarza się, że matki zostawiają w agencjach swoje dane. Istnieją również rejestry, do których mogą sięgnąć rodzice adopcyjni i przybrane dzieci po zarejestrowaniu się i złożeniu podania. Bea nie miała zamiaru składać żadnych podań. – Ach tak! Niech no zajrzę do pani akt – powiedziała kobieta. – Jedną chwileczkę. Bea wstrzymała oddech. To może być trudne – pomyślała. Tylko bez nazwisk. Na to nie była gotowa. Dlaczego właściwie zadzwoniła? – zastanawiała się. Kiedy kobieta wróci, przeprosi ją za kłopot i powie, że zmieniła zdanie, bo jednak nie chce jeszcze wiedzieć, kim byli jej biologiczni rodzice. – Bingo! – usłyszała w słuchawce. – Twoja matka uaktualniła swoje dane. Zmieniła adres ponad rok temu. Nazywa się Veronica Russo i mieszka w Boothbay Harbor w stanie Maine. Beę zatkało. – Czy potrzebuje pani trochę czasu? – spytała z troską w głosie kobieta. – Dam pani chwilkę, nie ma strachu. – I faktycznie odczekała minutę, a gdy Bea biła się z myślami, kobieta powiedziała: – Kochanie, czy masz coś do pisania?
Bea potwierdziła. Wzięła do ręki srebrnego watermana, którego dostała od swojej matki z okazji ukończenia studiów, i mechanicznie zapisała na kartce adres i numery telefonów, które podała jej kobieta. Domowy i komórkowy. – Dołączyła nawet adres swojego miejsca pracy i numer telefonu – kontynuowała kobieta. – Restauracja The Best Little Diner w Boothbay. Veronica Russo. Jej biologiczna matka miała imię i nazwisko. Była całkowicie prawdziwą osobą, i w dodatku uaktualniła dane. Pozostawiła wszystkie możliwe dane kontaktowe. Jej biologiczna matka chciała zostać odnaleziona. Bea podziękowała kobiecie i się rozłączyła. Dostała takich dreszczy, że musiała włożyć sweter, który leżał pod ręką: jej ukochany sweter irlandzkich rybaków w kolorze złamanej bieli, który matka kupiła ojcu, gdy byli w podróży poślubnej w Irlandii, ten sam sweter, który miał na sobie ojciec na zdjęciu, noszący ją na barana. Wciągnęła go przez głowę i objęła się ramionami, pragnąc ze wszystkich sił poczuć zapach ojca, jego mydła Ivory i Old Spice’a, poczuć się bezpiecznie jak kiedyś w jego ramionach. Niestety, ojciec zmarł, zanim Bea skończyła dziewięć lat. Zbyt dawno temu. Przez następne jedenaście lat były tylko one dwie: Bea i mama. Dziadkowie też już dawno nie żyli, a rodzice Bei byli jedynakami. A potem matka odeszła z tego świata i Bea została sama. Zupełnie sama. Zbliżyła się do okna i popatrzyła na deszcz spływający po szybach. Mam biologiczną matkę – myślała. Nazywa się Veronica Russo. Mieszka w osadzie zwanej Boothbay Harbor gdzieś w stanie Maine. Pracuje w taniej restauracji The Best Little Diner w Boothbay. To nawet całkiem pomyślne wieści. Kobieta, która pracuje w „najlepszej małej knajpce w Boothbay”, nie może być taka zła, prawda? Zapewne jest kelnerką, jedną z tych niezwykle przyjacielskich, które zwracają się do swoich stałych klientek: „Kochanieńka”. A może popadła w tarapaty i ciężko doświadczona przez życie stała się zimnym, wrednym babskiem stawiającym z łomotem na stole talerz z jajkiem sadzonym lub rybą z frytkami? A może była kucharką przygotowującą szybkie zamówienia? To mogłoby tłumaczyć kulinarne talenty Bei do robienia niesamowitych burgerów, bo w swoim pokoiku bez kuchni raczej nie mogła się wykazywać żadną tego rodzaju inwencją. W ciągu ostatniego roku, biegając pomiędzy Crazy Burgerem a Centrum Nauki Pisania, udało jej się zarobić tyle, że stać ją było na opłacenie czynszu w wynajmowanym mieszkaniu. W lipcu jednak zanosiło się na klęskę. Centrum Nauki Pisania było otwarte krótko, tylko dla studentów biorących udział w letniej sesji poprawkowej, a nędzna połowa tygodniówki z Crazy Burgera niewiele tu pomoże. Nie miała gdzie się podziać ani dokąd pójść, ale znała właściwe imię,
właściwe nazwisko i właściwy adres. Mogłaby się wybrać do Maine, przejść się do The Best Little Diner, usiąść przy barze, zamówić filiżankę kawy i odszukać to imię na identyfikatorach przypiętych do fartuchów kelnerek. Mogłaby wtedy przyjrzeć się z bliska biologicznej matce. Mogłaby tak zrobić. Tak. Pojedzie tam i sprawdzi, jak wygląda Veronica Russo, i jeśli wyda jej się sympatyczna, wtedy się ujawni. Nie oznaczało to bynajmniej, że ma jakiś pomysł, jak to zrobić. Może zostawi list w skrzynce pocztowej, a może po prostu zadzwoni. Potem umówią się gdzieś na spotkanie, na spacer albo na kawę. Bea dowie się wszystkich szczegółów i wreszcie przestanie snuć domysły i teoretyzować, co by było gdyby, doprowadzając się do obłędu. Potem grzecznie podziękuje Veronice Russo za wszystkie otrzymane informacje i wyjedzie do Bostonu. Poszuka sobie nowego miejsca zamieszkania i wróci do normalnego życia. Poszuka też nowej pracy. Może będzie zmuszona rozstać się z marzeniami o zawodzie nauczycielki angielskiego. A może zdecyduje się na powrót w rodzinne strony, do domu, kiedy tylko wyjaśni wszystkie tajemnice swojego pochodzenia, i może w końcu, do jasnej cholery, dotrze do niej, co powinna zrobić ze swoim dalszym życiem. Dom. Gdyby tylko jakiś miała. Ten pokój był niewiele większy od garderoby, a drewniany domek na Cape Cod, który wynajmowała mama i w którym mieszkały obie od śmierci taty, już dawno został sprzedany przez właściciela. Tamten biały domeczek był jedynym miejscem na ziemi, w którym faktycznie czuła się jak w domu we wszystkie Święta Dziękczynienia, Bożego Narodzenia, w wakacje i zawsze wtedy, kiedy gnębił ją stres, kiedy miała złamane serce albo po prostu potrzebowała mamy. Teraz pozostały Bei tylko wspomnienia i stary sweter irlandzkich rybaków. I jeszcze ta obca kobieta, Veronica Russo, gdzieś w Maine, czekająca od lat, aż Bea ją odnajdzie.
Rozdział 2 Veronica Russo Tylko jakaś bezmyślna istota mogła się zabrać do robienia ciasta – tarty czekoladowo-karmelowej „Pokochaj”, w dodatku na specjalne zamówienie – podczas oglądania Dumy i uprzedzenia. Czy dodała cukru wanilinowego? A co z solą? Niech szlag trafi Colina Firtha razem z jego przemoczoną w stawie białą koszulą. Veronica odłożyła miarki na oprószony mąką kuchenny blat i całą uwagę skupiła na ekranie małego telewiza stojącego obok ekspresu do kawy. Boże! Uwielbiała Colina Firtha i wcale nie dlatego, że był taki przystojny. Ten telewizyjny miniserial będący adaptacją książki wyprodukowano chyba przed piętnastu laty, a Colin Firth musiał mieć obecnie pod pięćdziesiątkę, lecz wciąż zachwycał. Chodziło jednak o coś więcej: Colin Firth to prawie metr dziewięćdziesiąt chodzącej nadziei, że tacy mężczyźni są jeszcze na świecie. Dla Veroniki stanowił przykład, czego powinna szukać dla siebie. Szukała całe życie i do tej pory nie znalazła – i pewnie już nie znajdzie. Veronica miała trzydzieści osiem lat i wciąż nie była zamężna. – Jeśli pragniesz miłości, jeśli naprawdę jej pragniesz, sama do ciebie przyjdzie – przyjaciółki, a nawet przyjaciele powtarzali często przez lata. – Chyba coś z tobą nie tak! – naskoczył na nią ostatni z wielu narzeczonych, kiedy odrzuciła jego oświadczyny. – Masz coś nie tak z pracą serca. Może to i prawda. Nie, to na pewno prawda i Veronica dobrze o tym wiedziała. Wiedziała też, co było tego przyczyną. Teraz, kiedy stuknęło jej trzydzieści osiem lat, przyjaciele na serio zaczęli się martwić, że w końcu zostanie sama, więc poczęła im mówić – co brzmiało żartobliwie, choć całkiem wiarygodnie – iż czeka na mężczyznę, do którego poczuje to samo, co do Colina Firtha. Koleżanka z pracy, Shelley, doskonale ją rozumiała. – Zdaję sobie sprawę, że to tylko aktor grający takie role, ale łapię, o co ci chodzi – oświadczyła któregoś dnia. – Szczerość. Uczciwość. Pełne zaangażowanie. Błyskotliwa inteligencja. Lojalność. Nie da się mu nie wierzyć, kiedy mówi z tym swoim brytyjskim akcentem – trzeba mu zaufać. No i stało się! Był tak piekielnie przystojny, że w końcu Veronica pogubiła się, przygotowując ciasto, które potrafiła zrobić z zamkniętymi oczami, firmową tartę „Pokochaj”. Odkąd wróciła do Boothbay Harbor, jej specjalne leczące duszę wypieki były w cenie w całej okolicy. Od tego momentu upłynął ponad rok.
Wychowała się w Boothbay, ale po powrocie kupiła sobie dom daleko od miejsca, w którym stał jej rodzinny dom. To była miłość od pierwszego wejrzenia: cytrynowożółty parterowy budynek przy Sea Road. Już pierwszego wieczoru po przeprowadzce, kiedy wieszała drewniane żaluzje na szerokich, przesuwnych drzwiach balkonowych prowadzących na taras, usłyszała czyjś płacz. Uchyliła drzwi, wystawiła głowę i zobaczyła sąsiadkę siedzącą na zadaszonym tarasie na tyłach swojego domu, ubraną jedynie w czarną koronkową bieliznę i czarne szpilki. Veronica wyszła do ogrodu i spytała, czy mogłaby jakoś pomóc, a wtedy kobieta wyrzuciła z siebie przez łzy, że z jej małżeństwem koniec. Veronica usiadła nieopodal, a wówczas sąsiadka, która miała na imię Frieda, opowiedziała całą historię o kolejnych nieudanych próbach uwodzenia własnego męża, który ostatnimi czasy ledwo ją dostrzegał. Potrafił wrócić do domu w porze obiadu, przynosząc coś kupionego na mieście, zamiast zjeść takie samo danie przygotowane przez nią w domu. Albo mówił, że mu zupełnie wystarczy to, co zostało z wczorajszego dnia. – Wolał kromkę chleba z kawałkiem starego, zimnego pulpeta niż mnie! – załkała Frieda. – Od kilku miesięcy próbuję go z powrotem uwieść, ale na niego nic już nie działa! – I znowu trysnęła z jej oczu fontanna łez. Veronica powiedziała na to Friedzie, że pracowała kiedyś jako piekarz-cukiernik i zrobi dla jej męża specjalne ciasto, które ona zaserwuje mu na deser tego wieczoru. Kiedy będzie podawać przygotowany dla niego kawałek, musi myśleć, jak bardzo go kocha, jak bardzo go pragnie. A w celu uzyskania jeszcze lepszych rezultatów może mu zrobić delikatny masaż karku i szyi. No i nikt właściwie nie wie, co tamtego wieczoru wstąpiło we Fredericka Mulversona, ale zupełnie niespodziewanie Frieda odzyskała go i od tamtej pory tarta „Pokochaj” stanowiła stałe piątkowe zamówienie Veroniki. Wystarczył jeden telefon Friedy do przyjaciół i rodziny i telefon Veroniki zaczął dzwonić bezustannie z wciąż nowymi zamówieniami, tak jak i wcześniej, gdy mieszkała w Nowym Meksyku. Tarta „Pokochaj” stała się najbardziej pożądanym z jej wypieków. Liczba zamówień na specjalne wypieki Veroniki dochodziła do dwudziestu na tydzień. Plus dwa codziennie dla klientów The Best Little Diner w Boothbay, gdzie pracowała jako kelnerka, i dziewięć innych dla lokalnych restauracyjek – ale dla nich piekła tylko zwykłe „ciasta szczęścia”, które smakowały jak letnie wakacje. Specjalne ciasta „na leczących eliksirach” zachowywała dla indywidualnych klientów z miasteczka. Ciasta były przeróżne: poczynając od najprostszej tarty na kruchym spodzie, nazwanej przez nią „Poczuj się lepiej”, które wykonywała we wszystkich możliwych zdrowotnych wersjach – od wersji bezglutenowej, bezmlecznej, a nawet bezcukrowej dla diabetyków – aż po tartę „Uwierz w siebie”, która wymagała dodania soku z żółtej limonki.
Wydawało się jednak, że nigdy nie zrobi ciasta Colina Firtha dla siebie, choć upieczone przez nią tarty „Pokochaj” dla klientów, którzy czuli coś więcej do siebie, można by pewnie liczyć na setki. No tak, prawda. Może to i była przede wszystkim potęga sugestii, ale co z tego, skoro działało niezawodnie? „W co wierzysz, to dostajesz” – tak mawiała babcia Veroniki. Na wspomnienie najukochańszej babuni, Renaty Russo, która zmarła kilka miesięcy przed całym zamieszaniem związanym z jej ciążą, Veronica zamknęła oczy i zaczęła sobie przypominać, jak wspaniale było wtedy, kiedy jeszcze miała rodzinę. Siadywali wszyscy razem: ona, rodzice i babcia, przy stole w ich domu, w którym dorastała – położonym tylko kilka kilometrów stąd – i zajadali syte włoskie obiady. Klopsiki albo równie pyszne linguine z domowej roboty sosem pomidorowym – specjalnością babci, które to dania podawano w ogromnych talerzach zdających się nie mieć dna. Tak bardzo brakowało jej tamtych beztroskich dni, dni, które skończyły się bezpowrotnie pewnego kwietniowego poranka, kiedy szesnastoletnia wówczas Veronica ze wzrokiem wbitym w talerz z naleśnikiem wybąkała, że jest w ciąży. W trakcie śniadania jeszcze miała rodzinę – oprócz zmarłej już ukochanej babci, po – została wyrzucona z domu. Dlaczego psujesz sobie humor, rozmyślając o tym nieomal bez przerwy? – zadała sobie to pytanie, wracając do oglądania filmu z siostrami Bennet, Elizabeth i Jane, w prześlicznych białych sukniach, zdradzających sobie nawzajem sekrety swoich miłosnych przeżyć. Niestety, odkąd wróciła do Boothbay Harbor, nie mogła myśleć o niczym innym. Przecież właśnie dlatego tutaj wróciła, na litość boską! Po to żeby zmierzyć się z przeszłością. Żeby przestać ciągle… uciekać. Pomyślała któregoś dnia, że jeśli stawi czoło przeszłości, być może jej serce zacznie działać tak, jak powinno. I może, może, może… może córka, którą oddała do adopcji, spróbuje się z nią skontaktować. Veronica mieszkała w Nowym Meksyku, kiedy to maleństwo, które urodziła, skończyło osiemnaście lat. Wtedy Veronica zadzwoniła do agencji adopcyjnej „Pomocna Dłoń” i zostawiła swoje aktualne dane, a potem zaktualizowała również dane w archiwum urzędu stanu cywilnego w Maine. Tamtego dnia czekała na telefon przez cały dzień. Tak samo następnego dnia. Jednak nie zadzwoniła żadna młoda kobieta z pytaniem, czy jest tą Veronicą Russo, która dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku powiła noworodka płci żeńskiej w Boothbay Harbor w stanie Maine. Jeszcze przez wiele tygodni Veronica nie rozstawała się ze swoją komórką, oczekując w każdej chwili telefonu. Właściwie zupełnie nie wiedziała, skąd jej przyszło do głowy, że biologiczna córka skontaktuje się z nią w swoje osiemnaste urodziny, ale mocno w to wierzyła. Potem, cztery lata temu, w Nowym Meksyku zaczęła piec ciasta, które smakowały nadzieją. Nigdy wcześniej nie miała nic wspólnego z cukiernictwem,
ale namiętnie oglądała program telewizyjny o pieczeniu ciast. Szczególnie zainteresowały ją polecane tam specjały na weekend, więc któregoś razu wyszła z domu i kupiła składniki, żeby móc zrobić samodzielnie ciasto od początku do końca. Uwielbiała mąkę przesypującą się między palcami, jasnożółte kawałki zimnego masła, śnieżną biel cukru i soli, kryształową przejrzystość wody. Najprostsze składniki na spód kruchego ciasta, choć nie było nic prostego w jego przygotowaniu po raz pierwszy w życiu. Jednakże Veronica się uparła i dopóty piekła kolejne placki, aż stały się perfekcyjne. Robiła różne spody w zależności od rodzaju ciasta i w ten właśnie sposób odkryła to, co koiło jej nerwy, co pozwoliło zamienić bezsenne, samotne noce na ulubione zajęcia w kuchni. Uwielbiała piec ciasta. Wypieki stały się dla niej czymś tak ważnym, że kiedy zaczęła je robić również dla swoich przyjaciół, każdemu z ciast nadawała nazwę w zależności od tego, jaki był pierwotny powód jego powstania. Dla koleżanki ze złamanym sercem zrobiła tartę „Ukojenie duszy”. Dla nieco obolałej – tartę „Poczuj się lepiej”. Dla koleżanki w psychicznym dołku – „Ciasto szczęścia”, dla usychającej z miłości – tartę „Pokochaj”, dla tej w rozterce – tartę „Uwierz w siebie”. Bardzo popularny stał się też sernik „Spełnionych nadziei”. Jedna z koleżanek bardzo pragnęła, żeby jej chłopakowi udało się wrócić z drugiej misji wojskowej w Afganistanie w jednym kawałku i Veronica upiekła specjalnie dla niej sernik na słonym spodzie, a podczas jego przygotowywania włożyła weń wszystkie swoje nadzieje, a potem powiedziała koleżance, żeby zrobiła to samo, kiedy będzie odkrawać pierwszy kawałek. Chłopak wrócił jedynie ze złamaną nogą. Ciasta Veroniki oddziaływały pozytywnie słodką magią na tak wielu ludzi, że wypracowała sobie wierną klientelę. „W jaki sposób to działa?” – próbowali się dowiedzieć. Albo Veronica miała w sobie tę odrobinę magii, którą umiała w ten sposób przekazać, a może tajemnica leżała w modlitwach o pomyślność. Może było w tym trochę szczęścia, a może wszystkiego po trochu. Przy tym wszystkim Veronica ani razu nie pomyślała o cieście Colina Firtha dla siebie, mając wciąż nadzieję, że los postawi na drodze jej życia mężczyznę, którego mogłaby w końcu pokochać. Wszystkie magiczne ciasta świata nie mogły uleczyć zranionego serca Veroniki. Nie była w stanie pokochać nikogo w taki sposób, w jaki ona była kochana. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Kochała szalenie dawno temu i została boleśnie zraniona. Śmiercią ukochanej babci. Przez szesnastoletniego chłopaka. Przez rodziców, którzy się od niej odwrócili. Spróbowała pokochać tylko raz, tak żarliwie jak nikt nigdy przedtem. Potem miała jeszcze wielu partnerów. Niektórzy byli z nią kilka lat, inni jedynie kilka miesięcy. Mężczyzn poznawała przeróżnych: od milutkiego kuchcika w barze szybkiej obsługi na Florydzie, dokąd trafiła jako szesnastolatka zaraz po urodzeniu dziecka, zatrudniając się tam jako kelnerka, aż po dumnego żołnierza piechoty morskiej w Nowym Meksyku, który pewnego dnia oświadczył, że ma już dość czekania, aby
wreszcie powiedziała „tak”, i zabrał ją na siłę na weekend do Las Vegas, żeby tam wzięli ślub, czy jej się to podoba, czy nie. Próbowała mu raz jeszcze wytłumaczyć, przekonywała, że mogliby po prostu spędzić cudowny, romantyczny weekend w Vegas bez żadnych ślubów i wspominania o małżeństwie. Kiedy zatrzymali się przed kaplicą ślubów, wyglądało na to, że w końcu się poddała, ale tak się nie stało. Wściekł się i zaczął krzyczeć, że ma dość i jej samej, i jej niemożności oddania mu się bez reszty. Zostawił ją przed wejściem do kaplicy i odjechał w siną dal. I tyle go widziała. Zanim zdążyła wrócić następnego dnia do Nowego Meksyku, do domu, w którym już zamieszkali razem, wszystkie jego rzeczy zniknęły. Serce Veroniki nigdy nie otworzyło się w pełni dla niego. Nigdy nie otworzyło się dla nikogo oprócz Timothy’ego Macintosha, chłopaka, o którym próbowała nie myśleć przez ostatnie dwadzieścia dwa lata. Właśnie wtedy, stojąc przed Little White Wedding Chapel, Veronica zdała sobie sprawę, że musi wrócić do Boothbay Harbor. Jeśli chce uleczyć swoją duszę, musi tam pojechać, wrócić do rodzinnego miasta, gdzie odstawiono ją na boczny tor, gdzie rodzina się jej wyrzekła, gdzie dała życie malutkiej istotce, którą trzymała w objęciach przez dwie minuty, a potem musiała oddać obcym ludziom. Wierzyła, że jeśli wróci i stawi czoło wspomnieniom, być może sernik „Spełnionych nadziei” podziała i na nią i jej serce nagle się otworzy, a tamta mała dziewczynka w końcu nawiąże z nią kontakt. Veronica chciała się dowiedzieć, czy córka, którą oddała do adopcji, jest zdrowa, czy wszystko u niej w porządku. Czasami Veronice wydawało się, że gdyby tylko mogła się tego w jakiś sposób dowiedzieć, życie odzyskałoby sens. Boleśnie zranione serce zostałoby uleczone i wszystko by się zmieniło. A przynajmniej mogłoby się zmienić. Wróciła więc w rodzinne strony, choć nie czuła się tu najlepiej. Wróciła, próbując z marszu stawić czoło demonom przeszłości. Zanim jeszcze zaczęła się rozglądać za domem, który mogłaby kupić dla siebie, pojechała do miejsca, gdzie się wychowała. Stał tu typowy dla wschodniego wybrzeża drewniany dom, saltbox[3], kiedyś biały, przemalowany przez obecnych właścicieli na niebiesko. Zatrzymała się przed nim, ale dostała takich mdłości, że czym prędzej stamtąd uciekła. Przejeżdżała potem obok jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem słabiej reagując na jego widok. To samo działo się w wypadku domu zamieszkiwanego niegdyś przez rodzinę Macintoshów, murowanego parterowego z poddaszem i ze spadzistym dachem, gdzie wiele czasu spędzała z Timothym. Odważyła się nawet wybrać na spacer do lasu, do miejsca, gdzie kiedyś rozbili jej stary namiot z okresu, kiedy była skautką, i tam spędzali całe godziny, snując marzenia o tym, że kiedy tylko skończą liceum, opuszczą Maine, wsiądą w pospieszny autobus Greyhound i udadzą się prosto na Florydę, gdzie zawsze jest ciepło i nigdy nie pada śnieg. To w tym starym namiocie poczęli dziecko.
Starała się, jak mogła, walczyć z demonami przeszłości, ale najwyraźniej coś robiła nie tak – być może próbując stawić czoło nie temu, co powinna – bo czuła się w Boothbay Harbor tak samo obco i niepewnie jak pierwszego dnia, rok temu, kiedy tu wróciła. Zupełnie nie rozumiała, w czym tkwi przyczyna tego stanu. W zasadzie nikogo nie interesowało to, co wydarzyło się dwadzieścia dwa lata temu, no może oprócz kilku bab pamiętających ją jeszcze ze szkoły średniej jako tę nastolatkę, która zaszła w ciążę, a której rodzice tak się tego wstydzili, że się jej wyrzekli, sprzedali dom i opuścili miasto, a nawet stan, porzucając córkę na pastwę losu; musiała sobie radzić sama. Dwie paniusie z tych „pamiętających” zapisały się właśnie niefortunnie na popołudniowy kurs pieczenia ciast, który zorganizowała Veronica, a który miał się rozpocząć w poniedziałek. Były to Penelope Von Blun i CeCe Allwood, chodziły razem z nią do szkoły, a teraz prowadziły perfekcyjne domy swoim bogatym mężom. Kiedy wpadały na Veronicę na mieście, zawsze na ich twarzach pojawiały się drwiące uśmieszki, a potem plotkowały za jej plecami. Lekcje pieczenia ciast cieszyły się ogromnym zainteresowaniem w Boothbay. Do tej pory zorganizowała już cztery kursy, ale ograniczyła liczbę uczestników do pięciu, żeby móc poświęcić jak najwięcej czasu każdemu z uczniów. Co za ironia losu, zważywszy, że przez miniony rok starała się w ogóle nie zwracać uwagi na Penelope i CeCe. Twarz Fitzwilliama Darcy’ego wypełniła cały ekran telewizora. „Jeśli jednako twe uczucia się odmieniły, będę ci musiał to powiedzieć: całkowicie mnie oczarowałaś, moje ciało i moją duszę, i teraz kocham cię, kocham, kocham! I pragnę, żeby od tej chwili nikt już nigdy mnie z tobą nie rozdzielił” – mówił do Elizabeth, a Veronica poczuła, jak coś poruszyło się w jej piersi jak zawsze, kiedy oglądała tę scenę. Boże! Jakiż on był sugestywny! Opanowany niepohamowanym uczuciem miłości. Zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych i Veronica z trudem oderwała się od kontemplowania sceny pocałunku, na którą czekała przez cały odcinek. Wytarła oprószone mąką dłonie o fartuch, rzuciła po raz ostatni okiem na film i poszła otworzyć. Przed jej domem stał funkcjonariusz policji Nick DeMarco ze swoją córką, którą Veronica oceniła na jakieś dziewięć, może dziesięć lat. Veronica zawsze mówiła o nim: „funkcjonariusz DeMarco”, mimo że chodzili razem do szkoły całe życie, a dokładniej rzecz biorąc, od pierwszej klasy podstawówki. Przyjaźnił się z Timothym – chłopakiem, o którym każdy wiedział, że zrobił dziecko Veronice – więc starała się trzymać od niego z daleka, a on też sprawiał wrażenie, iż wolałby jej unikać. Był w cywilu, ubrany w dżinsy i w T-shirt drużyny bejsbolowej Boston Red Soxów. Córka była bardzo do niego podobna. Miała jego bujne, ciemne włosy przeplecione pasmami jaśniejszego brązu i ciemne piwne oczy okolone długimi rzęsami, a podbródek spiczasty jak u elfa, choć Nick DeMarco nie miał w sobie nic