Amy Ruttan
Tajemnica doktora Valentino
Tłumaczenie:
Iza Kwiatkowska
PROLOG
Las Vegas, Nevada
Kiri wyszła na patio willi wynajętej przez znajomych w luksu-
sowej dzielnicy Las Vegas. Wewnątrz zrobiło się zbyt duszno.
Za dużo alkoholu i niewybrednych wygłupów, nie wspominając
o obleśnym torcie, który jej babcię przyprawiłby o rumieniec
wstydu. Kurczę, sama się zaczerwieniła na widok tortu
w kształcie genitaliów.
Usłyszała pisk koleżanek, gdy przyszła panna młoda otworzy-
ła kolejny prezent.
– Jesteście lekarkami, już to widziałyście! – krzyknęła przez
okno.
Usiadła na leżaku nad basenem. Sandy, przyszła panna mło-
da, wytknęła jej, że psuje jej panieński wieczór. Możliwe, ale
była skoncentrowana na czekającym ją egzaminie na zakończe-
nie rezydentury. Tak, przemawiała przez nią zawiść. Sandy ma
wszystko. Wychodzi za mąż, ma zapewnioną pracę i wraz z To-
nym planuje jak najszybciej założyć rodzinę. Wszystko, o czym
Kiri marzyła od dawna.
Problem w tym, że nie mogła znaleźć właściwego faceta. Kie-
dyś wydawało się jej, że go znalazła, ale dla niego okazała się
nieodpowiednia. Żeby o tym zapomnieć, oddała się pracy. Jeśli
nie może założyć rodziny, poświęci się medycynie.
– Kiri, jesteś moją druhną. Chcesz czy nie chcesz, musisz
przyjechać do Vegas.
– Sandy, profesor Vaughan jest bardzo wymagający. Pozwala
pracować z sobą tylko tym, którzy dobrze rokują. Muszę się
uczyć. Bawcie się beze mnie.
– O nie! Ty też musisz się rozerwać. Spławiłaś ostatnio trzech
facetów, bo musiałaś się uczyć. Od czasu do czasu należy ci się
jakaś rozrywka.
Przyleciała do Las Vegas z podręcznikami. Sięgnęła teraz po
notatnik, włączyła latarkę w smartfonie i zaczęła wkuwać. Nie-
wykonalne z powodu głośnej muzyki.
Zatkała uszy palcami i czytała, aż okulary zaczęły zsuwać się
jej z nosa. Cholera, to nie są warunki do nauki!
Koleżanki miały za sobą wszystkie egzaminy, już w praktyce
szlifowały umiejętności. Egzamin z chirurgii dziecięcej wyzna-
czono w nadchodzącym tygodniu. Powinna siedzieć w Nowym
Jorku i się uczyć. Jasne, jako druhna ma pewne obowiązki. Czu-
ła się okropnie. Na szczęście wyręczyła ją siostra Sandy. Na
przykład zajęła się organizacją weekendu.
Dlaczego Sandy wyznaczyła termin ślubu tak blisko egzami-
nów?
Tony był już cenionym chirurgiem gdzieś na Florydzie. Spę-
dzał ten weekend, grając w golfa. Na Florydzie zapewne jest
cieplej niż tutaj. Drżąc z zimna, zamknęła notatki.
– Myślałam, że w Vegas jest gorąco – mruknęła, popijając
schłodzone bellini, choć było jej zimno.
– Jesteśmy na pustyni. W nocy robi się bardzo zimno.
Odwróciła się zaskoczona i otworzyła szeroko oczy na widok
muskularnego Latynosa, który stał w drzwiach na patio. Prze-
szył ją dreszczyk. Zapowiada się na coś rozkosznie grzesznego.
– Słucham? – wyjąkała, podsuwając wyżej okulary, zła, że za-
pomniała soczewek kontaktowych.
– Jesteśmy na pustyni. Za dnia panuje tu upał, a w nocy robi
się muy frio.
– My się znamy?
Uśmiechnął się leniwie.
– Przysłały mnie twoje koleżanki, żebym poprawił ci nastrój.
Powiedziały, że musisz się zrelaksować.
O kurczę. Spojrzawszy przez ramię, zobaczyła jeszcze kilku
ciemnoskórych bożyszczy tańczących z jej koleżankami. Aha, to
właśnie miała na myśli Sandy, mówiąc o „rozrywce”. Tancerzy
egzotycznych.
Najwyraźniej to najlepsze, co Las Vegas ma do zaoferowania.
Kiri oblała się rumieńcem, gdy Latynos wziął ją za rękę,
wprowadził do pokoju i posadził na kanapie.
– Usiądź, mi tesoro – szepnął, a Kiri zapomniała, że zawsze
czuje się niezręcznie w obecności mężczyzn. – Pozwól, że się
tobą zaopiekuję.
Hm…
Z kolumn buchnął przebój, który w nastoletnich czasach przy-
prawiał dziewczynki o nerwowy chichot, a którego nigdy nie
puszczano na szkolnych potańcówkach.
Sandy i jej koleżanki aż zapiszczały, gdy tancerze zainicjowali
przepojony erotyką taniec.
Spoglądając na nieznajomego Latynosa, zrozumiała, dlaczego
dyrektor szkoły zakazał odtwarzania tego hitu i dlaczego nie
podobał się jej rodzicom. Siedziała na kanapie, dziewczyny pisz-
czały, a nieznajomy tańczył, uśmiechając się i nie spuszczając
z niej wzroku, jakby wiedział, że bardzo ją podnieca. Gdy zrzu-
cił koszulę, obnażając wytatuowany tors, dotarło do niej, czego
jej brakowało, dlaczego ciągle jest spięta. Kiedy po raz ostatni
była z mężczyzną? Dawno temu.
Poczuła, że jej noga drga. Zawsze tak było, odkąd stała się
pulchną prymuską, na którą nikt nie zwracał uwagi. Tancerz
podszedł bliżej, by dłonią uspokoić jej kolano. Jej ciało zareago-
wało natychmiast. Co więcej, był skupiony tylko na niej. Płacą
mu za to.
Zmysłowym krokiem podszedł blisko, pchnął ją na poduszki
i położył jej ręce na swoich rozkołysanych biodrach. Patrzyła
jak zahipnotyzowana. Wiedziała, że to tylko rozrywka, ale nie
mogła oderwać od niego wzroku. Gdy muzyka ucichła, odwrócił
się tyłem, a ona siedziała dalej jak zauroczona. Lód w koktajlu
już dawno się rozpuścił, bo tak kurczowo ściskała pucharek.
Odstawił go na stolik.
Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy jakiś mężczyzna tak ją
zauroczył. Ani kiedy po raz ostatni spała z mężczyzną. Tak,
w trakcie rezydentury, z Chadem, ale to już historia. Teraz wi-
działa jedynie tego Latynosa. Myślała wyłącznie o tym, jak go
zdobyć.
Przez kilka ostatnich lat koncentrowała się na chirurgii dzie-
cięcej. Do tego stopnia, że zapomniała, jak bardzo jej brakuje
bliskości drugiej osoby.
Jej dotyku. Pocałunków. I nie tylko.
Musi stąd wyjść.
Tancerze otaczali teraz Sandy, więc wymknęła się z willi. Po-
spiesznie, by nie popełnić jakiegoś głupstwa.
– Alejandro, nie sądzisz, że to był dobry występ?
– Słucham? – Nie bardzo zwracał uwagę na kolegów, gdy za-
siedli we foyer hotelu po występie na wieczorze panieńskim.
Jego myśli zaprzątała piękność, dla której zatańczył na począt-
ku. Ta, która tak nagle zniknęła. Ta sama, która teraz z kielisz-
kiem wina siedziała przy barze. Nie mógł oderwać od niej wzro-
ku.
– Ej, Alejandro, obudź się! – Fernando machnął mu ręką
przed twarzą.
– Co mówiłeś?
– Zapytałem, czy też uważasz, że mieliśmy udany występ. Dzi-
wiłem się, kiedy Ricky postanowił przewieźć nas z Miami do
Las Vegas, ale teraz, jak dostaliśmy kasę za ten wieczór, a do
tego pobyt w takim wypasionym hotelu, już nigdy nie będę kwe-
stionował jego decyzji.
– Uhm. – Alejandro wstał. – Chyba nie mam ochoty iść do mia-
sta. Zostanę tutaj.
– Jesteś pewien? – zapytał jeden z tancerzy.
– Taa… Jestem zmęczony.
Prawdę mówiąc, nie chciał wydawać honorarium na hazard
i alkohol. To, co dziś zarobił, wystarczy do pokrycia ostatniej
raty pożyczki na studia, co oznacza definitywne zerwanie z tań-
cem egzotycznym. Oraz uwolnienie się od Ricky’ego.
Bracia nie mieli pojęcia o jego „artystycznej” działalności.
Chcieli go wesprzeć finansowo, by pomóc w spłacaniu studiów,
ale uparł się, że zrobi to sam. Nie muszą wiedzieć, że tańczył
w klubie samby, gdzie pewnego razu odkrył go Ricky i włączył
do zespołu.
Za tydzień rozpocznie rezydenturę na oddziale transplantolo-
gii dziecięcej w szpitalu Buena Vista w Miami i już nie będzie
musiał tańczyć. Był to jego ostatni taniec, ale nie dawało mu
spokoju, że po raz pierwszy w karierze klientka go zignorowała.
Gdy koledzy opuścili bar, zdobył się na odwagę, by do niej po-
dejść. Był zły, gdy odesłano go do niej na patio, ale gdy ją zoba-
czył, zaskoczyła go jej uroda. Miała bujne kształty, ale właśnie
to mu się podobało u kobiety. Czarne włosy lśniły w blasku księ-
życa, a spojrzenie jej ciemnych oczu niemal go powaliło.
Widział wiele pięknych kobiet, ale ta wydała mu się najpięk-
niejsza. Zapragnął jej dotykać, poznać smak jej ust. Podchodząc
do niej, dużo ryzykował, ponieważ było to wbrew jego zasadom,
ale musiał się dowiedzieć, dlaczego się jej nie spodobał.
Alejandro, odpuść.
– Woda mineralna z cytryną – rzucił barmanowi, z bijącym
sercem siadając na sąsiednim stołku.
Co jest w niej takiego nadzwyczajnego?
Spojrzała na niego wyraźnie zszokowana. Lekki rumieniec
wskazywał, że go rozpoznała.
– Uciekłaś – powiedział ze wzrokiem wbitym w rząd butelek
za barem.
– Słucham?
– Uciekłaś z przyjęcia koleżanki.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Bawiła się nóżką kielisz-
ka.
– Wiesz doskonale, mi tesoro – rzekł półgłosem.
Upił łyk wody, spoglądając na nią. Była zmieszana.
– No cóż, najwyraźniej się pomyliłem. Życzę dobrej nocy. –
Miał zamiar odejść.
– Dlaczego to takie ważne?
Rzucił jej pytające spojrzenie.
– Że wyszłam. Myślę, że nie ja pierwsza… Podejrzewam, że
kobiety nieraz wychodzą w trakcie waszych występów.
– Ale nie w trakcie moich występów – obruszył się.
– Jesteś zadufany w sobie.
– Bo jestem dobry. – Puścił do niej oko, a ona lekko się
uśmiechnęła. O, nadwątliłem jej system obronny, pomyślał z za-
dowoleniem. Gdy tańczył dla niej, zorientował się, że nie chce
się otworzyć. Dlaczego?
– Zawsze widzisz, kto wchodzi albo wychodzi z klubu?
– Tego nie powiedziałem.
– Jak to?! Powiedziałeś, że nie wtedy, kiedy ty tańczysz. Za-
przeczysz?
– Nie, nie zaprzeczę, ale nie tańczę w nocnych klubach, tych
ze striptizem. Kiedyś tańczyłem w klubach samby, ale w ubra-
niu, a teraz świadczę usługi na prywatnych przyjęciach. Bo je-
stem bardzo dobry. Kobiety chętnie za mnie płacą agentowi.
Przewróciła oczami.
– Nikt nie jest aż tak dobry.
– Ja jestem. I jestem dumny z tego, co robię. Nie jesteś dum-
na z tego, co robisz?
– Ależ jestem. Nie chwaląc się, należę do najlepszych.
To go zaintrygowało. W czym jest taka dobra?
– Naprawdę?
– Tak. Wyszłam wcześnie z przyjęcia, bo praca jest dla mnie
najważniejsza. Musiałam przemyśleć pewne sprawy.
– To kiedy jesteś na luzie?
– Na luzie? O czym ty mówisz?! – Uśmiechnęła się.
Nie mógł się nie roześmiać. Starsi bracia często mu dokucza-
li, mówiąc, że za ciężko pracuje, że nie potrafi się zrelaksować.
Ale czuł, że nie wolno mu się wyluzować, bo musi coś w życiu
osiągnąć.
– Może masz rację. Dla niektórych nie ma taryfy ulgowej. Ale
nie można mówić o perfekcji, jeżeli obydwie strony nie są usa-
tysfakcjonowane, a wydaje mi się, że mój występ ci się nie po-
dobał.
– Przepraszam, że wyszłam.
– Więc pozwól, że ci pokażę, co straciłaś.
Stary, co ty wyprawiasz?!
– Słucham? – wykrztusiła. – Ja nie… Nawet nie wiem, jak ci na
imię. Nie zadaję się z nieznajomymi.
– Alejandro – przedstawił się, podając jej wizytówkę. -Mam
pozwolenie na pracę i jestem ubezpieczony. Taniec to moja pra-
ca. Nie jestem żigolakiem i nie stanie się nic nieodpowiedniego.
– Dlaczego mam iść z tobą?
– Bo nie mogę sobie pozwolić na to, żeby klientka była nieza-
dowolona. – Podał jej rękę. – Twoja koleżanka sporo zapłaciła za
ten występ, więc pozwól mi go dokończyć.
Nigdy nie zaczepiał klientek, ale tym razem to, że wyszła,
bardzo go zabolało. Niewykluczone jednak, że teraz sobie na to
pozwolił, urzeczony jej niepospolitą urodą.
Czekał na jej odpowiedź z zapartym tchem, spodziewając się,
że odmówi.
Dopiła wino.
– Może postradałam zmysły, ale jesteśmy w Vegas, a co wyda-
rzy się w Vegas, w Vegas zostaje. Mam rację?
Poczuł pulsowanie w skroniach.
– Zdecydowanie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pięć lat później, wiosna w Miami
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że wyszłaś za naszego brata
brzydala? – Alejandro przekomarzał się ze swoją nową szwa-
gierką Saoirse Murphy.
Saoirse, która niedawno poślubiła Santiaga, wzniosła wzrok
do nieba, atakowana przyjaźnie przez Alejandra oraz bliźnia-
ków Rafe’a i Dantego. Wszyscy byli „brzydalami”, ale Santiemu
obrywało się najbardziej, ponieważ jako pierwszy z braci Valen-
tino zdecydował się związać się z kimś węzłem małżeńskim.
– To przez was – bronił się Santi, wskazując na bliźniaków. –
Jesteście starsi ode mnie i to wy powinniście ożenić się jako
pierwsi.
Alejandro usunął się z linii ognia, pamiętając, że bliźniacy nie
lubili, gdy nazywano ich starszyzną, ale Santi to olewał i za ich
plecami tak o nich mówił.
Dante i Rafe byli dla niego jak ojcowie. Podobnie jak Santi,
dopóki nie zaciągnął się do komandosów. Wszystko z powodu
napadu na sklep. Mało brakowało, a sam w wieku dziesięciu lat
by zginął trafiony kulą w klatkę piersiową, gdyby nie serce ojca.
Żył dzięki niemu. Czuł przez to ogromną odpowiedzialność i był
z tego dumny. To dlatego należał teraz do najlepszych trans-
plantologów pediatrycznych w szpitalu Buena Vista.
No właśnie…
– Niestety, muszę jechać do szpitala. Dzisiaj poznamy nową
szefową chirurgii dziecięcej. Podobno jest culo duro.
– Co to znaczy? – zapytała Saoirse.
– Upierdliwa – wyjaśnił Santi, po czym zwrócił się do Alejan-
dra. – Braciszku, jeszcze jej nie oceniaj. Może wcale nie taka
z niej zołza.
Alejandro nie znosił, gdy nazywano go „braciszkiem”. Ale
okej, brat musiał jakoś się odgryźć za „brzydala”.
– Przepraszam, że nie mogę zostać dłużej, więc pozwól, że po-
wiem, że les deseamos a ambos toda la felicidad del mundo.
Saoirse ściągnęła brwi.
– Gratulacje, życzę wam…
– Szczęścia – dokończył za nią, całując ją w rękę.
– Suficiente idiota! – zawołał Santi, klepiąc go w tył głowy.
– Aj, nie jestem idiotą. – Alejandro mrugnął do Saoirse, która
wybuchnęła śmiechem.
– Hm… Powinniśmy się cieszyć, że po śmierci mami i pappi
dalej rozmawiamy po hiszpańsku – mruknął Dante. – Ale czy on
musi tak się popisywać?
– Zawsze, staruszku, zawsze – odciął się Alejandro.
Oddalił się, zanim starsi bracia wdali się w bójkę.
Było gorąco i parno. Zanosiło się na burzę.
Koledzy nazywali nową szefową, doktor Kiri Bhardwaj, Wiedź-
mą ze Wschodu.
Idąc do miejsca, gdzie zostawił motocykl, minął grupkę chłop-
ców grających w piłkę. Znał ich, bo ich rodzicami byli ludzie,
z którymi chodził do szkoły. Pochodzili z Heliconii, niewielkiej
karaibskiej wyspy. Sam tam nigdy nie był, bo urodził się po tym,
jak ich rodzice stamtąd uciekli.
To nieważne. Najważniejsze, że wszyscy stanowią zżytą rodzi-
nę. Trzymają się razem.
Wyłamał się on jeden. Zamieszkał w South Beach. Z dala od
tego miejsca, bo kojarzyło mu się ze śmiercią rodziców, z brać-
mi, którzy wiele dla niego poświęcili.
Tam też poznał Ricky’ego. Tańczył wtedy z samotnymi kobie-
tami w obskurnym barze.
Nie myśl o tym. To przeszłość. Skup się na teraźniejszości.
Ciężko pracował, by zdobyć pozycję w zespole transplantolo-
gów w Buena Vista, i nie dopuści, żeby jakaś nowa szefowa chi-
rurgii dziecięcej go zdominowała.
Normalnie by się nie przejął, ale doktor Bhardwaj zamierza
wprowadzić zmiany wiążące się z cięciami. Zwłaszcza zabiegów
wykonywanych pro bono, nieodpłatnie.
Tak, zdecydowanie nadciąga burza.
– Gdzieś ty się podziewał? – zapytał doktor Micha, gdy spo-
tkali się w przebieralni.
– Santi, mój brat, brał ślub – wyjaśnił Alejandro, nie chcąc
wdawać się w szczegóły.
– Mazel tov – rzucił z przekąsem doktor Micha. – A tak na
marginesie, wiedźma już dosiadła miotły.
– Mm…? – Wolał nie słuchać tego malkontenta, ale na szczę-
ście pracował on na dermatologii i nie wiadomo dlaczego Raul
Micha ubzdurał sobie, że są kumplami.
– Już zdążyła obciąć fundusze na mój program. Jestem pewny,
że stoi za tym Snyder. Ona przyjaźni się z doktorem Vaugha-
nem, swoim mentorem w Nowym Jorku.
Ha! Doktor Vaughan to światowej sławy chirurg dziecięcy,
więc doktor Bhardway chyba wie, co robi. Mimo to przeszył go
dreszcz.
– Obcięła ci środki? – Alejandro obwiał się tego najbardziej.
– Tak. Cała moja praca poszła na marne.
– Buena Vista nie należy do biednych. Nie to, co Seaside Ho-
spital. Dlaczego zarząd zaakceptował takie cięcia?
– Buena Vista miał kasę. – Micha wyjrzał za drzwi przebieral-
ni. – O kurczę, idzie! Spadam!
Nim Alejandro zdążył zmienić ubranie, drzwi otworzyły się na
oścież. Zamarł na widok jedynej, która mu się wymknęła. Kiri.
Jedyna jego przygoda miłosna z czasów, gdy był tancerzem.
Pięć lat temu. Czuł wtedy, że powinien jak najszybciej się usu-
nąć, ale się na to nie zdobył.
– Nie myśl o mnie źle – szeptała. – Pierwszy raz poszłam do
łóżka z dopiero co poznanym mężczyzną.
– Ja też nie mam tego w zwyczaju. – Pogładził ją po głowie. –
Dawno nie widziałem tak pięknej kobiety jak ty.
Zatrzymała się w drzwiach z otwartymi ustami. Rozpoznała
go. Fatalnie.
– Co? Ja… – Szukała słów.
Podał jej rękę.
– Domyślam się, że mam do czynienia z doktor Bhardwaj.
Będzie udawał, że jej nie zna. Wierutne kłamstwo. Poznał każ-
dy centymetr jej ciała. Do dziś, pięć lat później, pamiętał jej
smak, zapach, jej westchnienia, gdy wargami muskał jej szyję.
Niedobrze.
– Hm… Tak. – Gapiła się na niego, jakby zobaczyła zjawę, na
dodatek zjawę niechcianą. Pospiesznie uścisnęła mu dłoń. –
Tak, jestem doktor Bhardwaj.
Skinął głową.
– Valentino, starszy chirurg w zespole transplantologii pedia-
trycznej.
Doktor Valentino? Nazywa się Valentino?
Nie poznała nazwiska swojego latynoskiego bóstwa, bo po
tamtej nocy czym prędzej opuściła Las Vegas.
Owocem tego upojnego spotkania okazała się ciąża, mimo że
nie zapomnieli o zabezpieczeniu. W dwudziestym trzecim tygo-
dniu poroniła. Do tej pory nie mogła się po tym pozbierać. Wi-
dok ojca utraconego dziecka przypomniał jej o wszystkim, co
mogło było się wydarzyć.
Mimo że ciąża nie była zaplanowana, pragnęła zostać matką.
Próbowała skontaktować się z Alejandrem, ale gdy zadzwoniła
na numer z wizytówki, powiedziano jej, że zrezygnował, a jego
agent Ricky odmówił przekazania jakiejkolwiek informacji.
Alejandro obudził na nowo tamten ból. Najwyraźniej jej nie
poznał, a to z kolei zabolało niczym policzek.
Czego się spodziewała po jednej nocy ze striptizerem?
– Miło pana poznać.
Kiri, weź się w garść.
Uśmiechnął się. Tak samo czarująco jak pięć lat wcześniej.
– Mnie również. Przepraszam, pani doktor, muszę iść do pa-
cjenta.
– Oczywiście. Proponuję spotkać się po tej konsultacji, żeby
omówić plany oddziału.
– Z przyjemnością.
Pragnę cię, wyszeptała. Jesteś pierwszym mężczyzną, którego
pożądam aż tak bardzo. Weź mnie.
Z przyjemnością. Obsypał ją pieszczotami, całując miejsca,
których jeszcze nikt nie całował.
Odwróciła się i wyszła z przebieralni.
Ej, jesteś szefową tego oddziału! Była zła na siebie z powodu
tak tchórzliwej rejterady. Gdy poroniła, obiecała sobie, że nie
ucieknie przed ojcem dziecka, jeżeli kiedykolwiek zobaczy go
ponownie.
Zamierzała opowiedzieć mu o czarnych chwilach, gdy pochło-
nęła ją rozpacz. O wszystkim, co przyszło jej do głowy po śmier-
ci dziecka.
Wróć.
Wyszedł z przebieralni. W szpitalnym stroju wyglądał inaczej
niż pięć lat temu. Zważywszy na upływ czasu i fakt, że jest star-
szym chirurgiem w szpitalu o światowej renomie, stało się dla
niej jasne, że ten tancerz już wtedy był lekarzem. Oburzające.
Dlaczego to robił? Jak można upaść tak nisko?
– Doktorze Valentino…
Aha, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
– Słucham.
– Chciałabym być przy tej konsultacji.
– Dlaczego?
Super, dał się zaskoczyć. Odzyskała kontrolę.
– Nie mam jeszcze listy pacjentów, więc chciałabym zobaczyć,
jak się tu pracuje. Wiem od szefa, że jest pan gwiazdą tutejszej
transplantologii.
Trudno było jej w to uwierzyć, dopóki nie przekona się naocz-
nie. Być może dlatego, że na długo nim poznała Alejandra, na-
uczyła się, że należy polegać tylko na sobie.
Kilka dni wcześniej zapoznała się z finansami oddziału. Do-
wiedziała się, że przeprowadza się tu sporo operacji pro bono.
To chwalebne, ale członkowie zarządu dali jasno do zrozumie-
nia, że należy tę praktykę ukrócić, by Buena Vista stał się pla-
cówką dla miejscowych elit.
Tych, którzy nie będą w stanie pokryć kosztów hospitalizacji
oraz leczenia, należy przenieść do szpitali Seaside lub County,
robiąc miejsce dla bogatych i sławnych. To przykre, ale rozu-
miała ambicję zarządu, by placówka utrzymała się w światowej
czołówce. Byłoby to także spełnieniem jej marzeń o pracy w ta-
kim miejscu.
Może za jakiś czas uda jej się ich przekonać, by sami otworzy-
li swoje portfele dla programu pro bono, aczkolwiek teraz pan
Snyder domagał się jego zamknięcia. Chwilami zastanawiała
się, dlaczego skorzystała z propozycji pracy tutaj, bo od samego
przyjazdu do Miami musiała użerać się z zarządem.
No cóż, miałaby nieczyste sumienie, odrzucając stanowisko,
do którego przygotował ją jej mentor.
– Kiri, drugiej takiej szansy nie będzie – przekonywał ją. – Na
Manhattanie nie zatrudnią tak młodej lekarki, a Buena Vista na-
leży do najlepszych. Zacznij pracę, do której cię przygotowywa-
łem. Snyder to mój dobry znajomy i wiem, że będzie cię dobrze
traktował.
Skrzywiła się na to wspomnienie.
– Oczywiście, zapraszam do mojego pacjenta.
Dziwnie było iść z nim ramię w ramię, udając, że się nie zna-
ją. A poznali się w sytuacji nader intymnej. Doskonale pamięta-
ła go nagiego, jego zapach i to, jak się kochali, a zachowują się
jak nieznajomi.
Powinien ją zapamiętać.
Zapomniał o tobie. Zapewne przygody jednej nocy były dla
niego chlebem powszednim. Mężczyźni nie zwracali na nią
uwagi. Może dlatego nie wierzyła w miłość w tradycyjnym zna-
czeniu, mimo że jej rodzice bardzo się kochali, ale to rzadkość.
Wierzyła wyłącznie w naukę i medycynę, choć ją zawiodły pew-
nego wieczoru pięć lat temu, kiedy straciła dziecko. Zdążyła je
pokochać.
Nie myśl o tym.
Alejandro poprosił pielęgniarki o kartę pacjenta. Gdy się do
nich uśmiechnął, jej uwadze nie uszły ich rozmarzone spojrze-
nia. Z kolei mijający go pielęgniarz przyjaźnie klepnął go w ple-
cy. Alejandro to czaruś i wszyscy się na to nabierają. Ona też
dała się oszukać.
– Ten pacjent jest jednym z naszych przypadków pro bono
skierowanym z Little Heliconia. To ośmiolatek z zaawansowa-
nym zwłóknieniem torbielowatym. Jego rodzice mówią tylko po
hiszpańsku. Zna pani hiszpański?
– Tylko trochę.
Ściągnął brwi.
– Wobec tego, zanim do niego przyjdziemy, zaznajomię panią
z tym, co powiem jego rodzicom. W ten sposób nie będę musiał
robić przerw na tłumaczenie. – Zabrzmiało to tak, jakby jej
obecność mu przeszkadzała.
Chce ją wystraszyć, taką przyjął taktykę.
– Okej.
– José Agadore to przypadek schyłkowej niewydolności wątro-
by. Niedrożność dróg żółciowych doprowadziła do uszkodzenia
wątroby. Kiedy szpital County go do nas skierował, już nic nie
mogliśmy zrobić, żeby ratować wątrobę, więc zgłosiłem go do
banku narządów. Dzisiaj chcę poinformować rodziców o jego
stanie.
– To znaczy, że jeszcze nie ma dla niego nowej wątroby? –
upewniała się, wszystko notując, ponieważ prezes Snyder ży-
czył sobie raportów na temat każdego przypadku pro bono na
wszystkich oddziałach.
Alejandro pokręcił głową.
– Nie, a stan chłopaka się pogarsza. Najnowsze badanie krwi
wypadło fatalnie. – Przytoczył konkretne dane.
Niedobrze, pomyślała. Organizm osłabiony czekaniem na wą-
trobę zmniejsza szansę pacjenta na przeżycie operacji.
– Przeszedł badania kardiologiczne?
Alejandro przytaknął.
– Teraz tylko czeka. Jak wielu innych.
Gdy weszli do sali, chłopiec spał, a jego przygnębieni rodzice
siedzieli skuleni na kanapce. Na ich widok zerwali się z miejsca
i od razu zwrócili do Alejandra. Na nią nawet nie spojrzeli.
Trudno im się dziwić. Byli zmęczeni, przerażeni, a na dodatek
dzieliła ich bariera językowa.
Alejandro jednak im ją przedstawił.
– Permitame presente doctora Bhardwaj. Ella es el jefe de ci-
rugía pediátrica.
– Hola. – Uśmiechnęli się uprzejmie.
Słuchając jego wyjaśnień, wyłapywała poszczególne słowa.
Opowiedział im, co dzieje się z ich synem i tłumaczył, że muszą
cierpliwie czekać, aż znajdzie się dla niego nowa wątroba.
Oddając pielęgniarkom kartę chłopca, Alejandro już się nie
uśmiechał, bo jak ona wiedział, że życie małego pacjenta wisi
na włosku.
– Ile mu jeszcze zostało? – zapytała.
– Kwestia dni. Nie wyłączam telefonu w nadziei, że odezwie
się bank tkanek.
– Oby jak najprędzej. Dziękuję, że pozwolił mi pan towarzy-
szyć sobie podczas tej konsultacji. Jeszcze porozmawiamy. – Już
miała odejść, ale ją zatrzymał.
– Nie może pani zlikwidować mojego programu.
– Słucham?
– Wiem, że obcięła pani fundusze – szepnął. – Nie może pani
obciąć funduszy na nieodpłatne transplantacje.
– Doktorze, to nie miejsce ani czas na taką rozmowę.
Chwyciwszy ją za ramię, wyprowadził na zewnątrz. Nad ich
głowami rozległ się grzmot. Zanosiło się na burzę.
– Co to ma znaczyć?!
– Nie może pani obniżać środków – powtórzył.
– Jako szefowa to ja podejmuję takie decyzje.
– Jeżeli obetnie pani środki, koszty będą horrendalne.
– Grozi mi pan?
– Nie, mówię tylko, że nie wolno obcinać funduszy programu.
– Nie zamierzam obniżać środków przeznaczonych na ten
program. – Westchnęła. – Ograniczam jedynie program pro
bono. Ten chłopiec to pana ostatni pacjent pro bono.
Osłupiał.
– Co takiego?!
– Zarząd tnie środki na zabiegi pro bono. Chce utrzymać szpi-
tal na najwyższym światowym poziomie, więc będą środki na
programy badawcze, sprzęt i personel, ale zabiegi pro bono
muszą być kierowane do County.
– County nie dysponuje sprzętem niezbędnym w takich przy-
padkach jak ten. Wysyłanie tam dzieci to jak wyrok śmierci. Nie
bez powodu takie przypadki odsyłają do nas. Nie ma lepszych
od nas.
– Mam związane ręce. Buena Vista ma leczyć wyłącznie tych,
których na to stać. – Zawahała się. – Ty wiesz, jak zaspokoić bo-
gaczy, prawda?
Zmrużył oczy.
– Pamiętasz mnie.
– A ty mnie. Wziąwszy pod uwagę twój wiek, musiałeś być
wtedy rezydentem.
– Tak – warknął.
– Czy dyrekcja wie, co ich bezcenny doktor Valentino robił,
nim podjął pracę w Buena Vista?
– Grozisz mi?
– Nie. – Mimo że od poronienia upłynęło pięć lat, kiedy nikt
nie trzymał jej za rękę, miała wtedy ochotę go szantażować.
Chciała, by cierpiał, by poznał jej rozpacz.
– Tańczyłem, żeby spłacić pożyczkę na studia. Kiedy spłaciłem
ostatnią ratę, wycofałem się.
– Nie interesuje mnie to. – Wzruszyła ramionami. – Najważ-
niejsze to dbałość o reputację Buena Vista. A gdyby się roze-
szło, że ich lekarz był tancerzem egzotycznym?
– Nie tańczę od pięciu lat. Po raz ostatni tańczyłem w Las Ve-
gas.
Zaczerwieniła się na wspomnienie tamtej nocy.
– Dlaczego udawałeś, że mnie nie poznajesz?
– A dlaczego ty udawałaś?
– Byłam zaskoczona, widząc tancerza w roli transplantologa.
– Natychmiast pożałowała tych słów.
– Nie jestem striptizerem, jestem chirurgiem. Nikim więcej,
chociaż trudno wykonywać ten zawód, kiedy ktoś obcina środki
na program.
– Cięcia nie obejmują twojego programu, wyłącznie zabiegi
pro bono. Możesz praktykować na pacjentach, którzy płacą.
Już miał odpowiedzieć, kiedy od strony kontenera na odpady
doszło ich kwilenie.
– Niemowlę?
– Najwyraźniej. – Nasłuchiwał.
Znowu płacz, ale już znacznie cichszy. Jednym susem znalazł
się przy pojemniku. Za nim stał zatłuszczony karton wypełniony
gazetami. Gdy odrzucił gazety, ich oczom ukazało się sine nie-
mowlę, noworodek, bo kikut pępowiny jeszcze nie odpadł.
– Boże… – wyszeptała Kiri.
Maleństwo porzucone pod szpitalem.
– Jak można zrobić coś takiego?! – mruknął Alejandro.
Przerażające. Przypomina, jak bardzo los bywa okrutny, bezli-
tosny. Alejandro ściągnął fartuch i ostrożnie otulił nim chłop-
czyka.
– Zabieramy go do środka. Nadchodzi burza.
Wbiegając do szpitala, zaalarmował pielęgniarki i rezyden-
tów. Czekając na inkubator, włączono aparaturę i podano malu-
chowi tlen.
– Kto mógł to zrobić? – zastanawiała się Kiri.
– Nie wiem, ale na szczęście go znaleźliśmy. Długo by tam nie
przeżył. Popatrz na jego parametry, przerażająco niskie. Cud,
że żyje.
Gdy ułożono maluszka w inkubatorze, Kiri ze ściśniętym ser-
cem zaczęła gładzić jego rączkę. Zalała ją fala tęsknoty za tym,
co straciła. I czego już zapewne nigdy nie doświadczy, ponieważ
ginekolog orzekł, że może mieć problemy z poczęciem lub do-
noszeniem drugiej ciąży. Nie dla niej macierzyństwo.
– Jak myślisz, ile on ma? – zapytał Alejandro.
– Trzydzieści tygodni albo nawet dwadzieścia osiem – powie-
działa cicho, gdy wywożono inkubator na oddział wcześniaków.
Straciła synka w dwudziestym trzecim tygodniu, był tylko tro-
chę mniejszy od tego chłopczyka.
Alejandro przytaknął.
– Podejrzewam, że rozminęliśmy się z jego matką. Powiem ko-
legom z izby przyjęć, żeby zajęli się jej odszukaniem.
– Słusznie. Pójdę za nim na oddział i zorganizuję przeniesie-
nie do County.
– Do County? – Alejandro nie krył zdumienia.
– Tak. Przecież cię poinformowałam o cięciach na przypadki
nieodpłatne.
Splótł ramiona.
– On nie przeżyje transportu, a poza tym tam nie ma oiomu
neonatologicznego.
– Wobec tego do Seaside. Nie może zostać tutaj.
Potrząsnął głową.
– Nie ma lepszej neonatologii od naszej. Musi zostać tutaj.
Nie chciała chłopczyka nigdzie odsyłać, ale miała związane
ręce.
– Kto zapłaci za jego opiekę? Nikt. To podrzutek.
– Pokryję wszystkie koszty. Biorę na siebie odpowiedzialność
za niego oraz rolę jego rodziców.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Słucham? – Chyba się przesłyszała. – Co powiedziałeś?
– Że zapłacę za jego leczenie. Nie odeślesz go do County.
Nim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z sali.
Będzie płacił za leczenie malca? Targały nią mieszane uczu-
cia, bo przypomniało jej się, jak pięć lat temu chciała go poin-
formować o ich dziecku. Spodziewała się, że będzie przerażony
i zły. Tak jej zdaniem miał zareagować facet, dowiedziawszy się,
że został ojcem po jednej wspólnej nocy w łóżku. Chyba źle go
oceniła. Wybiegła za nim.
– Adoptujesz go?
– O czym ty mówisz?!
– Powiedziałeś, że będziesz jego prawnym opiekunem.
– Nie, powiedziałem tylko, że pokryję koszty jego pobytu
w Buena Vista. To nie to samo co adopcja.
– Hm… zazwyczaj, jak ktoś decyduje się na odpowiedzialność
finansową za dziecko, uważa się, że chce inwestować w jego
opiekę medyczną i je adoptować.
Ściągnął brwi.
– Nie mam powodu go adoptować, ale postaram się dać mu
rodzinę. Jest mnóstwo osób, które pragną dziecka.
Podziałało to na nią jak kubeł zimnej wody. To oczywiste, że
jemu na dzieciach nie zależy. Tak pomyślała, dowiedziawszy się
o ciąży. Miała o nim lepsze mniemanie. Ale odrzucając perspek-
tywę ojcostwa, odtrącił również jej synka.
– Postaraj się o prawnika – syknęła.
– Dlaczego?
– Żeby się zorientować, czy stać cię na finansowanie tego
dziecka. Nie wstawię się za tobą, jeżeli się na to zdecydujesz,
a zarządowi szpitala to się nie spodoba.
Już miała odejść, gdy chwycił ją za ramię.
– Znowu mi grozisz? – Już widziała ten złowrogi błysk w jego
oczach.
– Nie, to nie pogróżki, tylko trzeźwa ocena sytuacji. – Strzą-
snęła jego rękę. – Należysz do mojego zespołu i twoje dobro
leży mi na sercu.
– Moje dobro? Szkoda, że przystałaś na cięcia na pro bono.
Skorzystaliby na tym wszyscy.
Zorientowała się, że przyglądają się im pielęgniarki. To waż-
ne, jak zareaguje, bo od tego zależy jej pozycja tutaj.
– Doktorze, jeżeli chce pan pracować w Buena Vista, propo-
nuję, żebyśmy porozmawiali na osobności o pańskich proble-
mach z zarządem. Inaczej będę zmuszona udzielić panu nagany.
Jasne?
Czuła, że dygocze. Po raz pierwszy tak się komuś postawiła,
więc nie była pewna, czy Alejandro po prostu nie odejdzie.
Dożo ryzykowała, bo doktor Valentino był cenionym chirurgiem
i przysparzał szpitalowi dużo kasy.
– Jak słońce. – Odwrócił się na pięcie.
Rzuciła gapiom wyzywające spojrzenie. Pospiesznie odwrócili
wzrok. Upewniwszy się, że zrobiła dobre wrażenie, oddaliła się,
tłumiąc łzy.
– Oszalałeś?!
Alejandro jęknął, wysłuchując tyrady Emilia Guardii, jego naj-
lepszego przyjaciela i adwokata.
– Możliwe. Ale to jest do zrobienia, tak?
Prawnik westchnął.
– Prawo stanowe nie zezwala pracownikom służby zdrowia na
przysposobienie osoby pozostającej pod kuratelą władz stano-
wych. Chyba że udałoby się nam dowieść, że w grę nie wchodzi
konflikt interesów.
– Nie ma konfliktu interesów. Pomagając temu niemowlakowi,
nie odniosę żadnych korzyści materialnych.
Święta prawda. Kiri dała mu do zrozumienia, że pomagając
chłopcu, może wszystko stracić. Nie miał wyboru, bo w innej
placówce maluch by nie przeżył.
– Kiedy przekażesz mi jego dokumentację, wystąpię o nakaz
sądowy, okej? Nie widzę powodu, dla którego sąd miałby mieć
coś przeciwko temu, żebyś został jego prawnym opiekunem,
tym bardziej jeżeli w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu go-
dzin nie uda się dotrzeć do jego rodziców. Na razie mogę zała-
twić tylko to, żeby pozostał w Buena Vista.
– Emilio, dzięki. – Alejandro odetchnął z ulgą. – Zaraz wyślę ci
tę dokumentację. – Przegarnął włosy palcami.
Tylko on walczy o tego malca. Minionej nocy nie mógł zasnąć,
bo zastanawiał się, dlaczego Kiri tak się zdenerwowała, gdy po-
wiedział, że będzie łożył na chłopca, ale go nie adoptuje. Nie
w głowie było mu zakładanie rodziny. Przede wszystkim z powo-
du serca. Swojego serca, serca ojca. Statystyki pokazywały, że
w przypadku dziecka, jakim był wtedy, przeszczepione serce
funkcjonuje przez około dwadzieścia dwa lata. To już niedługo.
Gdy zaczną się problemy, znajdzie się na liście banku narządów,
czekając na serce, którego być może nie otrzyma. Nie był goto-
wy zostawić dziecka bez rodzica.
Zna ten ból, a jego przyszłość jest niepewna.
Kochał dzieci, ale też znał ból po stracie rodziców. Nikomu
tego nie życzył. Najprościej byłoby noworodka przekazać do
szpitala County, zamiast się w to pakować, ale nie dopuści, by
maluch dostał się w tryby systemu. To pewne, że nie przeżyłby
transferu do innego szpitala, więc on nie ma innego wyjścia jak
występować w jego imieniu. Jak w jego przypadku postąpili
Dante, Rafe i Santiago.
Po śmierci rodziców czuwali przy nim, gdy leżał w śpiączce.
Musieli podjąć decyzję o odłączeniu ojca od respiratora, ponie-
waż, gdyby nie jego serce, Alejandro też by umarł. Stał się ich
priorytetem. Na szczęście nie był wtedy niemowlęciem, bo na-
wet sześciolatkom przeszczepiano serca dorosłych. Trudno było
wtedy o serce niemowlaka albo dziecka.
Dzięki braciom dostał drugą szansę, a ten maluch nie ma ni-
kogo. Wątpliwe, by odnaleziono jego bliskich.
On da mu szansę.
Ale co po tym, jak uratujesz mu życie?
Ta myśl go zaskoczyła.
Jesteś sam. Owszem, jest sam, ale zna życie. Dosyć wcześnie
pogodził się z konsekwencjami operacji, która go uratowała.
Tamtego dnia zrozumiał, że nie jest mu dane zaznać szczęścia
jak, na przykład, Santiago. Więc kiedy jego przeszczepiony na-
rząd odmówi posłuszeństwa, nie będzie po nim płakało żadne
dziecko.
Pukanie do drzwi.
– Proszę.
Snyder.
– Ja na chwileczkę, doktorze Valentino.
Super. Już wszyscy wiedzą.
– Zapraszam.
Snyder zasiadł w fotelu, wygładził klapy wytwornego garnitu-
ru, odkaszlnął.
– Chciałem z panem porozmawiać już wczoraj wieczorem, ale
nie zdążyłem.
– Skończyłem dyżur, więc wyszedłem.
– Na pewno nie z powodu reprymendy? – zapytał Snyder, nie
kryjąc satysfakcji.
Hamował się, by nie wyprosić go z pokoju.
– Jestem bardzo zajęty. W czym mogę pomóc?
– Dotarły nas słuchy, że chce pan tu zatrzymać tego porzuco-
nego noworodka.
– To prawda.
– Czy doktor Bhardwaj nie poinformowała pana, że wszystkie
nowe przypadki pro bono zostały zawieszone?
– Owszem, poinformowała.
– Doktorze, rozmyślnie się pan sprzeciwia decyzjom zarządu?
– Nie, to dziecko nie jest przypadkiem pro bono.
Snyder zamrugał nerwowo.
– Nic mi nie wiadomo o jego rodzicach. Słyszałem, że dziecko
znajduje się pod kuratelą stanu Floryda.
– Już nie. – Heroicznym wysiłkiem woli powstrzymywał się, by
nie walnąć Snydera w łeb. Dobrze znał ten typ faceta, który do-
rwał się do władzy i uważa, że rządzi całym światem. Snyder
pławił się w tym przekonaniu.
Napuszony snob.
– Jak mam to rozumieć?
– Skontaktowałem się z prawnikiem i wkrótce zostanę praw-
nym opiekunem tego dziecka, czyli pokryję wszystkie koszty
jego pobytu w szpitalu.
– Jak to?
– To moje pieniądze, mogę robić z nimi, co zechcę.
Potrząsając głową, Snyder podniósł się z fotela.
– To nie wróży nic dobrego. Dzieciaka należy odesłać do Co-
unty, jak wszystkie inne podrzutki.
– Oprócz niego. Jeżeli już skończyliśmy, to muszę wracać do
pracy. Do pacjentów pełnopłatnych, jak pan sobie życzył. – Ale-
jandro promiennie się uśmiechnął, co ostatecznie wypłoszyło
Snydera.
Oh, Dios mío.
Nie tak sobie wyobrażał początek tygodnia. Najpierw przygo-
da jednej nocy okazała się szefową oddziału pediatrycznego,
a potem wizyta Snydera.
Pukanie do drzwi. Znowu Snyder?!
– Wejść!
Gdy w drzwiach stanęła Kiri, podskoczyło mu tętno, ale i jej
wolałby nie oglądać. To nie jej wina.
– Wszystko w porządku? – zapytała.
– Jasne. Dlaczego coś miałoby być nie w porządku? – odparł,
nie patrząc na nią.
– Chyba rozumiesz, że wczoraj musiałam postawić cię do pio-
nu.
– Rozumiem. – Westchnął. – Przepraszam, że mnie poniosło.
– Spoko. Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za to
dziecko.
– Muszę. W innym szpitalu nie przeżyje, zwłaszcza w County.
– Mnie też się to nie podoba, ale zarząd…
– Nie musisz tłumaczyć mi polityki szpitala. Znam ją jak zły
szeląg. Snyder dopiero co stąd wyszedł.
– Fantastycznie – powiedziała, nie kryjąc smutku. – Powie-
działam mu, że biorę to na siebie.
– Twoja pozycja jest niezagrożona. Snyder mnie nie lubi, to
nic nowego. Chyba dlatego, że mu się nie podlizuję.
– Ja też mu się nie podlizuję – żachnęła się.
– A doktor Vaughan?
Amy Ruttan Tajemnica doktora Valentino Tłumaczenie: Iza Kwiatkowska
PROLOG Las Vegas, Nevada Kiri wyszła na patio willi wynajętej przez znajomych w luksu- sowej dzielnicy Las Vegas. Wewnątrz zrobiło się zbyt duszno. Za dużo alkoholu i niewybrednych wygłupów, nie wspominając o obleśnym torcie, który jej babcię przyprawiłby o rumieniec wstydu. Kurczę, sama się zaczerwieniła na widok tortu w kształcie genitaliów. Usłyszała pisk koleżanek, gdy przyszła panna młoda otworzy- ła kolejny prezent. – Jesteście lekarkami, już to widziałyście! – krzyknęła przez okno. Usiadła na leżaku nad basenem. Sandy, przyszła panna mło- da, wytknęła jej, że psuje jej panieński wieczór. Możliwe, ale była skoncentrowana na czekającym ją egzaminie na zakończe- nie rezydentury. Tak, przemawiała przez nią zawiść. Sandy ma wszystko. Wychodzi za mąż, ma zapewnioną pracę i wraz z To- nym planuje jak najszybciej założyć rodzinę. Wszystko, o czym Kiri marzyła od dawna. Problem w tym, że nie mogła znaleźć właściwego faceta. Kie- dyś wydawało się jej, że go znalazła, ale dla niego okazała się nieodpowiednia. Żeby o tym zapomnieć, oddała się pracy. Jeśli nie może założyć rodziny, poświęci się medycynie. – Kiri, jesteś moją druhną. Chcesz czy nie chcesz, musisz przyjechać do Vegas. – Sandy, profesor Vaughan jest bardzo wymagający. Pozwala pracować z sobą tylko tym, którzy dobrze rokują. Muszę się uczyć. Bawcie się beze mnie. – O nie! Ty też musisz się rozerwać. Spławiłaś ostatnio trzech facetów, bo musiałaś się uczyć. Od czasu do czasu należy ci się jakaś rozrywka.
Przyleciała do Las Vegas z podręcznikami. Sięgnęła teraz po notatnik, włączyła latarkę w smartfonie i zaczęła wkuwać. Nie- wykonalne z powodu głośnej muzyki. Zatkała uszy palcami i czytała, aż okulary zaczęły zsuwać się jej z nosa. Cholera, to nie są warunki do nauki! Koleżanki miały za sobą wszystkie egzaminy, już w praktyce szlifowały umiejętności. Egzamin z chirurgii dziecięcej wyzna- czono w nadchodzącym tygodniu. Powinna siedzieć w Nowym Jorku i się uczyć. Jasne, jako druhna ma pewne obowiązki. Czu- ła się okropnie. Na szczęście wyręczyła ją siostra Sandy. Na przykład zajęła się organizacją weekendu. Dlaczego Sandy wyznaczyła termin ślubu tak blisko egzami- nów? Tony był już cenionym chirurgiem gdzieś na Florydzie. Spę- dzał ten weekend, grając w golfa. Na Florydzie zapewne jest cieplej niż tutaj. Drżąc z zimna, zamknęła notatki. – Myślałam, że w Vegas jest gorąco – mruknęła, popijając schłodzone bellini, choć było jej zimno. – Jesteśmy na pustyni. W nocy robi się bardzo zimno. Odwróciła się zaskoczona i otworzyła szeroko oczy na widok muskularnego Latynosa, który stał w drzwiach na patio. Prze- szył ją dreszczyk. Zapowiada się na coś rozkosznie grzesznego. – Słucham? – wyjąkała, podsuwając wyżej okulary, zła, że za- pomniała soczewek kontaktowych. – Jesteśmy na pustyni. Za dnia panuje tu upał, a w nocy robi się muy frio. – My się znamy? Uśmiechnął się leniwie. – Przysłały mnie twoje koleżanki, żebym poprawił ci nastrój. Powiedziały, że musisz się zrelaksować. O kurczę. Spojrzawszy przez ramię, zobaczyła jeszcze kilku ciemnoskórych bożyszczy tańczących z jej koleżankami. Aha, to właśnie miała na myśli Sandy, mówiąc o „rozrywce”. Tancerzy egzotycznych. Najwyraźniej to najlepsze, co Las Vegas ma do zaoferowania. Kiri oblała się rumieńcem, gdy Latynos wziął ją za rękę, wprowadził do pokoju i posadził na kanapie.
– Usiądź, mi tesoro – szepnął, a Kiri zapomniała, że zawsze czuje się niezręcznie w obecności mężczyzn. – Pozwól, że się tobą zaopiekuję. Hm… Z kolumn buchnął przebój, który w nastoletnich czasach przy- prawiał dziewczynki o nerwowy chichot, a którego nigdy nie puszczano na szkolnych potańcówkach. Sandy i jej koleżanki aż zapiszczały, gdy tancerze zainicjowali przepojony erotyką taniec. Spoglądając na nieznajomego Latynosa, zrozumiała, dlaczego dyrektor szkoły zakazał odtwarzania tego hitu i dlaczego nie podobał się jej rodzicom. Siedziała na kanapie, dziewczyny pisz- czały, a nieznajomy tańczył, uśmiechając się i nie spuszczając z niej wzroku, jakby wiedział, że bardzo ją podnieca. Gdy zrzu- cił koszulę, obnażając wytatuowany tors, dotarło do niej, czego jej brakowało, dlaczego ciągle jest spięta. Kiedy po raz ostatni była z mężczyzną? Dawno temu. Poczuła, że jej noga drga. Zawsze tak było, odkąd stała się pulchną prymuską, na którą nikt nie zwracał uwagi. Tancerz podszedł bliżej, by dłonią uspokoić jej kolano. Jej ciało zareago- wało natychmiast. Co więcej, był skupiony tylko na niej. Płacą mu za to. Zmysłowym krokiem podszedł blisko, pchnął ją na poduszki i położył jej ręce na swoich rozkołysanych biodrach. Patrzyła jak zahipnotyzowana. Wiedziała, że to tylko rozrywka, ale nie mogła oderwać od niego wzroku. Gdy muzyka ucichła, odwrócił się tyłem, a ona siedziała dalej jak zauroczona. Lód w koktajlu już dawno się rozpuścił, bo tak kurczowo ściskała pucharek. Odstawił go na stolik. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy jakiś mężczyzna tak ją zauroczył. Ani kiedy po raz ostatni spała z mężczyzną. Tak, w trakcie rezydentury, z Chadem, ale to już historia. Teraz wi- działa jedynie tego Latynosa. Myślała wyłącznie o tym, jak go zdobyć. Przez kilka ostatnich lat koncentrowała się na chirurgii dzie- cięcej. Do tego stopnia, że zapomniała, jak bardzo jej brakuje bliskości drugiej osoby.
Jej dotyku. Pocałunków. I nie tylko. Musi stąd wyjść. Tancerze otaczali teraz Sandy, więc wymknęła się z willi. Po- spiesznie, by nie popełnić jakiegoś głupstwa. – Alejandro, nie sądzisz, że to był dobry występ? – Słucham? – Nie bardzo zwracał uwagę na kolegów, gdy za- siedli we foyer hotelu po występie na wieczorze panieńskim. Jego myśli zaprzątała piękność, dla której zatańczył na począt- ku. Ta, która tak nagle zniknęła. Ta sama, która teraz z kielisz- kiem wina siedziała przy barze. Nie mógł oderwać od niej wzro- ku. – Ej, Alejandro, obudź się! – Fernando machnął mu ręką przed twarzą. – Co mówiłeś? – Zapytałem, czy też uważasz, że mieliśmy udany występ. Dzi- wiłem się, kiedy Ricky postanowił przewieźć nas z Miami do Las Vegas, ale teraz, jak dostaliśmy kasę za ten wieczór, a do tego pobyt w takim wypasionym hotelu, już nigdy nie będę kwe- stionował jego decyzji. – Uhm. – Alejandro wstał. – Chyba nie mam ochoty iść do mia- sta. Zostanę tutaj. – Jesteś pewien? – zapytał jeden z tancerzy. – Taa… Jestem zmęczony. Prawdę mówiąc, nie chciał wydawać honorarium na hazard i alkohol. To, co dziś zarobił, wystarczy do pokrycia ostatniej raty pożyczki na studia, co oznacza definitywne zerwanie z tań- cem egzotycznym. Oraz uwolnienie się od Ricky’ego. Bracia nie mieli pojęcia o jego „artystycznej” działalności. Chcieli go wesprzeć finansowo, by pomóc w spłacaniu studiów, ale uparł się, że zrobi to sam. Nie muszą wiedzieć, że tańczył w klubie samby, gdzie pewnego razu odkrył go Ricky i włączył do zespołu. Za tydzień rozpocznie rezydenturę na oddziale transplantolo- gii dziecięcej w szpitalu Buena Vista w Miami i już nie będzie musiał tańczyć. Był to jego ostatni taniec, ale nie dawało mu spokoju, że po raz pierwszy w karierze klientka go zignorowała.
Gdy koledzy opuścili bar, zdobył się na odwagę, by do niej po- dejść. Był zły, gdy odesłano go do niej na patio, ale gdy ją zoba- czył, zaskoczyła go jej uroda. Miała bujne kształty, ale właśnie to mu się podobało u kobiety. Czarne włosy lśniły w blasku księ- życa, a spojrzenie jej ciemnych oczu niemal go powaliło. Widział wiele pięknych kobiet, ale ta wydała mu się najpięk- niejsza. Zapragnął jej dotykać, poznać smak jej ust. Podchodząc do niej, dużo ryzykował, ponieważ było to wbrew jego zasadom, ale musiał się dowiedzieć, dlaczego się jej nie spodobał. Alejandro, odpuść. – Woda mineralna z cytryną – rzucił barmanowi, z bijącym sercem siadając na sąsiednim stołku. Co jest w niej takiego nadzwyczajnego? Spojrzała na niego wyraźnie zszokowana. Lekki rumieniec wskazywał, że go rozpoznała. – Uciekłaś – powiedział ze wzrokiem wbitym w rząd butelek za barem. – Słucham? – Uciekłaś z przyjęcia koleżanki. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Bawiła się nóżką kielisz- ka. – Wiesz doskonale, mi tesoro – rzekł półgłosem. Upił łyk wody, spoglądając na nią. Była zmieszana. – No cóż, najwyraźniej się pomyliłem. Życzę dobrej nocy. – Miał zamiar odejść. – Dlaczego to takie ważne? Rzucił jej pytające spojrzenie. – Że wyszłam. Myślę, że nie ja pierwsza… Podejrzewam, że kobiety nieraz wychodzą w trakcie waszych występów. – Ale nie w trakcie moich występów – obruszył się. – Jesteś zadufany w sobie. – Bo jestem dobry. – Puścił do niej oko, a ona lekko się uśmiechnęła. O, nadwątliłem jej system obronny, pomyślał z za- dowoleniem. Gdy tańczył dla niej, zorientował się, że nie chce się otworzyć. Dlaczego? – Zawsze widzisz, kto wchodzi albo wychodzi z klubu? – Tego nie powiedziałem.
– Jak to?! Powiedziałeś, że nie wtedy, kiedy ty tańczysz. Za- przeczysz? – Nie, nie zaprzeczę, ale nie tańczę w nocnych klubach, tych ze striptizem. Kiedyś tańczyłem w klubach samby, ale w ubra- niu, a teraz świadczę usługi na prywatnych przyjęciach. Bo je- stem bardzo dobry. Kobiety chętnie za mnie płacą agentowi. Przewróciła oczami. – Nikt nie jest aż tak dobry. – Ja jestem. I jestem dumny z tego, co robię. Nie jesteś dum- na z tego, co robisz? – Ależ jestem. Nie chwaląc się, należę do najlepszych. To go zaintrygowało. W czym jest taka dobra? – Naprawdę? – Tak. Wyszłam wcześnie z przyjęcia, bo praca jest dla mnie najważniejsza. Musiałam przemyśleć pewne sprawy. – To kiedy jesteś na luzie? – Na luzie? O czym ty mówisz?! – Uśmiechnęła się. Nie mógł się nie roześmiać. Starsi bracia często mu dokucza- li, mówiąc, że za ciężko pracuje, że nie potrafi się zrelaksować. Ale czuł, że nie wolno mu się wyluzować, bo musi coś w życiu osiągnąć. – Może masz rację. Dla niektórych nie ma taryfy ulgowej. Ale nie można mówić o perfekcji, jeżeli obydwie strony nie są usa- tysfakcjonowane, a wydaje mi się, że mój występ ci się nie po- dobał. – Przepraszam, że wyszłam. – Więc pozwól, że ci pokażę, co straciłaś. Stary, co ty wyprawiasz?! – Słucham? – wykrztusiła. – Ja nie… Nawet nie wiem, jak ci na imię. Nie zadaję się z nieznajomymi. – Alejandro – przedstawił się, podając jej wizytówkę. -Mam pozwolenie na pracę i jestem ubezpieczony. Taniec to moja pra- ca. Nie jestem żigolakiem i nie stanie się nic nieodpowiedniego. – Dlaczego mam iść z tobą? – Bo nie mogę sobie pozwolić na to, żeby klientka była nieza- dowolona. – Podał jej rękę. – Twoja koleżanka sporo zapłaciła za ten występ, więc pozwól mi go dokończyć.
Nigdy nie zaczepiał klientek, ale tym razem to, że wyszła, bardzo go zabolało. Niewykluczone jednak, że teraz sobie na to pozwolił, urzeczony jej niepospolitą urodą. Czekał na jej odpowiedź z zapartym tchem, spodziewając się, że odmówi. Dopiła wino. – Może postradałam zmysły, ale jesteśmy w Vegas, a co wyda- rzy się w Vegas, w Vegas zostaje. Mam rację? Poczuł pulsowanie w skroniach. – Zdecydowanie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pięć lat później, wiosna w Miami – Chyba zdajesz sobie sprawę, że wyszłaś za naszego brata brzydala? – Alejandro przekomarzał się ze swoją nową szwa- gierką Saoirse Murphy. Saoirse, która niedawno poślubiła Santiaga, wzniosła wzrok do nieba, atakowana przyjaźnie przez Alejandra oraz bliźnia- ków Rafe’a i Dantego. Wszyscy byli „brzydalami”, ale Santiemu obrywało się najbardziej, ponieważ jako pierwszy z braci Valen- tino zdecydował się związać się z kimś węzłem małżeńskim. – To przez was – bronił się Santi, wskazując na bliźniaków. – Jesteście starsi ode mnie i to wy powinniście ożenić się jako pierwsi. Alejandro usunął się z linii ognia, pamiętając, że bliźniacy nie lubili, gdy nazywano ich starszyzną, ale Santi to olewał i za ich plecami tak o nich mówił. Dante i Rafe byli dla niego jak ojcowie. Podobnie jak Santi, dopóki nie zaciągnął się do komandosów. Wszystko z powodu napadu na sklep. Mało brakowało, a sam w wieku dziesięciu lat by zginął trafiony kulą w klatkę piersiową, gdyby nie serce ojca. Żył dzięki niemu. Czuł przez to ogromną odpowiedzialność i był z tego dumny. To dlatego należał teraz do najlepszych trans- plantologów pediatrycznych w szpitalu Buena Vista. No właśnie… – Niestety, muszę jechać do szpitala. Dzisiaj poznamy nową szefową chirurgii dziecięcej. Podobno jest culo duro. – Co to znaczy? – zapytała Saoirse. – Upierdliwa – wyjaśnił Santi, po czym zwrócił się do Alejan- dra. – Braciszku, jeszcze jej nie oceniaj. Może wcale nie taka z niej zołza. Alejandro nie znosił, gdy nazywano go „braciszkiem”. Ale
okej, brat musiał jakoś się odgryźć za „brzydala”. – Przepraszam, że nie mogę zostać dłużej, więc pozwól, że po- wiem, że les deseamos a ambos toda la felicidad del mundo. Saoirse ściągnęła brwi. – Gratulacje, życzę wam… – Szczęścia – dokończył za nią, całując ją w rękę. – Suficiente idiota! – zawołał Santi, klepiąc go w tył głowy. – Aj, nie jestem idiotą. – Alejandro mrugnął do Saoirse, która wybuchnęła śmiechem. – Hm… Powinniśmy się cieszyć, że po śmierci mami i pappi dalej rozmawiamy po hiszpańsku – mruknął Dante. – Ale czy on musi tak się popisywać? – Zawsze, staruszku, zawsze – odciął się Alejandro. Oddalił się, zanim starsi bracia wdali się w bójkę. Było gorąco i parno. Zanosiło się na burzę. Koledzy nazywali nową szefową, doktor Kiri Bhardwaj, Wiedź- mą ze Wschodu. Idąc do miejsca, gdzie zostawił motocykl, minął grupkę chłop- ców grających w piłkę. Znał ich, bo ich rodzicami byli ludzie, z którymi chodził do szkoły. Pochodzili z Heliconii, niewielkiej karaibskiej wyspy. Sam tam nigdy nie był, bo urodził się po tym, jak ich rodzice stamtąd uciekli. To nieważne. Najważniejsze, że wszyscy stanowią zżytą rodzi- nę. Trzymają się razem. Wyłamał się on jeden. Zamieszkał w South Beach. Z dala od tego miejsca, bo kojarzyło mu się ze śmiercią rodziców, z brać- mi, którzy wiele dla niego poświęcili. Tam też poznał Ricky’ego. Tańczył wtedy z samotnymi kobie- tami w obskurnym barze. Nie myśl o tym. To przeszłość. Skup się na teraźniejszości. Ciężko pracował, by zdobyć pozycję w zespole transplantolo- gów w Buena Vista, i nie dopuści, żeby jakaś nowa szefowa chi- rurgii dziecięcej go zdominowała. Normalnie by się nie przejął, ale doktor Bhardwaj zamierza wprowadzić zmiany wiążące się z cięciami. Zwłaszcza zabiegów wykonywanych pro bono, nieodpłatnie. Tak, zdecydowanie nadciąga burza.
– Gdzieś ty się podziewał? – zapytał doktor Micha, gdy spo- tkali się w przebieralni. – Santi, mój brat, brał ślub – wyjaśnił Alejandro, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – Mazel tov – rzucił z przekąsem doktor Micha. – A tak na marginesie, wiedźma już dosiadła miotły. – Mm…? – Wolał nie słuchać tego malkontenta, ale na szczę- ście pracował on na dermatologii i nie wiadomo dlaczego Raul Micha ubzdurał sobie, że są kumplami. – Już zdążyła obciąć fundusze na mój program. Jestem pewny, że stoi za tym Snyder. Ona przyjaźni się z doktorem Vaugha- nem, swoim mentorem w Nowym Jorku. Ha! Doktor Vaughan to światowej sławy chirurg dziecięcy, więc doktor Bhardway chyba wie, co robi. Mimo to przeszył go dreszcz. – Obcięła ci środki? – Alejandro obwiał się tego najbardziej. – Tak. Cała moja praca poszła na marne. – Buena Vista nie należy do biednych. Nie to, co Seaside Ho- spital. Dlaczego zarząd zaakceptował takie cięcia? – Buena Vista miał kasę. – Micha wyjrzał za drzwi przebieral- ni. – O kurczę, idzie! Spadam! Nim Alejandro zdążył zmienić ubranie, drzwi otworzyły się na oścież. Zamarł na widok jedynej, która mu się wymknęła. Kiri. Jedyna jego przygoda miłosna z czasów, gdy był tancerzem. Pięć lat temu. Czuł wtedy, że powinien jak najszybciej się usu- nąć, ale się na to nie zdobył. – Nie myśl o mnie źle – szeptała. – Pierwszy raz poszłam do łóżka z dopiero co poznanym mężczyzną. – Ja też nie mam tego w zwyczaju. – Pogładził ją po głowie. – Dawno nie widziałem tak pięknej kobiety jak ty. Zatrzymała się w drzwiach z otwartymi ustami. Rozpoznała go. Fatalnie. – Co? Ja… – Szukała słów. Podał jej rękę. – Domyślam się, że mam do czynienia z doktor Bhardwaj. Będzie udawał, że jej nie zna. Wierutne kłamstwo. Poznał każ- dy centymetr jej ciała. Do dziś, pięć lat później, pamiętał jej
smak, zapach, jej westchnienia, gdy wargami muskał jej szyję. Niedobrze. – Hm… Tak. – Gapiła się na niego, jakby zobaczyła zjawę, na dodatek zjawę niechcianą. Pospiesznie uścisnęła mu dłoń. – Tak, jestem doktor Bhardwaj. Skinął głową. – Valentino, starszy chirurg w zespole transplantologii pedia- trycznej. Doktor Valentino? Nazywa się Valentino? Nie poznała nazwiska swojego latynoskiego bóstwa, bo po tamtej nocy czym prędzej opuściła Las Vegas. Owocem tego upojnego spotkania okazała się ciąża, mimo że nie zapomnieli o zabezpieczeniu. W dwudziestym trzecim tygo- dniu poroniła. Do tej pory nie mogła się po tym pozbierać. Wi- dok ojca utraconego dziecka przypomniał jej o wszystkim, co mogło było się wydarzyć. Mimo że ciąża nie była zaplanowana, pragnęła zostać matką. Próbowała skontaktować się z Alejandrem, ale gdy zadzwoniła na numer z wizytówki, powiedziano jej, że zrezygnował, a jego agent Ricky odmówił przekazania jakiejkolwiek informacji. Alejandro obudził na nowo tamten ból. Najwyraźniej jej nie poznał, a to z kolei zabolało niczym policzek. Czego się spodziewała po jednej nocy ze striptizerem? – Miło pana poznać. Kiri, weź się w garść. Uśmiechnął się. Tak samo czarująco jak pięć lat wcześniej. – Mnie również. Przepraszam, pani doktor, muszę iść do pa- cjenta. – Oczywiście. Proponuję spotkać się po tej konsultacji, żeby omówić plany oddziału. – Z przyjemnością. Pragnę cię, wyszeptała. Jesteś pierwszym mężczyzną, którego pożądam aż tak bardzo. Weź mnie. Z przyjemnością. Obsypał ją pieszczotami, całując miejsca, których jeszcze nikt nie całował. Odwróciła się i wyszła z przebieralni.
Ej, jesteś szefową tego oddziału! Była zła na siebie z powodu tak tchórzliwej rejterady. Gdy poroniła, obiecała sobie, że nie ucieknie przed ojcem dziecka, jeżeli kiedykolwiek zobaczy go ponownie. Zamierzała opowiedzieć mu o czarnych chwilach, gdy pochło- nęła ją rozpacz. O wszystkim, co przyszło jej do głowy po śmier- ci dziecka. Wróć. Wyszedł z przebieralni. W szpitalnym stroju wyglądał inaczej niż pięć lat temu. Zważywszy na upływ czasu i fakt, że jest star- szym chirurgiem w szpitalu o światowej renomie, stało się dla niej jasne, że ten tancerz już wtedy był lekarzem. Oburzające. Dlaczego to robił? Jak można upaść tak nisko? – Doktorze Valentino… Aha, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. – Słucham. – Chciałabym być przy tej konsultacji. – Dlaczego? Super, dał się zaskoczyć. Odzyskała kontrolę. – Nie mam jeszcze listy pacjentów, więc chciałabym zobaczyć, jak się tu pracuje. Wiem od szefa, że jest pan gwiazdą tutejszej transplantologii. Trudno było jej w to uwierzyć, dopóki nie przekona się naocz- nie. Być może dlatego, że na długo nim poznała Alejandra, na- uczyła się, że należy polegać tylko na sobie. Kilka dni wcześniej zapoznała się z finansami oddziału. Do- wiedziała się, że przeprowadza się tu sporo operacji pro bono. To chwalebne, ale członkowie zarządu dali jasno do zrozumie- nia, że należy tę praktykę ukrócić, by Buena Vista stał się pla- cówką dla miejscowych elit. Tych, którzy nie będą w stanie pokryć kosztów hospitalizacji oraz leczenia, należy przenieść do szpitali Seaside lub County, robiąc miejsce dla bogatych i sławnych. To przykre, ale rozu- miała ambicję zarządu, by placówka utrzymała się w światowej czołówce. Byłoby to także spełnieniem jej marzeń o pracy w ta- kim miejscu. Może za jakiś czas uda jej się ich przekonać, by sami otworzy-
li swoje portfele dla programu pro bono, aczkolwiek teraz pan Snyder domagał się jego zamknięcia. Chwilami zastanawiała się, dlaczego skorzystała z propozycji pracy tutaj, bo od samego przyjazdu do Miami musiała użerać się z zarządem. No cóż, miałaby nieczyste sumienie, odrzucając stanowisko, do którego przygotował ją jej mentor. – Kiri, drugiej takiej szansy nie będzie – przekonywał ją. – Na Manhattanie nie zatrudnią tak młodej lekarki, a Buena Vista na- leży do najlepszych. Zacznij pracę, do której cię przygotowywa- łem. Snyder to mój dobry znajomy i wiem, że będzie cię dobrze traktował. Skrzywiła się na to wspomnienie. – Oczywiście, zapraszam do mojego pacjenta. Dziwnie było iść z nim ramię w ramię, udając, że się nie zna- ją. A poznali się w sytuacji nader intymnej. Doskonale pamięta- ła go nagiego, jego zapach i to, jak się kochali, a zachowują się jak nieznajomi. Powinien ją zapamiętać. Zapomniał o tobie. Zapewne przygody jednej nocy były dla niego chlebem powszednim. Mężczyźni nie zwracali na nią uwagi. Może dlatego nie wierzyła w miłość w tradycyjnym zna- czeniu, mimo że jej rodzice bardzo się kochali, ale to rzadkość. Wierzyła wyłącznie w naukę i medycynę, choć ją zawiodły pew- nego wieczoru pięć lat temu, kiedy straciła dziecko. Zdążyła je pokochać. Nie myśl o tym. Alejandro poprosił pielęgniarki o kartę pacjenta. Gdy się do nich uśmiechnął, jej uwadze nie uszły ich rozmarzone spojrze- nia. Z kolei mijający go pielęgniarz przyjaźnie klepnął go w ple- cy. Alejandro to czaruś i wszyscy się na to nabierają. Ona też dała się oszukać. – Ten pacjent jest jednym z naszych przypadków pro bono skierowanym z Little Heliconia. To ośmiolatek z zaawansowa- nym zwłóknieniem torbielowatym. Jego rodzice mówią tylko po hiszpańsku. Zna pani hiszpański? – Tylko trochę. Ściągnął brwi.
– Wobec tego, zanim do niego przyjdziemy, zaznajomię panią z tym, co powiem jego rodzicom. W ten sposób nie będę musiał robić przerw na tłumaczenie. – Zabrzmiało to tak, jakby jej obecność mu przeszkadzała. Chce ją wystraszyć, taką przyjął taktykę. – Okej. – José Agadore to przypadek schyłkowej niewydolności wątro- by. Niedrożność dróg żółciowych doprowadziła do uszkodzenia wątroby. Kiedy szpital County go do nas skierował, już nic nie mogliśmy zrobić, żeby ratować wątrobę, więc zgłosiłem go do banku narządów. Dzisiaj chcę poinformować rodziców o jego stanie. – To znaczy, że jeszcze nie ma dla niego nowej wątroby? – upewniała się, wszystko notując, ponieważ prezes Snyder ży- czył sobie raportów na temat każdego przypadku pro bono na wszystkich oddziałach. Alejandro pokręcił głową. – Nie, a stan chłopaka się pogarsza. Najnowsze badanie krwi wypadło fatalnie. – Przytoczył konkretne dane. Niedobrze, pomyślała. Organizm osłabiony czekaniem na wą- trobę zmniejsza szansę pacjenta na przeżycie operacji. – Przeszedł badania kardiologiczne? Alejandro przytaknął. – Teraz tylko czeka. Jak wielu innych. Gdy weszli do sali, chłopiec spał, a jego przygnębieni rodzice siedzieli skuleni na kanapce. Na ich widok zerwali się z miejsca i od razu zwrócili do Alejandra. Na nią nawet nie spojrzeli. Trudno im się dziwić. Byli zmęczeni, przerażeni, a na dodatek dzieliła ich bariera językowa. Alejandro jednak im ją przedstawił. – Permitame presente doctora Bhardwaj. Ella es el jefe de ci- rugía pediátrica. – Hola. – Uśmiechnęli się uprzejmie. Słuchając jego wyjaśnień, wyłapywała poszczególne słowa. Opowiedział im, co dzieje się z ich synem i tłumaczył, że muszą cierpliwie czekać, aż znajdzie się dla niego nowa wątroba. Oddając pielęgniarkom kartę chłopca, Alejandro już się nie
uśmiechał, bo jak ona wiedział, że życie małego pacjenta wisi na włosku. – Ile mu jeszcze zostało? – zapytała. – Kwestia dni. Nie wyłączam telefonu w nadziei, że odezwie się bank tkanek. – Oby jak najprędzej. Dziękuję, że pozwolił mi pan towarzy- szyć sobie podczas tej konsultacji. Jeszcze porozmawiamy. – Już miała odejść, ale ją zatrzymał. – Nie może pani zlikwidować mojego programu. – Słucham? – Wiem, że obcięła pani fundusze – szepnął. – Nie może pani obciąć funduszy na nieodpłatne transplantacje. – Doktorze, to nie miejsce ani czas na taką rozmowę. Chwyciwszy ją za ramię, wyprowadził na zewnątrz. Nad ich głowami rozległ się grzmot. Zanosiło się na burzę. – Co to ma znaczyć?! – Nie może pani obniżać środków – powtórzył. – Jako szefowa to ja podejmuję takie decyzje. – Jeżeli obetnie pani środki, koszty będą horrendalne. – Grozi mi pan? – Nie, mówię tylko, że nie wolno obcinać funduszy programu. – Nie zamierzam obniżać środków przeznaczonych na ten program. – Westchnęła. – Ograniczam jedynie program pro bono. Ten chłopiec to pana ostatni pacjent pro bono. Osłupiał. – Co takiego?! – Zarząd tnie środki na zabiegi pro bono. Chce utrzymać szpi- tal na najwyższym światowym poziomie, więc będą środki na programy badawcze, sprzęt i personel, ale zabiegi pro bono muszą być kierowane do County. – County nie dysponuje sprzętem niezbędnym w takich przy- padkach jak ten. Wysyłanie tam dzieci to jak wyrok śmierci. Nie bez powodu takie przypadki odsyłają do nas. Nie ma lepszych od nas. – Mam związane ręce. Buena Vista ma leczyć wyłącznie tych, których na to stać. – Zawahała się. – Ty wiesz, jak zaspokoić bo- gaczy, prawda?
Zmrużył oczy. – Pamiętasz mnie. – A ty mnie. Wziąwszy pod uwagę twój wiek, musiałeś być wtedy rezydentem. – Tak – warknął. – Czy dyrekcja wie, co ich bezcenny doktor Valentino robił, nim podjął pracę w Buena Vista? – Grozisz mi? – Nie. – Mimo że od poronienia upłynęło pięć lat, kiedy nikt nie trzymał jej za rękę, miała wtedy ochotę go szantażować. Chciała, by cierpiał, by poznał jej rozpacz. – Tańczyłem, żeby spłacić pożyczkę na studia. Kiedy spłaciłem ostatnią ratę, wycofałem się. – Nie interesuje mnie to. – Wzruszyła ramionami. – Najważ- niejsze to dbałość o reputację Buena Vista. A gdyby się roze- szło, że ich lekarz był tancerzem egzotycznym? – Nie tańczę od pięciu lat. Po raz ostatni tańczyłem w Las Ve- gas. Zaczerwieniła się na wspomnienie tamtej nocy. – Dlaczego udawałeś, że mnie nie poznajesz? – A dlaczego ty udawałaś? – Byłam zaskoczona, widząc tancerza w roli transplantologa. – Natychmiast pożałowała tych słów. – Nie jestem striptizerem, jestem chirurgiem. Nikim więcej, chociaż trudno wykonywać ten zawód, kiedy ktoś obcina środki na program. – Cięcia nie obejmują twojego programu, wyłącznie zabiegi pro bono. Możesz praktykować na pacjentach, którzy płacą. Już miał odpowiedzieć, kiedy od strony kontenera na odpady doszło ich kwilenie. – Niemowlę? – Najwyraźniej. – Nasłuchiwał. Znowu płacz, ale już znacznie cichszy. Jednym susem znalazł się przy pojemniku. Za nim stał zatłuszczony karton wypełniony gazetami. Gdy odrzucił gazety, ich oczom ukazało się sine nie- mowlę, noworodek, bo kikut pępowiny jeszcze nie odpadł. – Boże… – wyszeptała Kiri.
Maleństwo porzucone pod szpitalem. – Jak można zrobić coś takiego?! – mruknął Alejandro. Przerażające. Przypomina, jak bardzo los bywa okrutny, bezli- tosny. Alejandro ściągnął fartuch i ostrożnie otulił nim chłop- czyka. – Zabieramy go do środka. Nadchodzi burza. Wbiegając do szpitala, zaalarmował pielęgniarki i rezyden- tów. Czekając na inkubator, włączono aparaturę i podano malu- chowi tlen. – Kto mógł to zrobić? – zastanawiała się Kiri. – Nie wiem, ale na szczęście go znaleźliśmy. Długo by tam nie przeżył. Popatrz na jego parametry, przerażająco niskie. Cud, że żyje. Gdy ułożono maluszka w inkubatorze, Kiri ze ściśniętym ser- cem zaczęła gładzić jego rączkę. Zalała ją fala tęsknoty za tym, co straciła. I czego już zapewne nigdy nie doświadczy, ponieważ ginekolog orzekł, że może mieć problemy z poczęciem lub do- noszeniem drugiej ciąży. Nie dla niej macierzyństwo. – Jak myślisz, ile on ma? – zapytał Alejandro. – Trzydzieści tygodni albo nawet dwadzieścia osiem – powie- działa cicho, gdy wywożono inkubator na oddział wcześniaków. Straciła synka w dwudziestym trzecim tygodniu, był tylko tro- chę mniejszy od tego chłopczyka. Alejandro przytaknął. – Podejrzewam, że rozminęliśmy się z jego matką. Powiem ko- legom z izby przyjęć, żeby zajęli się jej odszukaniem. – Słusznie. Pójdę za nim na oddział i zorganizuję przeniesie- nie do County. – Do County? – Alejandro nie krył zdumienia. – Tak. Przecież cię poinformowałam o cięciach na przypadki nieodpłatne. Splótł ramiona. – On nie przeżyje transportu, a poza tym tam nie ma oiomu neonatologicznego. – Wobec tego do Seaside. Nie może zostać tutaj. Potrząsnął głową. – Nie ma lepszej neonatologii od naszej. Musi zostać tutaj.
Nie chciała chłopczyka nigdzie odsyłać, ale miała związane ręce. – Kto zapłaci za jego opiekę? Nikt. To podrzutek. – Pokryję wszystkie koszty. Biorę na siebie odpowiedzialność za niego oraz rolę jego rodziców.
ROZDZIAŁ DRUGI – Słucham? – Chyba się przesłyszała. – Co powiedziałeś? – Że zapłacę za jego leczenie. Nie odeślesz go do County. Nim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z sali. Będzie płacił za leczenie malca? Targały nią mieszane uczu- cia, bo przypomniało jej się, jak pięć lat temu chciała go poin- formować o ich dziecku. Spodziewała się, że będzie przerażony i zły. Tak jej zdaniem miał zareagować facet, dowiedziawszy się, że został ojcem po jednej wspólnej nocy w łóżku. Chyba źle go oceniła. Wybiegła za nim. – Adoptujesz go? – O czym ty mówisz?! – Powiedziałeś, że będziesz jego prawnym opiekunem. – Nie, powiedziałem tylko, że pokryję koszty jego pobytu w Buena Vista. To nie to samo co adopcja. – Hm… zazwyczaj, jak ktoś decyduje się na odpowiedzialność finansową za dziecko, uważa się, że chce inwestować w jego opiekę medyczną i je adoptować. Ściągnął brwi. – Nie mam powodu go adoptować, ale postaram się dać mu rodzinę. Jest mnóstwo osób, które pragną dziecka. Podziałało to na nią jak kubeł zimnej wody. To oczywiste, że jemu na dzieciach nie zależy. Tak pomyślała, dowiedziawszy się o ciąży. Miała o nim lepsze mniemanie. Ale odrzucając perspek- tywę ojcostwa, odtrącił również jej synka. – Postaraj się o prawnika – syknęła. – Dlaczego? – Żeby się zorientować, czy stać cię na finansowanie tego dziecka. Nie wstawię się za tobą, jeżeli się na to zdecydujesz, a zarządowi szpitala to się nie spodoba. Już miała odejść, gdy chwycił ją za ramię. – Znowu mi grozisz? – Już widziała ten złowrogi błysk w jego
oczach. – Nie, to nie pogróżki, tylko trzeźwa ocena sytuacji. – Strzą- snęła jego rękę. – Należysz do mojego zespołu i twoje dobro leży mi na sercu. – Moje dobro? Szkoda, że przystałaś na cięcia na pro bono. Skorzystaliby na tym wszyscy. Zorientowała się, że przyglądają się im pielęgniarki. To waż- ne, jak zareaguje, bo od tego zależy jej pozycja tutaj. – Doktorze, jeżeli chce pan pracować w Buena Vista, propo- nuję, żebyśmy porozmawiali na osobności o pańskich proble- mach z zarządem. Inaczej będę zmuszona udzielić panu nagany. Jasne? Czuła, że dygocze. Po raz pierwszy tak się komuś postawiła, więc nie była pewna, czy Alejandro po prostu nie odejdzie. Dożo ryzykowała, bo doktor Valentino był cenionym chirurgiem i przysparzał szpitalowi dużo kasy. – Jak słońce. – Odwrócił się na pięcie. Rzuciła gapiom wyzywające spojrzenie. Pospiesznie odwrócili wzrok. Upewniwszy się, że zrobiła dobre wrażenie, oddaliła się, tłumiąc łzy. – Oszalałeś?! Alejandro jęknął, wysłuchując tyrady Emilia Guardii, jego naj- lepszego przyjaciela i adwokata. – Możliwe. Ale to jest do zrobienia, tak? Prawnik westchnął. – Prawo stanowe nie zezwala pracownikom służby zdrowia na przysposobienie osoby pozostającej pod kuratelą władz stano- wych. Chyba że udałoby się nam dowieść, że w grę nie wchodzi konflikt interesów. – Nie ma konfliktu interesów. Pomagając temu niemowlakowi, nie odniosę żadnych korzyści materialnych. Święta prawda. Kiri dała mu do zrozumienia, że pomagając chłopcu, może wszystko stracić. Nie miał wyboru, bo w innej placówce maluch by nie przeżył. – Kiedy przekażesz mi jego dokumentację, wystąpię o nakaz sądowy, okej? Nie widzę powodu, dla którego sąd miałby mieć
coś przeciwko temu, żebyś został jego prawnym opiekunem, tym bardziej jeżeli w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu go- dzin nie uda się dotrzeć do jego rodziców. Na razie mogę zała- twić tylko to, żeby pozostał w Buena Vista. – Emilio, dzięki. – Alejandro odetchnął z ulgą. – Zaraz wyślę ci tę dokumentację. – Przegarnął włosy palcami. Tylko on walczy o tego malca. Minionej nocy nie mógł zasnąć, bo zastanawiał się, dlaczego Kiri tak się zdenerwowała, gdy po- wiedział, że będzie łożył na chłopca, ale go nie adoptuje. Nie w głowie było mu zakładanie rodziny. Przede wszystkim z powo- du serca. Swojego serca, serca ojca. Statystyki pokazywały, że w przypadku dziecka, jakim był wtedy, przeszczepione serce funkcjonuje przez około dwadzieścia dwa lata. To już niedługo. Gdy zaczną się problemy, znajdzie się na liście banku narządów, czekając na serce, którego być może nie otrzyma. Nie był goto- wy zostawić dziecka bez rodzica. Zna ten ból, a jego przyszłość jest niepewna. Kochał dzieci, ale też znał ból po stracie rodziców. Nikomu tego nie życzył. Najprościej byłoby noworodka przekazać do szpitala County, zamiast się w to pakować, ale nie dopuści, by maluch dostał się w tryby systemu. To pewne, że nie przeżyłby transferu do innego szpitala, więc on nie ma innego wyjścia jak występować w jego imieniu. Jak w jego przypadku postąpili Dante, Rafe i Santiago. Po śmierci rodziców czuwali przy nim, gdy leżał w śpiączce. Musieli podjąć decyzję o odłączeniu ojca od respiratora, ponie- waż, gdyby nie jego serce, Alejandro też by umarł. Stał się ich priorytetem. Na szczęście nie był wtedy niemowlęciem, bo na- wet sześciolatkom przeszczepiano serca dorosłych. Trudno było wtedy o serce niemowlaka albo dziecka. Dzięki braciom dostał drugą szansę, a ten maluch nie ma ni- kogo. Wątpliwe, by odnaleziono jego bliskich. On da mu szansę. Ale co po tym, jak uratujesz mu życie? Ta myśl go zaskoczyła. Jesteś sam. Owszem, jest sam, ale zna życie. Dosyć wcześnie pogodził się z konsekwencjami operacji, która go uratowała.
Tamtego dnia zrozumiał, że nie jest mu dane zaznać szczęścia jak, na przykład, Santiago. Więc kiedy jego przeszczepiony na- rząd odmówi posłuszeństwa, nie będzie po nim płakało żadne dziecko. Pukanie do drzwi. – Proszę. Snyder. – Ja na chwileczkę, doktorze Valentino. Super. Już wszyscy wiedzą. – Zapraszam. Snyder zasiadł w fotelu, wygładził klapy wytwornego garnitu- ru, odkaszlnął. – Chciałem z panem porozmawiać już wczoraj wieczorem, ale nie zdążyłem. – Skończyłem dyżur, więc wyszedłem. – Na pewno nie z powodu reprymendy? – zapytał Snyder, nie kryjąc satysfakcji. Hamował się, by nie wyprosić go z pokoju. – Jestem bardzo zajęty. W czym mogę pomóc? – Dotarły nas słuchy, że chce pan tu zatrzymać tego porzuco- nego noworodka. – To prawda. – Czy doktor Bhardwaj nie poinformowała pana, że wszystkie nowe przypadki pro bono zostały zawieszone? – Owszem, poinformowała. – Doktorze, rozmyślnie się pan sprzeciwia decyzjom zarządu? – Nie, to dziecko nie jest przypadkiem pro bono. Snyder zamrugał nerwowo. – Nic mi nie wiadomo o jego rodzicach. Słyszałem, że dziecko znajduje się pod kuratelą stanu Floryda. – Już nie. – Heroicznym wysiłkiem woli powstrzymywał się, by nie walnąć Snydera w łeb. Dobrze znał ten typ faceta, który do- rwał się do władzy i uważa, że rządzi całym światem. Snyder pławił się w tym przekonaniu. Napuszony snob. – Jak mam to rozumieć? – Skontaktowałem się z prawnikiem i wkrótce zostanę praw-
nym opiekunem tego dziecka, czyli pokryję wszystkie koszty jego pobytu w szpitalu. – Jak to? – To moje pieniądze, mogę robić z nimi, co zechcę. Potrząsając głową, Snyder podniósł się z fotela. – To nie wróży nic dobrego. Dzieciaka należy odesłać do Co- unty, jak wszystkie inne podrzutki. – Oprócz niego. Jeżeli już skończyliśmy, to muszę wracać do pracy. Do pacjentów pełnopłatnych, jak pan sobie życzył. – Ale- jandro promiennie się uśmiechnął, co ostatecznie wypłoszyło Snydera. Oh, Dios mío. Nie tak sobie wyobrażał początek tygodnia. Najpierw przygo- da jednej nocy okazała się szefową oddziału pediatrycznego, a potem wizyta Snydera. Pukanie do drzwi. Znowu Snyder?! – Wejść! Gdy w drzwiach stanęła Kiri, podskoczyło mu tętno, ale i jej wolałby nie oglądać. To nie jej wina. – Wszystko w porządku? – zapytała. – Jasne. Dlaczego coś miałoby być nie w porządku? – odparł, nie patrząc na nią. – Chyba rozumiesz, że wczoraj musiałam postawić cię do pio- nu. – Rozumiem. – Westchnął. – Przepraszam, że mnie poniosło. – Spoko. Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za to dziecko. – Muszę. W innym szpitalu nie przeżyje, zwłaszcza w County. – Mnie też się to nie podoba, ale zarząd… – Nie musisz tłumaczyć mi polityki szpitala. Znam ją jak zły szeląg. Snyder dopiero co stąd wyszedł. – Fantastycznie – powiedziała, nie kryjąc smutku. – Powie- działam mu, że biorę to na siebie. – Twoja pozycja jest niezagrożona. Snyder mnie nie lubi, to nic nowego. Chyba dlatego, że mu się nie podlizuję. – Ja też mu się nie podlizuję – żachnęła się. – A doktor Vaughan?