caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 146 619
  • Obserwuję790
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań682 112

Ruttan Amy - Tajemnica doktora Valentino

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :971.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Ruttan Amy - Tajemnica doktora Valentino.pdf

caysii Dokumenty Książki Reszta
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 186 osób, 111 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

Amy Ruttan Tajemnica doktora Valentino Tłu​ma​cze​nie: Iza Kwiat​kow​ska

PROLOG Las Ve​gas, Ne​va​da Kiri wy​szła na pa​tio wil​li wy​na​ję​tej przez zna​jo​mych w luk​su​- so​wej dziel​ni​cy Las Ve​gas. We​wnątrz zro​bi​ło się zbyt dusz​no. Za dużo al​ko​ho​lu i nie​wy​bred​nych wy​głu​pów, nie wspo​mi​na​jąc o ob​le​śnym tor​cie, któ​ry jej bab​cię przy​pra​wił​by o ru​mie​niec wsty​du. Kur​czę, sama się za​czer​wie​ni​ła na wi​dok tor​tu w kształ​cie ge​ni​ta​liów. Usły​sza​ła pisk ko​le​ża​nek, gdy przy​szła pan​na mło​da otwo​rzy​- ła ko​lej​ny pre​zent. – Je​ste​ście le​kar​ka​mi, już to wi​dzia​ły​ście! – krzyk​nę​ła przez okno. Usia​dła na le​ża​ku nad ba​se​nem. San​dy, przy​szła pan​na mło​- da, wy​tknę​ła jej, że psu​je jej pa​nień​ski wie​czór. Moż​li​we, ale była skon​cen​tro​wa​na na cze​ka​ją​cym ją eg​za​mi​nie na za​koń​cze​- nie re​zy​den​tu​ry. Tak, prze​ma​wia​ła przez nią za​wiść. San​dy ma wszyst​ko. Wy​cho​dzi za mąż, ma za​pew​nio​ną pra​cę i wraz z To​- nym pla​nu​je jak naj​szyb​ciej za​ło​żyć ro​dzi​nę. Wszyst​ko, o czym Kiri ma​rzy​ła od daw​na. Pro​blem w tym, że nie mo​gła zna​leźć wła​ści​we​go fa​ce​ta. Kie​- dyś wy​da​wa​ło się jej, że go zna​la​zła, ale dla nie​go oka​za​ła się nie​od​po​wied​nia. Żeby o tym za​po​mnieć, od​da​ła się pra​cy. Je​śli nie może za​ło​żyć ro​dzi​ny, po​świę​ci się me​dy​cy​nie. – Kiri, je​steś moją druh​ną. Chcesz czy nie chcesz, mu​sisz przy​je​chać do Ve​gas. – San​dy, pro​fe​sor Vau​ghan jest bar​dzo wy​ma​ga​ją​cy. Po​zwa​la pra​co​wać z sobą tyl​ko tym, któ​rzy do​brze ro​ku​ją. Mu​szę się uczyć. Baw​cie się beze mnie. – O nie! Ty też mu​sisz się ro​ze​rwać. Spła​wi​łaś ostat​nio trzech fa​ce​tów, bo mu​sia​łaś się uczyć. Od cza​su do cza​su na​le​ży ci się ja​kaś roz​ryw​ka.

Przy​le​cia​ła do Las Ve​gas z pod​ręcz​ni​ka​mi. Się​gnę​ła te​raz po no​tat​nik, włą​czy​ła la​tar​kę w smart​fo​nie i za​czę​ła wku​wać. Nie​- wy​ko​nal​ne z po​wo​du gło​śnej mu​zy​ki. Za​tka​ła uszy pal​ca​mi i czy​ta​ła, aż oku​la​ry za​czę​ły zsu​wać się jej z nosa. Cho​le​ra, to nie są wa​run​ki do na​uki! Ko​le​żan​ki mia​ły za sobą wszyst​kie eg​za​mi​ny, już w prak​ty​ce szli​fo​wa​ły umie​jęt​no​ści. Eg​za​min z chi​rur​gii dzie​cię​cej wy​zna​- czo​no w nad​cho​dzą​cym ty​go​dniu. Po​win​na sie​dzieć w No​wym Jor​ku i się uczyć. Ja​sne, jako druh​na ma pew​ne obo​wiąz​ki. Czu​- ła się okrop​nie. Na szczę​ście wy​rę​czy​ła ją sio​stra San​dy. Na przy​kład za​ję​ła się or​ga​ni​za​cją week​en​du. Dla​cze​go San​dy wy​zna​czy​ła ter​min ślu​bu tak bli​sko eg​za​mi​- nów? Tony był już ce​nio​nym chi​rur​giem gdzieś na Flo​ry​dzie. Spę​- dzał ten week​end, gra​jąc w gol​fa. Na Flo​ry​dzie za​pew​ne jest cie​plej niż tu​taj. Drżąc z zim​na, za​mknę​ła no​tat​ki. – My​śla​łam, że w Ve​gas jest go​rą​co – mruk​nę​ła, po​pi​ja​jąc schło​dzo​ne bel​li​ni, choć było jej zim​no. – Je​ste​śmy na pu​sty​ni. W nocy robi się bar​dzo zim​no. Od​wró​ci​ła się za​sko​czo​na i otwo​rzy​ła sze​ro​ko oczy na wi​dok mu​sku​lar​ne​go La​ty​no​sa, któ​ry stał w drzwiach na pa​tio. Prze​- szył ją dresz​czyk. Za​po​wia​da się na coś roz​kosz​nie grzesz​ne​go. – Słu​cham? – wy​ją​ka​ła, pod​su​wa​jąc wy​żej oku​la​ry, zła, że za​- po​mnia​ła so​cze​wek kon​tak​to​wych. – Je​ste​śmy na pu​sty​ni. Za dnia pa​nu​je tu upał, a w nocy robi się muy frio. – My się zna​my? Uśmiech​nął się le​ni​wie. – Przy​sła​ły mnie two​je ko​le​żan​ki, że​bym po​pra​wił ci na​strój. Po​wie​dzia​ły, że mu​sisz się zre​lak​so​wać. O kur​czę. Spoj​rzaw​szy przez ra​mię, zo​ba​czy​ła jesz​cze kil​ku ciem​no​skó​rych bo​żysz​czy tań​czą​cych z jej ko​le​żan​ka​mi. Aha, to wła​śnie mia​ła na my​śli San​dy, mó​wiąc o „roz​ryw​ce”. Tan​ce​rzy eg​zo​tycz​nych. Naj​wy​raź​niej to naj​lep​sze, co Las Ve​gas ma do za​ofe​ro​wa​nia. Kiri ob​la​ła się ru​mień​cem, gdy La​ty​nos wziął ją za rękę, wpro​wa​dził do po​ko​ju i po​sa​dził na ka​na​pie.

– Usiądź, mi te​so​ro – szep​nął, a Kiri za​po​mnia​ła, że za​wsze czu​je się nie​zręcz​nie w obec​no​ści męż​czyzn. – Po​zwól, że się tobą za​opie​ku​ję. Hm… Z ko​lumn buch​nął prze​bój, któ​ry w na​sto​let​nich cza​sach przy​- pra​wiał dziew​czyn​ki o ner​wo​wy chi​chot, a któ​re​go ni​g​dy nie pusz​cza​no na szkol​nych po​tań​ców​kach. San​dy i jej ko​le​żan​ki aż za​pisz​cza​ły, gdy tan​ce​rze za​ini​cjo​wa​li prze​po​jo​ny ero​ty​ką ta​niec. Spo​glą​da​jąc na nie​zna​jo​me​go La​ty​no​sa, zro​zu​mia​ła, dla​cze​go dy​rek​tor szko​ły za​ka​zał od​twa​rza​nia tego hitu i dla​cze​go nie po​do​bał się jej ro​dzi​com. Sie​dzia​ła na ka​na​pie, dziew​czy​ny pisz​- cza​ły, a nie​zna​jo​my tań​czył, uśmie​cha​jąc się i nie spusz​cza​jąc z niej wzro​ku, jak​by wie​dział, że bar​dzo ją pod​nie​ca. Gdy zrzu​- cił ko​szu​lę, ob​na​ża​jąc wy​ta​tu​owa​ny tors, do​tar​ło do niej, cze​go jej bra​ko​wa​ło, dla​cze​go cią​gle jest spię​ta. Kie​dy po raz ostat​ni była z męż​czy​zną? Daw​no temu. Po​czu​ła, że jej noga drga. Za​wsze tak było, od​kąd sta​ła się pulch​ną pry​mu​ską, na któ​rą nikt nie zwra​cał uwa​gi. Tan​cerz pod​szedł bli​żej, by dło​nią uspo​ko​ić jej ko​la​no. Jej cia​ło za​re​ago​- wa​ło na​tych​miast. Co wię​cej, był sku​pio​ny tyl​ko na niej. Pła​cą mu za to. Zmy​sło​wym kro​kiem pod​szedł bli​sko, pchnął ją na po​dusz​ki i po​ło​żył jej ręce na swo​ich roz​ko​ły​sa​nych bio​drach. Pa​trzy​ła jak za​hip​no​ty​zo​wa​na. Wie​dzia​ła, że to tyl​ko roz​ryw​ka, ale nie mo​gła ode​rwać od nie​go wzro​ku. Gdy mu​zy​ka uci​chła, od​wró​cił się ty​łem, a ona sie​dzia​ła da​lej jak za​uro​czo​na. Lód w kok​taj​lu już daw​no się roz​pu​ścił, bo tak kur​czo​wo ści​ska​ła pu​cha​rek. Od​sta​wił go na sto​lik. Nie mo​gła so​bie przy​po​mnieć, kie​dy ja​kiś męż​czy​zna tak ją za​uro​czył. Ani kie​dy po raz ostat​ni spa​ła z męż​czy​zną. Tak, w trak​cie re​zy​den​tu​ry, z Cha​dem, ale to już hi​sto​ria. Te​raz wi​- dzia​ła je​dy​nie tego La​ty​no​sa. My​śla​ła wy​łącz​nie o tym, jak go zdo​być. Przez kil​ka ostat​nich lat kon​cen​tro​wa​ła się na chi​rur​gii dzie​- cię​cej. Do tego stop​nia, że za​po​mnia​ła, jak bar​dzo jej bra​ku​je bli​sko​ści dru​giej oso​by.

Jej do​ty​ku. Po​ca​łun​ków. I nie tyl​ko. Musi stąd wyjść. Tan​ce​rze ota​cza​li te​raz San​dy, więc wy​mknę​ła się z wil​li. Po​- spiesz​nie, by nie po​peł​nić ja​kie​goś głup​stwa. – Ale​jan​dro, nie są​dzisz, że to był do​bry wy​stęp? – Słu​cham? – Nie bar​dzo zwra​cał uwa​gę na ko​le​gów, gdy za​- sie​dli we foy​er ho​te​lu po wy​stę​pie na wie​czo​rze pa​nień​skim. Jego my​śli za​przą​ta​ła pięk​ność, dla któ​rej za​tań​czył na po​cząt​- ku. Ta, któ​ra tak na​gle znik​nę​ła. Ta sama, któ​ra te​raz z kie​lisz​- kiem wina sie​dzia​ła przy ba​rze. Nie mógł ode​rwać od niej wzro​- ku. – Ej, Ale​jan​dro, obudź się! – Fer​nan​do mach​nął mu ręką przed twa​rzą. – Co mó​wi​łeś? – Za​py​ta​łem, czy też uwa​żasz, że mie​li​śmy uda​ny wy​stęp. Dzi​- wi​łem się, kie​dy Ric​ky po​sta​no​wił prze​wieźć nas z Mia​mi do Las Ve​gas, ale te​raz, jak do​sta​li​śmy kasę za ten wie​czór, a do tego po​byt w ta​kim wy​pa​sio​nym ho​te​lu, już ni​g​dy nie będę kwe​- stio​no​wał jego de​cy​zji. – Uhm. – Ale​jan​dro wstał. – Chy​ba nie mam ocho​ty iść do mia​- sta. Zo​sta​nę tu​taj. – Je​steś pe​wien? – za​py​tał je​den z tan​ce​rzy. – Taa… Je​stem zmę​czo​ny. Praw​dę mó​wiąc, nie chciał wy​da​wać ho​no​ra​rium na ha​zard i al​ko​hol. To, co dziś za​ro​bił, wy​star​czy do po​kry​cia ostat​niej raty po​życz​ki na stu​dia, co ozna​cza de​fi​ni​tyw​ne ze​rwa​nie z tań​- cem eg​zo​tycz​nym. Oraz uwol​nie​nie się od Ric​ky’ego. Bra​cia nie mie​li po​ję​cia o jego „ar​ty​stycz​nej” dzia​łal​no​ści. Chcie​li go wes​przeć fi​nan​so​wo, by po​móc w spła​ca​niu stu​diów, ale uparł się, że zro​bi to sam. Nie mu​szą wie​dzieć, że tań​czył w klu​bie sam​by, gdzie pew​ne​go razu od​krył go Ric​ky i włą​czył do ze​spo​łu. Za ty​dzień roz​pocz​nie re​zy​den​tu​rę na od​dzia​le trans​plan​to​lo​- gii dzie​cię​cej w szpi​ta​lu Bu​ena Vi​sta w Mia​mi i już nie bę​dzie mu​siał tań​czyć. Był to jego ostat​ni ta​niec, ale nie da​wa​ło mu spo​ko​ju, że po raz pierw​szy w ka​rie​rze klient​ka go zi​gno​ro​wa​ła.

Gdy ko​le​dzy opu​ści​li bar, zdo​był się na od​wa​gę, by do niej po​- dejść. Był zły, gdy ode​sła​no go do niej na pa​tio, ale gdy ją zo​ba​- czył, za​sko​czy​ła go jej uro​da. Mia​ła buj​ne kształ​ty, ale wła​śnie to mu się po​do​ba​ło u ko​bie​ty. Czar​ne wło​sy lśni​ły w bla​sku księ​- ży​ca, a spoj​rze​nie jej ciem​nych oczu nie​mal go po​wa​li​ło. Wi​dział wie​le pięk​nych ko​biet, ale ta wy​da​ła mu się naj​pięk​- niej​sza. Za​pra​gnął jej do​ty​kać, po​znać smak jej ust. Pod​cho​dząc do niej, dużo ry​zy​ko​wał, po​nie​waż było to wbrew jego za​sa​dom, ale mu​siał się do​wie​dzieć, dla​cze​go się jej nie spodo​bał. Ale​jan​dro, od​puść. – Woda mi​ne​ral​na z cy​try​ną – rzu​cił bar​ma​no​wi, z bi​ją​cym ser​cem sia​da​jąc na są​sied​nim stoł​ku. Co jest w niej ta​kie​go nad​zwy​czaj​ne​go? Spoj​rza​ła na nie​go wy​raź​nie zszo​ko​wa​na. Lek​ki ru​mie​niec wska​zy​wał, że go roz​po​zna​ła. – Ucie​kłaś – po​wie​dział ze wzro​kiem wbi​tym w rząd bu​te​lek za ba​rem. – Słu​cham? – Ucie​kłaś z przy​ję​cia ko​le​żan​ki. – Nie mam po​ję​cia, o czym mó​wisz. – Ba​wi​ła się nóż​ką kie​lisz​- ka. – Wiesz do​sko​na​le, mi te​so​ro – rzekł pół​gło​sem. Upił łyk wody, spo​glą​da​jąc na nią. Była zmie​sza​na. – No cóż, naj​wy​raź​niej się po​my​li​łem. Ży​czę do​brej nocy. – Miał za​miar odejść. – Dla​cze​go to ta​kie waż​ne? Rzu​cił jej py​ta​ją​ce spoj​rze​nie. – Że wy​szłam. My​ślę, że nie ja pierw​sza… Po​dej​rze​wam, że ko​bie​ty nie​raz wy​cho​dzą w trak​cie wa​szych wy​stę​pów. – Ale nie w trak​cie mo​ich wy​stę​pów – ob​ru​szył się. – Je​steś za​du​fa​ny w so​bie. – Bo je​stem do​bry. – Pu​ścił do niej oko, a ona lek​ko się uśmiech​nę​ła. O, nad​wą​tli​łem jej sys​tem obron​ny, po​my​ślał z za​- do​wo​le​niem. Gdy tań​czył dla niej, zo​rien​to​wał się, że nie chce się otwo​rzyć. Dla​cze​go? – Za​wsze wi​dzisz, kto wcho​dzi albo wy​cho​dzi z klu​bu? – Tego nie po​wie​dzia​łem.

– Jak to?! Po​wie​dzia​łeś, że nie wte​dy, kie​dy ty tań​czysz. Za​- prze​czysz? – Nie, nie za​prze​czę, ale nie tań​czę w noc​nych klu​bach, tych ze strip​ti​zem. Kie​dyś tań​czy​łem w klu​bach sam​by, ale w ubra​- niu, a te​raz świad​czę usłu​gi na pry​wat​nych przy​ję​ciach. Bo je​- stem bar​dzo do​bry. Ko​bie​ty chęt​nie za mnie pła​cą agen​to​wi. Prze​wró​ci​ła ocza​mi. – Nikt nie jest aż tak do​bry. – Ja je​stem. I je​stem dum​ny z tego, co ro​bię. Nie je​steś dum​- na z tego, co ro​bisz? – Ależ je​stem. Nie chwa​ląc się, na​le​żę do naj​lep​szych. To go za​in​try​go​wa​ło. W czym jest taka do​bra? – Na​praw​dę? – Tak. Wy​szłam wcze​śnie z przy​ję​cia, bo pra​ca jest dla mnie naj​waż​niej​sza. Mu​sia​łam prze​my​śleć pew​ne spra​wy. – To kie​dy je​steś na lu​zie? – Na lu​zie? O czym ty mó​wisz?! – Uśmiech​nę​ła się. Nie mógł się nie ro​ze​śmiać. Star​si bra​cia czę​sto mu do​ku​cza​- li, mó​wiąc, że za cięż​ko pra​cu​je, że nie po​tra​fi się zre​lak​so​wać. Ale czuł, że nie wol​no mu się wy​lu​zo​wać, bo musi coś w ży​ciu osią​gnąć. – Może masz ra​cję. Dla nie​któ​rych nie ma ta​ry​fy ulgo​wej. Ale nie moż​na mó​wić o per​fek​cji, je​że​li oby​dwie stro​ny nie są usa​- tys​fak​cjo​no​wa​ne, a wy​da​je mi się, że mój wy​stęp ci się nie po​- do​bał. – Prze​pra​szam, że wy​szłam. – Więc po​zwól, że ci po​ka​żę, co stra​ci​łaś. Sta​ry, co ty wy​pra​wiasz?! – Słu​cham? – wy​krztu​si​ła. – Ja nie… Na​wet nie wiem, jak ci na imię. Nie za​da​ję się z nie​zna​jo​my​mi. – Ale​jan​dro – przed​sta​wił się, po​da​jąc jej wi​zy​tów​kę. -Mam po​zwo​le​nie na pra​cę i je​stem ubez​pie​czo​ny. Ta​niec to moja pra​- ca. Nie je​stem żi​go​la​kiem i nie sta​nie się nic nie​od​po​wied​nie​go. – Dla​cze​go mam iść z tobą? – Bo nie mogę so​bie po​zwo​lić na to, żeby klient​ka była nie​za​- do​wo​lo​na. – Po​dał jej rękę. – Two​ja ko​le​żan​ka spo​ro za​pła​ci​ła za ten wy​stęp, więc po​zwól mi go do​koń​czyć.

Ni​g​dy nie za​cze​piał klien​tek, ale tym ra​zem to, że wy​szła, bar​dzo go za​bo​la​ło. Nie​wy​klu​czo​ne jed​nak, że te​raz so​bie na to po​zwo​lił, urze​czo​ny jej nie​po​spo​li​tą uro​dą. Cze​kał na jej od​po​wiedź z za​par​tym tchem, spo​dzie​wa​jąc się, że od​mó​wi. Do​pi​ła wino. – Może po​stra​da​łam zmy​sły, ale je​ste​śmy w Ve​gas, a co wy​da​- rzy się w Ve​gas, w Ve​gas zo​sta​je. Mam ra​cję? Po​czuł pul​so​wa​nie w skro​niach. – Zde​cy​do​wa​nie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Pięć lat póź​niej, wio​sna w Mia​mi – Chy​ba zda​jesz so​bie spra​wę, że wy​szłaś za na​sze​go bra​ta brzy​da​la? – Ale​jan​dro prze​ko​ma​rzał się ze swo​ją nową szwa​- gier​ką Sa​oir​se Mur​phy. Sa​oir​se, któ​ra nie​daw​no po​ślu​bi​ła San​tia​ga, wznio​sła wzrok do nie​ba, ata​ko​wa​na przy​jaź​nie przez Ale​jan​dra oraz bliź​nia​- ków Rafe’a i Dan​te​go. Wszy​scy byli „brzy​da​la​mi”, ale San​tie​mu ob​ry​wa​ło się naj​bar​dziej, po​nie​waż jako pierw​szy z bra​ci Va​len​- ti​no zde​cy​do​wał się zwią​zać się z kimś wę​złem mał​żeń​skim. – To przez was – bro​nił się San​ti, wska​zu​jąc na bliź​nia​ków. – Je​ste​ście star​si ode mnie i to wy po​win​ni​ście oże​nić się jako pierw​si. Ale​jan​dro usu​nął się z li​nii ognia, pa​mię​ta​jąc, że bliź​nia​cy nie lu​bi​li, gdy na​zy​wa​no ich star​szy​zną, ale San​ti to ole​wał i za ich ple​ca​mi tak o nich mó​wił. Dan​te i Rafe byli dla nie​go jak oj​co​wie. Po​dob​nie jak San​ti, do​pó​ki nie za​cią​gnął się do ko​man​do​sów. Wszyst​ko z po​wo​du na​pa​du na sklep. Mało bra​ko​wa​ło, a sam w wie​ku dzie​się​ciu lat by zgi​nął tra​fio​ny kulą w klat​kę pier​sio​wą, gdy​by nie ser​ce ojca. Żył dzię​ki nie​mu. Czuł przez to ogrom​ną od​po​wie​dzial​ność i był z tego dum​ny. To dla​te​go na​le​żał te​raz do naj​lep​szych trans​- plan​to​lo​gów pe​dia​trycz​nych w szpi​ta​lu Bu​ena Vi​sta. No wła​śnie… – Nie​ste​ty, mu​szę je​chać do szpi​ta​la. Dzi​siaj po​zna​my nową sze​fo​wą chi​rur​gii dzie​cię​cej. Po​dob​no jest culo duro. – Co to zna​czy? – za​py​ta​ła Sa​oir​se. – Upier​dli​wa – wy​ja​śnił San​ti, po czym zwró​cił się do Ale​jan​- dra. – Bra​cisz​ku, jesz​cze jej nie oce​niaj. Może wca​le nie taka z niej zoł​za. Ale​jan​dro nie zno​sił, gdy na​zy​wa​no go „bra​cisz​kiem”. Ale

okej, brat mu​siał ja​koś się od​gryźć za „brzy​da​la”. – Prze​pra​szam, że nie mogę zo​stać dłu​żej, więc po​zwól, że po​- wiem, że les de​se​amos a am​bos toda la fe​li​ci​dad del mun​do. Sa​oir​se ścią​gnę​ła brwi. – Gra​tu​la​cje, ży​czę wam… – Szczę​ścia – do​koń​czył za nią, ca​łu​jąc ją w rękę. – Su​fi​cien​te idio​ta! – za​wo​łał San​ti, kle​piąc go w tył gło​wy. – Aj, nie je​stem idio​tą. – Ale​jan​dro mru​gnął do Sa​oir​se, któ​ra wy​buch​nę​ła śmie​chem. – Hm… Po​win​ni​śmy się cie​szyć, że po śmier​ci mami i pap​pi da​lej roz​ma​wia​my po hisz​pań​sku – mruk​nął Dan​te. – Ale czy on musi tak się po​pi​sy​wać? – Za​wsze, sta​rusz​ku, za​wsze – od​ciął się Ale​jan​dro. Od​da​lił się, za​nim star​si bra​cia wda​li się w bój​kę. Było go​rą​co i par​no. Za​no​si​ło się na bu​rzę. Ko​le​dzy na​zy​wa​li nową sze​fo​wą, dok​tor Kiri Bhar​dwaj, Wiedź​- mą ze Wscho​du. Idąc do miej​sca, gdzie zo​sta​wił mo​to​cykl, mi​nął grup​kę chłop​- ców gra​ją​cych w pił​kę. Znał ich, bo ich ro​dzi​ca​mi byli lu​dzie, z któ​ry​mi cho​dził do szko​ły. Po​cho​dzi​li z He​li​co​nii, nie​wiel​kiej ka​ra​ib​skiej wy​spy. Sam tam ni​g​dy nie był, bo uro​dził się po tym, jak ich ro​dzi​ce stam​tąd ucie​kli. To nie​waż​ne. Naj​waż​niej​sze, że wszy​scy sta​no​wią zży​tą ro​dzi​- nę. Trzy​ma​ją się ra​zem. Wy​ła​mał się on je​den. Za​miesz​kał w So​uth Be​ach. Z dala od tego miej​sca, bo ko​ja​rzy​ło mu się ze śmier​cią ro​dzi​ców, z brać​- mi, któ​rzy wie​le dla nie​go po​świę​ci​li. Tam też po​znał Ric​ky’ego. Tań​czył wte​dy z sa​mot​ny​mi ko​bie​- ta​mi w ob​skur​nym ba​rze. Nie myśl o tym. To prze​szłość. Skup się na te​raź​niej​szo​ści. Cięż​ko pra​co​wał, by zdo​być po​zy​cję w ze​spo​le trans​plan​to​lo​- gów w Bu​ena Vi​sta, i nie do​pu​ści, żeby ja​kaś nowa sze​fo​wa chi​- rur​gii dzie​cię​cej go zdo​mi​no​wa​ła. Nor​mal​nie by się nie prze​jął, ale dok​tor Bhar​dwaj za​mie​rza wpro​wa​dzić zmia​ny wią​żą​ce się z cię​cia​mi. Zwłasz​cza za​bie​gów wy​ko​ny​wa​nych pro bono, nie​od​płat​nie. Tak, zde​cy​do​wa​nie nad​cią​ga bu​rza.

– Gdzieś ty się po​dzie​wał? – za​py​tał dok​tor Mi​cha, gdy spo​- tka​li się w prze​bie​ral​ni. – San​ti, mój brat, brał ślub – wy​ja​śnił Ale​jan​dro, nie chcąc wda​wać się w szcze​gó​ły. – Ma​zel tov – rzu​cił z prze​ką​sem dok​tor Mi​cha. – A tak na mar​gi​ne​sie, wiedź​ma już do​sia​dła mio​tły. – Mm…? – Wo​lał nie słu​chać tego mal​kon​ten​ta, ale na szczę​- ście pra​co​wał on na der​ma​to​lo​gii i nie wia​do​mo dla​cze​go Raul Mi​cha ubz​du​rał so​bie, że są kum​pla​mi. – Już zdą​ży​ła ob​ciąć fun​du​sze na mój pro​gram. Je​stem pew​ny, że stoi za tym Sny​der. Ona przy​jaź​ni się z dok​to​rem Vau​gha​- nem, swo​im men​to​rem w No​wym Jor​ku. Ha! Dok​tor Vau​ghan to świa​to​wej sła​wy chi​rurg dzie​cię​cy, więc dok​tor Bhar​dway chy​ba wie, co robi. Mimo to prze​szył go dreszcz. – Ob​cię​ła ci środ​ki? – Ale​jan​dro ob​wiał się tego naj​bar​dziej. – Tak. Cała moja pra​ca po​szła na mar​ne. – Bu​ena Vi​sta nie na​le​ży do bied​nych. Nie to, co Se​asi​de Ho​- spi​tal. Dla​cze​go za​rząd za​ak​cep​to​wał ta​kie cię​cia? – Bu​ena Vi​sta miał kasę. – Mi​cha wyj​rzał za drzwi prze​bie​ral​- ni. – O kur​czę, idzie! Spa​dam! Nim Ale​jan​dro zdą​żył zmie​nić ubra​nie, drzwi otwo​rzy​ły się na oścież. Za​marł na wi​dok je​dy​nej, któ​ra mu się wy​mknę​ła. Kiri. Je​dy​na jego przy​go​da mi​ło​sna z cza​sów, gdy był tan​ce​rzem. Pięć lat temu. Czuł wte​dy, że po​wi​nien jak naj​szyb​ciej się usu​- nąć, ale się na to nie zdo​był. – Nie myśl o mnie źle – szep​ta​ła. – Pierw​szy raz po​szłam do łóż​ka z do​pie​ro co po​zna​nym męż​czy​zną. – Ja też nie mam tego w zwy​cza​ju. – Po​gła​dził ją po gło​wie. – Daw​no nie wi​dzia​łem tak pięk​nej ko​bie​ty jak ty. Za​trzy​ma​ła się w drzwiach z otwar​ty​mi usta​mi. Roz​po​zna​ła go. Fa​tal​nie. – Co? Ja… – Szu​ka​ła słów. Po​dał jej rękę. – Do​my​ślam się, że mam do czy​nie​nia z dok​tor Bhar​dwaj. Bę​dzie uda​wał, że jej nie zna. Wie​rut​ne kłam​stwo. Po​znał każ​- dy cen​ty​metr jej cia​ła. Do dziś, pięć lat póź​niej, pa​mię​tał jej

smak, za​pach, jej wes​tchnie​nia, gdy war​ga​mi mu​skał jej szy​ję. Nie​do​brze. – Hm… Tak. – Ga​pi​ła się na nie​go, jak​by zo​ba​czy​ła zja​wę, na do​da​tek zja​wę nie​chcia​ną. Po​spiesz​nie uści​snę​ła mu dłoń. – Tak, je​stem dok​tor Bhar​dwaj. Ski​nął gło​wą. – Va​len​ti​no, star​szy chi​rurg w ze​spo​le trans​plan​to​lo​gii pe​dia​- trycz​nej. Dok​tor Va​len​ti​no? Na​zy​wa się Va​len​ti​no? Nie po​zna​ła na​zwi​ska swo​je​go la​ty​no​skie​go bó​stwa, bo po tam​tej nocy czym prę​dzej opu​ści​ła Las Ve​gas. Owo​cem tego upoj​ne​go spo​tka​nia oka​za​ła się cią​ża, mimo że nie za​po​mnie​li o za​bez​pie​cze​niu. W dwu​dzie​stym trze​cim ty​go​- dniu po​ro​ni​ła. Do tej pory nie mo​gła się po tym po​zbie​rać. Wi​- dok ojca utra​co​ne​go dziec​ka przy​po​mniał jej o wszyst​kim, co mo​gło było się wy​da​rzyć. Mimo że cią​ża nie była za​pla​no​wa​na, pra​gnę​ła zo​stać mat​ką. Pró​bo​wa​ła skon​tak​to​wać się z Ale​jan​drem, ale gdy za​dzwo​ni​ła na nu​mer z wi​zy​tów​ki, po​wie​dzia​no jej, że zre​zy​gno​wał, a jego agent Ric​ky od​mó​wił prze​ka​za​nia ja​kiej​kol​wiek in​for​ma​cji. Ale​jan​dro obu​dził na nowo tam​ten ból. Naj​wy​raź​niej jej nie po​znał, a to z ko​lei za​bo​la​ło ni​czym po​li​czek. Cze​go się spo​dzie​wa​ła po jed​nej nocy ze strip​ti​ze​rem? – Miło pana po​znać. Kiri, weź się w garść. Uśmiech​nął się. Tak samo cza​ru​ją​co jak pięć lat wcze​śniej. – Mnie rów​nież. Prze​pra​szam, pani dok​tor, mu​szę iść do pa​- cjen​ta. – Oczy​wi​ście. Pro​po​nu​ję spo​tkać się po tej kon​sul​ta​cji, żeby omó​wić pla​ny od​dzia​łu. – Z przy​jem​no​ścią. Pra​gnę cię, wy​szep​ta​ła. Je​steś pierw​szym męż​czy​zną, któ​re​go po​żą​dam aż tak bar​dzo. Weź mnie. Z przy​jem​no​ścią. Ob​sy​pał ją piesz​czo​ta​mi, ca​łu​jąc miej​sca, któ​rych jesz​cze nikt nie ca​ło​wał. Od​wró​ci​ła się i wy​szła z prze​bie​ral​ni.

Ej, je​steś sze​fo​wą tego od​dzia​łu! Była zła na sie​bie z po​wo​du tak tchórz​li​wej rej​te​ra​dy. Gdy po​ro​ni​ła, obie​ca​ła so​bie, że nie uciek​nie przed oj​cem dziec​ka, je​że​li kie​dy​kol​wiek zo​ba​czy go po​now​nie. Za​mie​rza​ła opo​wie​dzieć mu o czar​nych chwi​lach, gdy po​chło​- nę​ła ją roz​pacz. O wszyst​kim, co przy​szło jej do gło​wy po śmier​- ci dziec​ka. Wróć. Wy​szedł z prze​bie​ral​ni. W szpi​tal​nym stro​ju wy​glą​dał ina​czej niż pięć lat temu. Zwa​żyw​szy na upływ cza​su i fakt, że jest star​- szym chi​rur​giem w szpi​ta​lu o świa​to​wej re​no​mie, sta​ło się dla niej ja​sne, że ten tan​cerz już wte​dy był le​ka​rzem. Obu​rza​ją​ce. Dla​cze​go to ro​bił? Jak moż​na upaść tak ni​sko? – Dok​to​rze Va​len​ti​no… Aha, tak ła​two się mnie nie po​zbę​dziesz. – Słu​cham. – Chcia​ła​bym być przy tej kon​sul​ta​cji. – Dla​cze​go? Su​per, dał się za​sko​czyć. Od​zy​ska​ła kon​tro​lę. – Nie mam jesz​cze li​sty pa​cjen​tów, więc chcia​ła​bym zo​ba​czyć, jak się tu pra​cu​je. Wiem od sze​fa, że jest pan gwiaz​dą tu​tej​szej trans​plan​to​lo​gii. Trud​no było jej w to uwie​rzyć, do​pó​ki nie prze​ko​na się na​ocz​- nie. Być może dla​te​go, że na dłu​go nim po​zna​ła Ale​jan​dra, na​- uczy​ła się, że na​le​ży po​le​gać tyl​ko na so​bie. Kil​ka dni wcze​śniej za​po​zna​ła się z fi​nan​sa​mi od​dzia​łu. Do​- wie​dzia​ła się, że prze​pro​wa​dza się tu spo​ro ope​ra​cji pro bono. To chwa​leb​ne, ale człon​ko​wie za​rzą​du dali ja​sno do zro​zu​mie​- nia, że na​le​ży tę prak​ty​kę ukró​cić, by Bu​ena Vi​sta stał się pla​- ców​ką dla miej​sco​wych elit. Tych, któ​rzy nie będą w sta​nie po​kryć kosz​tów ho​spi​ta​li​za​cji oraz le​cze​nia, na​le​ży prze​nieść do szpi​ta​li Se​asi​de lub Co​un​ty, ro​biąc miej​sce dla bo​ga​tych i sław​nych. To przy​kre, ale ro​zu​- mia​ła am​bi​cję za​rzą​du, by pla​ców​ka utrzy​ma​ła się w świa​to​wej czo​łów​ce. By​ło​by to tak​że speł​nie​niem jej ma​rzeń o pra​cy w ta​- kim miej​scu. Może za ja​kiś czas uda jej się ich prze​ko​nać, by sami otwo​rzy​-

li swo​je port​fe​le dla pro​gra​mu pro bono, acz​kol​wiek te​raz pan Sny​der do​ma​gał się jego za​mknię​cia. Chwi​la​mi za​sta​na​wia​ła się, dla​cze​go sko​rzy​sta​ła z pro​po​zy​cji pra​cy tu​taj, bo od sa​me​go przy​jaz​du do Mia​mi mu​sia​ła uże​rać się z za​rzą​dem. No cóż, mia​ła​by nie​czy​ste su​mie​nie, od​rzu​ca​jąc sta​no​wi​sko, do któ​re​go przy​go​to​wał ją jej men​tor. – Kiri, dru​giej ta​kiej szan​sy nie bę​dzie – prze​ko​ny​wał ją. – Na Man​hat​ta​nie nie za​trud​nią tak mło​dej le​kar​ki, a Bu​ena Vi​sta na​- le​ży do naj​lep​szych. Za​cznij pra​cę, do któ​rej cię przy​go​to​wy​wa​- łem. Sny​der to mój do​bry zna​jo​my i wiem, że bę​dzie cię do​brze trak​to​wał. Skrzy​wi​ła się na to wspo​mnie​nie. – Oczy​wi​ście, za​pra​szam do mo​je​go pa​cjen​ta. Dziw​nie było iść z nim ra​mię w ra​mię, uda​jąc, że się nie zna​- ją. A po​zna​li się w sy​tu​acji na​der in​tym​nej. Do​sko​na​le pa​mię​ta​- ła go na​gie​go, jego za​pach i to, jak się ko​cha​li, a za​cho​wu​ją się jak nie​zna​jo​mi. Po​wi​nien ją za​pa​mię​tać. Za​po​mniał o to​bie. Za​pew​ne przy​go​dy jed​nej nocy były dla nie​go chle​bem po​wsze​dnim. Męż​czyź​ni nie zwra​ca​li na nią uwa​gi. Może dla​te​go nie wie​rzy​ła w mi​łość w tra​dy​cyj​nym zna​- cze​niu, mimo że jej ro​dzi​ce bar​dzo się ko​cha​li, ale to rzad​kość. Wie​rzy​ła wy​łącz​nie w na​ukę i me​dy​cy​nę, choć ją za​wio​dły pew​- ne​go wie​czo​ru pięć lat temu, kie​dy stra​ci​ła dziec​ko. Zdą​ży​ła je po​ko​chać. Nie myśl o tym. Ale​jan​dro po​pro​sił pie​lę​gniar​ki o kar​tę pa​cjen​ta. Gdy się do nich uśmiech​nął, jej uwa​dze nie uszły ich roz​ma​rzo​ne spoj​rze​- nia. Z ko​lei mi​ja​ją​cy go pie​lę​gniarz przy​jaź​nie klep​nął go w ple​- cy. Ale​jan​dro to cza​ruś i wszy​scy się na to na​bie​ra​ją. Ona też dała się oszu​kać. – Ten pa​cjent jest jed​nym z na​szych przy​pad​ków pro bono skie​ro​wa​nym z Lit​tle He​li​co​nia. To ośmio​la​tek z za​awan​so​wa​- nym zwłók​nie​niem tor​bie​lo​wa​tym. Jego ro​dzi​ce mó​wią tyl​ko po hisz​pań​sku. Zna pani hisz​pań​ski? – Tyl​ko tro​chę. Ścią​gnął brwi.

– Wo​bec tego, za​nim do nie​go przyj​dzie​my, za​zna​jo​mię pa​nią z tym, co po​wiem jego ro​dzi​com. W ten spo​sób nie będę mu​siał ro​bić przerw na tłu​ma​cze​nie. – Za​brzmia​ło to tak, jak​by jej obec​ność mu prze​szka​dza​ła. Chce ją wy​stra​szyć, taką przy​jął tak​ty​kę. – Okej. – José Aga​do​re to przy​pa​dek schył​ko​wej nie​wy​dol​no​ści wą​tro​- by. Nie​droż​ność dróg żół​cio​wych do​pro​wa​dzi​ła do uszko​dze​nia wą​tro​by. Kie​dy szpi​tal Co​un​ty go do nas skie​ro​wał, już nic nie mo​gli​śmy zro​bić, żeby ra​to​wać wą​tro​bę, więc zgło​si​łem go do ban​ku na​rzą​dów. Dzi​siaj chcę po​in​for​mo​wać ro​dzi​ców o jego sta​nie. – To zna​czy, że jesz​cze nie ma dla nie​go no​wej wą​tro​by? – upew​nia​ła się, wszyst​ko no​tu​jąc, po​nie​waż pre​zes Sny​der ży​- czył so​bie ra​por​tów na te​mat każ​de​go przy​pad​ku pro bono na wszyst​kich od​dzia​łach. Ale​jan​dro po​krę​cił gło​wą. – Nie, a stan chło​pa​ka się po​gar​sza. Naj​now​sze ba​da​nie krwi wy​pa​dło fa​tal​nie. – Przy​to​czył kon​kret​ne dane. Nie​do​brze, po​my​śla​ła. Or​ga​nizm osła​bio​ny cze​ka​niem na wą​- tro​bę zmniej​sza szan​sę pa​cjen​ta na prze​ży​cie ope​ra​cji. – Prze​szedł ba​da​nia kar​dio​lo​gicz​ne? Ale​jan​dro przy​tak​nął. – Te​raz tyl​ko cze​ka. Jak wie​lu in​nych. Gdy we​szli do sali, chło​piec spał, a jego przy​gnę​bie​ni ro​dzi​ce sie​dzie​li sku​le​ni na ka​nap​ce. Na ich wi​dok ze​rwa​li się z miej​sca i od razu zwró​ci​li do Ale​jan​dra. Na nią na​wet nie spoj​rze​li. Trud​no im się dzi​wić. Byli zmę​cze​ni, prze​ra​że​ni, a na do​da​tek dzie​li​ła ich ba​rie​ra ję​zy​ko​wa. Ale​jan​dro jed​nak im ją przed​sta​wił. – Per​mi​ta​me pre​sen​te do​cto​ra Bhar​dwaj. Ella es el jefe de ci​- ru​gía pe​di​átri​ca. – Hola. – Uśmiech​nę​li się uprzej​mie. Słu​cha​jąc jego wy​ja​śnień, wy​ła​py​wa​ła po​szcze​gól​ne sło​wa. Opo​wie​dział im, co dzie​je się z ich sy​nem i tłu​ma​czył, że mu​szą cier​pli​wie cze​kać, aż znaj​dzie się dla nie​go nowa wą​tro​ba. Od​da​jąc pie​lę​gniar​kom kar​tę chłop​ca, Ale​jan​dro już się nie

uśmie​chał, bo jak ona wie​dział, że ży​cie ma​łe​go pa​cjen​ta wisi na wło​sku. – Ile mu jesz​cze zo​sta​ło? – za​py​ta​ła. – Kwe​stia dni. Nie wy​łą​czam te​le​fo​nu w na​dziei, że ode​zwie się bank tka​nek. – Oby jak naj​prę​dzej. Dzię​ku​ję, że po​zwo​lił mi pan to​wa​rzy​- szyć so​bie pod​czas tej kon​sul​ta​cji. Jesz​cze po​roz​ma​wia​my. – Już mia​ła odejść, ale ją za​trzy​mał. – Nie może pani zli​kwi​do​wać mo​je​go pro​gra​mu. – Słu​cham? – Wiem, że ob​cię​ła pani fun​du​sze – szep​nął. – Nie może pani ob​ciąć fun​du​szy na nie​od​płat​ne trans​plan​ta​cje. – Dok​to​rze, to nie miej​sce ani czas na taką roz​mo​wę. Chwy​ciw​szy ją za ra​mię, wy​pro​wa​dził na ze​wnątrz. Nad ich gło​wa​mi roz​legł się grzmot. Za​no​si​ło się na bu​rzę. – Co to ma zna​czyć?! – Nie może pani ob​ni​żać środ​ków – po​wtó​rzył. – Jako sze​fo​wa to ja po​dej​mu​ję ta​kie de​cy​zje. – Je​że​li obe​tnie pani środ​ki, kosz​ty będą hor​ren​dal​ne. – Gro​zi mi pan? – Nie, mó​wię tyl​ko, że nie wol​no ob​ci​nać fun​du​szy pro​gra​mu. – Nie za​mie​rzam ob​ni​żać środ​ków prze​zna​czo​nych na ten pro​gram. – Wes​tchnę​ła. – Ogra​ni​czam je​dy​nie pro​gram pro bono. Ten chło​piec to pana ostat​ni pa​cjent pro bono. Osłu​piał. – Co ta​kie​go?! – Za​rząd tnie środ​ki na za​bie​gi pro bono. Chce utrzy​mać szpi​- tal na naj​wyż​szym świa​to​wym po​zio​mie, więc będą środ​ki na pro​gra​my ba​daw​cze, sprzęt i per​so​nel, ale za​bie​gi pro bono mu​szą być kie​ro​wa​ne do Co​un​ty. – Co​un​ty nie dys​po​nu​je sprzę​tem nie​zbęd​nym w ta​kich przy​- pad​kach jak ten. Wy​sy​ła​nie tam dzie​ci to jak wy​rok śmier​ci. Nie bez po​wo​du ta​kie przy​pad​ki od​sy​ła​ją do nas. Nie ma lep​szych od nas. – Mam zwią​za​ne ręce. Bu​ena Vi​sta ma le​czyć wy​łącz​nie tych, któ​rych na to stać. – Za​wa​ha​ła się. – Ty wiesz, jak za​spo​ko​ić bo​- ga​czy, praw​da?

Zmru​żył oczy. – Pa​mię​tasz mnie. – A ty mnie. Wziąw​szy pod uwa​gę twój wiek, mu​sia​łeś być wte​dy re​zy​den​tem. – Tak – wark​nął. – Czy dy​rek​cja wie, co ich bez​cen​ny dok​tor Va​len​ti​no ro​bił, nim pod​jął pra​cę w Bu​ena Vi​sta? – Gro​zisz mi? – Nie. – Mimo że od po​ro​nie​nia upły​nę​ło pięć lat, kie​dy nikt nie trzy​mał jej za rękę, mia​ła wte​dy ocho​tę go szan​ta​żo​wać. Chcia​ła, by cier​piał, by po​znał jej roz​pacz. – Tań​czy​łem, żeby spła​cić po​życz​kę na stu​dia. Kie​dy spła​ci​łem ostat​nią ratę, wy​co​fa​łem się. – Nie in​te​re​su​je mnie to. – Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Naj​waż​- niej​sze to dba​łość o re​pu​ta​cję Bu​ena Vi​sta. A gdy​by się ro​ze​- szło, że ich le​karz był tan​ce​rzem eg​zo​tycz​nym? – Nie tań​czę od pię​ciu lat. Po raz ostat​ni tań​czy​łem w Las Ve​- gas. Za​czer​wie​ni​ła się na wspo​mnie​nie tam​tej nocy. – Dla​cze​go uda​wa​łeś, że mnie nie po​zna​jesz? – A dla​cze​go ty uda​wa​łaś? – By​łam za​sko​czo​na, wi​dząc tan​ce​rza w roli trans​plan​to​lo​ga. – Na​tych​miast po​ża​ło​wa​ła tych słów. – Nie je​stem strip​ti​ze​rem, je​stem chi​rur​giem. Ni​kim wię​cej, cho​ciaż trud​no wy​ko​ny​wać ten za​wód, kie​dy ktoś ob​ci​na środ​ki na pro​gram. – Cię​cia nie obej​mu​ją two​je​go pro​gra​mu, wy​łącz​nie za​bie​gi pro bono. Mo​żesz prak​ty​ko​wać na pa​cjen​tach, któ​rzy pła​cą. Już miał od​po​wie​dzieć, kie​dy od stro​ny kon​te​ne​ra na od​pa​dy do​szło ich kwi​le​nie. – Nie​mow​lę? – Naj​wy​raź​niej. – Na​słu​chi​wał. Zno​wu płacz, ale już znacz​nie cich​szy. Jed​nym su​sem zna​lazł się przy po​jem​ni​ku. Za nim stał za​tłusz​czo​ny kar​ton wy​peł​nio​ny ga​ze​ta​mi. Gdy od​rzu​cił ga​ze​ty, ich oczom uka​za​ło się sine nie​- mow​lę, no​wo​ro​dek, bo ki​kut pę​po​wi​ny jesz​cze nie od​padł. – Boże… – wy​szep​ta​ła Kiri.

Ma​leń​stwo po​rzu​co​ne pod szpi​ta​lem. – Jak moż​na zro​bić coś ta​kie​go?! – mruk​nął Ale​jan​dro. Prze​ra​ża​ją​ce. Przy​po​mi​na, jak bar​dzo los bywa okrut​ny, bez​li​- to​sny. Ale​jan​dro ścią​gnął far​tuch i ostroż​nie otu​lił nim chłop​- czy​ka. – Za​bie​ra​my go do środ​ka. Nad​cho​dzi bu​rza. Wbie​ga​jąc do szpi​ta​la, za​alar​mo​wał pie​lę​gniar​ki i re​zy​den​- tów. Cze​ka​jąc na in​ku​ba​tor, włą​czo​no apa​ra​tu​rę i po​da​no ma​lu​- cho​wi tlen. – Kto mógł to zro​bić? – za​sta​na​wia​ła się Kiri. – Nie wiem, ale na szczę​ście go zna​leź​li​śmy. Dłu​go by tam nie prze​żył. Po​patrz na jego pa​ra​me​try, prze​ra​ża​ją​co ni​skie. Cud, że żyje. Gdy uło​żo​no ma​lusz​ka w in​ku​ba​to​rze, Kiri ze ści​śnię​tym ser​- cem za​czę​ła gła​dzić jego rącz​kę. Za​la​ła ją fala tę​sk​no​ty za tym, co stra​ci​ła. I cze​go już za​pew​ne ni​g​dy nie do​świad​czy, po​nie​waż gi​ne​ko​log orzekł, że może mieć pro​ble​my z po​czę​ciem lub do​- no​sze​niem dru​giej cią​ży. Nie dla niej ma​cie​rzyń​stwo. – Jak my​ślisz, ile on ma? – za​py​tał Ale​jan​dro. – Trzy​dzie​ści ty​go​dni albo na​wet dwa​dzie​ścia osiem – po​wie​- dzia​ła ci​cho, gdy wy​wo​żo​no in​ku​ba​tor na od​dział wcze​śnia​ków. Stra​ci​ła syn​ka w dwu​dzie​stym trze​cim ty​go​dniu, był tyl​ko tro​- chę mniej​szy od tego chłop​czy​ka. Ale​jan​dro przy​tak​nął. – Po​dej​rze​wam, że roz​mi​nę​li​śmy się z jego mat​ką. Po​wiem ko​- le​gom z izby przy​jęć, żeby za​ję​li się jej od​szu​ka​niem. – Słusz​nie. Pój​dę za nim na od​dział i zor​ga​ni​zu​ję prze​nie​sie​- nie do Co​un​ty. – Do Co​un​ty? – Ale​jan​dro nie krył zdu​mie​nia. – Tak. Prze​cież cię po​in​for​mo​wa​łam o cię​ciach na przy​pad​ki nie​od​płat​ne. Splótł ra​mio​na. – On nie prze​ży​je trans​por​tu, a poza tym tam nie ma oio​mu neo​na​to​lo​gicz​ne​go. – Wo​bec tego do Se​asi​de. Nie może zo​stać tu​taj. Po​trzą​snął gło​wą. – Nie ma lep​szej neo​na​to​lo​gii od na​szej. Musi zo​stać tu​taj.

Nie chcia​ła chłop​czy​ka ni​g​dzie od​sy​łać, ale mia​ła zwią​za​ne ręce. – Kto za​pła​ci za jego opie​kę? Nikt. To pod​rzu​tek. – Po​kry​ję wszyst​kie kosz​ty. Bio​rę na sie​bie od​po​wie​dzial​ność za nie​go oraz rolę jego ro​dzi​ców.

ROZDZIAŁ DRUGI – Słu​cham? – Chy​ba się prze​sły​sza​ła. – Co po​wie​dzia​łeś? – Że za​pła​cę za jego le​cze​nie. Nie ode​ślesz go do Co​un​ty. Nim zdą​ży​ła od​po​wie​dzieć, wy​szedł z sali. Bę​dzie pła​cił za le​cze​nie mal​ca? Tar​ga​ły nią mie​sza​ne uczu​- cia, bo przy​po​mnia​ło jej się, jak pięć lat temu chcia​ła go po​in​- for​mo​wać o ich dziec​ku. Spo​dzie​wa​ła się, że bę​dzie prze​ra​żo​ny i zły. Tak jej zda​niem miał za​re​ago​wać fa​cet, do​wie​dziaw​szy się, że zo​stał oj​cem po jed​nej wspól​nej nocy w łóż​ku. Chy​ba źle go oce​ni​ła. Wy​bie​gła za nim. – Ad​op​tu​jesz go? – O czym ty mó​wisz?! – Po​wie​dzia​łeś, że bę​dziesz jego praw​nym opie​ku​nem. – Nie, po​wie​dzia​łem tyl​ko, że po​kry​ję kosz​ty jego po​by​tu w Bu​ena Vi​sta. To nie to samo co ad​op​cja. – Hm… za​zwy​czaj, jak ktoś de​cy​du​je się na od​po​wie​dzial​ność fi​nan​so​wą za dziec​ko, uwa​ża się, że chce in​we​sto​wać w jego opie​kę me​dycz​ną i je ad​op​to​wać. Ścią​gnął brwi. – Nie mam po​wo​du go ad​op​to​wać, ale po​sta​ram się dać mu ro​dzi​nę. Jest mnó​stwo osób, któ​re pra​gną dziec​ka. Po​dzia​ła​ło to na nią jak ku​beł zim​nej wody. To oczy​wi​ste, że jemu na dzie​ciach nie za​le​ży. Tak po​my​śla​ła, do​wie​dziaw​szy się o cią​ży. Mia​ła o nim lep​sze mnie​ma​nie. Ale od​rzu​ca​jąc per​spek​- ty​wę oj​co​stwa, od​trą​cił rów​nież jej syn​ka. – Po​sta​raj się o praw​ni​ka – syk​nę​ła. – Dla​cze​go? – Żeby się zo​rien​to​wać, czy stać cię na fi​nan​so​wa​nie tego dziec​ka. Nie wsta​wię się za tobą, je​że​li się na to zde​cy​du​jesz, a za​rzą​do​wi szpi​ta​la to się nie spodo​ba. Już mia​ła odejść, gdy chwy​cił ją za ra​mię. – Zno​wu mi gro​zisz? – Już wi​dzia​ła ten zło​wro​gi błysk w jego

oczach. – Nie, to nie po​gróż​ki, tyl​ko trzeź​wa oce​na sy​tu​acji. – Strzą​- snę​ła jego rękę. – Na​le​żysz do mo​je​go ze​spo​łu i two​je do​bro leży mi na ser​cu. – Moje do​bro? Szko​da, że przy​sta​łaś na cię​cia na pro bono. Sko​rzy​sta​li​by na tym wszy​scy. Zo​rien​to​wa​ła się, że przy​glą​da​ją się im pie​lę​gniar​ki. To waż​- ne, jak za​re​agu​je, bo od tego za​le​ży jej po​zy​cja tu​taj. – Dok​to​rze, je​że​li chce pan pra​co​wać w Bu​ena Vi​sta, pro​po​- nu​ję, że​by​śmy po​roz​ma​wia​li na osob​no​ści o pań​skich pro​ble​- mach z za​rzą​dem. Ina​czej będę zmu​szo​na udzie​lić panu na​ga​ny. Ja​sne? Czu​ła, że dy​go​cze. Po raz pierw​szy tak się ko​muś po​sta​wi​ła, więc nie była pew​na, czy Ale​jan​dro po pro​stu nie odej​dzie. Dożo ry​zy​ko​wa​ła, bo dok​tor Va​len​ti​no był ce​nio​nym chi​rur​giem i przy​spa​rzał szpi​ta​lo​wi dużo kasy. – Jak słoń​ce. – Od​wró​cił się na pię​cie. Rzu​ci​ła ga​piom wy​zy​wa​ją​ce spoj​rze​nie. Po​spiesz​nie od​wró​ci​li wzrok. Upew​niw​szy się, że zro​bi​ła do​bre wra​że​nie, od​da​li​ła się, tłu​miąc łzy. – Osza​la​łeś?! Ale​jan​dro jęk​nął, wy​słu​chu​jąc ty​ra​dy Emi​lia Gu​ar​dii, jego naj​- lep​sze​go przy​ja​cie​la i ad​wo​ka​ta. – Moż​li​we. Ale to jest do zro​bie​nia, tak? Praw​nik wes​tchnął. – Pra​wo sta​no​we nie ze​zwa​la pra​cow​ni​kom służ​by zdro​wia na przy​spo​so​bie​nie oso​by po​zo​sta​ją​cej pod ku​ra​te​lą władz sta​no​- wych. Chy​ba że uda​ło​by się nam do​wieść, że w grę nie wcho​dzi kon​flikt in​te​re​sów. – Nie ma kon​flik​tu in​te​re​sów. Po​ma​ga​jąc temu nie​mow​la​ko​wi, nie od​nio​sę żad​nych ko​rzy​ści ma​te​rial​nych. Świę​ta praw​da. Kiri dała mu do zro​zu​mie​nia, że po​ma​ga​jąc chłop​cu, może wszyst​ko stra​cić. Nie miał wy​bo​ru, bo w in​nej pla​ców​ce ma​luch by nie prze​żył. – Kie​dy prze​ka​żesz mi jego do​ku​men​ta​cję, wy​stą​pię o na​kaz są​do​wy, okej? Nie wi​dzę po​wo​du, dla któ​re​go sąd miał​by mieć

coś prze​ciw​ko temu, że​byś zo​stał jego praw​nym opie​ku​nem, tym bar​dziej je​że​li w cią​gu naj​bliż​szych czter​dzie​stu ośmiu go​- dzin nie uda się do​trzeć do jego ro​dzi​ców. Na ra​zie mogę za​ła​- twić tyl​ko to, żeby po​zo​stał w Bu​ena Vi​sta. – Emi​lio, dzię​ki. – Ale​jan​dro ode​tchnął z ulgą. – Za​raz wy​ślę ci tę do​ku​men​ta​cję. – Prze​gar​nął wło​sy pal​ca​mi. Tyl​ko on wal​czy o tego mal​ca. Mi​nio​nej nocy nie mógł za​snąć, bo za​sta​na​wiał się, dla​cze​go Kiri tak się zde​ner​wo​wa​ła, gdy po​- wie​dział, że bę​dzie ło​żył na chłop​ca, ale go nie ad​op​tu​je. Nie w gło​wie było mu za​kła​da​nie ro​dzi​ny. Przede wszyst​kim z po​wo​- du ser​ca. Swo​je​go ser​ca, ser​ca ojca. Sta​ty​sty​ki po​ka​zy​wa​ły, że w przy​pad​ku dziec​ka, ja​kim był wte​dy, prze​szcze​pio​ne ser​ce funk​cjo​nu​je przez oko​ło dwa​dzie​ścia dwa lata. To już nie​dłu​go. Gdy za​czną się pro​ble​my, znaj​dzie się na li​ście ban​ku na​rzą​dów, cze​ka​jąc na ser​ce, któ​re​go być może nie otrzy​ma. Nie był go​to​- wy zo​sta​wić dziec​ka bez ro​dzi​ca. Zna ten ból, a jego przy​szłość jest nie​pew​na. Ko​chał dzie​ci, ale też znał ból po stra​cie ro​dzi​ców. Ni​ko​mu tego nie ży​czył. Naj​pro​ściej by​ło​by no​wo​rod​ka prze​ka​zać do szpi​ta​la Co​un​ty, za​miast się w to pa​ko​wać, ale nie do​pu​ści, by ma​luch do​stał się w try​by sys​te​mu. To pew​ne, że nie prze​żył​by trans​fe​ru do in​ne​go szpi​ta​la, więc on nie ma in​ne​go wyj​ścia jak wy​stę​po​wać w jego imie​niu. Jak w jego przy​pad​ku po​stą​pi​li Dan​te, Rafe i San​tia​go. Po śmier​ci ro​dzi​ców czu​wa​li przy nim, gdy le​żał w śpiącz​ce. Mu​sie​li pod​jąć de​cy​zję o odłą​cze​niu ojca od re​spi​ra​to​ra, po​nie​- waż, gdy​by nie jego ser​ce, Ale​jan​dro też by umarł. Stał się ich prio​ry​te​tem. Na szczę​ście nie był wte​dy nie​mow​lę​ciem, bo na​- wet sze​ścio​lat​kom prze​szcze​pia​no ser​ca do​ro​słych. Trud​no było wte​dy o ser​ce nie​mow​la​ka albo dziec​ka. Dzię​ki bra​ciom do​stał dru​gą szan​sę, a ten ma​luch nie ma ni​- ko​go. Wąt​pli​we, by od​na​le​zio​no jego bli​skich. On da mu szan​sę. Ale co po tym, jak ura​tu​jesz mu ży​cie? Ta myśl go za​sko​czy​ła. Je​steś sam. Ow​szem, jest sam, ale zna ży​cie. Do​syć wcze​śnie po​go​dził się z kon​se​kwen​cja​mi ope​ra​cji, któ​ra go ura​to​wa​ła.

Tam​te​go dnia zro​zu​miał, że nie jest mu dane za​znać szczę​ścia jak, na przy​kład, San​tia​go. Więc kie​dy jego prze​szcze​pio​ny na​- rząd od​mó​wi po​słu​szeń​stwa, nie bę​dzie po nim pła​ka​ło żad​ne dziec​ko. Pu​ka​nie do drzwi. – Pro​szę. Sny​der. – Ja na chwi​lecz​kę, dok​to​rze Va​len​ti​no. Su​per. Już wszy​scy wie​dzą. – Za​pra​szam. Sny​der za​siadł w fo​te​lu, wy​gła​dził kla​py wy​twor​ne​go gar​ni​tu​- ru, od​kaszl​nął. – Chcia​łem z pa​nem po​roz​ma​wiać już wczo​raj wie​czo​rem, ale nie zdą​ży​łem. – Skoń​czy​łem dy​żur, więc wy​sze​dłem. – Na pew​no nie z po​wo​du re​pry​men​dy? – za​py​tał Sny​der, nie kry​jąc sa​tys​fak​cji. Ha​mo​wał się, by nie wy​pro​sić go z po​ko​ju. – Je​stem bar​dzo za​ję​ty. W czym mogę po​móc? – Do​tar​ły nas słu​chy, że chce pan tu za​trzy​mać tego po​rzu​co​- ne​go no​wo​rod​ka. – To praw​da. – Czy dok​tor Bhar​dwaj nie po​in​for​mo​wa​ła pana, że wszyst​kie nowe przy​pad​ki pro bono zo​sta​ły za​wie​szo​ne? – Ow​szem, po​in​for​mo​wa​ła. – Dok​to​rze, roz​myśl​nie się pan sprze​ci​wia de​cy​zjom za​rzą​du? – Nie, to dziec​ko nie jest przy​pad​kiem pro bono. Sny​der za​mru​gał ner​wo​wo. – Nic mi nie wia​do​mo o jego ro​dzi​cach. Sły​sza​łem, że dziec​ko znaj​du​je się pod ku​ra​te​lą sta​nu Flo​ry​da. – Już nie. – He​ro​icz​nym wy​sił​kiem woli po​wstrzy​my​wał się, by nie wal​nąć Sny​de​ra w łeb. Do​brze znał ten typ fa​ce​ta, któ​ry do​- rwał się do wła​dzy i uwa​ża, że rzą​dzi ca​łym świa​tem. Sny​der pła​wił się w tym prze​ko​na​niu. Na​pu​szo​ny snob. – Jak mam to ro​zu​mieć? – Skon​tak​to​wa​łem się z praw​ni​kiem i wkrót​ce zo​sta​nę praw​-

nym opie​ku​nem tego dziec​ka, czy​li po​kry​ję wszyst​kie kosz​ty jego po​by​tu w szpi​ta​lu. – Jak to? – To moje pie​nią​dze, mogę ro​bić z nimi, co ze​chcę. Po​trzą​sa​jąc gło​wą, Sny​der pod​niósł się z fo​te​la. – To nie wró​ży nic do​bre​go. Dzie​cia​ka na​le​ży ode​słać do Co​- un​ty, jak wszyst​kie inne pod​rzut​ki. – Oprócz nie​go. Je​że​li już skoń​czy​li​śmy, to mu​szę wra​cać do pra​cy. Do pa​cjen​tów peł​no​płat​nych, jak pan so​bie ży​czył. – Ale​- jan​dro pro​mien​nie się uśmiech​nął, co osta​tecz​nie wy​pło​szy​ło Sny​de​ra. Oh, Dios mío. Nie tak so​bie wy​obra​żał po​czą​tek ty​go​dnia. Naj​pierw przy​go​- da jed​nej nocy oka​za​ła się sze​fo​wą od​dzia​łu pe​dia​trycz​ne​go, a po​tem wi​zy​ta Sny​de​ra. Pu​ka​nie do drzwi. Zno​wu Sny​der?! – Wejść! Gdy w drzwiach sta​nę​ła Kiri, pod​sko​czy​ło mu tęt​no, ale i jej wo​lał​by nie oglą​dać. To nie jej wina. – Wszyst​ko w po​rząd​ku? – za​py​ta​ła. – Ja​sne. Dla​cze​go coś mia​ło​by być nie w po​rząd​ku? – od​parł, nie pa​trząc na nią. – Chy​ba ro​zu​miesz, że wczo​raj mu​sia​łam po​sta​wić cię do pio​- nu. – Ro​zu​miem. – Wes​tchnął. – Prze​pra​szam, że mnie po​nio​sło. – Spo​ko. Nie mo​żesz brać na sie​bie od​po​wie​dzial​no​ści za to dziec​ko. – Mu​szę. W in​nym szpi​ta​lu nie prze​ży​je, zwłasz​cza w Co​un​ty. – Mnie też się to nie po​do​ba, ale za​rząd… – Nie mu​sisz tłu​ma​czyć mi po​li​ty​ki szpi​ta​la. Znam ją jak zły sze​ląg. Sny​der do​pie​ro co stąd wy​szedł. – Fan​ta​stycz​nie – po​wie​dzia​ła, nie kry​jąc smut​ku. – Po​wie​- dzia​łam mu, że bio​rę to na sie​bie. – Two​ja po​zy​cja jest nie​za​gro​żo​na. Sny​der mnie nie lubi, to nic no​we​go. Chy​ba dla​te​go, że mu się nie pod​li​zu​ję. – Ja też mu się nie pod​li​zu​ję – żach​nę​ła się. – A dok​tor Vau​ghan?