caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 159 043
  • Obserwuję795
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 719

Prowansalski balsam na złamane serca - Bridget Asher

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Prowansalski balsam na złamane serca - Bridget Asher.pdf

caysii Dokumenty Książki Reszta
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 408 stron)

BRIDGET ASHER PROWANSALSKI BALSAM NA ZŁAMANE SERCA Przełożyła Ewa Rudolf

Oto jeden sposób na określenie smutku: historia miłosna, opowiedziana od końca. A może wcale tak nie jest. Może powinnam przyjąć bardziej naukowy punkt widzenia. Miłość i jej utrata mają tę samą wagę. Czyż podobnego równania nie wymyślił pewien romantyczny fizyk? Może tak to powinnam ująć: wyobraźcie sobie szklaną kulę. W środku maleńki, zasypany śniegiem domek. W tym maleńkim domku, na krawędzi łóżka siedzi kobieta i potrząsa szklaną kulą. W środku t ej szklanej kuli jest też maleńki, zasypany śniegiem domek z kobietą w kuchni, która potrząsa następną szklaną kulą, a w tej szklanej kuli... W każdej pięknej historii miłości kryje się historia innej miłości.

CZĘSC PIERWSZA Od śmierci Henry'ego wciąż coś gubię. Zgubiłam klucze, okulary przeciwsłoneczne, książeczki czekowe. Zgubiłam łopatkę kuchenną i znalazłam ją w lodówce, razem z torebką startego sera. Zgubiłam list do nauczycielki Abbota, ucznia trzeciej klasy, wyjaśniający, że zapodziałam gdzieś wypracowanie domowe syna. Zgubiłam zakrętki do tubek pasty do zębów i słoików z galaretką. Odstawiłam je otwarte, narażając na zwietrzenie. Zgubiłam szczotki do włosów i buty — niejeden od pary, ale oba. Zapominałam żakietu w restauracji, torebki pod siedzeniem w kinie; kiedyś zostawiłam kluczyki do samochodu przy kasie w drogerii. Przez chwilę siedziałam w aucie, zdezorientowana, próbując połapać się, co właściwie jest nie tak, po czym powlokłam się z powrotem do sklepu, gdzie kasjerka już nimi pobrzękiwała. Dzwonili do mnie ludzie na tyle uprzejmi, by mi zwrócić zaginione rzeczy. Przedmioty ciągle ginęły, ale ja też sama się gubiłam. Skąd się tu znalazłam, w tym małym centrum handlowym? Z jakiego powodu wróciłam do stoiska z delikatesami?

Straciłam kontakt z przyjaciółmi. Oni poświęcali czas swoim małym dzieciom, bronili prac naukowych, zwiedzali wystawy, bywali na przyjęciach i organizowali grille w ogródkach za domem... A przede wszystkim czas jakby biegł obok. A dzieciaki, koledzy Abbota z sąsiedztwa, z klasy i małej ligi stawali się coraz wyżsi. Abbot także, a z tym najtrudniej było mi się pogodzić. Gubiłam także rozmaite pory dnia — późne poranki, wieczory. Czasami spoglądałam przez okno i na zewnątrz nagle robiło się ciemno, jakby ktoś zgasił światło. Chodzi o to, że życie toczyło się dalej beze mnie. Świadomość ta towarzyszyła mi nawet dwa lata później, choć wtedy już stało się rutyną, czymś zwykłym i oczywistym, że świat maszerował do przodu, a ja zostawałam w tyle. Tak więc nie przejęłam się tym, że byliśmy z Abbotem spóźnieni na przedślubne spotkanie mojej siostry i jej druhen. Spędziliśmy ranek, grając w karty, tylko od czasu do czasu zabawę zakłócały nam telefony z Ciastkarni. — Uspokój się, Jude... mów wolniej. Pięćset cytrynowych tart? Wstałam z kanapy, gdzie Abbot pochłaniał już trzeci sorbet tego ranka —jeden z tych w plastikowych tubkach, które trzeba otwierać nożyczkami. Nawet taki drobiazg był żałosny: Abbot i ja ograniczaliśmy nieraz nasze pożywienie do zmrożonego soku w plastikowym opakowaniu.

— Nie, nie, jestem pewna — ciągnęłam. — Zapisałabym podobne zamówienie. Chyba że... o cholera. To prawdopodobnie moja wina. Mam przyjść? Henry był nie tylko moim mężem; był także moim partnerem w interesach. Dorastałam, piekąc ciastka; jedzenie uważałam za rodzaj sztuki, ale Henry przekonał mnie, bym poświęciła się temu zajęciu bez reszty. Spotkaliśmy się w szkole kucharskiej, a na krótko po przyjściu Abbota na świat podjęliśmy następną podyktowaną miłością działalność: otworzyliśmy Ciastkarnię. Jude towarzyszyła nam od samego początku. Ta samotna matka — filigranowa, gadatliwa, o krótko ostrzyżonych, utlenionych włosach i buzi w kształcie serduszka — miała cechy zazwyczaj występujące rzadko obok siebie: urodę i mocny charakter. Była naszą pierwszą pracownicą. Mogła się pochwalić dużym wyczuciem w kwestii wzornictwa i nie brakowało jej zmysłu marketingowego. Po śmierci Henry'ego przejęła jego obowiązki w biznesie. To on zajmował się handlową stroną przedsięwzięcia i gdyby nie Jude, zapewne straciłabym zakład. Stała się moim sterem. Dzięki niej interes świetnie prosperował. Właśnie miałam jej powiedzieć, że będę w sklepie za pół godziny, gdy Abbot pociągnął mnie za rękaw. Wskazał na zegarek w kształcie piłki baseballowej, który nosił na ręce. Prawdopodobnie z powodu mojego lekceważącego stosunku do czasu, wymagał od wszystkich punktualności.

Gdy sobie uświadomiłam, że już minęła dwunasta, krzyknęłam: — Muszę iść! — i odwiesiłam słuchawkę. Abbot, szeroko otwierając oczy, skomentował: — Ciocia Ely się wścieknie! Pochylił się, by podrapać się po kostce w miejscu, w którym ugryzł go komar. Miał białe, sportowe, krótkie skarpety i kostka wydawała się opalona, a naprawdę była brudna. — Nie, jeśli się pospieszymy! — odparowałam. — I weź jakiś środek dezynfekcyjny, żebyś nie drapał się podczas ceremonii. Jak szaleni kręciliśmy się po naszym mieszkaniu z trzema sypialniami. Jeden z moich butów na wysokich obcasach znalazłam w szafie, drugi w sypialni Ab-bota, w wielkim pudle z lego. Syn zmagał się z małymi guziczkami przy mankietach w wypożyczonym smo- kingu, szukał muszki i szarfy — wybrał kolor czerwony, bo taką nosił Henry w dniu naszego ślubu. Miałam co do tego pomysłu wątpliwości, postanowiłam jednak nie robić problemu. Pospiesznie umalowałam się i włożyłam suknię druhny, zadowolona, że nie ma typowego koloru — moja siostra odznaczała się wyśmienitym gustem, a sukienka była najdroższą, jaką do tej pory nosiłam, łącznie ze ślubną. Gdy odrzuciłam propozycję zostania honorową druhną Ely — lub raczej, by zachować żałobny ton, honorową wdową — siostra wyraźnie odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że tylko bym zepsuła uroczystość.

Błyskawicznie zadzwoniła do dawnej przyjaciółki z college'u, posiadaczki dyplomu z marketingu, a ja zostałam zdegradowana do roli zwykłej druhny. Abbot miał nieść obrączki i, mówiąc uczciwie, nie czułam się nawet matką „niosącego obrączki". W ostatniej chwili, dzień wcześniej, uniknęłam pójścia na ceremonię próbną, a także zabiegów w spa i grupowej wizyty u fryzjera. Gdy umiera mąż, wdowa może powiedzieć: „Nie dam rady. Bardzo mi przykro". A gdy mąż, tak jak mój, ginie w wypadku samochodowym, ma ona prawo do słów: „Dzisiaj po prostu nie zdołam prowadzić". Wystarczy też tylko potrząsnąć głową i szepnąć: „Przykro mi". I ludzie natychmiast wybaczą nam, chociaż tyle mogą dla nas zrobić. Ale moja siostra nie poddawała się tak łatwo. Kazała mi przyrzec, że pojawię się w jej domu dwie godziny przed ceremonią zaślubin. Miałyśmy się trzymać szczegółowego programu, obejmującego picie napoju z mimozy wraz ze wszystkimi druhnami, z których każda powinna wznieść skromny, przyjacielski toast. Ely chciała, by widziano ją w odpowiednim świetle. Nie należało jej za to osądzać; dobrze wiedziałam, jak byłam samolubna w swoim smutku. Mój ośmioletni syn stracił ojca, rodzice Henry'ego stracili syna. A Henry stracił życie. Czy miałam prawo wykorzystywać jego śmierć jako pretekst — wciąż od nowa — i szukać wykrętów? — Mogę zabrać zestaw do nurkowania?! — zawołał Abbot z końca korytarza.

— Spakuj się na kilka dni, weź też zestaw — powiedziałam, upychając swoje rzeczy do małej walizki. Siostra mieszkała zaledwie dwadzieścia minut drogi od nas, ale chciała, by rodzina spędziła u niej noc. Była to okazja do ściągnięcia na siebie uwagi naszej matki, i także mojej, na tak długo, jak tylko się da, by ożywić więzy, które niegdyś nas łączyły. — Możesz rano ponurkować z dziadziusiem. Abbot przemknął korytarzem do drzwi mojej sypialni, wciąż w sportowych skarpetach. W jednej ręce trzymał szarfę od smokingu, w drugiej muchę. — Nie mogę sobie z nimi poradzić! — oświadczył. Nakrochmalony kołnierzyk sterczał mu wokół policzków jak wtedy, gdy w Halloween przebrał się za Drakulę. — Nie martw się. — Sama męczyłam się z zapięciem sznurka pereł pożyczonych na tę okazję od matki. — Będzie tam pełno tryskających energią pań, które na pewno ci pomogą. — A ty gdzie będziesz? — zapytał z lekkim niepokojem w głosie. Od śmierci Henry'ego wciąż się czymś martwił. Zaczął nerwowo pocierać dłonią o dłoń — nowy tik— jakby prał z wigorem. Robił tak, gdy coś go niepokoiło i wyczuwał mój smętny nastrój. Próbowałam w jego obecności maskować smutek, ale okazało się, że nie najlepiej wychodzi mi udawanie humoru, a mój sztuczny zapał denerwował go bardziej niż zbolała mina — istne błędne koło. Teraz, gdy jego ojciec odszedł, czyż nie czuł się na świecie bardziej niepewnie? Boja tak.

— Będę z pozostałymi druhnami wypełniać zadania przewidziane w programie — uspokoiłam go. I wtedy przypomniałam sobie o tekście toastu, który zapisałam na bibułkowej serwetce, i oczywiście zgubiłam, a teraz nie pamiętałam ani słowa. — Co miłego mogłabym powiedzieć o cioci Ely? Muszę coś wymyślić na toast. — Ma bardzo białe zęby i kupuje fajne prezenty — oświadczył. — Piękno i hojność — stwierdziłam. — Nada się. Będzie dobrze. Świetnie się zabawimy. Spojrzał na mnie podejrzliwie, zupełnie jak adwokat, który lustruje wzrokiem klienta, by upewnić się, że słyszy słowa prawdy. Przyzwyczaiłam się do tego rodzaju badawczych spojrzeń. Matka, siostra, przyjaciele, sąsiedzi i nawet klienci Ciastkarni wypytywali mnie, jak mi się teraz wiedzie, usiłowali wydobyć ze mnie prawdę. Wiedziałam, że powinnam już zacząć żyć od nowa. Więcej pracować, lepiej się odżywiać, ćwiczyć, chodzić na spotkania. Gdy tylko zdarzyło mi się gdzieś wyjść, musiałam być przygotowana, że jakaś litościwa dusza zastawi na mnie pułapkę, gotowa okazać mi współczucie, dodać otuchy, wypytywać i radzić. Nauczyłam się odpowiednio reagować: „Nie, naprawdę, świetnie się czuję. Abbot i ja doskonale sobie radzimy!". Nie mogłam także znieść, że musiałam się bronić przed tym współczuciem w obecności Abbota. I oczywiście nie byłam szczera. Szłam na ślub po raz pierwszy od śmierci Henry'ego. Zawsze płakałam na tego typu uroczystościach, nawet jeśli nie znałam młodej

pary, nawet gdy oglądałam ceremonię w telewizji. Teraz bałam się, jak zareaguję. Jeśli potrafiłam ryczeć na ślubach z reklamy, jak odbiorę ten? Unikałam wzroku Abbota w obawie, by się nie zorientował, że udaję. Świetnie się zabawimy? Miałam nadzieję, że przeżyję. Podeszłam do wysokiego lustra, które Henry przymocował do wewnętrznej strony drzwi mojej szafy. Henry'ego widywałam wszędzie, ale nagle dopadło mnie wspomnienie — lustro przechyliło się, gdy próbował je zainstalować, i niewiele brakowało, by pękło na pół — dlatego starałam się jak najszybciej stamtąd odejść. Wiedziałam, że powinnam skupić uwagę na jakimś drobiazgu, z którym mogłabym sobie łatwo poradzić. Spróbowałam — ostatni obronny wysiłek — włożyć naszyjnik z pereł. Nie udało się, wrzuciłam go do torebki. — Wolę, jak się nie malujesz — stwierdził Abbot. Luźny kosmyk włosów okręcił mi się wokół dłoni. Podobną uwagę mógł usłyszeć od swojego ojca. Czyżby tak właśnie się stało? Henry powtarzał, jak to lubi moją twarz nagą; czasami szeptał: „t a k ą, j a k ą uwielbiam cię całą". Uderzyło mnie, że wyglądam o wiele starzej niż dwa łata temu. Przyszły mi na myśl słowa „pogrążona w bólu" —jakby ból mógł nas wchłonąć i pozostawić niezatarty ślad. Odwróciłam się do Abbota: — Chodź tutaj. Niech cię obejrzę. Rozprostowałam mu kołnierzyk, przygładziłam włosy, położyłam dłonie na szczupłych ramionkach.

Spojrzałam na mojego syna — niebieskie jak u ojca oczy, gęste rzęsy. Miał ciemną karnację Henry'ego, a także jego rumiane policzki. Uwielbiałam wystającą bródkę Abbota i dwa przerośnięte zęby, kontrastujące z wciąż dziecinnymi ustami. — Przystojniak z ciebie — stwierdziłam. — Za milion dolarów. —Jak nosiciel obrączek wart milion dolarów? — Właśnie — potwierdziłam. Manewrując wokół furgonetek firmy cateringowej, wozu z kwiaciarni i pojazdu technika dźwięku, zaparkowaliśmy z Abbotem przy końcu pokrytego żwirem podjazdu prowadzącego pod dom mojej siostry. Ciągnął się aż za basen, za ziemny kort tenisowy i spłowiały trawnik dzielący niedawno zbudowane studio od starej stodoły. Ely wychodziła za mąż za przemiłego, skromnego artystę malarza o ogólnokrajowej sławie, Daniela Weldinga. Chociaż mieszkali razem już od ośmiu lat, wciąż zaskakiwała mnie okazałość miejsca, które nazywała domem. Ceremonia zaślubin miała odbyć się na skraju opadającego pochyło trawnika, który właśnie przemierzaliśmy z Abbotem tak szybko, jak tylko się dało. Stały na nim rzędy krzeseł powiązane ze sobą falującym tiulem; wymianę małżeńskiej przysięgi przewidziano przy zainspirowanej Japonią fontannie, pod baldachimem z winorośli poprzetykanych kwiatami. W olbrzymim, przymocowanym do drzewa białym namiocie przygotowano prowizoryczny parkiet do tańca.

Abbot spakował swoje rzeczy do płóciennej torby, jednej z tych rozdawanych w miejscowej bibliotece. Mucha i szarfa tkwiły wciśnięte między przyrządami do nurkowania — rurką, maską i płetwami, prezentami od mojego ojca. Ja usiłowałam ciągnąć walizeczkę na kółkach. Podskakiwała niczym wleczony na smyczy stary, zapierający się pies. Zmierzaliśmy w pośpiechu do studia, by zostawić tam bagaż, ale było zamknięte. Abbot przyłożył dłonie do szklanej tafli drzwi i zajrzał do środka. Daniel na ogół malował na ogromnych płótnach i jego oddzie- lona od domu pracownia miała wysoko zawieszony sufit, a wysuwany stojak na obrazy sięgał aż do piętra. Dzięki temu malarz nie musiał wchodzić na drabinę, gdy pracował nad górnymi partiami swego dzieła. Sofę stojącą na stryszku można było rozłożyć, tworząc podwójne łoże, na którym czasem Daniel odpoczywał w południe, a ja z Abbotem mieliśmy spać tej nocy. Prace Daniela sprzedawały się bardzo dobrze i dlatego stać go było na taki dom, dwa podjazdy, pochyło opadający trawnik i rozsuwany stojak na płótna. — On tam jest! — stwierdził mój syn. — Niemożliwe. To dzień jego ślubu. Abbot zapukał, a Daniel pojawił się za szklanymi drzwiami i otworzył je. Miał szerokie ramiona, zawsze był opalony, we włosach gdzieniegdzie połyskiwała mu siwizna. Iście królewski nos z niewielkim garbkiem wydawał się ogromny na rasowej twarzy. Zdjął okulary, przycisnął brodę do piersi, co sprawiło, że podbródek złożył mu się w małą harmonijkę i spojrzał na istne

półtora nieszczęścia w ślicznej sukni i na Abbota w nie dopiętym na ostatni guzik smokingu. Uśmiechnął się szeroko i powiedział: —Jakże się cieszę, że was widzę! Przywitamy się, chłopcze? Przyciągnął małego do siebie i objął w niedźwiedzim uścisku. Właśnie tego Abbot potrzebował — niedźwiedzich uścisków, ojcowskich serdeczności. Ode mnie mógł oczekiwać cmoknięcia w czoło, ale widziałam jego rozanieloną minę, gdy Daniel uniósł go nad ziemią. Mnie też objął. Daniel pachniał drogimi kosmetykami — żel na włosach, importowane mydło. — Wolno ci tu teraz być? — zdziwiłam się. — Wyglądasz, jakbyś uciekł z przyjęcia weselnego. Abbot wśliznął się do studia, jak zawsze z pełną zachwytu miną. Uwielbiał wąskie schodki na strych, ekspres do kawy, odsłonięte belki i, oczywiście, oparte o ściany olbrzymie płótna na różnych etapach powstawania. — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł i postanowiłem tu zajrzeć — oświadczył Daniel. — Uspokajam się, gdy rzucam okiem na moje dzieła. — Czy nie powinieneś być w butach? — Aha, rzeczywiście. — Wskazał na parę obuwia pod ścianą. — Widzisz, jeśli zasmaruję sobie farbą ubranie, to nic wielkiego, ale buty robiłem na zamówienie. Szewc na pustyni kazał mi boso stanąć na gołej ziemi i wziął miarę z odciśniętych w kurzu stóp (oboje z Ely opowiadali tego rodzaju historyjki).

Abbot podbiegł do butów, jednak nie ruszył ich. Wiedziałam, że ma na to ochotę, ale buty dotykają ziemi, a ziemia jest usłana zarazkami. Musiałby natychmiast wyszorować dłonie w łazience. — Gdzie jest Charlotte? — zapytał mój syn, wracając do obrazów. Charlotte to córka Daniela z pierwszego małżeństwa. Po paskudnym rozwodzie i wojnie o opiekę nad nią Daniel poprzysiągł nigdy nie żenić się ponownie — nie dlatego, że stał się cyniczny, ale po prostu czuł się do cna wypalony. Jednak kilka miesięcy po śmierci Henry'ego zmienił zdanie. Oczywiście, to całkiem naturalne, no bo co może bardziej zachęcić do przypieczętowania miłosnego związku niż przypomnienie o kruchości życia? —Jest w domu — odrzekł i dodał, zwracając się do mnie: — Próbuje być niewidzialna. —Jak jej się wiedzie? — zapytałam. Charlotte miała szesnaście lat i przechodziła przez fazę punkową, co przerażało Ely, choć określenie „punk" wyszło już z mody. Obecnie na wszystko pojawiły się nowe nazwy. — Przygotowuje się do testów wstępnych do college'u, ale, no nie wiem, wydaje się trochę... przygnębiona. Cóż, martwię się o nią. Jestem ojcem. Wiesz, co mam na myśli. — Chciał powiedzieć, że ja, w przeciwieństwie do Ely, doskonale rozumiem ojcowskie uczucia. — Co to ma być? — zapytał Abbot.

Wszystkie obrazy przedstawiały abstrakcyjny chaos, ale Abbot stanął przed budzącym wyjątkowy niepokój płótnem, charakteryzującym się niezwykle mocnymi, zdecydowanymi kreskami. Zdawało się, jakby złapany w pułapkę na obrazie ptak usiłował wydostać się na wolność. Daniel wpatrywał się w malowidło. —Jacht w oddali, pod pełnymi żaglami — orzekł. — I strata. — Powinieneś się rozchmurzyć — powiedziałam do niego cicho. Położył mi dłoń na ramieniu. — Z tobą to da się rozmawiać — szepnął. — Projektujesz? — Zawsze czułam się zaszczycona, kiedy uważał moje cukiernicze okazy za dzieła sztuki. Nie był przewrażliwiony w kwestii artyzmu. Jego zda- niem sztuka należy do wszystkich i zawsze zachwycał się moją pracą. I teraz też zwracał się do mnie jak do artystki. — Powinnaś wrócić do tworzenia. Nie ma lepszego sposobu na żałobę. Byłam zdumiona taką bezpośredniością, ale także poczułam ulgę. Współczucie mnie zmęczyło. —Jeszcze nie zaczęłam, jeszcze nie — odrzekłam. Z powagą kiwnął głową. — Abbot — zawołałam — musimy iść! Rozczarowany, podbiegł do mnie. Zwrócił się do Daniela: — Twoje obrazy sprawiają, że ludzie odczuwają smutek, choć nie wiedzą dlaczego.

— Wspaniała definicja sztuki abstrakcyjnej — stwierdził Daniel. Abbot uśmiechnął się, potarł dłonią o dłoń, a potem, jakby sam zauważył swój gest, wsunął ręce do kieszeni. Daniel nie zwrócił na to uwagi, ja owszem. Abbot uczył się maskować swoje problemy. Czy był to krok do tyłu, czy do przodu? — Spóźnię się na napój z mimozy — stwierdziłam. Daniel wpatrywał się w niedokończone płótna. Odwrócił się do mnie. — Heidi. — Zawahał się. — Muszę o kilka dni przełożyć miesiąc miodowy, by skończyć prace na wystawę. Ely szaleje. Gdy ją zobaczysz, przypomnij jej, że miły ze mnie gość. — Nie omieszkam — obiecałam. — Możemy to zostawić? — zapytałam, patrząc na walizkę i torbę Abbota. — Oczywiście. — Chodź, Abbot — powiedziałam, wyciągając szarfę i muchę spomiędzy zestawu do nurkowania. Podbiegł do drzwi. — Dobrze jest was widzieć — stwierdził Daniel. — Ciebie także — odrzekłam. — I życzę prawie wszystkiego najlepszego! Ponieważ Ely i Daniel żyli już ze sobą od ośmiu lat, decyzja o zawarciu związku małżeńskiego wydawała się spóźniona. Dla mojej siostry ten ślub miał ogromne znaczenie i teraz, idąc trawnikiem po szerokich pasach pozostawionych przez kosiarkę, miałam poczucie winy, że nie okazuję więcej zaangażowania.

Powinnam była przynajmniej upiec dla niej weselny tort. Kiedyś cieszyłam się opinią wyśmienitej projektantki ekskluzywnych tortów. Ludzie z całej Florydy nadal zjawiali się w Ciastkarni, by zarezer- wować termin odbioru słodkości z okazji rozmaitych uroczystości. Zwłaszcza w przypadku wesel. Ale po śmierci Henry'ego ograniczyłam się do babeczek, cytrynowych ciasteczek i pracy za ladą. Odsyłałam z niczym panny młode, gdyż wydawały mi się zbyt zadufane w sobie, pochłonięte czekającym je wydarzeniem. Uważałam je za egoistki, traktujące miłość jak coś, co im się należy. Teraz wstyd mi się zrobiło, że nie zaproponowałam zrobienia tortu dla Ely i Daniela. To byłby prezent ode mnie, jedyne, co miałam do za- oferowania. Spojrzałam w górę, na rząd okien; w tych w kuchni i jadalni paliły się światła w złocistym odcieniu. Stanęłam w miejscu jak wryta. — Co jest? — zapytał Abbot. Korciło mnie, by wrócić do swojego mieszkania. Czy byłam gotowa na to, co się tutaj wydarzy? Uderzyło mnie, że tak właśnie odbieram rzeczywistość, jak ktoś ociągający się na trawniku przed wielkim domem, ktoś, kto patrzy w okna, za którymi ludzie wstawiają kwiaty do wazonów, szczotkują włosy przed lustrem, a wszystkiemu towarzyszą wybuchy śmiechu. Oto życie mojej siostry. — Nic — odpowiedziałam synowi. Chwyciłam go za rękę i ścisnęłam ją. Oddał mi uścisk, wyprzedził mnie i pociągnął w stronę domu — pełnego żywych.

W tym momencie tylne drzwi otwarły się szeroko i wyszła z nich moja matka. Włosy w odcieniu miodu zwinęła jak zawsze w koczek, jej twarz lśniła świeżością. Starzała się godnie. Miała łabędzią szyję, pełne usta, gęste brwi. To dziwne być wychowywanym przez kogoś o wiele ładniejszego od siebie. Posiadała królewską urodę, jednak wytworna sylwetka jakby jeszcze podkreślała jej kruchość — pojawiło się lekkie znużenie w wyrazie jej twarzy. Spojrzała na trawnik, na mnie i Abbota. — Właśnie powierzono mi misję odnalezienia was! Siostra wysłała matkę, by mnie odszukała? Niedobrze. Nawet bardzo niedobrze. — Bardzo się spóźniliśmy? — zapytałam. — Chcesz wiedzieć, czy twoja siostra jest zła? — Ominęły mnie toasty? — zapytałam z nadzieją, że tak się stało. Nie odpowiedziała. Żwawo pokonała podium i kilka schodków. Suknia koloru toffi zaszeleściła wokół niej. Obcisły krój podkreślał linię obojczyków. Matka jest pół-Francuzką i wysoko ceni elegancję. — Musiałam wyjść z tego domu! — oświadczyła. — Na poczekaniu wymyśliłam pretekst — powiedziałam, że znajdę was i jak najszybciej przyprowadzę. Wyglądała na poruszoną, oczy zdawały się lśnić wilgocią. Czyżby płakała? Matka była kobietą uczuciową, jednak rzadko pozwalała sobie na łzy. Stanowiła doskonały przykład na określenie: „aktywna seniorka" — demonstrowała zaaferowanie, by po prostu wyrazić zadowolenie, zawsze jednak sprawiała wrażenie oso-

by na granicy załamania. Pewnego razu rzeczywiście straciła odporność psychiczną i znikła na całe lato; na szczęście wróciła do nas. Lecz gdy wasza matka już raz wyjedzie bez was — nawet jeśli ma do tego słuszny powód — przez resztę życia zastanawiacie się, czy nie uczyni tego ponownie. Spojrzała na Abbota. — Ależ z ciebie przystojny kawaler! Zaczerwienił się. Matka działała tak na każdego — czy był to kurier z pocztą, zawalony robotą w czasie wakacji, czy pilot wychodzący z kabiny, by pożegnać pasażerów, a nawet nadęty maître d'hotel. — A ty? — zapytała, odgarniając mi włosy na ramię. — I gdzie perły? —Jeszcze kilka drobnych szczegółów i będę gotowa — oświadczyłam. —Jak sobie radzi Ely? — Wybaczy ci — powiedziała łagodnie. Wiedziała, że może nie być mi łatwo — jedna córka zdobywała męża, druga straciła go — starała się więc być delikatna. — Przepraszam za spóźnienie. Nie mam wyczucia czasu. Abbott i ja... — Byliśmy zajęci pisaniem przemowy na cześć cioci Ely — wtrącił mój synek. —Ja pomagałem! — Rzucił mi konspiracyjne spojrzenie. Matka potrząsnęła głową. Oczy wypełniły jej się łzami. — Ależ ja wyglądam! — Spróbowała wygładzić fałdy sukni, po czym jakoś dziwnie się roześmiała. — Nie wiem, czemu tak reaguję?! — Uszczypnęła się w nos, jakby chcąc powstrzymać płacz.

— Reagujesz na co? — zapytałam, zdziwiona jej nagłym wyładowaniem emocji. — Na ślub? Wesela są zwariowane. Przywołują wiele... — To nie wesele — powiedziała. — To ten dom. Nasz dom... w Prowansji — był pożar... * * * W dzieciństwie siostra i ja jeździłyśmy z matką do domu w Prowansji — na coroczne krótkie, letnie wypady. Ojciec, pracoholik, był zbyt zajęty, by nam towarzyszyć. Potem jednego roku mama pojechała sama i już nigdy tam nie wróciłyśmy. Teraz rozpłakała się na środku trawnika i objęła mnie, pozwalając przez chwilę podtrzymywać się, a ja przypomniałam sobie ten dom, tak jak dziecko zapamiętuje rzeczy z dziwnej perspektywy, jak zbieraninę szczegółów — brak zasłon w oknach, śmieszne gałki na wewnętrznych drzwiach, zdające się, jak sądziłam, otwierać je i zamykać według własnego widzimisię, białe kwiaty kwitnące wśród chwastów wzdłuż ścieżek otaczających dom, które, gdy spojrzało się z bliska, okazywały się maleńkimi ślimakami o jasnych muszlach ozdobionych delikatnymi zawijasami. Dom i wszystko, co w nim było, wydawało się ponadczasowe, a dokładniej — okryte nakładającymi się na siebie wieloma warstwami czasu. Zapamiętałam kuchnię ze stołem długim i wąskim, otoczonym zbieraniną krzeseł — każde z innej epoki. Mały, płytki zlew wyciosano z potężnej płyty marmuru, brązowego i nakrapianego niczym jajo. Należał do oryginalnego

wyposażenia domu zbudowanego w osiemnastym wieku, na skraju małej winnicy. Na podwórzu w latach dwudziestych zeszłego wieku umieszczono fontannę z lekko falującym, nabrzmiałym jasnopomarańczową pianą oczkiem wodnym, otoczoną krzesłami ogrodowymi z kutego żelaza i stolikiem nakrytym białym, marszczonym przez wiatr obrusem. Dom — piętnaście minut drogi od Aix-en-Provence, wtulony w cień długiego, stromego grzbietu Mont Sainte-Victoire — należał do mojej matki od śmierci jej rodziców, gdy miała dwadzieścia kilka lat. To tam karmiła nas opowieściami o tej posiadłości — przeważnie były to nieprawdopodobne historie miłosne, w które zawsze pragnęłam wierzyć, tyle że nawet jako dziecko odznaczałam się podejrzliwością. Ely starsza siostra, była jeszcze mniej ode mnie skłonna do wiary w bajki, ale matka i tak faszerowała nas owymi miłosnymi opowieściami i upierała się, że są prawdziwe. Gdy już opowiedziała nam jakąś wieczorem, powtarzałam ją sobie. Szeptałam w złożone dłonie, czując ciepło oddechu, jakbym w ten sposób mogła pochwycić tę historię i zatrzymać na dłużej. Wciąż mam nas przed oczami w jednej z sypialni na górze — matkę siedzącą na krawędzi któregoś z łóżek lub podchodzącą do okna i wychylającą się w chłód nocy, nasze włosy, moje i Ely, wilgotne po kąpieli, luźno rozrzucone na białych poduszkach sprawiały wrażenie mokrych aureoli. Za oknem nie ustawał rozgardiasz cykad — hałasowały jak szalone, nagle zapadała cisza, a za chwilę znów rozpoczynały koncertowanie.

Pierwsza opowieść matki dotyczyła narodzin domu, zupełnie jakby rodzina nie istniała, zanim budynek powstał z kamienia. Była to historia jednego z naszych przodków, młodego mężczyzny, który poprosił pewną dziewczynę o rękę. Był zakochany, darzył ją ogromną miłością. Ale odrzuciła go. Jej rodzina nie chciała pozwolić na ten związek; uważali, że młodzieniec nie jest jej wart. Tak więc człowiek ten zbudował dom, własnoręcznie kładąc kamień na kamieniu, nocą i dniem, nie śpiąc przez cały rok. Pracował bez przerwy w miłosnym zapamiętaniu. To był prezent dla wybranki — a ona tak bardzo zakochała się w domu i w mężczyźnie, że nie posłuchała rodziny. Miłosna gorączka, z jaką wznosił dom, osłabiła go, wpędziła w chorobę. Przez pierwszy rok po ślubie kobieta pielęgnowała go i karmiła zupą jarzynową, chlebem i winem. Dożyli stu łat. Gdy mąż umarł, zrozpaczona małżonka dołączyła do niego w ciągu tygodnia. Dom był owocem wielkiej miłości. Tak miałyśmy to zrozumieć. Niesamowita historia, prawda? Może mało czytelna dla dwóch dziewczynek. Ale było więcej podobnych opowieści. Moi pradziadkowie mieli sklepik z butami w Paryżu. Nie mogli doczekać się potomstwa. Pewnej zimy prababkę wezwano do tego domu, by zaopiekowała się starą, samotną ciotką. Ale małżonkowie tak bardzo się kochali, że on nie potrafił sobie wyobrazić rozstania z nią. Nagle pojawił się na progu domu i został przez cały tydzień. Każdej nocy słyszeli niesamowite dzwonienie cykad — zimą nie powinny wydawać żadnych

odgłosów... I tam właśnie poczęli dziecko — później prababka urodziła jeszcze sześcioro. W ten sposób dowiedziałyśmy się, że dom był zdolny do manifestowania miłości. Do dokonywania cudów. Ich najstarsza córka, moja babcia, jako młoda kobieta przebywała w Paryżu, gdzie akurat świętowano zakończenie drugiej wojny światowej. Była uparta, zasadnicza. Wśród rzeszy mieszkańców zgromadzonych na place de L'Opéra spotkała młodego amerykańskie- go żołnierza. Pocałował ją namiętnie, a potem tłum, niczym fala odpływu, rozdzielił ich. Szukali się, ale pochłonął ich szalony wir. On po wojnie wrócił do Francji i poprzez ciąg drobnych, szczęśliwych zbiegów okoliczności odnalazł ją w tym domu, daleko od miejsca, w którym się spotkali. I poprzysięgli sobie nigdy się już nie rozstawać. Dom posiadał moc łączenia na zawsze dwóch kochających się ludzi. Uwielbiałyśmy te opowieści, nawet jak już dorosłyśmy. Jako dziewczynki powtarzałyśmy je sobie nawzajem — na przykład podczas zabawy w „kocią kołyskę", przekładając w skomplikowany sposób splątane sznurki z jednych dłoni na drugie — i gdy Ely traciła zainteresowanie nimi, kazałam jej zastanawiać się nad motywami postępowania i wyglądem bohaterów opowieści. Wymyślałyśmy szczegóły, dodawałyśmy ciąg dalszy do historyjek i komplikowałyśmy je. Mniej więcej w czasie letniego wyjazdu, gdy miałam trzynaście lat, zaczęłyśmy z Ely doszukiwać się braków w tych opowieściach. „Ciąg jakich szczęśliwych zbie-

gów okoliczności? — Matka nie wiedziała. — Istnieją medyczne przyczyny, dla których ktoś przez jakiś czas nie może mieć dzieci, a potem to się zmienia, nie mam racji? — Odpowiedź brzmiała: — Owszem, ale jednak..." I oczywiście nie było możliwe, by człowiek zbudował kamienny dom własnymi rękami, prawie nie odżywiając się i nie śpiąc. „To prawda — przyznała matka. — I właśnie dlatego był to zryw prawdziwej miłości!" Wiele lat później siostra dała się przekonać. To w tym miejscu Daniel, po ośmiu latach wspólnego życia i zarzekania się, że nigdy więcej się nie ożeni, oświadczył się jej, gdy brała kąpiel w wannie. I ja także pewnego razu omal w to wszystko nie uwierzyłam. Któregoś dnia podczas naszego ostatniego wspólnego pobytu wszystkie trzy przebywałyśmy w pokoju mojej siostry na górze, składając i sortując wyprane ubrania. Nie wiem, która dostrzegła to pierwsza, ale wkrótce wszystkie trzy zebrałyśmy się przy oknie i patrzyłyśmy na odbywający się na zboczu góry ślub. Panna młoda miała długą, białą suknię, wiatr unosił welon wokół niej. W pokoju na półce leżała lornetka do obserwowania ptaków. Siostra złapała ją i kolejno oglądałyśmy rozgrywającą się scenę. W końcu matka zaproponowała: „Chodźmy przypatrzeć się z bliska". I zbiegłyśmy po wąskich kamiennych schodach, potem przez kuchnię i drzwi na tyłach domu. Weselny orszak znajdował się dość wysoko; szłyśmy, przedzierając się przez rzędy winorośli, kolejno podając sobie

lornetkę. Pamiętam, że za każdym razem, gdy regulowałam soczewki, widok przez zamazane szkła był mętny, surrealistyczny i piękny. Panna młoda rozpłakała się — ukryła twarz w dłoniach, a gdy je oderwała, widać było, że się śmieje. Nagle znalazłyśmy się wśród roju motyli — bielinków z czarnymi punkcikami na białych skrzydełkach. (Później Ely odszukała je w książce, kiedy buszowałyśmy po niewielkiej księgarni w Aix-en-Provence). Jak szalone fruwały wokół nas niczym chmura. Widziałam tylko plamki jasnoróżowej spódnicy matki i jej ciemnych włosów. Biel bluzki zlewała się z bielą skrzydeł motyli. I także jej głos zdawał się oderwany od ciała. „Czy to normalne, żeby motyle wyroiły się tak jak te? — zapytałam. — Nie". Matka powiedziała nam, że to kolejne niezwykłe zjawisko. Dla zasady nie przyznałyśmy jej racji, aleja uwierzyłam w ten bielinkowy cud i wiem, że Ely także. Właśnie tamto łato pamiętam najwyraźniej. Przepełniała mnie nostalgia — sposób, w jaki trzynastoletnie dziewczęta potrafią tęsknić, choć nie wiedzą za czym. Marzyłam o braciach mieszkających w du- żym domu w sąsiedztwie. Starszy potrafił utrzymywać na czole rozmaite przedmioty dużych rozmiarów — drewniane krzesło i grabie, a młodszy, nadąsany że to jego brat ściąga na siebie uwagę, bezlitośnie ochlapywał mnie w basenie. Mieli ciemne włosy i oczy Egzotyczni chłopcy, z którymi umawiałabym się, gdyby moja babcia zatrzymała dziadka we Francji, nie godząc się na rezygnację z domu, ojczyzny, języka.